2
CCC ZZZ ĘĘĘ ŚŚŚ ĆĆĆ III
Gorycz
Kobiety są waszymi polami.
A więc, wychodźcie na swoje pola, gdy chcecie.
Koran
Był jej mężczyzną, ale ją skrzywdził.
„Frankie and Johnny”
Rozdział 1
Nowy Jork, 1989
Stuart Spencer czuł się wyjątkowo źle w swoim pokoju hotelowym. Jedyną korzyścią
z przyjazdu do Nowego Jorku było to, że żona została w Londynie, nie mogła więc
dręczyć go koniecznością przestrzegania diety. Zamówił do pokoju firmowego sandwicza
i jadł go teraz z apetytem.
Był tęgim, łysiejącym mężczyzną, bez śladu dobroduszności, jakiej można by się było
spodziewać po człowieku o takiej tuszy. Dokuczał mu pęcherz na pięcie i chroniczny
katar. Wypił duszkiem pół filiżanki herbaty i stwierdził z nieznośnym brytyjskim
szowinizmem, że Amerykanie nie potrafią zaparzyć porządnej herbaty, choćby się nie
wiem jak starali.
Marzył o gorącej kąpieli, filiżance dobrego Earl Greya, o godzince odpoczynku. Obawiał
się jednak, że człowiek stojący przy oknie zmusi go, by zapomniał o tym być może nawet
na dłużej.
— A więc jestem tutaj, do cholery. — Patrzył spode łba, jak Philip Chamberlain rozsuwa
zasłony.
— Uroczy widok. — Philip przyglądał się ścianie sąsiedniego budynku. — Od razu ten
pokój wydaje się bardziej przytulny.
3
— Philipie, chcę ci przypomnieć, że nie znoszę latać zimą nad Atlantykiem. Ponadto,
w Londynie czeka mnie masa zaległej papierkowej roboty, w znacznej części z powodu
twoich niezgodnych z przepisami czynów. Jeśli chcesz mi coś powiedzieć, zrób to jak
najszybciej. A może wymagam zbyt wiele?
Philip nadal spoglądał przez okno. Niepokoił go wynik tego nieoficjalnego spotkania, do
którego doprowadził, czego nie można było w żaden sposób poznać po jego zachowaniu.
— Skoro już tu jesteś, Stuarcie, muszę zabrać cię na jakieś przedstawienie. Najlepiej na
musical. Gorzkniejesz na stare lata.
— Idź do diabła!
Philip opuścił zasłonę i podszedł do Stuarta. Od kilku lat był jego informatorem. Zawód,
który uprawiał, wymagał pewności siebie i wyjątkowej zręczności. Miał trzydzieści pięć
lat i ćwierć wieku doświadczenia. Urodził się w londyńskich slumsach, ale już we
wczesnej młodości potrafił sprytnie zdobywać zaproszenia na najwykwintniejsze
spotkania towarzyskie. Było to nie lada osiągnięcie w czasach, kiedy sztywne brytyjskie
podziały klasowe nie runęły jeszcze pod naporem Modsów i Rockersów.1
Znał zarówno
uczucie głodu, jak i smak jesiotra. A ponieważ kawior przedkładał nad wszystko, zadbał,
aby mu go w życiu nie zabrakło. W tym, co robił, był dobry, bardzo dobry, ale sukces nie
przyszedł łatwo.
— Mam dla ciebie pewną propozycję, Stuarcie. — Philip usiadł i nalał sobie herbaty. —
Powiedz, czy dobrze ci się przysłużyłem w ostatnich latach?
Spencer odgryzł kęs sandwicza, mając nadzieję, że ani on, ani obecność Philipa nie
spowoduje niestrawności.
— Chcesz podwyżki?
— Niezły pomysł, ale, prawdę mówiąc, nie o to mi chodziło. — Umiał, jeśli trzeba,
uśmiechać się czarująco, budząc sympatię otoczenia. I teraz właśnie zdecydował się użyć
swego uroku osobistego.
— Chcę wiedzieć, czy opłacało się wciągnąć na listę płac Interpolu złodzieja?
Spencer wyjął z kieszeni chusteczkę i wydmuchał nos.
— Od czasu do czasu.
Philip był ciekaw, czy Stuart zauważył, że tym razem nie poprzedził słowa złodziej
określeniem były. Stuart go nie poprawił.
— Stałeś się bardzo oszczędny w pochwałach.
— Do diabła, nie mam zamiaru ci schlebiać. Co wydarzyło się tak ważnego, że zażądałeś,
abym przyleciał do Nowego Jorku w środku tej cholernej zimy?
— A co byś powiedział na dwójkę?
— Dwójkę czego?
1
Nazwy młodzieżowych grup, powstałych w Wielkiej Brytanii w latach sześćdziesiątych.
4
— Złodziei, Stuarcie. — Wyciągnął ku niemu trójkątnego firmowego sandwicza. —
Poczęstuj się. Bardzo smaczny.
— Do czego zmierzasz?
Wszystko miało się rozstrzygnąć w ciągu kilku najbliższych chwil, ale przez większość
życia Philipa minuty decydowały o jego losie, a czasem nawet i głowie. Kiedyś był
złodziejem, i to wyjątkowo zręcznym, wodzącym za nos kapitana Stuarta Spencera i jego
kolegów, od Londynu do Paryża, od Paryża do Maroka, wszędzie tam, gdzie kusiła go
kolejna zdobycz. Potem wykonał woltę i zaczął pracować dla Interpolu i Spencera, zamiast
przeciwko nim.
Tamta decyzja była tylko sprawą interesu. Kwestią bilansu zysków i strat. Natomiast jego
obecna propozycja miała charakter osobisty.
— Przypuśćmy, że słyszałem o niezwykle sprytnym złodzieju, który przez lat dziesięć
umykał przed Interpolem, a teraz zdecydował się wycofać z życia zawodowego i w zamian
za ułaskawienie mógłby zaoferować swe usługi.
— Mówisz o „Cieniu”.
Philip pedantycznie strzepnął okruchy chleba z palców. Był bardzo schludny,
z przyzwyczajenia i konieczności.
— Tylko teoretycznie.
„Cień”. Spencer w ułamku sekundy zapomniał o bolącej pięcie i o zmęczeniu podróżą.
Ten złodziej bez twarzy, znany jedynie jako „Cień”, przywłaszczył sobie klejnoty warte
miliony dolarów. Od dziesięciu lat Spencer tropił go, śledził, tracił z oczu. W czasie
ostatnich osiemnastu miesięcy Interpol zdwoił wysiłki, posuwając się nawet do
wykorzystania przeciwko niemu innego złodzieja — Philipa Chamberlaina, jedynego
znanego Spencerowi człowieka, który prześcignął swymi wyczynami „Cienia”.
Człowieka, któremu zaufałem — pomyślał z nagłą irytacją Spencer.
— Ty wiesz, kto to jest, do cholery. Dobrze wiesz, kto to jest i gdzie go można znaleźć. —
Stuart zacisnął pięści. — Dziesięć lat. Dziesięć lat go ścigamy. I, niech cię diabli, od
miesięcy płacimy, byś go znalazł, a ty nabijasz nas w butelkę. Przez cały czas wiedziałeś,
kim jest i gdzie przebywa!
— Może wiedziałem — Philip uniósł lekko dłoń o długich palcach artysty. — A może nie.
— Mam ochotę wsadzić cię do celi i wyrzucić klucz do Tamizy.
— Ale tego nie zrobisz, bo zastępuję ci syna, którego nigdy nie miałeś.
— Niech cię diabli porwą, mam syna.
— Ale nie takiego, jak ja — ciągnął Philip, odchylając się w krześle. — Proponuję ci taki
sam układ, jaki zawarliśmy przed pięciu laty. Byłeś zachwycony, że możesz wynająć
najlepszego, zamiast go ścigać.
5
— Miałeś schwytać tego człowieka, a nie pertraktować w jego imieniu. Jeśli znasz
nazwisko — podaj je. Jeśli masz jego rysopis, chcę go mieć. Życzę sobie faktów, Philipie,
a nie mglistych propozycji.
— Nie udało ci sie niczego osiągnąć — powiedział oschle Philip. — Niczego. Przez
dziesięć lat! Jeśli wyjdę z tego pokoju, nadal będziesz w tej samej sytuacji.
— Będę miał ciebie — głos Spencera był matowy i tak zdecydowany, że Philip zmrużył
oczy. — Człowiekowi z twoimi upodobaniami z pewnością dłuższy pobyt w więzieniu
bardzo by się nie spodobał.
— Groźba? — Po skórze Philipa przebiegł krótki, wyraźny dreszcz. Skrzyżował ręce na
piersiach i nie spuszczał wzroku ze Spencera, jakby chciał się utwierdzić w przekonaniu,
że kapitan blefuje. On sam nie blefował. — Darowano mi winy, pamiętasz? Taka była
umowa.
— Zmieniłeś reguły gry. Podaj mi to nazwisko, Philipie, i daj mi wykonać moje zadanie.
— Pamięć cię zawodzi, Stuarcie. Dlatego odzyskałeś tylko część diamentów, natomiast ja
ukradłem ich wiele. Wsadzisz „Cienia” za kratki, będziesz miał tylko złodzieja
w więzieniu. Czy naprawdę sądzisz, że uda ci się odzyskać choć ułamek tego, co zostało
skradzione przez ostatnie dziesięć lat?
— To kwestia uczciwości.
— Oczywiście.
Spencer zauważył, że głos Philipa zmienił się i że po raz pierwszy w trakcie tego spotkania
spuścił wzrok. Lecz nie ze wstydu. Spencer znał go zbyt dobrze, by choć przez chwilę
wierzyć, że tamten jest zmieszany.
— To jest rzeczywiście kwestia uczciwości i wrócimy jeszcze do tego. — Philip podniósł
się, był zbyt niespokojny, by siedzieć. — Kiedy dałeś mi tę sprawę, wziąłem ją, gdyż ten
właśnie człowiek mnie zainteresował. To się nie zmieniło. Mogę powiedzieć, że moje
zainteresowanie poważnie wzrosło.
Nie należało naciskać Spencera zbyt mocno. To prawda, z czasem nabrał do niego czegoś
w rodzaju szacunku, do czego nie chciał się przyznać. Spencer zawsze był, i będzie,
prostolinijnym i ograniczonym facetem.
— Powiedzmy, oczywiście nadal teoretycznie, że znam tego człowieka. Powiedzmy, że
rozmowy z nim podsunęły mi myśl, że za drobnym wynagrodzeniem — puszczeniem
wszystkiego w niepamięć — mógłbyś wykorzystać jego talenty.
— Drobnym wynagrodzeniem? Ten drań zrabował więcej niż ty.
Philip uniósł brwi. Marszcząc lekko czoło strzepnął okruch z rękawa.
— Nie musisz mnie obrażać. Nikt nie ukradł klejnotów większej wartości niż ja w trakcie
całej mej kariery.
6
— Jesteś z siebie dumny, prawda? — Twarz Spencera gwałtownie poczerwieniała. — Ja
bym się wcale nie szczycił, będąc złodziejem.
— Tym się od siebie różnimy.
— Zakradać się przez okna, robić podejrzane interesy...
— Przestań, bo się rozpłaczę. Nie, lepiej policz do dziesięciu. Nie chcę być
odpowiedzialny za gwałtowne skoki twego ciśnienia. — Znowu wziął do ręki
imbryczek. — Może to odpowiedni moment, by wyznać, że kiedy jeszcze zajmowałem się
obrabianiem sejfów, nabrałem do ciebie ogromnego szacunku. Myślę, że nadal byłbym
włamywaczem, gdybyś nie osaczał mnie coraz bardziej, przy każdej kolejnej robocie. Nie
żałuję jednak ani dawnego życia, ani tego, że przeszedłem na drugą stronę.
Stuart ochłonął trochę i wypił duszkiem herbatę, nalaną przez Philipa.
— To nie ma nic do rzeczy. — Musiał przyznać, że uznanie Philipa sprawiło mu
przyjemność. — Faktem jest, że teraz pracujesz dla mnie.
— Nie zapomniałem. — Rozmówca odwrócił głowę, by spojrzeć przez okno. Dzień był
chłodny, bezchmurny, budził tęsknotę za wiosną. — Odwrócił się gwałtownie, spojrzał
uważnie na Stuarta i rzekł: — Jako lojalny podwładny czuję, że powinienem być
werbownikiem, gdy natrafię na godnego uwagi kandydata.
— Złodzieja.
— Tak, i to doskonałego. — Uśmiechnął się znowu. — Co więcej, mogę się założyć, że
ani twoja, ani żadna inna strzegąca prawa instytucja nie ma najmniejszej szansy, by
odkryć, kim jest ten złodziej. — Spoważniał trochę i pochylił się ku przodowi. — Ani
teraz, ani nigdy, Stuarcie. Daję ci słowo.
— Znowu się gdzieś wyniesie.
— Nie będzie już żadnych przenosin.
— Jesteś tego pewny?
Philip założył ręce, obrączka na jego palcu zalśniła matowym blaskiem.
— Dopilnuję tego osobiście.
— Kim on jest dla ciebie?
— Trudno mi to wyjaśnić. Posłuchaj, Stuarcie. Przez pięć lat pracowałem z tobą i dla
ciebie. Niejedno zadanie było paskudne, większość była zarówno paskudna, jak
i niebezpieczna. Nigdy o nic nie prosiłem. Ale teraz cię proszę o ułaskawienie dla tego
hipotetycznego złodzieja.
— Trudno mi coś obiecywać...
— Wystarczy mi twoje słowo. — Tym powiedzeniem Philip zamknął mu usta. —
W zamian odzyskam dla ciebie Rubensa. Co więcej, myślę, że mam dla ciebie prawdziwą
gratkę, o takim znaczeniu politycznym, że może wpłynąć na rozładowanie bardzo
niebezpiecznej sytuacji.
7
Spencer domyslił się natychmiast.
— Środkowy Wschód?
Dopijając herbatę Philip wzruszył ramionami.
— Teoretycznie. — Niezależnie od wyniku rozmowy i tak miał zamiar naprowadzić
Stuarta na Rubensa i Abdu. Ale nigdy nie odkrywał kart przed końcem gry. —
Powiedzmy, że dzięki moim informacjom Anglia będzie mogła wywrzeć nacisk tam, gdzie
to będzie najbardziej korzystne.
Spencer spojrzał na niego surowo. Całkiem nieoczekiwanie ta rozmowa przestała być
dyskusją o diamentach i rubinach, występku i karze.
— Przekraczasz swoje kompetencje, Philipie.
— Doceniam twoją troskę. — Usiadł czując, że sytuacja się zmienia. — Daję słowo, że
wiem, co robię.
— Prowadzisz delikatną grę.
Wyjątkowo delikatną, pomyślał Philip. Największej wagi.
— Obaj możemy wygrać.
Sapiąc lekko, Stuart podniósł się, by otworzyć butelkę whisky. Nalał solidną porcję do
szklaneczki, zawahał się chwilę, po czym napełnił drugą.
— Powiedz mi, co wiesz. Zrobię, co się da.
Philip zastanowił się przez moment.
— Oddaję w twoje ręce jedyną rzecz, która mnie na tym świecie obchodzi. Musisz o tym
pamiętać. — Odsunął filiżankę i wziął do ręki szklaneczkę. — Zobaczyłem Rubensa
w skarbcu króla Abdu w Jaquirze.
Spencer wytrzeszczył oczy.
