andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 506
  • Obserwuję379
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 733

Roberts Nora - Eva Dallas 28 - Zrodzone ze śmierci

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - Eva Dallas 28 - Zrodzone ze śmierci.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera R Nora Roberts W śmierci
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 348 stron)

J. D. ROBB ZRODZONE ZE ŚMIERCI Jam jest Alfa i Omega. APOKALIPSA Miłość z miłości się rodzi. ROBERT HERRICK

ROZDZIAŁ 1 Przyjaźń ma swoje prawa. Przyjaciel może się od nas domagać, i to w najmniej odpowiedniej chwili, tego, co kłopotliwe, co nas irytuje, a nawet wywołuje w nas panikę. Zdaniem Eve Dallas najgorszą, ale to absolutnie najgorszą rzeczą, do jakiej została zmuszona w imię przyjaźni, było spędzanie całego wieczoru na zajęciach szkoły rodzenia. To, co się tam działo - widoki, odgłosy, oddziaływanie na wszystkie zmysły - mroziło krew w żyłach. Była policjantką z jedenastoletnią praktyką w wydziale zabójstw, chroniła i broniła mieszkańców Nowego Jorku przed nieznającymi litości przestępcami. Prawie wszystko już widziała, poznała, zbadała i słyszała. A ponieważ ludzie zawsze znajdowali nowe, bardziej pomysłowe i okrutne sposoby zabijania bliźnich, wiedziała, jakie męczarnie można zadawać innemu człowiekowi. Ale krwawe i brutalne morderstwo to nic w porównaniu z urodzeniem dziecka. Zrozumienie, jak wszystkie te kobiety z ogromnymi brzuchami, z figurami zdeformowanymi przez rosnące w nich nowe życie, mogły być takie radosne, takie cholernie spokojne w obliczu tego, co się działo - i co jeszcze się stanie - przekraczało możliwości umysłu porucznik Dallas. A niegdyś filigranowa Mavis Freestone, jej najlepsza przyjaciółka, której niemal nie było widać zza sterczącego brzucha, rozpromieniała się jak kretynka, kiedy na ścienny ekran rzucano obrazy przedstawiające przyjście na świat dziecka. I nie była odosobniona. Inne kobiety też miały równie rozanielone miny. Może podczas ciąży pewne sygnały nie docierają do mózgu? Eve natomiast odczuwała mdłości. A kiedy spojrzała na Roarke'a, grymas na jego twarzy mrocznego anioła powiedział jej, że nie ona jedna. Musiała przyznać, że to

jeden z plusów posiadania męża. Można go było zadręczać własnymi koszmarami i wszędzie ze sobą ciągnąć. Eve starała się nie przyglądać zbyt uważnie pokazywanym slajdom. Wolała oglądać miejsca przestępstw - trupy, okaleczonych ludzi, urwane kończyny - niż krocze rodzącej kobiety i ukazującą się główkę noworodka. Roarke miał w swojej kolekcji filmów wideo horrory, które były mniej makabryczne od tego, czym ich tutaj raczono. Zobaczyła, że Mavis szepcze coś na ucho do Leonarda, ojca mającego się urodzić dziecka, ale wolała nie wiedzieć, co takiego mówiła. Dobry Boże, kiedy to się skończy? Nieźle to wszystko zorganizowali, pomyślała, i aby odwrócić uwagę od tego, co rzucano na ekran, starała się skupić na obiektywnej ocenie szkoły rodzenia. To miejsce przypominało coś w rodzaju świątyni ku czci poczęcia, ciąży, narodzin i noworodków. Eve jakoś udało się wykręcić od zwiedzenia całego kompleksu, wymówiła się brakiem wolnego czasu. Niekiedy odpowiednie kłamstwo ratuje przyjaźń i pozwala zachować zdrowe zmysły. Wystarczyło, że musiała poznać skrzydło, gdzie odbywały się zajęcia szkoły rodzenia. Jakoś wysiedziała podczas wykładu i kilku prezentacji, które zapewne będą ją prześladowały w snach przez dziesiątki lat, gdy zmuszono ją do asystowania podczas pozorowanych narodzin z androidami w roli rodzącej i kwilącego bobasa. A teraz jeszcze ten odrażający film wideo. Lepiej nie myśl o tym, przestrzegła samą siebie, i zaczęła ponownie rozglądać się po sali. Pastelowe ściany zawieszone zdjęciami niemowląt i kobiet w różnych okresach błogosławionego stanu. Wszystko zwiewne i radosne. Masa świeżych kwiatów i dorodnych roślin doniczkowych artystycznie rozmieszczonych. Wygodne krzesła, zaprojektowane tak, by ułatwić wstawanie z nich kobietom z brzuchami. I trzy pełne entuzjazmu instruktorki, odpowiadające na wszelkie pytania, wygłaszające wykłady, demonstrujące wszystko i serwujące zdrowe napoje. Eve wiedziała już, że kobiety w ciąży bez przerwy jedzą i siusiają. Podwójne drzwi w głębi, jedno wyjście z przodu, na lewo od ekranu. Szkoda, że nie

mogła którymiś uciec. Eve wpadła w swego rodzaju trans. Była wysoką, szczupłą kobietą o lekko potarganych, brązowych włosach. Miała pociągłą twarz, teraz bledszą niż zwykle, a jej miodowo - bursztynowe oczy były w tej chwili szklane. Pod ciemnozielonym żakietem nosiła broń. Żakiet był kaszmirowy, dostała go od męża. Marzyła właśnie, żeby iść do domu i wymazać z pamięci ostatnie trzy godziny, wypijając cały litr wina, kiedy Mavis złapała ją za rękę. - Dallas, spójrz! Zaczęło się rodzić! - Hę? Co? - Szeroko wytrzeszczyła oczy. - Co? Już? Jezu. Oddychaj! Kiedy Eve zerwała się na równe nogi, rozległ się głośny śmiech. - Nie to dziecko. - Przyjaciółka, chichocząc, pogładziła się po wielkim brzuchu. - Tamto. Eve odruchowo spojrzała tam, gdzie wskazywała Mavis, i ujrzała wrzeszczącą, wijącą się, pokrytą mazią istotkę między rozłożonymi nogami jakiejś biedaczki. - O, rany. O, mój Boże. - Usiadła, nim nogi się pod nią ugięły. Nie zważając na to, co sobie o niej pomyślą, uczepiła się ręki Roarke'a. I stwierdziła, że jest tak samo lepka ud potu, jak jej dłoń. Rozległy się brawa, ludzie naprawdę klaskali i wiwatowali, kiedy krzyczącą, oślizgłą istotkę położono na nagle płaskim brzuchu matki, między jej nabrzmiałymi piersiami. - W imię Ojca i Syna... - mruknęła Eve do Roarke'a. - Mamy rok dwa tysiące sześćdziesiąty, a nie tysiąc siedemset sześćdziesiąty. Nie można wymyślić lepszego sposobu zorganizowania tego wszystkiego? - Amen - powiedział tylko Roarke słabym głosem. - Czyż nie jest śliczne? Wprost zachwycające. - Na rzęsach Mavis, obecnie pomalowanych szafirowoniebieskim tuszem, pojawiły się łzy. - To chłopczyk. Ach, spójrz, jaki słodki... Niewyraźnie usłyszała, jak jedna z instruktorek ogłosiła koniec zajęć tego wieczoru - dzięki Bogu - i zaprosiła obecnych na poczęstunek.