— A coś ty, u diabła, robił w królewskich podziemiach?
— To długa historia. — Philip uniósł szklaneczkę w kierunku Spencera, potem pociągnął
łyk. — Najlepiej zacząć od początku, od Phoebe Spring.
Rozdział 2
Jaquir, 1968
8
Adrianne nie mogła zasnąć z podniecenia. Leżała skulona na boku, patrząc na wskazówki
zegara. Zbliżała się północ. Za chwilę zacznie się dzień jej urodzin. Skończy pięć lat.
Obróciła się na plecy. Ogarnęło ją uczucie radości. W pałacu wszyscy spali, za parę
godzin słońce wzejdzie i muezin z wysokości minaretu, zacznie wzywać wiernych do
modlitwy. Ten dzień, najwspanialszy dzień jej życia naprawdę się rozpocznie.
Po południu będzie muzyka, prezenty i tace z czekoladkami. Kobiety ubrane
w najpiękniejsze suknie, będą tańczyć. Przyjdą wszystkie: babka będzie opowiadać bajki;
ciotka Latifa, zawsze łagodna, przyprowadzi Duję; wiecznie roześmiana Favel
przywiedzie całe swoje stadko. Adrianne uśmiechnęła się radośnie. Pokoje kobiet
rozdzwonią się śmiechem i gwarem, i wszystkie będą powtarzać, że jest ładna.
Mama obiecała, że będzie to dzień nadzwyczajny. Wyjątkowy. Jeśli ojciec się zgodzi,
wieczorem wybiorą się na wycieczkę na plażę. Miała nową sukienkę, piękną, z mieniącego
się jedwabiu w kolorach tęczy. Przygryzła wargę i odwróciła głowę, by popatrzeć na
matkę.
Phoebe spała, jej twarz, tym razem spokojna, przypominała oblicze marmurowego posągu.
Adrianne bardzo lubiła, gdy matka pozwalała jej wdrapać się do wielkiego, miękkiego
łoża i spać w nim. Była to prawdziwa rozkosz. Wtulała się w ramiona Phoebe i słuchała jej
opowiadań o Nowym Jorku i Paryżu. Czasami chichotały wesoło.
Ostrożnie, by nie zbudzić matki, Adrianne wyciągnęła dłoń i pogładziła jej włosy.
Fascynowały ją. Na tle poduszki wyglądały niczym ogień, wspaniały, gorący ogień.
W wieku pięciu lat Adrianne była już na tyle kobietą, by zazdrościć matce tych włosów.
Jej własne były gęste i czarne, jak u wszystkich kobiet Jaquiru. Phoebe miała rude włosy
i białą skórę. Phoebe była Amerykanką. Adrianne była w połowie Amerykanką, ale matka
wspominała o tym tylko wtedy, gdy były same we dwie.
Takie rozmowy gniewały ojca.
Adrianne nauczono unikać tematów, które mogłyby go rozgniewać, choć nie mogła
zrozumieć, czemu przypomnienie narodowości matki sprawiało, że wyraz oczu ojca stawał
się srogi, a usta się zaciskały. Phoebe była kiedyś gwiazdą filmową. Adrianne nie
wiedziała, co znaczy to określenie, ale podobało się jej samo brzmienie. Gwiazda filmowa.
Nasuwało na myśl te śliczne światełka na ciemnym niebie.
Jej matka, ongiś gwiazda, była teraz królową, pierwszą żoną Abdu ibn Faisala Rahmana
al-Jaquir, władcy Jaquiru, szejka szejków. Była najpiękniejszą z kobiet, miała wielkie
niebieskie oczy i pełne, miękkie usta. Górowała też wzrostem nad pozostałymi kobietami
haremu, sprawiała, że wyglądały, jak małe, ruchliwe ptaszki. Gdyby tylko mogła być
szczęśliwa! Teraz, gdy Adrianne skończyła już pięć lat, miała nadzieję, że zrozumie,
dlaczego matka tak często wyglądała na smutną i płakała, gdy wydawało jej się, że nikt jej
nie widzi.
9
Kobiety w Jaquirze były strzeżone. Uważano, że mieszkanki pałacu nie powinny pracować
ani znać, co to troska. Dostawały wszystko, czego potrzebowały — piękne pokoje,
najwonniejsze perfumy. Jej matka miała więc piękne suknie i klejnoty. Miała „Słońce
i Księżyc”.
Adrianne zamknęła oczy, aby przywołać oślepiający obraz naszyjnika na szyi matki. Jak
wspaniale iskrzył się wielki diament — „Słońce”, jak cudownie lśniła bezcenna perła —
„Księżyc”, Phoebe powiedziała, że pewnego dnia, będzie je nosić Adrianne. Kiedy
dorośnie.
Ułożona wygodnie, słuchając równego oddechu matki i ciesząc się myślą o nadchodzącym
dniu, Adrianne marzyła. Gdy dorośnie, gdy przestanie być małą dziewczynką, będzie
nosić na twarzy zasłonę. Pewnego dnia wybiorą jej małżonka i odbędzie się ślub. W dzień
wesela założy na szyję „Słońce i Księżyc”, stanie się dobrą i płodną żoną.
Będzie wydawać przyjęcia dla kobiet i częstować ciastkami z lukrem, a służba będzie
roznosić tace z czekoladkami. Dostanie męża tak przystojnego i potężnego jak ojciec.
Może nawet króla, a ona stanie się jego największym skarbem.
Zapadając w sen Adrianne okręciła pasmo długich włosów wokół wskazującego palca.
Mąż pokocha ją tak, jak chciała, by ją kochał ojciec. Urodzi mu wspaniałych synów, wielu
wspaniałych synów, tak że inne kobiety będą patrzeć na nią z zazdrością i szacunkiem.
A nie z politowaniem, jakie okazywały jej matce.
Obudziło ją światło padające ukośnie przez drzwi z korytarza. Pasmo przekreślało
wyraźną smugą podłogę. Przez mgiełkę gazy, spowijającej łoże niczym kokon, zobaczyła
cień.
Najpierw ogarnęła ją miłość, połączona z przejmującym uczuciem zawodu, który już
odczuwała, ale nie potrafiła nazwać, bo była zbyt młoda. Potem pojawił się strach, strach
zawsze towarzyszący miłości, jaką czuła na widok ojca.
Rozgniewa się, gdy znajdzie ją tutaj, w łożu matki. Wiedziała, bo w haremie mówiono
o tym otwarcie, że zjawiał się tu rzadko, odkąd lekarze powiedzieli, iż Phoebe nie będzie
miała więcej dzieci. Adrianne pomyślała, że może chciał tylko popatrzeć na Phoebe, była
tak piękna. Ale gdy zbliżył się bardziej, poczuła, że strach chwyta ją za gardło. Szybko
i cicho wyśliznęła się z łoża i skuliła w jego cieniu.
Abdu odchylił gazę, nie spuszczając oczu z Phoebe. Nie zawracał sobie głowy
zamykaniem drzwi. Nikt przecież nie odważy się mu przeszkadzać.
Księżycowa poświata padała na jej włosy, na jej twarz. Wyglądała, jak bogini, jak wtedy,
gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Jej oszałamiająco piękna, przejmująco zmysłowa twarz
wypełniała ekran. Phoebe Spring, amerykańska aktorka, kobieta, której bujne ciało
i niewinne oczy budziły w mężczyznach pożądanie i lęk. Abdu przywykł posiadać to, co
najlepsze, największe, najdroższe. Zapragnął jej wtedy, jak nie pragnął żadnej kobiety.
10
Odnalazł ją, zabiegał o nią tak, jak tego oczekiwała kobieta z Zachodu. Uczynił ją swoją
królową.
Rzuciła na niego urok. Dla niej zdradził swoje dziedzictwo, sprzeciwił się tradycji. Wziął
za żonę kobietę z Zachodu, aktorkę, chrześcijankę. Został ukarany. Z jego nasienia
zrodziło się tylko jedno dziecko, dziewczynka.
A jednak ciągle jej pragnął. Jej łono było jałowe, ale jej uroda była wyzwaniem. Nawet
gdy fascynacja zmieniła się w niechęć, ciągle jej pragnął. Okryła go hańbą,
lekceważeniem islamu splamiła jego sharaf, czyli honor, ale ciało nie przestawało za nią
tęsknić.
Kiedy wbijał swą męskość w inną kobietę, to z Phoebe się kochał, czuł zapach jej skóry,
słyszał jej krzyki. To był jego tajemny wstyd. Już za to samo mógłby ją znienawidzić. Ale
publiczna kompromitacja — ta jedyna córka, którą mu dała, sprawiła, że żywił do niej
pogardę.
Pragnął, by cierpiała, jak on cierpiał, zapłaciła, jak on płacił. Ujął prześcieradło i zdarł je
z niej.
Phoebe obudziła się zdezorientowana, z walącym sercem. Zobaczyła go nad sobą
w niewyraźnym świetle. Z początku sądziła, że to sen, w którym przychodził, by ją
kochać, tak jak ją kochał ongiś. Ale ujrzała jego oczy i pojęła, że to nie sen i nie miłość.
— Abdu. — Przypomniała sobie o dziecku i szybko rozejrzała się wokoło. Łoże było
puste, Adrianne odeszła. Phoebe dziękowała za to Bogu. — Już późno — zaczęła, ale
gardło miała tak wyschnięte, że ledwo było słychać jej słowa. Zaczęła odczołgiwać się
w odruchu samoobrony, atłasowe prześcieradła szeleściły pod nią, gdy kuliła się w sobie.
Nie odezwał się, zrzucił tylko z siebie białą szatę. — Proszę. — Choć wiedziała, że łzy nie
zdadzą się na nic, zaczęła płakać. — Nie rób tego.
— Kobieta nie ma prawa sprzeciwiać się życzeniom męża. — Samo spojrzenie na nią, na
jej dojrzałe ciało drżące na poduszkach, sprawiało, że wracała mu siła, był znowu panem
swego losu. Kimkolwiek była, należała do niego — jak klejnoty na jego palcach, konie
w jego stajni. Nagłym ruchem chwycił za nocną koszulę i przyciągnął Phoebe do siebie.
Adrianne zaczęła dygotać w cieniu łoża.
Matka płakała. Walczyli ze sobą, wykrzykiwali słowa, których nie rozumiała. Ojciec stał
nago w świetle księżyca, jego ciemna skóra lśniła od potu, wywołanego bardziej
pożądaniem niż dusznym upałem. Nigdy przedtem nie widziała nagiego mężczyzny, ale
nie była wytrącona z równowagi tym widokiem. Miała pojęcie o seksie, wiedziała, że
męskość jej ojca, tak sztywna i groźna, mogła zagłębić się w matkę, by zrobić dziecko.
Wiedziała, że związana z tym była przyjemność, że tego aktu kobiety pragnęły nade
wszystko. Prawdę mówiąc słyszała to tysiące razy w swym krótkim życiu, bo w haremie
rozprawiano nieustannie na ten temat.
11
Ale jej matka nie mogła mieć więcej dzieci, a jeśli to było przyjemne, dlaczego płakała
i błagała, by odszedł?
Kobieta winna chętnie przyjmować swego pana w małżeńskim łożu, myślała Adrianne
z oczami pełnymi łez. Miała dawać mu to, czego pragnął, radować się, że jest pożądana
i może rodzić jego dzieci.
Usłyszała słowo dziwka. Nie słyszała go nigdy przedtem, ale w ustach ojca brzmiało
ohydnie. To słowo miała zapamiętać na zawsze.
— Jak możesz mnie tak nazywać? — Głos Phoebe przeszedł w szloch, gdy walczyła, aby
się wyswobodzić. Dawniej cieszyły ją jego objęcia, zachwycała się połyskiem jego skóry
w świetle księżyca. Teraz czuła tylko strach. — Nigdy nie byłam z innym mężczyzną.
Tylko z tobą. To ty wziąłeś sobie inną żonę, zaraz po narodzinach naszego dziecka.
— Nie dałaś mi nic. — Owinął jej włosy wokół ręki, zafascynowany, a jednocześnie pełen
pogardy dla ich ognistości. — Dziewczynka. To mniej niż nic. Gdy na nią patrzę, czuję się
zhańbiony.
Uderzyła go teraz tak mocno, że głowa odskoczyła mu do tyłu. Nawet gdyby umiała
szybko biegać, nie miała dokąd uciekać. Uderzył ją na odlew w twarz, aż się zachwiała.
Gnany wściekłością i pożądaniem zerwał z niej koszulę.
Zbudowana była jak bogini, marzenie każdego mężczyzny. Bujne piersi falowały w takt
uderzeń serca, bijącego szybko ze strachu. Jasna skóra lśniła w księżycowej poświacie,
można było zauważyć siniaki, pozostawione przez jego ręce. Biodra miała zaokrąglone,
kiedy przepełniała ją namiętność potrafiły poruszać się gwałtownie, odpowiadając na
każde pchnięcie mężczyzny. Bezwstydnica. Czuł ból pożądania, niczym diabelskie pazury.
Walcząc ze sobą przewrócili lampę na stole, odłamki szkła posypały się na podłogę.
Adrianne, sparaliżowana ze strachu, patrzyła, jak wbił palce w pełne, białe piersi Phoebe.
Jej matka błagała, szamotała się. Mężczyzna na prawo bić swoją żonę. Kobieta nie może
odmawiać praw mężowskich. Tak było w zwyczaju. A jednak... Adrianne przycisnęła
dłonie do uszu, by nie słyszeć krzyków Phoebe, gdy Abdu uniósł się nad nią, a potem
pogrążył w niej gwałtownie.
Z twarzą zalaną łzami, Adrianne wczołgała się pod łóżko. Przyciskała dłońmi uszy, aż
bolały, ale ciągle jeszcze mogła słyszeć stękanie ojca, rozpaczliwe łkanie matki. Łoże nad
nią trzęsło się. Skuliła się, próbując stać się mała, tak mała, by przestać słyszeć, przestać
istnieć.
Dotąd obce jej było słowo gwałt, ale po tej nocy nie potrzebowała już wyjaśnień.
— Taka jesteś cicha, Addy. — Phoebe szczotkowała sięgające do pasa włosy swojej córki
długimi, wolnymi pociągnięciami. Addy. Abdu pogardzał tym zdrobnieniem, tolerował
bardziej formalną Adrianne, gdyż jego pierworodne dziecko było dziewczynką
o mieszanej krwi. Mimo to, przez muzułmańską dumę zażądał, by córce dano uczciwe
12
arabskie imię. Dlatego więc we wszystkich oficjalnych dokumentach Adrianne
zapisywano jako Ad Riyahd An, z mnóstwem innych rodowych imion. Phoebe powtórzyła
pieszczotliwie imię córki i zapytała:
— Nie podobają ci się prezenty?
— Bardzo mi się podobają.
Adrianne miała na sobie nową sukienkę, ale już się nią nie cieszyła. W lustrze mogła
widzieć twarz matki. Phoebe starannie pokryła siniak makijażem, ale Adrianne jednak go
widziała.
— Wyglądasz pięknie. — Phoebe obróciła córkę, by ją objąć. Innego dnia Adrianne nie
zwróciłaby uwagi, jak silnie jest obejmowana, nie rozpoznała nutki rozpaczy w głosie
matki. — Moja mała księżniczka. Tak bardzo cię kocham, Addy. Jak nikogo na świecie.