- Powietrza - mruknął jej Roarke prosto do ucha. - Muszę natychmiast zaczerpnąć świeżego powietrza. - Według mnie to ciężarne zużywają cały tlen. Wymyśl coś. Zabierz mnie stąd. Mój mózg nie jest zdolny do żadnej pracy. - Wstań razem ze mną. - Wsunął rękę pod ramię Eve i pociągnął ją za sobą. - Mavis, chcemy zaprosić ciebie i Leonarda na małe co nieco. Stać nas na coś lepszego od tego, co proponują tutaj. Eve zauważyła, że w głosie Roarke'a brzmi napięcie, ale wiedziała, że każdy, kto nie zna go tak dobrze, jak ona, słyszy tylko jego irlandzki akcent. W sali panował gwar, kobiety ustawiły się w kolejce do jedzenia i łazienki. Zamiast myśleć o tym, co się dzieje wokół niej, Eve skupiła uwagę na twarzy męża. Wzbudzał zainteresowanie każdej kobiety, ale Eve była teraz zbyt wykończona, żeby się tym przejmować. Może był trochę blady, ale ta bladość jedynie podkreślała stalowy błękit oczu. Czarne jedwabiste włosy, okalające jego twarz, sprawiały, że kobietom zaczynały szybciej bić serca. I te usta. Nawet teraz, w stanie, w jakim się znajdowała obecnie, ledwo mogła się powstrzymać, by się nie nachylić do niego i ich nie posmakować. Na dodatek był wysoki, szczupły, muskularny i świetnie się prezentował w jednym ze swoich idealnie skrojonych garniturów. Roarke nie tylko był jednym z najbogatszych ludzi wszechświata, ale również zabójczo przystojnym mężczyzną. A w tej chwili, ponieważ trzymał ją pod ramię i wyprowadzał z tego koszmarnego miejsca, uważała go również za największego bohatera. W biegu złapała swój płaszcz. - Zrywamy się stąd? - Mavis i Leonardo poszli spytać jakąś znajomą, czy się z nami wybierze. - Wciąż trzymając Eve pod rękę szybkim krokiem kierował się do wyjścia. - Powiedziałem im, że pójdziemy po samochód i zajedziemy od frontu. Oszczędzimy im spaceru. - Jesteś niesamowity. Prawdziwy książę na białym koniu. Jeśli kiedykolwiek otrząsnę się z tego szoku, obiecuję, że odstawię z tobą taki numerek, że głowa mała.

- Mam nadzieję, że moje szare komórki na tyle szybko się zregenerują, by okazało się to możliwe. Mój Boże, Eve! Mój Boże. - W pełni się z tobą zgadzam. Widziałeś, jak się wyślizgnęło, kiedy... - Nic nie mów. - Wepchnął ją do windy i nacisnął guzik poziomu, gdzie zaparkowali samochód. - Jeśli mnie kochasz, już nigdy mnie tu nie przyprowadzaj. - Oparł się o ścianę. - Zawsze szanowałem kobiety, wiesz o tym. Zaswędział ją nos, więc się podrapała. - Wiele z nich zaliczyłeś. Ale owszem - dodała, kiedy rzucił jej niewinne spojrzenie. - Szanujesz je. - Ten szacunek przerodził się teraz w niewyobrażalny podziw. Jak one to robią? - Właśnie nam to pokazano. Z najdrobniejszymi szczegółami. Widziałeś Mavis? - Eve pokręciła głową. Właśnie wychodzili z windy. - Aż jej się świeciły oczy. I wcale się nie boi. Już się nie może doczekać, kiedy sama trafi na porodówkę. - Prawdę mówiąc, Leonardo zrobił się lekko zielony na twarzy. - Owszem, ale jest wrażliwy na widok krwi. A było dużo krwi... I nie tylko. - Dosyć. Nie mówmy już o tym. Ponieważ był koniec stycznia i zrobiła się okropna pogoda, Roarke wziął jedną ze swoich terenówek. Dużą, czarną i mocną. Kiedy odkodował zamki, Eve oparła się o drzwi od strony pasażera, nim zdążył je otworzyć. - Słuchaj no, bohaterze. Musimy spojrzeć prawdzie w oczy. - Nie chcę. Eve roześmiała się. Widziała, jak Roarke z większą pewnością siebie stawiał czoło śmierci. - To, co tam robiliśmy, to był dopiero wstęp. Będziemy z nią w jednej sali, kiedy zacznie rodzić. Będziemy liczyli do dziesięciu, mówili jej, żeby oddychała albo żeby się przeniosła tam, gdzie jej dobrze. Nieważne.

- Może akurat wyjedziemy z miasta. Albo nawet z kraju. Nie, może wezwą nas na inną planetę. Tak byłoby najlepiej. Wezwą nas gdzieś, żebyśmy uratowali świat przed jakimś szaleńcem, który postanowił zniszczyć Ziemię. - Och, pomarzyć dobra rzecz. Ale obydwoje doskonale wiemy, że będziemy w tej sali. I prawdopodobnie już niedługo, bo ta bomba zegarowa, którą nosi w sobie Mavis, cały czas tyka. Roarke westchnął, a potem nachylił się i dotknął czołem jej czoła. - Niech Bóg się nad nami ulituje, Eve. Niech Bóg się nad nami ulituje. - Gdyby Bóg miał choć trochę litości, zaludniłby świat, nie uciekając się do pomocy pośrednika. Pośredniczki. Chodźmy się czegoś napić. Restauracja była zwyczajna, trochę głośna i dokładnie taka, jaką zalecała położna. Mavis sączyła poncz z owoców egzotycznych, który wprawił ją w doskonały humor. Końce niesfornych, srebrnych loków ufarbowała na taki sam szafirowy kolor jak rzęsy. Oczy jej błyszczały, miały tego wieczoru nieziemski, zielony odcień, chyba - jak przypuszczała Eve - by pasowały do jaskrawego swetra, opinającego jej piersi i brzuch. W uszach dyndały jej liczne koła i wisiorki, rzucające skry, kiedy poruszała głową. Szafirowo - niebieskie spodnie sprawiały wrażenie drugiej skóry. Miłość jej życia siedziała obok. Leonardo, mocarny jak dąb, był projektantem mody, tworzyli więc bardzo ekstrawagancką parę, za którą ludzie zawsze się oglądali na ulicy. Dziś też włożył sweter - i to w szalone, zawiłe, geometryczne wzory na złotym tle. Eve musiała przyznać, że pasowały do jego sylwetki i gładkiej, miedzianej skóry. - Przyjaciółka, którą wzięli ze sobą, była tak samo gruba jak Mavis. A może nawet bardziej, jeśli to w ogóle możliwe. Lecz w przeciwieństwie do odlotowo ubranej Mavis, Tandy Willowby miała na sobie prosty, czarny pulower w serek, a pod nim białą bawełnianą koszulkę. Była blondynką o różowej cerze, jasnoniebieskich oczach i zadartym nosie. Kiedy tu jechali, Mavis ją im przedstawiła. Wyjaśniła, że Tandy jest z Londynu i mieszka w Nowym Jorku zaledwie od kilku miesięcy. - Tak się cieszę, że cię spotkałam dziś wieczorem. Tandy nie była na zajęciach - ciągnęła Mavis, zajadając się przystawkami zamówionymi przez Roarke'a. - Wpadła

pod koniec, żeby dać położnej vouchery do „Białego Bociana”. To wprost cudowny butik z rzeczami dla niemowląt, w którym pracuje. - To uroczy sklep - potwierdziła Tandy. - Ale nie spodziewałam się, że zostanę dziś nakarmiona i napojona. Rzuciła Roarke'owi nieśmiały uśmiech. - Strasznie miło z twojej strony. Z waszej strony - dodała, patrząc na Eve. - Mavis i Leonardo dużo mi o was mówili. Musicie być bardzo przejęci. - Czym? - zdziwiła się Eve. - Że będziecie asystowali przy porodzie Mavis. - Ach. Tak. Aż... - Brak nam słów - dokończył za nią Roarke. - Z jakiej części Londynu jesteś? - Właściwie to pochodzę z Devon. Przeprowadziłam się do Londynu jako nastolatka, razem z ojcem. A teraz mieszkam w Nowym Jorku. Lubię zmieniać miejsce pobytu. Chociaż teraz chyba na jakiś czas będę uziemiona. - Z rozmarzoną miną pogłaskała się po brzuchu. - A ty jesteś policjantką, prawda? Ekstra. Mavis, chyba nigdy mi nie mówiłaś, jak się poznałyście z Dallas. - Aresztowała mnie - wyjaśniła Mavis między jednym a drugim kęsem. - Nabierasz mnie. Naprawdę? - Naciągałam ludzi. Byłam w tym dobra. - Ale niewystarczająco dobra - zauważyła Eve. - Chcę o tym posłuchać! Ale najpierw muszę iść do kibelka. Znowu! - Pójdę z tobą. - Mavis wstała. - A ty, Dallas? - Pasuję. - Pamiętam... Niewyraźnie... jak to jest nie czuć stałego parcia na pęcherz. - Tandy uśmiechnęła się do wszystkich przy stoliku, po czym kołyszącym się krokiem poszła za Mavis. - A więc... - zwróciła się Eve do Leonarda. - Poznaliście Tandy w szkole rodzenia? - Tak, na pierwszym spotkaniu - potwierdził. - Tandy ma wyznaczony termin porodu tydzień przed Mavis. Miło z waszej strony, że zaprosiliście również ją. Przechodzi

przez to wszystko samotnie. - A co się stało z tatusiem? - spytał Roarke, ale projektant wzruszył ramionami. - Mało o nim mówi. Jedynie tyle, że nie był zaangażowany czy zainteresowany. Jeśli to prawda, nie zasługuje ani na nią, ani na dziecko. - Szeroka twarz Leonarda stała się zacięta. - My z Mavis mamy tyle wszystkiego, że chcemy jej jak najwięcej pomóc. U Eve doszedł do głosu jej cynizm. - Finansowo? - Nie. Nie sądzę, że przyjęłaby pieniądze, nawet gdyby ich potrzebowała. Ale pod tym względem chyba jest okay. Mam na myśli wsparcie, przyjaźń. - Jakby nieco zbladł. - Chce, żebym przy niej był, gdy zacznie rodzić. To będzie... To jak próba generalna przed porodem Mavis. - Cholernie się boisz, co? Spojrzał w kierunku toalet, a potem znów na Eve. - Jestem przerażony. Mogę zemdleć. Co będzie, jeśli zemdleję? - Postaraj się nie wylądować na mnie - powiedział mu Roarke. - Mavis się nie denerwuje. Nic a nic. A im bliżej, tym bardziej bebechy mi się... - Uniósł swoje wielkie ręce i nimi potrząsnął. - Nie wiem, co bym zrobił, gdyby was tam miało nie być. Żeby mnie wspierać. O, cholera, pomyślała Eve, i spojrzała na Roarke'a. - A gdzież indziej moglibyśmy być? - Dała znak kelnerowi, by przyniósł jej jeszcze jeden kieliszek wina. Dwie godziny później, po podrzuceniu Leonarda i Mavis do domu, Roarke ruszył na południowy wschód, gdzie mieszkała Tandy. - Naprawdę mogę pojechać metrem. Nie chcę sprawiać kłopotu. To zaledwie kilka przecznic stąd. - Jeśli to zaledwie kilka przecznic - odparł Roarke - to żaden kłopot. - Nie będę się sprzeczać. - Tandy się roześmiała. - Jak przyjemnie siedzieć w ciepłym samochodzie! Dziś wieczorem jest cholerny ziąb. - Rozsiadła się, wzdychając. - Czuję się rozpieszczana i gruba jak słonica. Mavis i Leonardo są niesamowici. Człowiek przy nich nie może nie czuć się szczęśliwy. I widzę, że mają dobrą rękę do

przyjaciół. Ojejku! Eve tak szybko odwróciła głowę, że mało jej nie odpadła. - Żadnych „ojejku”. Żadnych „ojejku”! - Trochę kopie. Nie ma powodu do niepokoju. Och, Mavis okropnie się cieszy na to pępkowe, które wydajecie dla niej w przyszłym tygodniu. Tylko o tym mówi. - Zgadza się. Pępkowe w przyszłym tygodniu. - Prawie jesteśmy na miejscu. Mój dom znajduje się pomiędzy tą i następną przecznicą. Bardzo wam obojgu dziękuję. - Tandy mocniej owinęła się szalikiem i wzięła torbę wielkości walizki. - Za wspaniałe jedzenie i towarzystwo. I za luksusową przejażdżkę. Do zobaczenia w niedzielę, na pępkowym. - Jeśli potrzebujesz pomocy... - Nie, nie. - Pomachała Eve na pożegnanie. - Nawet słonica musi radzić sobie sama. I chociaż nie widzę ostatnio nóg, pamiętam, gdzie są. Dobranoc i jeszcze raz dziękuję. Roarke zaczekał, nie wyłączając silnika, póki Tandy nie weszła do budynku. - Sprawia wrażenie miłej, zrównoważonej i rozsądnej. - Zupełnie nie przypomina Mavis. Pomijając wielkość brzucha. Samotna kobieta w ciąży, do tego w obcym kraju, musi być twarda. Zdaje się, że jakoś sobie radzi. Powiedz mi, Roarke, czemu tylko dlatego, że się z kimś przyjaźnimy, musimy chodzić na zajęcia do szkoły rodzenia, być obecni przy narodzinach dziecka i wydawać pępkowe? - Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Westchnęła głęboko. - Ja też nie. Eve śniły się noworodki o licznych ramionach i ostrych zębach, wyskakujące z brzucha Mavis i biegające po całej sali, a także uciekająca z krzykiem położna i rozanielona Mavis, która powtarzała: „Czyż nie są cudowne? Czyż nie są super?”. Dzwonek komunikatora, leżącego przy łóżku, wyrwał ją ze snu. Wzdrygnęła się. - Wyłączyć kamerę - poleciła. - Oświetlenie dziesięć procent. Dallas.