Pachniała niczym kwiaty, jak rozgrzane, bujne kwiaty w ogrodzie. Adrianne wdychała
zapach matki, wtulając twarz w jej piersi. Ucałowała je, pamiętając, jak okrutnie
potraktował je ojciec poprzedniej nocy.
— Nie odejdziesz? Nie zostawisz mnie?
— Skąd ci to przyszło do głowy? — Phoebe odsunęła córkę na odległość ręki, by się jej
przyjrzeć. Gdy spostrzegła łzy, jej uśmiech znikł. — Och, dziecko, o co chodzi?
Zgnębiona Adrianne wsparła głowę o ramię matki.
— Śniło mi się, że on cię odesłał. Że odjechałaś i nigdy cię już nie zobaczyłam.
Dłoń Phoebe zamarła, potem na nowo podjęła szczotkowanie.
— To tylko sen, dziecinko. Nigdy cię nie opuszczę.
Adrianne usiadła matce na kolanach, szczęśliwa, że Phoebe ją kołysze i pociesza. Przez
okratowane okna do pokoju wpadały promienie słoneczne, znacząc na dywanie jasne
plamy.
— Gdybym była chłopcem, on by nas kochał.
Phoebe ogarnął gniew tak gwałtowny, że nieomal czuła jego smak. Prawie natychmiast
przerodził się w rozpacz. Ale ciągle jeszcze była aktorką. Jeśli nie mogła inaczej
wykorzystywać swego talentu, mogła przynajmniej chronić to, co do niej należało.
— Co za niemądre gadanie. Jaki jest pożytek z małych chłopców? Nie noszą ładnych
sukienek.
Adrianne zachichotała i w odpowiedzi przytuliła się mocniej.
— Gdybym ubrała Fahida w sukienkę, wyglądałby jak lalka.
Phoebe zacisnęła usta i starała się ignorować ukłucie bólu. Fahid. Syn, którego urodziła
druga żona Abdu, gdy ona zawiodła. Nie, nie zawiodłam, pomyślała. Zaczynam myśleć
jak muzułmanka. Jak można mówić o zawodzie trzymając w ramionach tak piękne
dziecko?
Nie dałaś mi nic. Dziewczynka. To mniej, niż nic.
13
Wszystko, pomyślała Phoebe z furią. Dałam ci wszystko.
— Mamo?
— Zamyśliłam się. — Phoebe uśmiechnęła się, zsuwając Adrianne z kolan. — Myślałam,
że przyda ci się jeszcze jeden prezent. Niespodzianka.
— Niespodzianka? — Adrianne klasnęła w ręce, zapominając o smutku.
— Usiądź i zamknij oczy.
Zachwycona Adrianne usiadła, wierciła się w krześle, próbując opanować
zniecierpliwienie. Phoebe ukryła małą szklaną kulę pomiędzy warstwami bielizny.
Niełatwo było ją tu przemycić, ale uczyła się pomysłowości. Równie trudno było
o pigułki, małe, różowe pigułki, które umożliwiały jej przetrwanie każdego dnia. Tłumiły
ból i uspokajały duszę. Najlepsze przyjaciółki kobiety. Bóg świadkiem, w tym kraju
kobieta potrzebowała przyjaciół. Gdyby znaleziono te pigułki, czekałaby ją publiczna
egzekucja. Gdyby ich nie miała, nie mogłaby żyć.
Błędne koło. Ale ze względu na Adrianne musiała się wziąć w garść.
— Tutaj jesteś. — Phoebe przyklękła koło krzesła. Dziewczynka miała na szyi kolię
z szafirami, a w uszach błyszczące kolczyki. Phoebe miała nadzieję, że jej mały podarek
będzie miał dla Adrianne większe znaczenie niż te klejnoty. — Otwórz oczy.
To coś zwyczajnego, coś niemal śmiesznie zwyczajnego. W okresie świąt można to było
kupić za parę dolarów we wszystkich sklepach Ameryki. Adrianne otworzyła szeroko
oczy, jak gdyby trzymała teraz w dłoni czarodziejski przedmiot.
— To śnieg. — Phoebe znowu obróciła kulę, tak że śniegowe płatki zatańczyły. —
W Ameryce w zimie pada śnieg. No, w znacznej części Ameryki. Na Boże Narodzenie
przystrajamy drzewka ślicznymi światełkami i kolorowymi kulami. To są choinki, takie,
jak ta w środku. Jeździłam kiedyś takimi saniami, z dziadkiem. — Opierając skroń
o główkę Adrianne, popatrzyła na miniaturowego konia i sanie w kuli. — Pewnego dnia,
Addy, zabiorę cię tam.
— Czy to boli?
— Śnieg? — Phoebe znów się zaśmiała i potrząsnęła kulą. Scenka ożyła ponownie, śnieg
wirował dookoła przystrojonej choinki i człowieczka powożącego czerwonymi saniami,
zaprzężonymi w zgrabnego kasztanka. To była iluzja. Jej też zostały tylko iluzje i małe
dziecko, którego musiała strzec. — Nie. Śnieg jest zimny i mokry. Można lepić z niego
różne rzeczy. Bałwany, śnieżki, fortece. Tak ładnie wygląda na drzewach. Widzisz?
Zupełnie, jak tu.
Adrianne sama przechyliła kulę. Mały kasztanek unosił jedną nogę, a płatki śniegu
wirowały dookoła jego głowy.
— Ładne, ładniejsze od mojej nowej sukienki. Chcę to pokazać Duji.
14
— Nie. — Phoebe wiedziała, co by się stało, gdyby Abdu dowiedział się o kuli. Była
symbolem chrześcijańskich świąt. Od narodzin Adrianne stał się fanatykiem islamu
i tradycji. — To nasz sekret, pamiętasz? Możesz oglądać kulę, gdy będziemy same, ale
nigdy, przenigdy w obecności kogoś obcego.
Wzięła kulę i schowała ją do szuflady.
— A teraz pora na przyjęcie.
W haremie było gorąco, choć wentylatory szumiały, a okna zamknięto, by nie wpuszczać
słonecznego żaru. Światło lamp z filigranu było łagodne. Kobiety założyły swe
najjaskrawsze i najpiękniejsze suknie. Zdjęły z twarzy zasłony, pozostawiły czarne aby1,
w mgnieniu oka przemieniły się z wron w pawie.
Zdjąwszy zasłony natychmiast zaczęły gawędzić o dzieciach, seksie, modzie i porodach.
Harem, oświetlony przyćmionymi lampami i zasłany bogato haftowanymi poduszkami,
wypełniał intensywny zapach perfum i kadzidła.
Ze względu na swą pozycję na dworze, Adrianne musiała przywitać każdą przybyłą
całując ją w oba policzki. Służba podczas ceremonii powitania roznosiła zieloną herbatę
i aromatyczną kawę w malutkich, cienkich filiżankach bez uszek. Wśród gości były jej
ciotki i kuzynki, ze dwadzieścia mniejszych rangą księżniczek. Wszystkie kobiety
popisywały się swymi klejnotami i dziećmi — symbolami sukcesu w ich świecie.
Adrianne była zachwycona widokiem kobiet w długich, szeleszczących sukniach,
tworzących istną orgię barw. Stojąca za nią Phoebe obserwowała tę paradę strojów,
przypominającą osiemnaste stulecie. Z równie obojętnym wyrazem twarzy przyjmowała
spojrzenia współczujące, jak i te, w których malowało się uczucie wyższości. Zdawała
sobie sprawę, że była tu intruzem, kobietą z Zachodu, która w dodatku nie potrafiła dać
królowi dziedzica. Nieważne, czy one mnie akceptują, czy nie, pomyślała. Byle tylko były
życzliwe dla Adrianne.
Nie miała im nic do zarzucenia w tej kwestii. Adrianne była jedną z nich, w sposób dla
niej nieosiągalny.
Rzuciły się łapczywie na smakołyki, próbowały wszystkiego, jadły palcami, podczas gdy
ona używała małych srebrnych łyżeczek. Jeśli zanadto utyły i nie mogły zmieścić się
w sukniach, kupowały nowe stroje. Te zakupy, pomyślała Phoebe, pozwalają Arabkom
przetrwać dzień, tak jak mnie pomagają różowe pigułki. Żaden mężczyzna, poza mężem,
ojcem lub bratem nie mógł oglądać ich niezwykłych, pięknych strojów. To było
niedopuszczalne. Nim wyjdą z haremu założą aby2
, zasłonią twarze, ukryją włosy. Poza
tymi murami panował akurat, zakaz pokazywania poza domem włosów, ust...
2
Aba — lub abaja, rodzaj długiego płaszcza, zszytego z jednego prostokątnego kawałka materiału. Rozcięta z przodu, nie ma
rękawów, lecz otwory na ręce.
15
Jak one grają! — pomyślała ze znużeniem Phoebe. Henna, perfumy, i błyszczące
pierścienie. Czyżby wierzyły, że są szczęśliwe? Przecież nawet ona, której nic to nie
obchodziło, dostrzegała nudę na ich twarzach. Modliła się, by nigdy nie zobaczyć takiego
wyrazu na twarzy Adrianne.
Już w wieku lat pięciu Adrianne umiała doskonale dopilnować, aby każda z przybyłych
została odpowiednio ugoszczona i czuła się dobrze. Mówiła teraz po arabsku, gładko
i śpiewnie. Nigdy nie potrafiła przekonać matki, że arabski jest dla niej łatwiejszy niż
angielski. Myślała po arabsku, nawet czuła po arabsku — i często musiała przekładać
swoje myśli na angielski, zanim podzieliła się nimi z matką.
Była szczęśliwa w pomieszczeniach pełnych kobiecych głosów i perfum. Świat, o którym
opowiadała od czasu do czasu matka, był dla niej tylko bajką. Śnieg, to coś, co tańczy we
wnętrzu szklanej kuli.
— Duja! — Adrianne przebiegła przez pokój, by ucałować w policzek ulubioną kuzynkę.
Duja miała prawie dziesięć lat i — ku zazdrości oraz podziwowi Adrianne — była prawie
kobietą.
Duja odwzajemniła się uściskiem.
— Masz piękną suknię.
— Wiem. — Ale Adrianne nie mogła się powstrzymać i przesunęła dłoń po rękawie
kuzynki.
— To aksamit — powiedziała z dumą Duja. Gruba tkanina grzała nieznośnie, ale nie miało
to znaczenia, gdy spoglądała na swe odbicie. — Ojciec przywiózł mi z Paryża. —
Obróciła się dookoła, była szczupła i ciemna, miała twarz o subtelnych rysach i duże
oczy. — Obiecał, że zabierze mnie następnym razem.
— Naprawdę? — Adrianne zdusiła zazdrość. Wszyscy wiedzieli, że Duja jest ulubienicą
swego ojca, brata króla.
Duja miała dobre serce, ponadto aksamitna suknia wprawiała ją w dobry humor,
pogładziła więc włosy Adrianne.
— Ty też tam kiedyś pojedziesz. Może jak dorośniemy, pojedziemy tam razem.
Adrianne poczuła, że ktoś ciągnie ją za spódnicę. Obejrzała się i zobaczyła swego
przyrodniego brata, Fahida. Chwyciła go na ręce i pokryła jego twarz pocałunkami, tak że
zaniósł się piskliwym śmiechem.
— Jesteś najpiękniejszym dzieckiem w całym Jaquirze. — Był tylko o dwa lata młodszy,
lecz ważył tyle, że niosła go z trudem. Chwiejąc się lekko podeszła do stołu, by znaleźć
dla chłopca najbardziej wyszukane słodycze.
Inne dzieci też otrzymały swoją porcję czułości i łakoci. Dziewczęta w wieku Adrianne,
a także młodsze, krzątały się wokół chłopców, głaskały ich i rozpieszczały. Od urodzenia
16
uczono je poświęcania czasu i sił dla zadowolenia mężczyzn. Adrianne wiedziała, że
powinna podziwiać swego braciszka i pragnąć, by był radosny i szczęśliwy.
Phoebe nie mogła na to patrzeć. Widziała, jak jej córka służy dziecku kobiety, która zajęła
miejsce Phoebe w łożu i sercu męża. Cóż z tego, że tutejsze prawo pozwala mężczyźnie
mieć cztery żony? To nie jest jej prawo, to nie jest jej świat. Mieszkała tu już od sześciu
lat, mogła dożyć tu nawet sześćdziesiątki, ale nigdy się nie przyzwyczai do tutejszych
obyczajów. Nie znosiła ciężkich i lepkich zapachów, które musiała wdychać codziennie.
Ogarnęło ją uczucie beznadziejności. Phoebe potarła skroń, zaczynała ją boleć głowa. Te
kadzidła, kwiaty, mieszanina perfum.
Bardzo źle znosiła upały.
Miała ochotę się napić — nie kawy ani herbaty, które zawsze podawano, lecz wina. Jeden
kieliszek tego chłodnego napoju. Jednak wino było zakazane w Jaquirze. Gwałt był
dozwolony, pomyślała, dotykając palcem bolącego policzka. Gwałt tak, wino — nie.
Chłosta i zasłony, wezwania do modlitwy i poligamia — lecz ani kropli orzeźwiającego
chablis, ani kieliszka wytrawnego sancerre.
Gdy przybyła tu jako panna młoda była zachwycona tym krajem. Zwiedzała pustynię,
patrzyła na morze, na wysokie, białe ściany pałacu i myślała, że jest to najbardziej
tajemnicze, najbardziej egzotyczne miejsce na ziemi.
Była wtedy zakochana. Wciąż jeszcze była zakochana.
W tamtych czasach Abdu pokazał jej piękno swego kraju i bogactwo jego kultury.
Porzuciła swój kraj i obyczaje, próbowała spełnić jego pragnienia. Jak się okazało, pragnął
kobiety widzianej na ekranie — symbolu seksu i niewinności, wykreowanego wedle zasad
sztuki aktorskiej. Phoebe była zbyt ludzka.
Abdu pragnął syna. Dała mu córkę. Chciał, by stała się muzułmanką, ale ona była —
i miała pozostać — wychowana w innej wierze.
Teraz miała wszystkiego dość.
Nie chciała myśleć o Abdu, o swoim życiu ani o cierpieniu. Musi stąd uciec, choćby tylko
na chwilę. Wezmę tylko jedną pigułkę, pomyślała Phoebe, żeby tylko wytrzymać do końca
dnia.
Rozdział 3
Philip Chamberlain, nim ukończył trzynaście lat, był doświadczonym złodziejem. Już jako
dziesięciolatek skończył z opróżnianiem kieszeni dobrze sytuowanych biznesmenów,
śpieszących do swych banków i biur maklerskich, i pozbawianiem portfeli roztrzepanych
17
turystów snujących się po Trafalgar Square. Był teraz prawdziwym włamywaczem. Co
prawda, patrząc na niego widziało się tylko ładnego, schludnego, szczupłego chłopca.
Miał zręczne palce, bystre oczy i instynkt urodzonego włamywacza. Dzięki sprytowi,
przebiegłości i twardym pięściom uniknął wciągnięcia do jednego z ulicznych gangów,
jakie krążyły po Londynie u schyłku lat sześćdziesiątych. Nie czuł wszakże hipisowskiej
potrzeby rozdawania kwiatów i noszenia drewnianych paciorków. Czternastoletni Philip
nie należał ani do Modsów, ani do Rockersów. Pracował na własną rękę i nie widział
powodu, by nosić jakiś symbol przynależności. Był złodziejem, a nie zbirem, dla
przestępców terroryzujących staruszki i kradnących im przeznaczone na zakupy pieniądze
czuł jedynie pogardę. Był biznesmenem. Z rozbawieniem spoglądał na swych
rówieśników, którzy snuli sny o potędze, rozprawiali o komunach lub brzdąkali na
starych, rozstrojonych gitarach.
Miał swoje własne plany, wielkie plany.
Najważniejsza była matka. Miał zamiar z dnia na dzień skończyć z biedą, marzył
o wielkim domu na wsi, kosztownym samochodzie, eleganckich ubraniach i wykwintnych
przyjęciach. Od roku zaczął marzyć również o wytwornych kobietach. Jak dotąd jedyną
kobietą w jego życiu była Mary Chamberlain, która go urodziła i wychowywała samotnie.
Przede wszystkim chciał jej dać to, co było w życiu najlepsze, pragnął zamienić
błyszczącą sztuczną biżuterię matki na prawdziwe klejnoty, zabrać ją z ciasnego
mieszkania na peryferiach gwałtownie wchodzącego w modę Chelsea.
Było zimno. Wiatr smagał twarz Philipa mokrym śniegiem, gdy biegł kłusem w kierunku
kina pana Faradaya, gdzie pracowała Mary. Był porządnie ubrany. Schludny chłopiec
w czystym kołnierzyku nie przyciąga spojrzenia gliniarza z rogu. Poza tym Philip nie
cierpiał cerowanych spodni i wytartych mankietów. Ambitny, samowystarczalny, zawsze
patrzący w przyszłość chłopak umiał zdobyć to, czego pragnął.
Zawsze był biedny, ponadto nie miał ojca. Jako czternastolatek był wystarczająco
dojrzały, by uznać to za źródło przewagi, coś, co go zahartowało. Nienawidził biedy, ale
nade wszystko — bardziej niż był to w stanie wyrazić — nienawidził mężczyzny, który
przelotnie wkroczył w życie matki i go spłodził. Zdaniem Philipa Mary zasługiwała na
więcej. I on też, na Boga. Bardzo wcześnie zaczął wykorzystywać swe zręczne palce
i spryt, chcąc zmienić ich wspólne życie.
W kieszeni miał bransoletę z pereł i brylantów oraz pasujące do niej klipsy. Obejrzawszy
zdobycz pod ręczną lupą poczuł się trochę rozczarowany. To nie były diamenty pierwszej
wody, największy nie miał nawet pół karata. Ale perły miały ładny połysk i sądził, że
paser z Broad Street da mu za nie dobrą cenę. Philip był równie dobry w pertraktacjach,
jak w otwieraniu zamków. Dobrze wiedział, ile chce za te świecidełka, które miał teraz
18
w swej kieszeni. Wystarczy, by kupić matce na Boże Narodzenie nowe palto z futrzanym
kołnierzem i dołożyć co nieco do kapitału na przyszłość.
Przed budką z biletami wił się ogonek. Napis nad wejściem do kina reklamował specjalny
seans świąteczny — „Kopciuszka” Walta Disneya, stało więc tam mnóstwo
wrzeszczących, podnieconych dzieci w towarzystwie zdenerwowanych matek i opiekunek.
Philip uśmiechnął się, wchodząc do środka. Gotów był się założyć, że jego matka widziała
ten film co najmniej tuzin razy. Nic nie mogło sprawić jej większej przyjemności, niż
szczęśliwe zakończenie.
— Mamusiu. — Wśliznął się bocznymi drzwiami, by ucałować jej policzek. W oszklonej
budce było tylko trochę cieplej niż na zewnątrz, na wietrze. Philip pomyślał o czerwonym
wełnianym palcie, które widział na wystawie u Harrodsa. Mamie byłoby bardzo do twarzy
w czerwieni.
— Phil. — Jak zawsze, radość na widok syna rozjaśniła oczy Mary. Taki przystojny
chłopak, ze szczupłą, inteligentną twarzą i złotymi włosami. W przeciwieństwie do innych
kobiet nie czuła bólu, odnajdując w twarzy chłopca odbicie mężczyzny, którego kochała
tak gorąco i tak krótko. Philip należał do niej. Tylko do niej. Nigdy nie sprawiał jej
kłopotów, nawet jako niemowlę. Ani razu nie żałowała swej decyzji, by go urodzić, choć
była sama, bez męża i bez rodziny. Prawdę mówiąc, nie przyszło jej nigdy do głowy, aby
udać się do jednego z tych malutkich gabinetów, gdzie kobieta może pozbyć się kłopotu,
zanim się kłopotem stanie.
Philip był jej radością, i to od momentu poczęcia. Jedynie przykrość sprawiało jej to, że
czuł niechęć do ojca, którego nie znał, i którego doszukiwał się w każdym napotkanym
mężczyźnie.
— Masz zimne ręce — powiedział. — Powinnaś założyć rękawiczki.
— Nie mogę wydawać reszty w rękawiczkach. — Mary uśmiechnęła się do młodej
kobiety, trzymającej chłopca za kark. Nigdy nie musiała ujarzmiać w ten sposób Philipa.
— Proszę, moja droga. Baw się dobrze.
Za ciężko pracuje, pomyślał Philip. Za ciężko, za długo — i za grosze. Chociaż nie
mówiła o swym wieku, wiedział, że ma zaledwie trzydzieści lat. Była ładna. Gładka,
młodzieńcza twarz matki była dla niego źródłem dumy. Oczywiście, nie stać jej było na
kupowanie sukien u Mary Quant, ale swoje nieliczne stroje dobierała starannie i odważnie
zestawiała kolory. Lubiła przeglądać żurnale i magazyny filmowe oraz kopiować fryzury.
Mogła cerować swoje pończochy, ale nie była zaniedbanym brudasem.
Ciągle czekał, by w jej życiu pojawił się mężczyzna i wszystko zmienił. Rozejrzał się po
małej budce, pachnącej stale spalinami z ulicy. Od tego przede wszystkim trzeba by
zacząć.
19
— Powinnaś powiedzieć Faradayowi, by wstawił coś lepszego niż ten stary, kulawy
piecyk.
— Nie rób zamieszania, Phil. — Mary odliczyła resztę dla dwóch chichoczących
nastolatek, które próbowały flirtować z jej synem. Podając im bilon przez okienko,
stłumiła śmiech. Naprawdę, nie mogła mieć do nich pretensji. Przecież przyłapała nawet
siostrzenicę sąsiadki (miała pewnie ze dwadzieścia pięć lat) na kokietowaniu Phila.
Zapraszała go na herbatę. Prosiła, by przyszedł i naprawił skrzypiące drzwi. Skrzypiące
drzwi, rzeczywiście! Mary cisnęła wydawaną resztą tak głośno, że pucołowata niania
zaczęła coś mruczeć pod nosem.
No cóż, szybko położyła temu kres. Wiedziała, że Phil kiedyś ją opuści — i to dla
kobiety. Ale nie dla jakiejś piersiastej krowy, starszej od chłopca o dwanaście lat. Nigdy,
póki ona żyje.
— Coś się stało, mamusiu?
— Co? — Mary zreflektowała się i poczerwieniała. — Nie, nic, kochaneczku. Chciałbyś
wejść i obejrzeć film? Pan Faraday na pewno nie miałby nic przeciwko temu.
Jeśliby mnie nie zobaczył, pomyślał uśmiechając się szeroko Philip. Dziękował Bogu, że
już dawno wykreślił Faradaya ze swej listy potencjalnych ojców.
— Nie, dziękuję. Przyszedłem ci tylko powiedzieć, że muszę pozałatwiać sprawunki.
Mam coś kupić na targu?
— Przydałby się ładny kurczak. — Siadając, Mary chuchnęła z roztargnieniem w dłonie.
W budce było zimno, a będzie jeszcze chłodniej, jak zima zadomowi się na dobre. W lecie
bywało tu gorąco, niczym w jednej z tureckich łaźni, o których czytała. Ale była to praca.
Kiedy kobiecie brak wykształcenia i ma dziecko na utrzymaniu, musi brać, co jej dają.
Sięgnęła po portmonetkę ze sztucznej skóry. Nigdy nie przyszło jej nawet do głowy, by
podkraść funta lub dwa z podręcznej kasy.
— Mam jeszcze trochę pieniędzy, mamusiu.
— No, dobrze. Sprawdź, czy kurczak jest świeży. — Podała cztery bilety znękanej
kobiecie z dwoma kłócącymi się chłopcami i dziewczynką o smutnych oczach.
Seans zacznie się za pięć minut. Musiała być w budce jeszcze przez dwadzieścia minut,
na wypadek, gdyby pojawił się jakiś maruder.
— Pamiętaj, gdy wrócisz do domu odbierz sobie pieniądze za kurczaka — powiedziała,
wiedząc, że tego nie zrobi. Niech go Bóg błogosławi, ten chłopiec zawsze wkładał
pieniądze do puszki, zamiast wyjmować. — Czy nie powinieneś być w szkole?
— Dzisiaj jest sobota, mamusiu.
— Sobota. Tak, oczywiście, sobota. — Tłumiąc westchnienie wyprostowała plecy
i sięgnęła po jeden z błyszczących magazynów, dobrze już zaczytanych. — Pan Faraday
20
chce urządzić w przyszłym miesiącu festiwal filmów Cary’ego Granta. Prosił mnie nawet,
bym pomogła mu wybrać filmy.
— To miło z jego strony. — Mały skórzany woreczek zaczynał mu ciążyć w kieszeni,
niecierpliwił się, chcąc odejść jak najszybciej.
— Chcemy zacząć od mojego ulubionego „Złodzieja w hotelu”. Spodobałby ci się.
— Być może — powiedział, patrząc w szczere oczy matki. Zastanawiał się, ile mogła
wiedzieć. Nigdy o nic nie pytała, z całą pewnością nigdy nie dociekała, skąd brały się te
sumki, które przynosił do domu. Nie była głupia. Jest po prostu optymistką, pomyślał
i znowu ucałował jej policzek. — A może bym cię zabrał do kina w twój wolny wieczór?
— To by było wspaniałe. — Opanowała chęć pogłaskania go po włosach, bo wiedziała,
że czułby się zażenowany. — Gra w nim Grace Kelly. Pomyśl tylko, najprawdziwsza
księżna. Myślałam o tym dziś rano, kiedy przeglądałam magazyn z artykułem o Phoebe
Spring.
— O kim?
— Och, Philipie. — Cmoknęła niecierpliwie i otworzyła czasopismo. — Phoebe Spring.
Najpiękniejsza kobieta świata.
— Najpiękniejszą kobietą świata jest moja matka — rzekł, bo wiedział, że w odpowiedzi
na to zaczerwieni się i uśmiechnie.
— Umiesz czarować, chłopaku. — Rzeczywiście zaśmiała się, głośno i zdrowo, tak jak
lubił. — Ale spójrz tylko na nią. Była aktorką, wspaniałą aktorką, potem poślubiła króla.
Teraz mieszka z mężczyzną swych marzeń w jego bajecznym pałacu w Jaquirze. Zupełnie,
jak w filmie. To ich córka. Księżniczka. Nie ma jeszcze pięciu lat, ale prawdziwa z niej
piękność, no nie?
Philip spojrzał bez zainteresowania na zdjęcie.
— To tylko dzieciak.
— Czyżby? Ta biedna kruszyna ma takie smutne oczy.
— Znowu coś sobie wymyślasz. — Zacisnął dłoń na woreczku w kieszeni. Pozwoli matce
snuć fantazje, śnić o Hollywood, królach i białych limuzynach. Jego w tym głowa, by
mogła jeździć kiedyś takim wozem. Do diabła, on jej go kupi. Teraz może tylko czytać
o królowych, ale pewnego pięknego dnia, niezadługo — on już tego dopilnuje — będzie
mogła żyć jak one. — Znikam.
— Baw się dobrze, kochanie. — Całą uwagę Mary pochłonęło znowu czasopismo. Taka
ładna dziewuszka, pomyślała w nagłym przypływie uczuć macierzyńskich.
Rozdział 4
Adrianne bardzo lubiła chodzić na suk3
. Zanim ukończyła osiem lat, umiała odróżnić
diamenty od lśniących szkiełek, rubiny z Birmy od kamieni gorszej jakości i barwy. Od
Jiddah, swej babki, nauczyła się oceniać ich szlif, czystość i kolor niczym mistrz
3
Suk — nazwa bazaru w krajach arabskich.
21
jubilerski. Mogły chodzić razem godzinami, podziwiając najwartościowsze kamienie,
jakie oferowano na bazarze.
Klejnoty są zabezpieczeniem dla kobiety, może je zawsze mieć przy sobie, powtarzała
Jiddah. Jaką wartość dla kobiety mają złote sztabki i papierowe pieniądze, przechowywane
w bankach? Diamenty, szmaragdy, szafiry przypina się do sukni, nosi w uszach, zawiesza
na szyi, tak że wszyscy, cały świat może zobaczyć, jak wiele jest warta ich posiadaczka.
Adrianne z największą przyjemnością obserwowała babkę, gdy targowała się na bazarze,
w powietrzu drgającym od upału. Chodziły tam często, otoczone gromadką osłoniętych
czarnymi płaszczami kobiet, przypominających stadko kosów. Lubiły dotykać
nawleczonych na sznurki złotych i srebrnych ozdób, wkładać na palce błyszczące
pierścienie albo tylko podziwiać połysk drogich kamieni przez zakurzone szybki.
W nieruchomym powietrzu wisiał zapach zwierząt i korzeni, a matawain z rzadkimi,
barwionymi henną brodami, czyhali, by ukarać za każde naruszenie prawa religijnego.
Adrianne, gdy była z babką, nigdy się ich nie bała. Stara królowa była w Jaquirze
szanowana — urodziła dwanaścioro dzieci. Chodziły po bazarze w powietrzu gęstym od
krzyków, nawoływań, skrzekliwych targów, oślich ryków, i stukania sandałów na ubitej
ziemi.
Gdy rozlegało się wezwanie do modlitwy, suk zamierał. Gdy mężczyźni pochylali twarze
do ziemi, kobiety nieruchomiały. Adrianne wsłuchiwała się w szelest paciorków
różańców, schylając głowę, jak inne kobiety. Nie zakrywała jeszcze twarzy, ale nie była
już dzieckiem. W te ostatnie dni śródziemnomorskiego lata oczekiwała na bliską już
zmianę tej sytuacji.
Tak samo czekał cały Jaquir. Chociaż kraj walczył z nędzą, rodzina królewska była
bogata. Jako pierworodna córka króla Adrianne miała prawo do wszystkich symboli
i oznak swej rangi. Ale Abdu nigdy jej nie pokochał.
Druga żona po Fahidzie urodziła mu jeszcze dwie córki. W haremie szeptano, że Abdu
wpadł w pasję po narodzinach drugiej córki i nieomal rozwiódł się z Leihą. Ale następca
tronu był dzieckiem pięknym i silnym. Przypuszczano, że Leiha wkrótce znowu zajdzie
w ciążę. Aby zapewnić ciągłość dynastii, Abdu wziął sobie trzecią żonę i szybko ją
zapłodnił.
Phoebe brała teraz pigułki każdego ranka. Uciekała w sen i marzenia na jawie.
W haremie Adrianne obserwowała tańczące kuzynki, z głową opartą wygodnie o kolano
matki mrużyła leniwie oczy, chroniąc je przed dymem kadzideł. Czekało ją długie, upalne
popołudnie. Miała nadzieję, że pójdą na bazar, może kupi jedwab albo złotą bransoletę,
taką, jaką Duja pokazywała jej poprzedniego dnia — ale matka była dziś taka apatyczna.