- Wiadomość dla porucznik Eve Dallas. Proszę się udać na Jane Street numer pięćdziesiąt jeden mieszkanie trzy B. Niewykluczone zabójstwo. - Potwierdzam odbiór wiadomości. Skontaktujcie się z detektyw Delią Peabody. Zaraz wyjeżdżam. - Potwierdzam i się rozłączam. Eve zobaczyła, że Roarke nie śpi i przygląda się jej swoimi kobaltowoniebieskimi oczami. - Wybacz - powiedziała. - To nie mnie wyciągają z ciepłej pościeli o czwartej nad ranem. - Masz rację. Ludzie powinni być na tyle dobrze wychowani, by wykańczać się nawzajem o rozsądnej porze. Wygramoliła się z łóżka i poczłapała do łazienki, by wziąć błyskawiczny prysznic. Kiedy wyłoniła się naga i ciepła z kabiny suszącej, Roarke popijał kawę. - Dlaczego wstałeś? - Już i tak się obudziłem - powiedział po prostu. - I sama zobacz, co by mnie ominęło, gdybym się odwrócił na drugi bok i znów usnął. - Wręczył jej drugą filiżankę z kawą. - Dzięki. - Poszła z nią do garderoby, by się ubrać. Musi być straszliwy ziąb, pomyślała. Wyciągnęła z komody sweter w serek, by go włożyć na koszulę, pod żakiet. Już dwa razy przekładali kilkudniowy wypad w tropiki. Mavis plus dziecko równa się kobieta w ciąży, kategorycznie sprzeciwiająca się temu, by osoby, które miały asystować przy narodzinach jej pierworodnego, wylegiwały się na plaży, kiedy termin rozwiązania był tak blisko. Cóż można na to poradzić? - Dzieci nie rodzą się z zębami, prawda? - Nie. Nie rozumiem, skąd... - Roarke odstawił filiżankę i rzucił żonie zdumione spojrzenie. - Dlaczego podsuwasz mi takie pomysły? - Skoro zrodziły się w mojej głowie, muszą znaleźć się i w twojej, towarzyszu niedoli.

- Nie spodziewaj się, że jeszcze kiedyś zamówię dla ciebie kawę. Szybko się ubrała. - Może to morderstwo jest dziełem genialnego zabójcy i zmusi mnie do opuszczenia naszej planety. Jeśli będziesz dla mnie miły, mogę cię zabrać ze sobą. - Nie igraj z moimi uczuciami. Roześmiała się i sięgnęła po broń. - Do zobaczenia. - Podeszła do niego i ponieważ, do diaska, był tak cholernie przystojny nawet o czwartej nad ranem, cmoknęła go w oba policzki, a potem pocałowała namiętnie w lista. - Uważaj na siebie, moja pani porucznik. - Mam taki zamiar. Zbiegła po schodach. Na słupku poręczy wisiał jej płaszcz. Zazwyczaj tam go zostawiała, ponieważ tak jej było najwygodniej, a poza tym wiedziała, że irytuje to Summerseta, kamerdynera Roarke'a, przekleństwo jej życia. Narzuciła płaszcz na ramiona i stwierdziła, że zdarzył się cud, bo rękawiczki tkwiły w kieszeni. Omotała też szyję kaszmirowym szalikiem, bo był w rękawie. Ale i tak aż się wzdrygnęła z zimna, kiedy znalazła się na zewnątrz. Doszła jednak do wniosku, że nie powinna narzekać, będąc żoną mężczyzny, który pomyślał o tym, by podstawić samochód przed drzwi frontowe i już włączyć ogrzewanie. Przebiegła kilka kroków i wsiadła do ciepłego wozu. Kiedy jechała do bramy, spojrzała w lusterko wsteczne. Całe pole widzenia wypełniał dom, wzniesiony przez Roarke'a: z kamienia i szkła, z wykuszami i wieżyczkami. W oknie ich sypialni paliło się światło. Pomyślała, że Roarke wypije drugą filiżankę kawy, przeglądając na ekranie w sypialni najświeższe doniesienia z giełdy, poranne biuletyny informacyjne, ostatnie wiadomości gospodarcze. Może prześle jakieś instrukcje na drugi koniec świata albo i poza Ziemię. Wiedziała, że dla jej męża rozpoczęcie dnia pracy przed wschodem słońca to nic nadzwyczajnego. Ma fart, że związała się z mężczyzną, który tak łatwo się dostosowuje do

zwariowanych godzin pracy policji. Przejechała przez bramę, która bezszelestnie się za nią zamknęła. W tej części miasta, gdzie znajdowały się najdroższe rezydencje, panowała cisza - bogaci, uprzywilejowani albo ci, którym się poszczęściło, leżeli pod kołdrami w domach lub luksusowych apartamentach z klimatyzacją. Ale kilka przecznic dalej metropolia już tętniła życiem. Strumień ciepłego powietrza wydostawał się przez kratki wywietrzników metra, drugiego podziemnego świata, rozciągającego się pod ulicami miasta. Nad głowami już migotały tablice reklamowe, zachwalając okazje dnia. Kto, u diaska, interesował się o tej porze wyprzedażą z okazji walentynek w Sky Mall? - ciekawa była Eve. Czy normalny człowiek narażałby się na przeciskanie przez tłumy kupujących w centrum handlowym, by zaoszczędzić kilka dolców na sercu z czekolady? Minęła ruchomą reklamę, pokazującą nieziemsko urodziwych ludzi, biegnących po białym jak cukier piasku i pluskających się w niebieskiej wodzie. To była o wiele bardziej kusząca perspektywa. Jezdnią sunął już sznur żółtych taksówek, Eve przypuszczała, że głównie do centrów komunikacyjnych. Na wczesne loty w różne miejsca. Minęła parę głośnych maksibusów, najprawdopodobniej wiozących jakichś biedaków na poranną zmianę albo szczęśliwców, zdążających do domów po nocnej wycieczce po cmentarzach. Skręciła, żeby ominąć Broadway, gdzie na okrągło trwały imprezy. W dzień i w nocy, czy skwar, czy ziąb, turyści i kieszonkowcy, którzy ich kochali, ciągnęli do tej mekki rozrywki, gdzie wiecznie panował zgiełk, błyskały neony i coś się działo. Przy Dziewiątej nadal było otwartych kilka spelunek. Eve dostrzegła grupkę podejrzanych typków w wielkich buciorach i obszernych kurtkach, zapinanych na zamki błyskawiczne. Kręcili się bez celu i prawdopodobnie zażywali niedozwolone substancje. Ale jeśli szukali guza, trudno im to przyjdzie przed piątą rano w taki ranek, jak ten, kiedy temperatura oscylowała wokół minus dziesięciu stopni. Szybko przejechała przez robotniczą część Chelsea i znalazła się w Village, dzielnicy cyganerii artystycznej. Czarno - biały wóz policji stał prostopadle do krawężnika przed starą kamienicą przy