Pójdą po zakupy jutro. Dzisiaj wentylatory poruszały przesycone kadzidłem powietrze,
a bębny wybijały powolny rytm. Latifa przemyciła katalog Fredericka z Hollywood.
22
Kobiety przeglądały go i głupio chichotały. Jak zwykle gawędziły, i jak zwykle —
o seksie. Adrianne nazbyt przywykła do bezpośrednich określeń i podniecających opisów,
by ją to jeszcze interesowało. Lubiła patrzeć na taniec, na wężowe ruchy, spływające
włosy, na skręty i obroty ciał.
Rzuciła okiem na Meri, trzecią żonę ojca, z nieznośnym zadowoleniem obnoszącą wielki
brzuch, która siedząc obok rozmawiała o porodzie. Leiha o wychudzonej twarzy karmiła
piersią najmłodszą córkę i ukradkiem przyglądała się Meri. Fahid, silny pięciolatek
podbiegł do matki chcąc, by zwróciła na niego uwagę. Bez wahania Leiha odstawiła
dziewczynkę od piersi. Tuląc syna uśmiechała się z triumfem.
— Nic dziwnego, że przywykły nas obrażać — mruknęła Phoebe.
— Mamo?
— Nie, nic. — Z roztargnieniem pogładziła włosy Adrianne. Uderzenia bębna odbijały się
echem w jej głowie, monotonne i bezlitosne, niczym dni spędzane w haremie. —
W Ameryce kocha się dzieci bez względu na to, czy są chłopcami, czy dziewczynkami.
Nie oczekuje się, że kobiety spędzą życie na rodzeniu.
— To jak plemię może pozostać silne?
Phoebe westchnęła. Były dni, kiedy nie mogła myśleć jasno. Winiła za to —
i błogosławiła — pigułki. Ostatnia dostawa kosztowała ją pierścień ze szmaragdem, ale
dorzucono jej jeszcze pół kwarty rosyjskiej wódki. Przechowywała ją niczym skąpiec, po
każdej wizycie Abdu w sypialni wydzielała sobie mały kieliszek. Przestała walczyć, było
jej wszystko jedno, znosiła to, skupiając swe myśli na pocieszeniu, którego dostarczy jej
alkohol, gdy Abdu wreszcie z nią skończy.
Powinna stąd odejść. Gdyby tylko miała odwagę. Mogłaby wziąć Adrianne i uciec, uciec
do normalnego świata, gdzie nie zmuszano kobiet do zakrywania ze wstydem ciał
i uległości wobec okrutnych zachcianek mężczyzn. Wrócić do Ameryki, gdzie ją
podziwiano, gdzie ludzie tłoczyli się na widowniach, by ją oglądać. Ciągle jeszcze mogła
grać. Czyż nie grała każdego dnia? W Ameryce mogłaby zapewnić Adrianne normalne
życie.
Odejście było jednak niemożliwe. Phoebe zamknęła oczy i próbowała nie słyszeć odgłosu
bębnów. Aby opuścić Jaquir, kobieta musiała mieć pisemne zezwolenie głowy rodziny —
mężczyzny. Abdu nigdy by nie wyraził zgody, bo pragnął jej tak samo, jak nienawidził.
Już kiedyś błagała go o takie pozwolenie, ale odmówił. By uciec, trzeba było wiele tysięcy
dolarów, wiązało się to również z niebezpieczeństwem, ale zdecydowała się już prawie na
takie ryzyko. Nigdy jednak nie wydostałaby z kraju Adrianne. Nie było takiej sumy, która
mogła skłonić przemytnika do wywiezienia z Jaquiru córki króla.
23
A przy tym bała się. Lękała się, co Abdu mógłby zrobić z Adrianne. Mógłby mi ją
odebrać, pomyślała Phoebe. Nie była w stanie go powstrzymać, nie mogła odwołać się do
sądu ani policji, bo sąd i policja należały do niego. Nie wolno jej było narażać Adrianne.
Myślała też o samobójstwie. O ostatecznej ucieczce. Myślała o tym, tak jak dawniej
o miłości: jako czymś upragnionym, zazdrośnie strzeżonym, oczekiwanym. Czasem
w upalne, nie kończące się popołudnie spoglądała na fiolkę z pigułkami i zastanawiała się,
jak by to było, gdyby wzięła je wszystkie i wreszcie odpłynęła całkowicie w mglisty świat
marzeń. Cudownie. Czasem wysypywała je na dłoń, liczyła i leciutko, delikatnie głaskała.
Ale była przecież Adrianne. Zawsze jeszcze będzie Adrianne.
Więc zostanie. Będzie się odurzać się narkotykami, by rzeczywistość stała się możliwa do
zniesienia, i zostanie. Ale da Adrianne coś z siebie.
— Brak mi słońca — powiedziała nagle Phoebe. — Przejdźmy się po ogrodzie.
Adrianne wolałaby zostać ukołysana zapachami i dźwiękami haremu, ale wstała
i posłusznie wyszła razem z matką.
Otoczył je jałowy upał. Jak zwykle sprawiał, że Phoebe rozbolały oczy i zatęskniła za
bryzą Pacyfiku. Dawniej miała dom w Malibu, z przyjemnością siadywała na parapecie
szerokiego okna, by obserwować biegnące po powierzchni oceanu fale.
Tutaj rosły kwiaty bujne, egzotyczne, wydające silne, przyprawiające o zawrót głowy
wonie. Mur ogrodzenia wznosił się wysoko, by żadna ze spacerujących kobiet nie kusiła
przechodzącego mężczyzny. Takie było prawo islamu. Kobieta to słaba, zmysłowa istota,
na straży jej cnoty nie stoi ani siła, ani intelekt. Musi jej strzec mężczyzna.
Powietrze w ogrodzie rozbrzmiewało śpiewem ptaków. Gdy Phoebe ujrzała ten ogród po
raz pierwszy, ową gęstwę bujnych kwiatów, gdy poczuła ich aromaty, pomyślała, że
wygląda jak w filmie. Nie opodal przemieszczały się piaski pustyni, a tu kwitły jaśminy,
oleandry, hibiskusy. Miniaturowe drzewka cytrynowe i pomarańczowe. Teraz wiedziała,
że ich owoce są gorzkie, jak spojrzenie oczu jej męża.
Nie mogła się oprzeć, by nie podejść do fontanny. To był dar Abdu dla niej, gdy przybyła
do tego kraju jako jego królowa. Symbol jego nieprzemijającej miłości do niej. Miłość już
dawno wygasła, a fontanna wciąż tryskała.
Była wciąż jego żoną, pierwszą z czterech, dozwolonych przez prawo. Ale w Jaquirze
małżeństwo stało się dla niej więzieniem. Obracając na palcu obrączkę wysadzaną
diamentami, obserwowała, jak woda spływa do małego stawku. Adrianne zaczęła wrzucać
kamyki do wody, chcąc zmusić kolorowe rybki, by zaczęły pływać.
— Nie lubię Meri — zaczęła Adrianne. W ciasnym światku haremu niewiele było
tematów do rozmowy, poza plotkami o innych kobietach i dzieciach. — Wypina ten swój
brzuch i uśmiecha się, ot, tak. — Wykrzywiła twarz, a Phoebe się roześmiała.
24
— Och, tak dobrze na mnie działasz. — Ucałowała ją w czoło. — Moja mała aktorka. —
Ma oczy swego ojca, pomyślała i odgarnęła włosy z twarzy córki. Przypominały jej czasy,
gdy Abdu patrzył na nią z miłością i serdecznością. — W Ameryce ludzie czekaliby
godzinami, żeby cię zobaczyć.
Adrianne uśmiechnęła się z zadowoleniem.
— Tak jak na ciebie?
— Tak. — Znowu popatrzyła na wodę. Czasem nie mogła sobie przypomnieć tamtej
dawnej Phoebe. — Czekali na mnie. Zawsze chciałam uszczęśliwiać ludzi, Addy.
— Tamta dziennikarka mówiła, że brakuje im ciebie.
— Dziennikarka? — To było dwa albo trzy lata temu. Nie, jeszcze dawniej. Może cztery.
To dziwne, jak czas się zaciera. Abdu zgodził się na wywiad, by uciszyć plotki o ich
małżeństwie. Nie sądziła, że dziecko będzie to pamiętać. Przecież Addy nie mogła mieć
wtedy więcej niż cztery, pięć lat.
— Ona tak dziwnie mówiła, czasem za szybko. Miała włosy w kolorze słomy ostrzyżone
krótko jak chłopiec. Była niezadowolona, bo pozwolono jej zrobić tylko kilka zdjęć,
a potem zabrano aparat. — Phoebe usiadła na marmurowej ławce, Adrianne dalej wrzucała
kamyki do wody. — Powiedziała, że jesteś najpiękniejszą i najbardziej godną zazdrości
kobietą na świecie. Spytała, czy zasłaniasz twarz.
— Niczego nie zapominasz, prawda? — Phoebe też pamiętała, miała w pamięci bajeczkę
o upale i kurzu, o zasłonie, która chroni cerę.
— Podobało mi się to, co o tobie mówiła. — Adrianne pamiętała również i to, że po
odejściu reporterki matka płakała. — Czy ona wróci?
— Może, kiedyś. — Ale Phoebe wiedziała, że ludzie o niej zapominają. W Hollywood
były już nowe twarze, nowe nazwiska, niektóre z nich znała, bo Abdu pozwolił, by
przekazano jej kilka listów. Faye Dunaway, Jane Fonda, Ann-Margret. Piękne, młode
aktorki wybijały się, zajmowały miejsce, które kiedyś należało do niej.
Dotknęła twarzy, wiedząc, że pod oczami pojawiły się zmarszczki. Ongiś jej zdjęcia były
na okładkach wszystkich magazynów. Kobiety farbowały sobie włosy, by wyglądać jak
ona. Porównywano ją do Marilyn Monroe, Avy Gardner, Sophii Loren. Potem przestano
porównywać — sama stała się wzorem.
— Raz prawie zdobyłam Oscara. Dla aktorki to największa nagroda. Ale i tak odbyło się
wspaniałe przyjęcie. Wszyscy śmiali się, rozmawiali i układali plany na przyszłość.
Zupełnie inaczej niż w Nebrasce, gdzie mieszkałam, gdy miałam tyle lat, co ty.
— To tam, gdzie pada śnieg?
— Tak. — Phoebe uśmiechnęła się i wyprostowała ramiona. — Tam, gdzie pada śnieg.
Mieszkałam z dziadkami, bo moja matka i ojciec umarli. Byłam bardzo szczęśliwa, choć
25
nie zawsze o tym wiedziałam. Marzyłam, by zostać aktorką, chciałam nosić piękne suknie
i żeby wszyscy mnie kochali.
— Więc zostałaś gwiazdą filmową.
— Zostałam. — Phoebe oparła policzek o włosy Adrianne. — Wydaje mi się, że było to
setki lat temu. W Kalifornii nie ma śniegu, ale jest ocean. Czułam się jak w bajce, to ja
byłam jedną z tych księżniczek, o których czyta się w książkach. Praca była bardzo ciężka,
ale lubiłam ją, miałam satysfakcję, że stanowię cząstkę czegoś wyjątkowego. Miałam dla
siebie cały dom nad brzegiem morza.
— Pewnie byłaś samotna.
— Nie, mogłam spotykać się z przyjaciółmi i poznawać różnych ludzi. Zwiedzałam
miejsca, o których przedtem nawet nie mogłam marzyć: Paryż, Nowy Jork, Londyn...
W Londynie spotkałam twego ojca.
— Gdzie jest Londyn?
— W Anglii, w Europie. Zapomniałaś, czego się uczyłaś.
— Nie lubię się uczyć. Lubię bajki. — Ale zastanowiła się głęboko, bo wiedziała, że
lekcje są ważne dla Phoebe i jest to jeszcze jeden wspólny sekret. — W Londynie mieszka
królowa, której mąż jest tylko księciem. — Adrianne czekała, pewna, że matka tym razem
ją poprawi. To taki niedorzeczny pomysł: kobieta, która rządzi państwem. Ale Phoebe
uśmiechnęła się tylko i skinęła głową. — W Londynie jest zimno i pada deszcz.
W Jaquirze zawsze świeci słońce.
— Londyn jest piękny. — To była jedna z jej największych umiejętności, potrafiła
przenieść się myślą w każde miejsce, prawdziwe lub wymyślone, zobaczyć je wyraźnie. —
Sądziłam, że to najpiękniejsze miasto, jakie widziałam. Kręciliśmy tam film, ludzie
wspinali się na bariery, by nas oglądać. Wołali do mnie, czasem rozdawałam autografy lub
pozowałam do zdjęć. Potem spotkałam twojego ojca. Był taki przystojny. Taki elegancki.
— Elegancki?
Phoebe zamknęła oczy, uśmiechała się marzycielsko.
— Nieważne... Byłam bardzo zdenerwowana, bo był królem, trzeba było pamiętać
o etykiecie i wszędzie kręcili się reporterzy. Ale gdy tylko zaczęliśmy ze sobą rozmawiać,
wszystko inne przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Zaprosił mnie na obiad i na tańce.
— Tańczyłaś dla niego?
— Z nim. — Phoebe posadziła córkę obok siebie na ławce. Niedaleko brzęczała leniwie
pszczoła opita nektarem. Dźwięk ten brzmiał rozkosznie w uszach Phoebe, wyczulonej na
dźwięki pod wpływem narkotyku. — W Europie i w Ameryce mężczyźni i kobiety tańczą
ze sobą.
Adrianne zmrużyła oczy.
— Czy to jest dozwolone?
NNN OOO RRR AAA RRR OOO BBB EEE RRR TTT SSS SSSŁŁŁOOODDDKKKAAA ZZZEEEMMMSSSTTTAAA
2 CCC ZZZ ĘĘĘ ŚŚŚ ĆĆĆ III Gorycz Kobiety są waszymi polami. A więc, wychodźcie na swoje pola, gdy chcecie. Koran Był jej mężczyzną, ale ją skrzywdził. „Frankie and Johnny” Rozdział 1 Nowy Jork, 1989 Stuart Spencer czuł się wyjątkowo źle w swoim pokoju hotelowym. Jedyną korzyścią z przyjazdu do Nowego Jorku było to, że żona została w Londynie, nie mogła więc dręczyć go koniecznością przestrzegania diety. Zamówił do pokoju firmowego sandwicza i jadł go teraz z apetytem. Był tęgim, łysiejącym mężczyzną, bez śladu dobroduszności, jakiej można by się było spodziewać po człowieku o takiej tuszy. Dokuczał mu pęcherz na pięcie i chroniczny katar. Wypił duszkiem pół filiżanki herbaty i stwierdził z nieznośnym brytyjskim szowinizmem, że Amerykanie nie potrafią zaparzyć porządnej herbaty, choćby się nie wiem jak starali. Marzył o gorącej kąpieli, filiżance dobrego Earl Greya, o godzince odpoczynku. Obawiał się jednak, że człowiek stojący przy oknie zmusi go, by zapomniał o tym być może nawet na dłużej. — A więc jestem tutaj, do cholery. — Patrzył spode łba, jak Philip Chamberlain rozsuwa zasłony. — Uroczy widok. — Philip przyglądał się ścianie sąsiedniego budynku. — Od razu ten pokój wydaje się bardziej przytulny.
3 — Philipie, chcę ci przypomnieć, że nie znoszę latać zimą nad Atlantykiem. Ponadto, w Londynie czeka mnie masa zaległej papierkowej roboty, w znacznej części z powodu twoich niezgodnych z przepisami czynów. Jeśli chcesz mi coś powiedzieć, zrób to jak najszybciej. A może wymagam zbyt wiele? Philip nadal spoglądał przez okno. Niepokoił go wynik tego nieoficjalnego spotkania, do którego doprowadził, czego nie można było w żaden sposób poznać po jego zachowaniu. — Skoro już tu jesteś, Stuarcie, muszę zabrać cię na jakieś przedstawienie. Najlepiej na musical. Gorzkniejesz na stare lata. — Idź do diabła! Philip opuścił zasłonę i podszedł do Stuarta. Od kilku lat był jego informatorem. Zawód, który uprawiał, wymagał pewności siebie i wyjątkowej zręczności. Miał trzydzieści pięć lat i ćwierć wieku doświadczenia. Urodził się w londyńskich slumsach, ale już we wczesnej młodości potrafił sprytnie zdobywać zaproszenia na najwykwintniejsze spotkania towarzyskie. Było to nie lada osiągnięcie w czasach, kiedy sztywne brytyjskie podziały klasowe nie runęły jeszcze pod naporem Modsów i Rockersów.1 Znał zarówno uczucie głodu, jak i smak jesiotra. A ponieważ kawior przedkładał nad wszystko, zadbał, aby mu go w życiu nie zabrakło. W tym, co robił, był dobry, bardzo dobry, ale sukces nie przyszedł łatwo. — Mam dla ciebie pewną propozycję, Stuarcie. — Philip usiadł i nalał sobie herbaty. — Powiedz, czy dobrze ci się przysłużyłem w ostatnich latach? Spencer odgryzł kęs sandwicza, mając nadzieję, że ani on, ani obecność Philipa nie spowoduje niestrawności. — Chcesz podwyżki? — Niezły pomysł, ale, prawdę mówiąc, nie o to mi chodziło. — Umiał, jeśli trzeba, uśmiechać się czarująco, budząc sympatię otoczenia. I teraz właśnie zdecydował się użyć swego uroku osobistego. — Chcę wiedzieć, czy opłacało się wciągnąć na listę płac Interpolu złodzieja? Spencer wyjął z kieszeni chusteczkę i wydmuchał nos. — Od czasu do czasu. Philip był ciekaw, czy Stuart zauważył, że tym razem nie poprzedził słowa złodziej określeniem były. Stuart go nie poprawił. — Stałeś się bardzo oszczędny w pochwałach. — Do diabła, nie mam zamiaru ci schlebiać. Co wydarzyło się tak ważnego, że zażądałeś, abym przyleciał do Nowego Jorku w środku tej cholernej zimy? — A co byś powiedział na dwójkę? — Dwójkę czego? 1 Nazwy młodzieżowych grup, powstałych w Wielkiej Brytanii w latach sześćdziesiątych.
4 — Złodziei, Stuarcie. — Wyciągnął ku niemu trójkątnego firmowego sandwicza. — Poczęstuj się. Bardzo smaczny. — Do czego zmierzasz? Wszystko miało się rozstrzygnąć w ciągu kilku najbliższych chwil, ale przez większość życia Philipa minuty decydowały o jego losie, a czasem nawet i głowie. Kiedyś był złodziejem, i to wyjątkowo zręcznym, wodzącym za nos kapitana Stuarta Spencera i jego kolegów, od Londynu do Paryża, od Paryża do Maroka, wszędzie tam, gdzie kusiła go kolejna zdobycz. Potem wykonał woltę i zaczął pracować dla Interpolu i Spencera, zamiast przeciwko nim. Tamta decyzja była tylko sprawą interesu. Kwestią bilansu zysków i strat. Natomiast jego obecna propozycja miała charakter osobisty. — Przypuśćmy, że słyszałem o niezwykle sprytnym złodzieju, który przez lat dziesięć umykał przed Interpolem, a teraz zdecydował się wycofać z życia zawodowego i w zamian za ułaskawienie mógłby zaoferować swe usługi. — Mówisz o „Cieniu”. Philip pedantycznie strzepnął okruchy chleba z palców. Był bardzo schludny, z przyzwyczajenia i konieczności. — Tylko teoretycznie. „Cień”. Spencer w ułamku sekundy zapomniał o bolącej pięcie i o zmęczeniu podróżą. Ten złodziej bez twarzy, znany jedynie jako „Cień”, przywłaszczył sobie klejnoty warte miliony dolarów. Od dziesięciu lat Spencer tropił go, śledził, tracił z oczu. W czasie ostatnich osiemnastu miesięcy Interpol zdwoił wysiłki, posuwając się nawet do wykorzystania przeciwko niemu innego złodzieja — Philipa Chamberlaina, jedynego znanego Spencerowi człowieka, który prześcignął swymi wyczynami „Cienia”. Człowieka, któremu zaufałem — pomyślał z nagłą irytacją Spencer. — Ty wiesz, kto to jest, do cholery. Dobrze wiesz, kto to jest i gdzie go można znaleźć. — Stuart zacisnął pięści. — Dziesięć lat. Dziesięć lat go ścigamy. I, niech cię diabli, od miesięcy płacimy, byś go znalazł, a ty nabijasz nas w butelkę. Przez cały czas wiedziałeś, kim jest i gdzie przebywa! — Może wiedziałem — Philip uniósł lekko dłoń o długich palcach artysty. — A może nie. — Mam ochotę wsadzić cię do celi i wyrzucić klucz do Tamizy. — Ale tego nie zrobisz, bo zastępuję ci syna, którego nigdy nie miałeś. — Niech cię diabli porwą, mam syna. — Ale nie takiego, jak ja — ciągnął Philip, odchylając się w krześle. — Proponuję ci taki sam układ, jaki zawarliśmy przed pięciu laty. Byłeś zachwycony, że możesz wynająć najlepszego, zamiast go ścigać.
5 — Miałeś schwytać tego człowieka, a nie pertraktować w jego imieniu. Jeśli znasz nazwisko — podaj je. Jeśli masz jego rysopis, chcę go mieć. Życzę sobie faktów, Philipie, a nie mglistych propozycji. — Nie udało ci sie niczego osiągnąć — powiedział oschle Philip. — Niczego. Przez dziesięć lat! Jeśli wyjdę z tego pokoju, nadal będziesz w tej samej sytuacji. — Będę miał ciebie — głos Spencera był matowy i tak zdecydowany, że Philip zmrużył oczy. — Człowiekowi z twoimi upodobaniami z pewnością dłuższy pobyt w więzieniu bardzo by się nie spodobał. — Groźba? — Po skórze Philipa przebiegł krótki, wyraźny dreszcz. Skrzyżował ręce na piersiach i nie spuszczał wzroku ze Spencera, jakby chciał się utwierdzić w przekonaniu, że kapitan blefuje. On sam nie blefował. — Darowano mi winy, pamiętasz? Taka była umowa. — Zmieniłeś reguły gry. Podaj mi to nazwisko, Philipie, i daj mi wykonać moje zadanie. — Pamięć cię zawodzi, Stuarcie. Dlatego odzyskałeś tylko część diamentów, natomiast ja ukradłem ich wiele. Wsadzisz „Cienia” za kratki, będziesz miał tylko złodzieja w więzieniu. Czy naprawdę sądzisz, że uda ci się odzyskać choć ułamek tego, co zostało skradzione przez ostatnie dziesięć lat? — To kwestia uczciwości. — Oczywiście. Spencer zauważył, że głos Philipa zmienił się i że po raz pierwszy w trakcie tego spotkania spuścił wzrok. Lecz nie ze wstydu. Spencer znał go zbyt dobrze, by choć przez chwilę wierzyć, że tamten jest zmieszany. — To jest rzeczywiście kwestia uczciwości i wrócimy jeszcze do tego. — Philip podniósł się, był zbyt niespokojny, by siedzieć. — Kiedy dałeś mi tę sprawę, wziąłem ją, gdyż ten właśnie człowiek mnie zainteresował. To się nie zmieniło. Mogę powiedzieć, że moje zainteresowanie poważnie wzrosło. Nie należało naciskać Spencera zbyt mocno. To prawda, z czasem nabrał do niego czegoś w rodzaju szacunku, do czego nie chciał się przyznać. Spencer zawsze był, i będzie, prostolinijnym i ograniczonym facetem. — Powiedzmy, oczywiście nadal teoretycznie, że znam tego człowieka. Powiedzmy, że rozmowy z nim podsunęły mi myśl, że za drobnym wynagrodzeniem — puszczeniem wszystkiego w niepamięć — mógłbyś wykorzystać jego talenty. — Drobnym wynagrodzeniem? Ten drań zrabował więcej niż ty. Philip uniósł brwi. Marszcząc lekko czoło strzepnął okruch z rękawa. — Nie musisz mnie obrażać. Nikt nie ukradł klejnotów większej wartości niż ja w trakcie całej mej kariery.
6 — Jesteś z siebie dumny, prawda? — Twarz Spencera gwałtownie poczerwieniała. — Ja bym się wcale nie szczycił, będąc złodziejem. — Tym się od siebie różnimy. — Zakradać się przez okna, robić podejrzane interesy... — Przestań, bo się rozpłaczę. Nie, lepiej policz do dziesięciu. Nie chcę być odpowiedzialny za gwałtowne skoki twego ciśnienia. — Znowu wziął do ręki imbryczek. — Może to odpowiedni moment, by wyznać, że kiedy jeszcze zajmowałem się obrabianiem sejfów, nabrałem do ciebie ogromnego szacunku. Myślę, że nadal byłbym włamywaczem, gdybyś nie osaczał mnie coraz bardziej, przy każdej kolejnej robocie. Nie żałuję jednak ani dawnego życia, ani tego, że przeszedłem na drugą stronę. Stuart ochłonął trochę i wypił duszkiem herbatę, nalaną przez Philipa. — To nie ma nic do rzeczy. — Musiał przyznać, że uznanie Philipa sprawiło mu przyjemność. — Faktem jest, że teraz pracujesz dla mnie. — Nie zapomniałem. — Rozmówca odwrócił głowę, by spojrzeć przez okno. Dzień był chłodny, bezchmurny, budził tęsknotę za wiosną. — Odwrócił się gwałtownie, spojrzał uważnie na Stuarta i rzekł: — Jako lojalny podwładny czuję, że powinienem być werbownikiem, gdy natrafię na godnego uwagi kandydata. — Złodzieja. — Tak, i to doskonałego. — Uśmiechnął się znowu. — Co więcej, mogę się założyć, że ani twoja, ani żadna inna strzegąca prawa instytucja nie ma najmniejszej szansy, by odkryć, kim jest ten złodziej. — Spoważniał trochę i pochylił się ku przodowi. — Ani teraz, ani nigdy, Stuarcie. Daję ci słowo. — Znowu się gdzieś wyniesie. — Nie będzie już żadnych przenosin. — Jesteś tego pewny? Philip założył ręce, obrączka na jego palcu zalśniła matowym blaskiem. — Dopilnuję tego osobiście. — Kim on jest dla ciebie? — Trudno mi to wyjaśnić. Posłuchaj, Stuarcie. Przez pięć lat pracowałem z tobą i dla ciebie. Niejedno zadanie było paskudne, większość była zarówno paskudna, jak i niebezpieczna. Nigdy o nic nie prosiłem. Ale teraz cię proszę o ułaskawienie dla tego hipotetycznego złodzieja. — Trudno mi coś obiecywać... — Wystarczy mi twoje słowo. — Tym powiedzeniem Philip zamknął mu usta. — W zamian odzyskam dla ciebie Rubensa. Co więcej, myślę, że mam dla ciebie prawdziwą gratkę, o takim znaczeniu politycznym, że może wpłynąć na rozładowanie bardzo niebezpiecznej sytuacji.
7 Spencer domyslił się natychmiast. — Środkowy Wschód? Dopijając herbatę Philip wzruszył ramionami. — Teoretycznie. — Niezależnie od wyniku rozmowy i tak miał zamiar naprowadzić Stuarta na Rubensa i Abdu. Ale nigdy nie odkrywał kart przed końcem gry. — Powiedzmy, że dzięki moim informacjom Anglia będzie mogła wywrzeć nacisk tam, gdzie to będzie najbardziej korzystne. Spencer spojrzał na niego surowo. Całkiem nieoczekiwanie ta rozmowa przestała być dyskusją o diamentach i rubinach, występku i karze. — Przekraczasz swoje kompetencje, Philipie. — Doceniam twoją troskę. — Usiadł czując, że sytuacja się zmienia. — Daję słowo, że wiem, co robię. — Prowadzisz delikatną grę. Wyjątkowo delikatną, pomyślał Philip. Największej wagi. — Obaj możemy wygrać. Sapiąc lekko, Stuart podniósł się, by otworzyć butelkę whisky. Nalał solidną porcję do szklaneczki, zawahał się chwilę, po czym napełnił drugą. — Powiedz mi, co wiesz. Zrobię, co się da. Philip zastanowił się przez moment. — Oddaję w twoje ręce jedyną rzecz, która mnie na tym świecie obchodzi. Musisz o tym pamiętać. — Odsunął filiżankę i wziął do ręki szklaneczkę. — Zobaczyłem Rubensa w skarbcu króla Abdu w Jaquirze. Spencer wytrzeszczył oczy. — A coś ty, u diabła, robił w królewskich podziemiach? — To długa historia. — Philip uniósł szklaneczkę w kierunku Spencera, potem pociągnął łyk. — Najlepiej zacząć od początku, od Phoebe Spring. Rozdział 2 Jaquir, 1968
8 Adrianne nie mogła zasnąć z podniecenia. Leżała skulona na boku, patrząc na wskazówki zegara. Zbliżała się północ. Za chwilę zacznie się dzień jej urodzin. Skończy pięć lat. Obróciła się na plecy. Ogarnęło ją uczucie radości. W pałacu wszyscy spali, za parę godzin słońce wzejdzie i muezin z wysokości minaretu, zacznie wzywać wiernych do modlitwy. Ten dzień, najwspanialszy dzień jej życia naprawdę się rozpocznie. Po południu będzie muzyka, prezenty i tace z czekoladkami. Kobiety ubrane w najpiękniejsze suknie, będą tańczyć. Przyjdą wszystkie: babka będzie opowiadać bajki; ciotka Latifa, zawsze łagodna, przyprowadzi Duję; wiecznie roześmiana Favel przywiedzie całe swoje stadko. Adrianne uśmiechnęła się radośnie. Pokoje kobiet rozdzwonią się śmiechem i gwarem, i wszystkie będą powtarzać, że jest ładna. Mama obiecała, że będzie to dzień nadzwyczajny. Wyjątkowy. Jeśli ojciec się zgodzi, wieczorem wybiorą się na wycieczkę na plażę. Miała nową sukienkę, piękną, z mieniącego się jedwabiu w kolorach tęczy. Przygryzła wargę i odwróciła głowę, by popatrzeć na matkę. Phoebe spała, jej twarz, tym razem spokojna, przypominała oblicze marmurowego posągu. Adrianne bardzo lubiła, gdy matka pozwalała jej wdrapać się do wielkiego, miękkiego łoża i spać w nim. Była to prawdziwa rozkosz. Wtulała się w ramiona Phoebe i słuchała jej opowiadań o Nowym Jorku i Paryżu. Czasami chichotały wesoło. Ostrożnie, by nie zbudzić matki, Adrianne wyciągnęła dłoń i pogładziła jej włosy. Fascynowały ją. Na tle poduszki wyglądały niczym ogień, wspaniały, gorący ogień. W wieku pięciu lat Adrianne była już na tyle kobietą, by zazdrościć matce tych włosów. Jej własne były gęste i czarne, jak u wszystkich kobiet Jaquiru. Phoebe miała rude włosy i białą skórę. Phoebe była Amerykanką. Adrianne była w połowie Amerykanką, ale matka wspominała o tym tylko wtedy, gdy były same we dwie. Takie rozmowy gniewały ojca. Adrianne nauczono unikać tematów, które mogłyby go rozgniewać, choć nie mogła zrozumieć, czemu przypomnienie narodowości matki sprawiało, że wyraz oczu ojca stawał się srogi, a usta się zaciskały. Phoebe była kiedyś gwiazdą filmową. Adrianne nie wiedziała, co znaczy to określenie, ale podobało się jej samo brzmienie. Gwiazda filmowa. Nasuwało na myśl te śliczne światełka na ciemnym niebie. Jej matka, ongiś gwiazda, była teraz królową, pierwszą żoną Abdu ibn Faisala Rahmana al-Jaquir, władcy Jaquiru, szejka szejków. Była najpiękniejszą z kobiet, miała wielkie niebieskie oczy i pełne, miękkie usta. Górowała też wzrostem nad pozostałymi kobietami haremu, sprawiała, że wyglądały, jak małe, ruchliwe ptaszki. Gdyby tylko mogła być szczęśliwa! Teraz, gdy Adrianne skończyła już pięć lat, miała nadzieję, że zrozumie, dlaczego matka tak często wyglądała na smutną i płakała, gdy wydawało jej się, że nikt jej nie widzi.