Jane Street. Eve zaparkowała kawałek dalej, włączyła światła „na służbie” i wyszła na ziąb. Nim wyciągnęła podręczny zestaw i zamknęła drzwi, zza rogu wyłoniła się Peabody. Jej partnerka wyglądała jak polarnik w grubym, pikowanym płaszczu koloru rdzy, długaśnym, czerwonym szaliku owiniętym wokół szyi i tego samego koloru czapce, wciśniętej niemal na oczy. Z ust Delii przy każdym oddechu wydobywały się obłoczki pary. - Dlaczego ludzie nie mogą się zabijać nawzajem po wschodzie słońca? - spytała Peabody. - Wyglądasz w tym płaszczu jak chodząca reklama firmy Michelin. - Wiem, ale jest bardzo ciepły, a kiedy go zdejmę, wydaję się sobie wyjątkowo szczupła. Razem weszły do kamienicy i Eve włączyła swój rekorder. - Brak kamer - powiedziała Eve. - Nie ma urządzeń do sprawdzania odcisków dłoni. Ktoś majstrował przy zamku w drzwiach. Spostrzegła, że w oknach na parterze są kraty. Farba na stolarce była szara i już się łuszczyła. Właściciel domu niezbyt dbał o bezpieczeństwo i estetykę. Kiedy Eve pchnęła drzwi, umundurowana policjantka skinęła im głową na powitanie. - Pani porucznik, pani detektyw. Co za cholerne zimno - powiedziała. - Siostra ofiary zadzwoniła pod dziewięćset jedenaście o trzeciej czterdzieści dwie. Pojawiłyśmy się na miejscu o trzeciej czterdzieści sześć. Stwierdziłyśmy, że drzwi wejściowe do budynku są wyłamane. Ofiara jest w sypialni mieszkania na trzecim piętrze. Drzwi na korytarzu też wyłamano. Wygląda na to, że ofiara się broniła. Ręce i nogi skrępowano jej starą, niezawodną taśmą izolacyjną. Na ciele widać ślady tortur. Wszystko wskazuje na to, że uduszono ją paskiem od szlafroka, bo wciąż go ma wokół szyi. - Gdzie była siostra, kiedy to wszystko się działo? - spytała Eve. - Powiedziała, że dopiero co tu dotarła. Pracuje w liniach lotniczych. Kiedy przyjeżdża do Nowego Jorku, zatrzymuje się u siostry. Nazywa się Palma Copperfield. Jest stewardesą wahadłowca należącego do World Wide Air.

Trochę zanieczyściła miejsce zbrodni, bo zwymiotowała na podłogę, gdy dotknęła zwłok, nim wybiegła, by zawiadomić policję. - Policjantka spojrzała w kierunku windy. - Siedziała na schodach, becząc, kiedy się pojawiłyśmy. Od tamtej pory właściwie cały czas ryczy. Moja koleżanka zabrała ją na górę. - Niezła szopka. Jak tylko zameldują się technicy, skieruj ich na górę. Eve ruszyła ku schodom. Wchodząc po stopniach, rozbierała się z ciepłych rzeczy. Jedno mieszkanie na każdej kondygnacji, zauważyła. Całkiem przestronne, zapewniające poczucie prywatności. W drzwiach apartamentu na trzecim piętrze był alarm, sprawiający wrażenie nowiutkiego, i solidne zamki. Sposób, w jaki zostały potraktowane, świadczył, że to robota amatora. Ale skuteczna. Porucznik Dallas weszła do przestronnego mieszkania, gdzie druga policjantka stała nad kobietą, która leżała skulona pod kocem i dygotała. Dwadzieścia kilka lat, oceniła Eve, długie blond włosy, odgarnięte z twarzy, rozmazany makijaż. W obu dłoniach ściskała szklankę z - jak przypuszczała Eve - wodą. Zanosiła się płaczem. - Pani Copperfield, jestem porucznik Dallas. A to moja partnerka, detektyw Peabody. - Wydział zabójstw. Wydział zabójstw - mamrotała kobieta. Sądząc po akcencie, pochodziła ze środkowego zachodu. - Zgadza się. - Ktoś zabił Nat. Ktoś zabił moją siostrę. Nie żyje. Natalie nie żyje. - Bardzo mi przykro. Czy może nam pani powiedzieć, co się wydarzyło? - Weszłam... Weszłam do środka. Wiedziała, że przyjadę. Zadzwoniłam wczoraj rano, żeby jej o tym przypomnieć. Przylecieliśmy późno, po pracy poszłam jeszcze na drinka z Mae, drugą stewardesą. Zamek w drzwiach na dole był... był wyłamany. Każdy mógł wejść do środka i bez klucza. Mam klucz. Wjechałam na górę, zamek... Zainstalowała nowy, dziś rano podała mi szyfr, kiedy... kiedy zadzwoniłam. Ten zamek również wyglądał na wyłamany.

Drzwi były uchylone. Pomyślałam sobie: „Coś jest nie tak, z pewnością coś jest nie tak”, bo Nat nie położyłaby się spać, nie zamknąwszy drzwi na klucz. Dlatego uznałam, że powinnam do niej zajrzeć, nim pójdę do łóżka. I zobaczyłam... Boże, leżała na podłodze, wszystko było porozwalane. Leżała na podłodze, a jej twarz... Jej twarz... Palma znów wybuchnęła płaczem, łzy jak groch płynęły po jej policzkach. - Była cała posiniaczona i czerwona, a oczy... Podbiegłam do niej i zawołałam ją po imieniu. Chyba ją zawołałam i próbowałam ocucić. Podnieść z podłogi. Nie spała. Wiedziałam, że nie śpi, ale i tak potrząsałam nią, żeby ją obudzić. Moja siostra... Ktoś zabił moją siostrę! - Znajdziemy go. - Eve starała się ocenić, ile czasu zajmą jej, a potem technikom oględziny miejsca zbrodni. - Będę chciała jeszcze raz z panią porozmawiać, więc poproszę, by przewieziono panią do głównej komendy policji. Może tam pani na mnie zaczekać. - Chyba nie powinnam zostawiać Nat samej. Nie wiem, co robić, ale powinnam być z Nat. - Musi nam pani zaufać i pozwolić nam zająć się nią. Peabody! - Wszystkiego dopilnuję. Eve spojrzała na umundurowaną policjantkę, która skinęła głową w kierunku drzwi. Dallas zostawiła płaczącą kobietę. Weszła do królestwa śmierci i zamknęła za sobą drzwi.

ROZDZIAŁ 2 Sypialnia była całkiem duża, od ulicy urządzono w niej przytulny kącik do relaksu. Wyobraziła sobie, jak Natalie siedziała tam i obserwowała, co się dzieje za oknem. Łóżko było kobiece i wymyślne. Po całym pokoju walały się poduszki - na niektórych z nich widniały plamy krwi. Prawdopodobnie zwykle leżały jedna na drugiej na koronkowej, różowo - białej narzucie. Są kobiety, które przepadają za czymś takim. Mały ekran ścienny został zamontowany pod kątem, by można było z niego korzystać zarówno leżąc w łóżku, jak i siedząc przy oknie, poza tym na ścianie wisiały oprawione obrazy kwiatów. W pokoju znajdowała się też spora toaletka. Na podłodze leżały jakieś buteleczki i Bóg wie co jeszcze - część potłuczona - które zapewne przedtem stały na blacie. Na podłodze Eve zobaczyła dwa puszyste dywaniki. Na jednym z nich leżała Natalie, nogi miała wykręcone i skrępowane w kostkach, związane ręce splotła, jakby w rozpaczliwej modlitwie. Miała na sobie piżamę w niebiesko - białą kratkę. Widać było na niej plamy i smugi krwi. Niebieski szlafrok ktoś cisnął w kąt. Wokół szyi kobiety morderca zamotał niebieski pasek. Na obu dywanikach widniała krew, a w pobliżu drzwi - plama wymiocin. W pokoju śmierdziało krwią, wymiocinami i moczem. Eve podeszła do zwłok i przykucnęła, by przeprowadzić standardowe oględziny, umożliwiające określenie tożsamości ofiary i ustalenie pory zgonu. - Ofiara, Natalie Copperfield, kobieta rasy białej, wiek dwadzieścia sześć lat, zameldowana pod tym adresem. Sine ślady na twarzy świadczą o tym, że przed śmiercią została pobita. Nos wygląda na złamany. Dwa palce prawej dłoni chyba też są złamane. Na ramieniu, w miejscu, gdzie rozdarto piżamę, widoczne ślady oparzeń. Stwierdzam również oparzenia na podeszwach obu stóp. Skóra ma niebieskawosiny

odcień, charakterystyczny dla ofiar uduszenia. Oczy podbiegnięte krwią i wytrzeszczone. Świadek dotknął zwłok, kiedy je zobaczył, miejsce przestępstwa zostało nieco zanieczyszczone. Zgon nastąpił o pierwszej czterdzieści pięć, jakieś dwie godziny przed znalezieniem ofiary. Przesunęła się, kiedy w drzwiach stanęła Peabody. - Uwaga na wymiociny - ostrzegła ją Eve. - Dzięki. Dwoje umundurowanych funkcjonariuszy i psycholog policyjny zabierze siostrę zamordowanej do komendy. - Dobrze. Ofiara ma na sobie piżamę. Mało prawdopodobne, by została zgwałcona. Spójrz na skórę wokół ust. Widać, że była zakneblowana. Na twarzy są resztki kleju z taśmy izolacyjnej. Zwróć uwagę na mały i serdeczny palec u prawej dłoni. - Złamane. - Złamane palce, złamany nos. Ślady poparzeń. Zdemolowany pokój. Może podczas szamotaniny, a może zabójca chciał coś dać do zrozumienia. Peabody podeszła do drzwi. - Za nimi jest łazienka. Telełącze nie leży na swoim miejscu koło łóżka, drugie jest na podłodze. - O czym to świadczy? - Wygląda to tak, jakby ofiara złapała aparat i pobiegła do łazienki. Może miała nadzieję, że zdoła się tam zamknąć i wezwać policję. Ale nie udało jej się. - Wszystko na to wskazuje. Budzi się, słyszy, że ktoś jest w mieszkaniu. Prawdopodobnie myśli, że to jej siostra. Może ją woła albo przewraca się na drugi bok. Drzwi się otwierają. To nie siostra. Chwyta aparat, próbuje uciec. Całkiem możliwe. Nowy zamek w drzwiach - porządny, i wizjer. Może ktoś ją niepokoił. Sprawdź, czy przez ostatnie dwa miesiące składała jakieś skargi. Wstała i podeszła do drzwi na korytarz. - Zabójca wszedł tędy, zobaczyła go z łóżka. Udało jej się złapać telełącze i pobiec w przeciwną stronę, do pomieszczenia zamykanego na klucz. Bardzo sprytne. Świadczy to też, że była osobą bystrą, szybko kojarzącą, skoro tak się zachowała wyrwana z

głębokiego snu. Eve wróciła tam, gdzie stało łóżko. Obeszła je, oceniając odległość do łazienki, i dostrzegła coś błyszczącego na podłodze. Przykucnęła i wyciągnęła kuchenny nóż. - Dlaczego trzymała w sypialni nóż do krojenia mięsa? - Niezła kosa - zauważyła Peabody. - Należy do zabójcy? - To czemu się nim nie posłużył? Założę się, że przyniosła go tu z kuchni. Nowe zamki - ciągnęła Eve - i nóż przy łóżku. Czegoś się bała. - Nie ma żadnych skarg w rejestrze. Jeśli coś ją zaniepokoiło, nie zgłosiła tego. Dallas przeszukała łóżko, zajrzała pod materac, potrząsnęła poduszkami. Potem poszła do łazienki. Mała, schludna, urządzona po kobiecemu. Nic nie świadczyło o tym, że zabójca tu był. Ale Eve znalazła w szafce dezodorant dla mężczyzn, piankę do golenia i wodę kolońską. - Miała faceta - powiedziała i wróciła do sypialni, by pogrzebać w szufladach nocnych szafek. - Prezerwatywy, olejek do masażu ciała. - Może ze sobą zerwali. Zazwyczaj montuje się nowe zamki, jeśli były miał klucze do starych. Może mu się nie spodobało, że go rzuciła. - Może - zgodziła się Eve. - W takich wypadkach ofiara zwykle zostaje zgwałcona. Sprawdź wszystkie rozmowy przychodzące i wychodzące z dwóch ostatnich dni. Chcę obejrzeć pozostałe pomieszczenia. Przeszła do pokoju dziennego i znów mu się przyjrzała. Gdyby odwiedził ją były gach, z pewnością przez jakiś czas walił by do drzwi. No, Nat, do jasnej cholery! Wpuść mnie. Musimy porozmawiać. W końcu facet się wkurzył, a drzwi okazały się na tyle słabe, że je rozwalił kopniakiem. Chociaż nigdy nie wiadomo. Eve weszła do kuchni. Była całkiem spora i wiele wskazywało na to, że ofiara często z niej korzystała. Na nieskazitelnie białym blacie zobaczyła stojak na noże; jednego brakowało. Udała się do drugiej sypialni, w której urządzono domowe biuro. Uniosła brwi. Pokój wyglądał, jakby przeszedł po nim huragan. Zniknęła konsola komunikacyjna, która - jak wyobrażała sobie Eve - stała na