9 Kobiety w Jaquirze były strzeżone. Uważano, że mieszkanki pałacu nie powinny pracować ani znać, co to troska. Dostawały wszystko, czego potrzebowały — piękne pokoje, najwonniejsze perfumy. Jej matka miała więc piękne suknie i klejnoty. Miała „Słońce i Księżyc”. Adrianne zamknęła oczy, aby przywołać oślepiający obraz naszyjnika na szyi matki. Jak wspaniale iskrzył się wielki diament — „Słońce”, jak cudownie lśniła bezcenna perła — „Księżyc”, Phoebe powiedziała, że pewnego dnia, będzie je nosić Adrianne. Kiedy dorośnie. Ułożona wygodnie, słuchając równego oddechu matki i ciesząc się myślą o nadchodzącym dniu, Adrianne marzyła. Gdy dorośnie, gdy przestanie być małą dziewczynką, będzie nosić na twarzy zasłonę. Pewnego dnia wybiorą jej małżonka i odbędzie się ślub. W dzień wesela założy na szyję „Słońce i Księżyc”, stanie się dobrą i płodną żoną. Będzie wydawać przyjęcia dla kobiet i częstować ciastkami z lukrem, a służba będzie roznosić tace z czekoladkami. Dostanie męża tak przystojnego i potężnego jak ojciec. Może nawet króla, a ona stanie się jego największym skarbem. Zapadając w sen Adrianne okręciła pasmo długich włosów wokół wskazującego palca. Mąż pokocha ją tak, jak chciała, by ją kochał ojciec. Urodzi mu wspaniałych synów, wielu wspaniałych synów, tak że inne kobiety będą patrzeć na nią z zazdrością i szacunkiem. A nie z politowaniem, jakie okazywały jej matce. Obudziło ją światło padające ukośnie przez drzwi z korytarza. Pasmo przekreślało wyraźną smugą podłogę. Przez mgiełkę gazy, spowijającej łoże niczym kokon, zobaczyła cień. Najpierw ogarnęła ją miłość, połączona z przejmującym uczuciem zawodu, który już odczuwała, ale nie potrafiła nazwać, bo była zbyt młoda. Potem pojawił się strach, strach zawsze towarzyszący miłości, jaką czuła na widok ojca. Rozgniewa się, gdy znajdzie ją tutaj, w łożu matki. Wiedziała, bo w haremie mówiono o tym otwarcie, że zjawiał się tu rzadko, odkąd lekarze powiedzieli, iż Phoebe nie będzie miała więcej dzieci. Adrianne pomyślała, że może chciał tylko popatrzeć na Phoebe, była tak piękna. Ale gdy zbliżył się bardziej, poczuła, że strach chwyta ją za gardło. Szybko i cicho wyśliznęła się z łoża i skuliła w jego cieniu. Abdu odchylił gazę, nie spuszczając oczu z Phoebe. Nie zawracał sobie głowy zamykaniem drzwi. Nikt przecież nie odważy się mu przeszkadzać. Księżycowa poświata padała na jej włosy, na jej twarz. Wyglądała, jak bogini, jak wtedy, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Jej oszałamiająco piękna, przejmująco zmysłowa twarz wypełniała ekran. Phoebe Spring, amerykańska aktorka, kobieta, której bujne ciało i niewinne oczy budziły w mężczyznach pożądanie i lęk. Abdu przywykł posiadać to, co najlepsze, największe, najdroższe. Zapragnął jej wtedy, jak nie pragnął żadnej kobiety.
10 Odnalazł ją, zabiegał o nią tak, jak tego oczekiwała kobieta z Zachodu. Uczynił ją swoją królową. Rzuciła na niego urok. Dla niej zdradził swoje dziedzictwo, sprzeciwił się tradycji. Wziął za żonę kobietę z Zachodu, aktorkę, chrześcijankę. Został ukarany. Z jego nasienia zrodziło się tylko jedno dziecko, dziewczynka. A jednak ciągle jej pragnął. Jej łono było jałowe, ale jej uroda była wyzwaniem. Nawet gdy fascynacja zmieniła się w niechęć, ciągle jej pragnął. Okryła go hańbą, lekceważeniem islamu splamiła jego sharaf, czyli honor, ale ciało nie przestawało za nią tęsknić. Kiedy wbijał swą męskość w inną kobietę, to z Phoebe się kochał, czuł zapach jej skóry, słyszał jej krzyki. To był jego tajemny wstyd. Już za to samo mógłby ją znienawidzić. Ale publiczna kompromitacja — ta jedyna córka, którą mu dała, sprawiła, że żywił do niej pogardę. Pragnął, by cierpiała, jak on cierpiał, zapłaciła, jak on płacił. Ujął prześcieradło i zdarł je z niej. Phoebe obudziła się zdezorientowana, z walącym sercem. Zobaczyła go nad sobą w niewyraźnym świetle. Z początku sądziła, że to sen, w którym przychodził, by ją kochać, tak jak ją kochał ongiś. Ale ujrzała jego oczy i pojęła, że to nie sen i nie miłość. — Abdu. — Przypomniała sobie o dziecku i szybko rozejrzała się wokoło. Łoże było puste, Adrianne odeszła. Phoebe dziękowała za to Bogu. — Już późno — zaczęła, ale gardło miała tak wyschnięte, że ledwo było słychać jej słowa. Zaczęła odczołgiwać się w odruchu samoobrony, atłasowe prześcieradła szeleściły pod nią, gdy kuliła się w sobie. Nie odezwał się, zrzucił tylko z siebie białą szatę. — Proszę. — Choć wiedziała, że łzy nie zdadzą się na nic, zaczęła płakać. — Nie rób tego. — Kobieta nie ma prawa sprzeciwiać się życzeniom męża. — Samo spojrzenie na nią, na jej dojrzałe ciało drżące na poduszkach, sprawiało, że wracała mu siła, był znowu panem swego losu. Kimkolwiek była, należała do niego — jak klejnoty na jego palcach, konie w jego stajni. Nagłym ruchem chwycił za nocną koszulę i przyciągnął Phoebe do siebie. Adrianne zaczęła dygotać w cieniu łoża. Matka płakała. Walczyli ze sobą, wykrzykiwali słowa, których nie rozumiała. Ojciec stał nago w świetle księżyca, jego ciemna skóra lśniła od potu, wywołanego bardziej pożądaniem niż dusznym upałem. Nigdy przedtem nie widziała nagiego mężczyzny, ale nie była wytrącona z równowagi tym widokiem. Miała pojęcie o seksie, wiedziała, że męskość jej ojca, tak sztywna i groźna, mogła zagłębić się w matkę, by zrobić dziecko. Wiedziała, że związana z tym była przyjemność, że tego aktu kobiety pragnęły nade wszystko. Prawdę mówiąc słyszała to tysiące razy w swym krótkim życiu, bo w haremie rozprawiano nieustannie na ten temat.
11 Ale jej matka nie mogła mieć więcej dzieci, a jeśli to było przyjemne, dlaczego płakała i błagała, by odszedł? Kobieta winna chętnie przyjmować swego pana w małżeńskim łożu, myślała Adrianne z oczami pełnymi łez. Miała dawać mu to, czego pragnął, radować się, że jest pożądana i może rodzić jego dzieci. Usłyszała słowo dziwka. Nie słyszała go nigdy przedtem, ale w ustach ojca brzmiało ohydnie. To słowo miała zapamiętać na zawsze. — Jak możesz mnie tak nazywać? — Głos Phoebe przeszedł w szloch, gdy walczyła, aby się wyswobodzić. Dawniej cieszyły ją jego objęcia, zachwycała się połyskiem jego skóry w świetle księżyca. Teraz czuła tylko strach. — Nigdy nie byłam z innym mężczyzną. Tylko z tobą. To ty wziąłeś sobie inną żonę, zaraz po narodzinach naszego dziecka. — Nie dałaś mi nic. — Owinął jej włosy wokół ręki, zafascynowany, a jednocześnie pełen pogardy dla ich ognistości. — Dziewczynka. To mniej niż nic. Gdy na nią patrzę, czuję się zhańbiony. Uderzyła go teraz tak mocno, że głowa odskoczyła mu do tyłu. Nawet gdyby umiała szybko biegać, nie miała dokąd uciekać. Uderzył ją na odlew w twarz, aż się zachwiała. Gnany wściekłością i pożądaniem zerwał z niej koszulę. Zbudowana była jak bogini, marzenie każdego mężczyzny. Bujne piersi falowały w takt uderzeń serca, bijącego szybko ze strachu. Jasna skóra lśniła w księżycowej poświacie, można było zauważyć siniaki, pozostawione przez jego ręce. Biodra miała zaokrąglone, kiedy przepełniała ją namiętność potrafiły poruszać się gwałtownie, odpowiadając na każde pchnięcie mężczyzny. Bezwstydnica. Czuł ból pożądania, niczym diabelskie pazury. Walcząc ze sobą przewrócili lampę na stole, odłamki szkła posypały się na podłogę. Adrianne, sparaliżowana ze strachu, patrzyła, jak wbił palce w pełne, białe piersi Phoebe. Jej matka błagała, szamotała się. Mężczyzna na prawo bić swoją żonę. Kobieta nie może odmawiać praw mężowskich. Tak było w zwyczaju. A jednak... Adrianne przycisnęła dłonie do uszu, by nie słyszeć krzyków Phoebe, gdy Abdu uniósł się nad nią, a potem pogrążył w niej gwałtownie. Z twarzą zalaną łzami, Adrianne wczołgała się pod łóżko. Przyciskała dłońmi uszy, aż bolały, ale ciągle jeszcze mogła słyszeć stękanie ojca, rozpaczliwe łkanie matki. Łoże nad nią trzęsło się. Skuliła się, próbując stać się mała, tak mała, by przestać słyszeć, przestać istnieć. Dotąd obce jej było słowo gwałt, ale po tej nocy nie potrzebowała już wyjaśnień. — Taka jesteś cicha, Addy. — Phoebe szczotkowała sięgające do pasa włosy swojej córki długimi, wolnymi pociągnięciami. Addy. Abdu pogardzał tym zdrobnieniem, tolerował bardziej formalną Adrianne, gdyż jego pierworodne dziecko było dziewczynką o mieszanej krwi. Mimo to, przez muzułmańską dumę zażądał, by córce dano uczciwe
12 arabskie imię. Dlatego więc we wszystkich oficjalnych dokumentach Adrianne zapisywano jako Ad Riyahd An, z mnóstwem innych rodowych imion. Phoebe powtórzyła pieszczotliwie imię córki i zapytała: — Nie podobają ci się prezenty? — Bardzo mi się podobają. Adrianne miała na sobie nową sukienkę, ale już się nią nie cieszyła. W lustrze mogła widzieć twarz matki. Phoebe starannie pokryła siniak makijażem, ale Adrianne jednak go widziała. — Wyglądasz pięknie. — Phoebe obróciła córkę, by ją objąć. Innego dnia Adrianne nie zwróciłaby uwagi, jak silnie jest obejmowana, nie rozpoznała nutki rozpaczy w głosie matki. — Moja mała księżniczka. Tak bardzo cię kocham, Addy. Jak nikogo na świecie. Pachniała niczym kwiaty, jak rozgrzane, bujne kwiaty w ogrodzie. Adrianne wdychała zapach matki, wtulając twarz w jej piersi. Ucałowała je, pamiętając, jak okrutnie potraktował je ojciec poprzedniej nocy. — Nie odejdziesz? Nie zostawisz mnie? — Skąd ci to przyszło do głowy? — Phoebe odsunęła córkę na odległość ręki, by się jej przyjrzeć. Gdy spostrzegła łzy, jej uśmiech znikł. — Och, dziecko, o co chodzi? Zgnębiona Adrianne wsparła głowę o ramię matki. — Śniło mi się, że on cię odesłał. Że odjechałaś i nigdy cię już nie zobaczyłam. Dłoń Phoebe zamarła, potem na nowo podjęła szczotkowanie. — To tylko sen, dziecinko. Nigdy cię nie opuszczę. Adrianne usiadła matce na kolanach, szczęśliwa, że Phoebe ją kołysze i pociesza. Przez okratowane okna do pokoju wpadały promienie słoneczne, znacząc na dywanie jasne plamy. — Gdybym była chłopcem, on by nas kochał. Phoebe ogarnął gniew tak gwałtowny, że nieomal czuła jego smak. Prawie natychmiast przerodził się w rozpacz. Ale ciągle jeszcze była aktorką. Jeśli nie mogła inaczej wykorzystywać swego talentu, mogła przynajmniej chronić to, co do niej należało. — Co za niemądre gadanie. Jaki jest pożytek z małych chłopców? Nie noszą ładnych sukienek. Adrianne zachichotała i w odpowiedzi przytuliła się mocniej. — Gdybym ubrała Fahida w sukienkę, wyglądałby jak lalka. Phoebe zacisnęła usta i starała się ignorować ukłucie bólu. Fahid. Syn, którego urodziła druga żona Abdu, gdy ona zawiodła. Nie, nie zawiodłam, pomyślała. Zaczynam myśleć jak muzułmanka. Jak można mówić o zawodzie trzymając w ramionach tak piękne dziecko? Nie dałaś mi nic. Dziewczynka. To mniej, niż nic.