błyszczącym, metalowym biurku. - Brak konsoli komunikacyjnej w gabinecie - poinformowała Delię. - Co to za gabinet bez konsoli? - No właśnie. Nie ma też ani jednej dyskietki. Ponieważ pozostały sprzęt elektroniczny, równie łatwy do wyniesienia, nadal tu jest, znaczy to, że kogoś interesowała wyłącznie konsola. Konsola i ofiara. Cóż takiego miała Natalie, co było przedmiotem pożądania mordercy? - Musiało to być coś takiego, że nie tylko postanowił ją zabić, ale pragnął też, by cierpiała przed śmiercią. - W głosie Peabody można było dosłyszeć współczucie. Znów spojrzała na zwłoki. - Na telełączu są zarejestrowane tylko dwie rozmowy, telefon od siostry dziś o dziesiątej rano, a o wpół do ósmej ofiara zadzwoniła do firmy Sloan, Myers i Kraus, informując, że jest chora. To biuro księgowe, ma siedzibę przy Hudson. Wszystkie wcześniejsze połączenia zostały wykasowane. Chłopcy z wydziału przestępczości elektronicznej na pewno mogą je odtworzyć. Chcesz posłuchać tego, co jest? - Tak, ale weźmiemy telełącze do komendy. Muszę jeszcze raz porozmawiać z siostrą ofiary. W drodze do komendy Peabody odczytała dane o zamordowanej, ściągnięte na podręczny pecet. - Urodzona w Cleveland w stanie Ohio. W rodzinie nauczycieli. Rodzice nadal są małżeństwem. Jedna siostra, trzy lata młodsza. Czysta kartoteka. Od czterech lat księgowa w firmie Sloan, Myers i Kraus. Brak danych o małżeństwach i konkubinatach. Od osiemnastu miesięcy mieszkała przy Jane Street. Poprzednio przy Szesnastej w Chelsea. A jeszcze wcześniej w domu rodziców w Cleveland. Pracowała tam na niepełny etat w biurze księgowym. Wygląda to na coś w rodzaju stażu podczas nauki w college'u. - Specjalistka od liczb przeprowadza się do Nowego Jorku. Co wiadomo o tej firmie? - Chwileczkę. A więc to poważne biuro - zaczęła Peabody, czytając informacje na monitorze swojego palmtopa. - Obsługuje bogatych klientów, kilka korporacji. Zajmuje trzy piętra w budynku przy Hudson Street, zatrudnia około dwustu

pracowników. Działa od jakichś czterdziestu lat. Zamordowana była tam starszą księgową. Eve trawiła tę informację, skręcając do podziemnego garażu głównej komendy policji. - Przypuszczam, że mogła znaleźć haka na niektórych z tych bogatych klientów. Może jeden z nich prowadził podwójną księgowość, zajmował się praniem pieniędzy, unikał płacenia podatków. Niewykluczone, że pomagał mu w tym inny pracownik biura. Szantaż, wyłudzenie, defraudacja. - Firma cieszy się dobrą opinią. - Ale to nie znaczy, że wszyscy jej klienci albo pracownicy są święci. Zaparkowały i skierowały się do wind. - Musimy poznać tożsamość przyjaciela zamordowanej, byłego czy aktualnego. Trzeba popytać sąsiadów. Ustalić, czy powiedziała coś siostrze na temat pracy lub kłopotów osobistych. Bo wszystko wskazuje na to, że ofiara spodziewała się kłopotów i przygotowała się na nie - a była to sprawa, której wolała nie zgłosić komu trzeba. Przynajmniej nie policji. - Ale może coś powiedziała koleżance z pracy albo przełożonemu, jeśli miało to związek z obowiązkami służbowymi. - Albo chłopakowi. Im wyżej wjeżdżały windą, tym więcej osób się dosiadało. Eve czuła zapach mydła miętowego od kogoś, kto właśnie zaczynał zmianę, i woń potu od kogoś, kto kończył długi dzień pracy. Kiedy winda zatrzymała się na ich piętrze, dopchnęła się do wyjścia. - Znajdźmy pokój przesłuchań - zaczęła Eve. - Nie chcę z nią rozmawiać w holu. Ciągle coś by nam przeszkadzało. Jeśli potrzebuje psychologa, może jej towarzyszyć. Przeszła przez salę ogólną do swojego gabineciku. Zrzuciła płaszcz, a potem sprawdziła alibi świadka. Palma Copperfield obsługiwała lot wahadłowca z Las Vegas, który, lądował na śródmiejskim lotnisku mniej więcej o tej porze, kiedy duszono jej siostrę. - Dallas.

Eve uniosła głowę i zobaczyła Baxtera, jednego z pracowników swojego wydziału. - Od dwóch godzin nie piłam kawy - ostrzegła go. - A może i od trzech. - Słyszałem, że kazałaś przywieźć do komendy Palmę Copperfield. - Tak, w charakterze świadka. Dziś nad ranem uduszono jej siostrę. - O, cholera. - Przesunął dłonią po włosach. - Miałem nadzieję, że to nieprawda. - Znasz je? - Trochę znam tylko Palmę. Spotkaliśmy się kilka miesięcy temu na przyjęciu - przyjaciółka przyjaciółki przyjaciela. Parę razy się umówiliśmy. - Ma dwadzieścia trzy lata. Zmarszczył brwi. - Nie zamierzam w najbliższym czasie przechodzić na emeryturę. Zresztą to nic poważnego. Miła dziewczyna. Naprawdę miła dziewczyna. Czy coś jej się stało? - Nie. Właśnie znalazła swoją siostrę martwą w mieszkaniu. - Straszne. Cholera. Chyba były ze sobą zżyte. Palma mówiła, że zatrzymywała się u swojej siostry, kiedy przylatywała do Nowego Jorku. Raz odwiozłem ją tam, na Jane Street, po wspólnej kolacji. - Nadal się spotykacie? - Nie. I nigdy nie było to nic poważnego. Parę razy poszliśmy coś zjeść i to wszystko. - Baxter wsunął ręce do kieszeni, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić. - Słuchaj, jeśli chcesz, mogę z nią porozmawiać. - Może skorzystam z twojej propozycji. Peabody przygotowuje pokój przesłuchań. W holu kręci się zbyt wiele ludzi. Palma była w złym stanie, kiedy składała pierwsze wyjaśnienia. Wspomniała, czy siostra miała kogoś? - Tak. Facet był maklerem czy kimś w tym rodzaju. Chodzili ze sobą na poważnie, może nawet byli zaręczeni. Nie mogę powiedzieć, by zbytnio mnie to interesowało. Chodziło mi o Palmę, a nie o jej siostrę. - Zawróciła ci w głowie, Baxter? - Nie. - Uśmiechnął się lekko. - Jak powiedziałem, miła z niej dziewczyna. Co oznaczało, że nie spali ze sobą, więc jego obecność podczas przesłuchania nie będzie dla nikogo krępująca. - Dobra, niech Peabody zajmie się łączem, a my porozmawiamy ze świadkiem.

Eve pozwoliła, żeby Baxter wszedł pierwszy do pokoju przesłuchań. Uważnie przyglądała się mokrej od łez twarzy Palmy, kiedy dziewczyna uniosła wzrok. Kilka razy zamrugała powiekami, jakby próbując przetworzyć nową informację, a potem na jej twarzy pojawiły się kolejno najpierw ulga, kiedy go rozpoznała, później konsternacja, a na koniec znów rozpacz. - Bax. O, Boże. - Wyciągnęła obie ręce. Podszedł do stołu i ujął jej dłonie. - Tak mi przykro, Palmo. - Nie wiem, co robić. Ktoś zabił Nat, moją siostrę. Nie wiem, co robić. - Pomożemy ci. - Nigdy nikogo nie skrzywdziła. W ciągu całego swojego życia nigdy nikogo nie skrzywdziła, Bax. Jej twarz... - Wiem, że jest ci ciężko. Ale pomagając nam, możesz pomóc jej. - Dobrze. Dobrze, ale zostań ze mną. Może tu zostać? - zwróciła się do Eve. - Naturalnie. Włączę rekorder i zadam pani kilka pytań. - Chyba nie podejrzewa pani, że... Chyba nie podejrzewa pani, że to ja zrobiłam? - Nikt tak nie myśli, Palmo. - Baxter króciutko uścisnął dłoń dziewczyny. - Musimy ci zadać kilka pytań. Im więcej będziemy wiedzieli, tym szybciej znajdziemy tego, kto to zrobił. - Odnajdziecie ich. - Powiedziała to wolno, jakby to też musiała przetworzyć. Potem na moment zamknęła oczy. - Znajdziecie ich. Powiem wam wszystko, co wiem. Eve włączyła rekorder i odczytała wymagane przepisami informacje. - Wylądowała pani w Nowym Jorku dziś w nocy, tak? - Tak, to był rejs z Las Vegas. Wylądowaliśmy koło drugiej, jakieś dwadzieścia minut później byliśmy wolni. Potem razem z Mae, która leciała ze mną, wstąpiłyśmy do baru na lotnisku na kieliszek wina. Żeby się trochę odprężyć. Jedną taksówką pojechałyśmy do miasta. Ona wysiadła pierwsza. Wynajmuje pokój w East Side na spółkę z dwiema innymi stewardesami. Sama pojechałam do mieszkania Nat. Urwała, nabrała głęboko powietrza w płuca, a potem upiła łyk wody z plastikowego kubeczka, stojącego na stole.

- Zapłaciłam taksówkarzowi i wysiadłam. Wyciągnęłam klucz, znałam szyfr do Nat. Ale zamek był wyłamany. Ponieważ nie pierwszy raz tak się zdarzyło, więc się zbytnio nie przejęłam. Przynajmniej wtedy. Lecz kiedy znalazłam się na jej piętrze, zobaczyłam, że zamek w jej drzwiach - powiedziała, że go zmieniła - też jest wyłamany. Żołądek mi się ścisnął. Ale pomyślałam sobie, że może niewłaściwie zainstalowała zamek. - Czy zauważyła pani coś niezwykłego, kiedy weszła pani do środka, do pokoju dziennego? - spytała Eve. - Właściwie nie rozejrzałam się po mieszkaniu. Założyłam łańcuch w drzwiach. Nat tego nie zrobiła, żebym mogła wejść. Zostawiłam podręczną torbę koło drzwi, bo postanowiłam zajrzeć do siostry, upewnić się, że wszystko w porządku. Ale nic nie było w porządku. Do oczu znów napłynęły jej łzy i potoczyły się po policzkach, ale Palma mówiła dalej. - Leżała na podłodze, wszędzie była krew, a pokój wyglądał tak, jakby... jakby stoczono w nim walkę. Potłuczone flakoniki z perfumami i małe czarki, które zbierała. Leżała na podłodze, na różowym dywaniku. Kupowałyśmy je razem. Były puszyste jak futerko kota. Nie mogła trzymać zwierząt. Dywaniki były takie mięciutkie. Przepraszam. - Świetnie sobie radzisz - zapewnił ją Baxter. - Podbiegłam. Chyba... Wszystko jest takie niewyraźne. Może zaczęłam krzyczeć? Chyba zawołałam ją po imieniu, podbiegłam i próbowałam ją podnieść, potrząsnąć nią, by się obudziła, chociaż wiedziałam, że... Nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że jest martwa. Twarz miała siną i zakrwawioną, a te oczy... Wiedziałam, że nie żyje. Ręce miała skrępowane taśmą. Jakby dopiero teraz sobie to przypomniała, rzuciła Eve zalęknione spojrzenie. - O, mój Boże, ręce i nogi miała skrępowane. - Przycisnęła drżącą dłoń do ust. - Powinnam wezwać pomoc, ale dostałam mdłości, zanim wyszłam, żeby wyjąć telełącze z torby. Potem wybiegłam z mieszkania. Nie mogłam tam zostać. Uciekłam i zadzwoniłam pod dziewięćset jedenaście. Usiadłam na schodach. Powinnam była

wrócić do środka, zostać z nią. Nie powinnam była zostawiać jej samej. - Postąpiłaś właściwie. - Baxter wziął kubeczek z wodą i podał go Palmie. - Dokładnie tak, jak należało. - Czy siostra mówiła pani, że ktoś ją niepokoił? - spytała Eve. - Nie, ale coś nie dawało jej spokoju. Jestem tego pewna. Sprawiała wrażenie zdenerwowanej, kiedy z nią rozmawiałam, a gdy zapytałam, co się stało, odparła, że to nic takiego. Że ma tylko dużo spraw na głowie. - Czy spotykała się z kimś? Z jakimś mężczyzną? - Bick! O, mój Boże, Bick! Nawet o nim nie pomyślałam. - Do oczu znów napłynęły jej łzy; przycisnęła do ust obie dłonie. - Są zaręczeni. Mieli się pobrać w maju. O, mój Boże, muszę go powiadomić. - Jak brzmi jego nazwisko? - Nazywa się Bick, Bick Byson. Pracują razem... Znaczy się, w tej samej firmie. W różnych działach. Nat jest starszą księgową w biurze księgowym Sloan, Myers i Kraus. Bick jest tam doradcą inwestycyjnym. Byli razem od prawie dwóch lat. Jak ja mu to powiem? - Będzie lepiej, jeżeli to my go poinformujemy. - I moi rodzice. - Zaczęła się kiwać na krześle, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu. - Muszę im powiedzieć. Nie chcę, żeby dowiedzieli się o tym przez telefon. Czy muszę tu zostać? Powinnam jechać do domu, do Cleveland, i powiedzieć im, że Nat nie żyje. Nat! - Wrócimy do tego, kiedy zakończymy naszą rozmowę - odparła Eve. - Czy pani siostra i jej narzeczony mieli jakieś kłopoty? - Nie. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Szaleją za sobą. Chyba sobie pomyślałam, że może się pokłócili i dlatego wcześniej była zdenerwowana. Kiedy się robi przygotowania do ślubu, człowiek jest narażony na liczne stresy. Ale naprawdę byli ze sobą szczęśliwi. Tworzyli wspaniałą parę. - Czy pani siostra miała pierścionek zaręczynowy? - Nie. - Palma znów wzięła głęboki oddech. - Zrezygnowali z pierścionka