13 Wszystko, pomyślała Phoebe z furią. Dałam ci wszystko. — Mamo? — Zamyśliłam się. — Phoebe uśmiechnęła się, zsuwając Adrianne z kolan. — Myślałam, że przyda ci się jeszcze jeden prezent. Niespodzianka. — Niespodzianka? — Adrianne klasnęła w ręce, zapominając o smutku. — Usiądź i zamknij oczy. Zachwycona Adrianne usiadła, wierciła się w krześle, próbując opanować zniecierpliwienie. Phoebe ukryła małą szklaną kulę pomiędzy warstwami bielizny. Niełatwo było ją tu przemycić, ale uczyła się pomysłowości. Równie trudno było o pigułki, małe, różowe pigułki, które umożliwiały jej przetrwanie każdego dnia. Tłumiły ból i uspokajały duszę. Najlepsze przyjaciółki kobiety. Bóg świadkiem, w tym kraju kobieta potrzebowała przyjaciół. Gdyby znaleziono te pigułki, czekałaby ją publiczna egzekucja. Gdyby ich nie miała, nie mogłaby żyć. Błędne koło. Ale ze względu na Adrianne musiała się wziąć w garść. — Tutaj jesteś. — Phoebe przyklękła koło krzesła. Dziewczynka miała na szyi kolię z szafirami, a w uszach błyszczące kolczyki. Phoebe miała nadzieję, że jej mały podarek będzie miał dla Adrianne większe znaczenie niż te klejnoty. — Otwórz oczy. To coś zwyczajnego, coś niemal śmiesznie zwyczajnego. W okresie świąt można to było kupić za parę dolarów we wszystkich sklepach Ameryki. Adrianne otworzyła szeroko oczy, jak gdyby trzymała teraz w dłoni czarodziejski przedmiot. — To śnieg. — Phoebe znowu obróciła kulę, tak że śniegowe płatki zatańczyły. — W Ameryce w zimie pada śnieg. No, w znacznej części Ameryki. Na Boże Narodzenie przystrajamy drzewka ślicznymi światełkami i kolorowymi kulami. To są choinki, takie, jak ta w środku. Jeździłam kiedyś takimi saniami, z dziadkiem. — Opierając skroń o główkę Adrianne, popatrzyła na miniaturowego konia i sanie w kuli. — Pewnego dnia, Addy, zabiorę cię tam. — Czy to boli? — Śnieg? — Phoebe znów się zaśmiała i potrząsnęła kulą. Scenka ożyła ponownie, śnieg wirował dookoła przystrojonej choinki i człowieczka powożącego czerwonymi saniami, zaprzężonymi w zgrabnego kasztanka. To była iluzja. Jej też zostały tylko iluzje i małe dziecko, którego musiała strzec. — Nie. Śnieg jest zimny i mokry. Można lepić z niego różne rzeczy. Bałwany, śnieżki, fortece. Tak ładnie wygląda na drzewach. Widzisz? Zupełnie, jak tu. Adrianne sama przechyliła kulę. Mały kasztanek unosił jedną nogę, a płatki śniegu wirowały dookoła jego głowy. — Ładne, ładniejsze od mojej nowej sukienki. Chcę to pokazać Duji.
14 — Nie. — Phoebe wiedziała, co by się stało, gdyby Abdu dowiedział się o kuli. Była symbolem chrześcijańskich świąt. Od narodzin Adrianne stał się fanatykiem islamu i tradycji. — To nasz sekret, pamiętasz? Możesz oglądać kulę, gdy będziemy same, ale nigdy, przenigdy w obecności kogoś obcego. Wzięła kulę i schowała ją do szuflady. — A teraz pora na przyjęcie. W haremie było gorąco, choć wentylatory szumiały, a okna zamknięto, by nie wpuszczać słonecznego żaru. Światło lamp z filigranu było łagodne. Kobiety założyły swe najjaskrawsze i najpiękniejsze suknie. Zdjęły z twarzy zasłony, pozostawiły czarne aby1, w mgnieniu oka przemieniły się z wron w pawie. Zdjąwszy zasłony natychmiast zaczęły gawędzić o dzieciach, seksie, modzie i porodach. Harem, oświetlony przyćmionymi lampami i zasłany bogato haftowanymi poduszkami, wypełniał intensywny zapach perfum i kadzidła. Ze względu na swą pozycję na dworze, Adrianne musiała przywitać każdą przybyłą całując ją w oba policzki. Służba podczas ceremonii powitania roznosiła zieloną herbatę i aromatyczną kawę w malutkich, cienkich filiżankach bez uszek. Wśród gości były jej ciotki i kuzynki, ze dwadzieścia mniejszych rangą księżniczek. Wszystkie kobiety popisywały się swymi klejnotami i dziećmi — symbolami sukcesu w ich świecie. Adrianne była zachwycona widokiem kobiet w długich, szeleszczących sukniach, tworzących istną orgię barw. Stojąca za nią Phoebe obserwowała tę paradę strojów, przypominającą osiemnaste stulecie. Z równie obojętnym wyrazem twarzy przyjmowała spojrzenia współczujące, jak i te, w których malowało się uczucie wyższości. Zdawała sobie sprawę, że była tu intruzem, kobietą z Zachodu, która w dodatku nie potrafiła dać królowi dziedzica. Nieważne, czy one mnie akceptują, czy nie, pomyślała. Byle tylko były życzliwe dla Adrianne. Nie miała im nic do zarzucenia w tej kwestii. Adrianne była jedną z nich, w sposób dla niej nieosiągalny. Rzuciły się łapczywie na smakołyki, próbowały wszystkiego, jadły palcami, podczas gdy ona używała małych srebrnych łyżeczek. Jeśli zanadto utyły i nie mogły zmieścić się w sukniach, kupowały nowe stroje. Te zakupy, pomyślała Phoebe, pozwalają Arabkom przetrwać dzień, tak jak mnie pomagają różowe pigułki. Żaden mężczyzna, poza mężem, ojcem lub bratem nie mógł oglądać ich niezwykłych, pięknych strojów. To było niedopuszczalne. Nim wyjdą z haremu założą aby2 , zasłonią twarze, ukryją włosy. Poza tymi murami panował akurat, zakaz pokazywania poza domem włosów, ust... 2 Aba — lub abaja, rodzaj długiego płaszcza, zszytego z jednego prostokątnego kawałka materiału. Rozcięta z przodu, nie ma rękawów, lecz otwory na ręce.
15 Jak one grają! — pomyślała ze znużeniem Phoebe. Henna, perfumy, i błyszczące pierścienie. Czyżby wierzyły, że są szczęśliwe? Przecież nawet ona, której nic to nie obchodziło, dostrzegała nudę na ich twarzach. Modliła się, by nigdy nie zobaczyć takiego wyrazu na twarzy Adrianne. Już w wieku lat pięciu Adrianne umiała doskonale dopilnować, aby każda z przybyłych została odpowiednio ugoszczona i czuła się dobrze. Mówiła teraz po arabsku, gładko i śpiewnie. Nigdy nie potrafiła przekonać matki, że arabski jest dla niej łatwiejszy niż angielski. Myślała po arabsku, nawet czuła po arabsku — i często musiała przekładać swoje myśli na angielski, zanim podzieliła się nimi z matką. Była szczęśliwa w pomieszczeniach pełnych kobiecych głosów i perfum. Świat, o którym opowiadała od czasu do czasu matka, był dla niej tylko bajką. Śnieg, to coś, co tańczy we wnętrzu szklanej kuli. — Duja! — Adrianne przebiegła przez pokój, by ucałować w policzek ulubioną kuzynkę. Duja miała prawie dziesięć lat i — ku zazdrości oraz podziwowi Adrianne — była prawie kobietą. Duja odwzajemniła się uściskiem. — Masz piękną suknię. — Wiem. — Ale Adrianne nie mogła się powstrzymać i przesunęła dłoń po rękawie kuzynki. — To aksamit — powiedziała z dumą Duja. Gruba tkanina grzała nieznośnie, ale nie miało to znaczenia, gdy spoglądała na swe odbicie. — Ojciec przywiózł mi z Paryża. — Obróciła się dookoła, była szczupła i ciemna, miała twarz o subtelnych rysach i duże oczy. — Obiecał, że zabierze mnie następnym razem. — Naprawdę? — Adrianne zdusiła zazdrość. Wszyscy wiedzieli, że Duja jest ulubienicą swego ojca, brata króla. Duja miała dobre serce, ponadto aksamitna suknia wprawiała ją w dobry humor, pogładziła więc włosy Adrianne. — Ty też tam kiedyś pojedziesz. Może jak dorośniemy, pojedziemy tam razem. Adrianne poczuła, że ktoś ciągnie ją za spódnicę. Obejrzała się i zobaczyła swego przyrodniego brata, Fahida. Chwyciła go na ręce i pokryła jego twarz pocałunkami, tak że zaniósł się piskliwym śmiechem. — Jesteś najpiękniejszym dzieckiem w całym Jaquirze. — Był tylko o dwa lata młodszy, lecz ważył tyle, że niosła go z trudem. Chwiejąc się lekko podeszła do stołu, by znaleźć dla chłopca najbardziej wyszukane słodycze. Inne dzieci też otrzymały swoją porcję czułości i łakoci. Dziewczęta w wieku Adrianne, a także młodsze, krzątały się wokół chłopców, głaskały ich i rozpieszczały. Od urodzenia
16 uczono je poświęcania czasu i sił dla zadowolenia mężczyzn. Adrianne wiedziała, że powinna podziwiać swego braciszka i pragnąć, by był radosny i szczęśliwy. Phoebe nie mogła na to patrzeć. Widziała, jak jej córka służy dziecku kobiety, która zajęła miejsce Phoebe w łożu i sercu męża. Cóż z tego, że tutejsze prawo pozwala mężczyźnie mieć cztery żony? To nie jest jej prawo, to nie jest jej świat. Mieszkała tu już od sześciu lat, mogła dożyć tu nawet sześćdziesiątki, ale nigdy się nie przyzwyczai do tutejszych obyczajów. Nie znosiła ciężkich i lepkich zapachów, które musiała wdychać codziennie. Ogarnęło ją uczucie beznadziejności. Phoebe potarła skroń, zaczynała ją boleć głowa. Te kadzidła, kwiaty, mieszanina perfum. Bardzo źle znosiła upały. Miała ochotę się napić — nie kawy ani herbaty, które zawsze podawano, lecz wina. Jeden kieliszek tego chłodnego napoju. Jednak wino było zakazane w Jaquirze. Gwałt był dozwolony, pomyślała, dotykając palcem bolącego policzka. Gwałt tak, wino — nie. Chłosta i zasłony, wezwania do modlitwy i poligamia — lecz ani kropli orzeźwiającego chablis, ani kieliszka wytrawnego sancerre. Gdy przybyła tu jako panna młoda była zachwycona tym krajem. Zwiedzała pustynię, patrzyła na morze, na wysokie, białe ściany pałacu i myślała, że jest to najbardziej tajemnicze, najbardziej egzotyczne miejsce na ziemi. Była wtedy zakochana. Wciąż jeszcze była zakochana. W tamtych czasach Abdu pokazał jej piękno swego kraju i bogactwo jego kultury. Porzuciła swój kraj i obyczaje, próbowała spełnić jego pragnienia. Jak się okazało, pragnął kobiety widzianej na ekranie — symbolu seksu i niewinności, wykreowanego wedle zasad sztuki aktorskiej. Phoebe była zbyt ludzka. Abdu pragnął syna. Dała mu córkę. Chciał, by stała się muzułmanką, ale ona była — i miała pozostać — wychowana w innej wierze. Teraz miała wszystkiego dość. Nie chciała myśleć o Abdu, o swoim życiu ani o cierpieniu. Musi stąd uciec, choćby tylko na chwilę. Wezmę tylko jedną pigułkę, pomyślała Phoebe, żeby tylko wytrzymać do końca dnia. Rozdział 3 Philip Chamberlain, nim ukończył trzynaście lat, był doświadczonym złodziejem. Już jako dziesięciolatek skończył z opróżnianiem kieszeni dobrze sytuowanych biznesmenów, śpieszących do swych banków i biur maklerskich, i pozbawianiem portfeli roztrzepanych
17 turystów snujących się po Trafalgar Square. Był teraz prawdziwym włamywaczem. Co prawda, patrząc na niego widziało się tylko ładnego, schludnego, szczupłego chłopca. Miał zręczne palce, bystre oczy i instynkt urodzonego włamywacza. Dzięki sprytowi, przebiegłości i twardym pięściom uniknął wciągnięcia do jednego z ulicznych gangów, jakie krążyły po Londynie u schyłku lat sześćdziesiątych. Nie czuł wszakże hipisowskiej potrzeby rozdawania kwiatów i noszenia drewnianych paciorków. Czternastoletni Philip nie należał ani do Modsów, ani do Rockersów. Pracował na własną rękę i nie widział powodu, by nosić jakiś symbol przynależności. Był złodziejem, a nie zbirem, dla przestępców terroryzujących staruszki i kradnących im przeznaczone na zakupy pieniądze czuł jedynie pogardę. Był biznesmenem. Z rozbawieniem spoglądał na swych rówieśników, którzy snuli sny o potędze, rozprawiali o komunach lub brzdąkali na starych, rozstrojonych gitarach. Miał swoje własne plany, wielkie plany. Najważniejsza była matka. Miał zamiar z dnia na dzień skończyć z biedą, marzył o wielkim domu na wsi, kosztownym samochodzie, eleganckich ubraniach i wykwintnych przyjęciach. Od roku zaczął marzyć również o wytwornych kobietach. Jak dotąd jedyną kobietą w jego życiu była Mary Chamberlain, która go urodziła i wychowywała samotnie. Przede wszystkim chciał jej dać to, co było w życiu najlepsze, pragnął zamienić błyszczącą sztuczną biżuterię matki na prawdziwe klejnoty, zabrać ją z ciasnego mieszkania na peryferiach gwałtownie wchodzącego w modę Chelsea. Było zimno. Wiatr smagał twarz Philipa mokrym śniegiem, gdy biegł kłusem w kierunku kina pana Faradaya, gdzie pracowała Mary. Był porządnie ubrany. Schludny chłopiec w czystym kołnierzyku nie przyciąga spojrzenia gliniarza z rogu. Poza tym Philip nie cierpiał cerowanych spodni i wytartych mankietów. Ambitny, samowystarczalny, zawsze patrzący w przyszłość chłopak umiał zdobyć to, czego pragnął. Zawsze był biedny, ponadto nie miał ojca. Jako czternastolatek był wystarczająco dojrzały, by uznać to za źródło przewagi, coś, co go zahartowało. Nienawidził biedy, ale nade wszystko — bardziej niż był to w stanie wyrazić — nienawidził mężczyzny, który przelotnie wkroczył w życie matki i go spłodził. Zdaniem Philipa Mary zasługiwała na więcej. I on też, na Boga. Bardzo wcześnie zaczął wykorzystywać swe zręczne palce i spryt, chcąc zmienić ich wspólne życie. W kieszeni miał bransoletę z pereł i brylantów oraz pasujące do niej klipsy. Obejrzawszy zdobycz pod ręczną lupą poczuł się trochę rozczarowany. To nie były diamenty pierwszej wody, największy nie miał nawet pół karata. Ale perły miały ładny połysk i sądził, że paser z Broad Street da mu za nie dobrą cenę. Philip był równie dobry w pertraktacjach, jak w otwieraniu zamków. Dobrze wiedział, ile chce za te świecidełka, które miał teraz
18 w swej kieszeni. Wystarczy, by kupić matce na Boże Narodzenie nowe palto z futrzanym kołnierzem i dołożyć co nieco do kapitału na przyszłość. Przed budką z biletami wił się ogonek. Napis nad wejściem do kina reklamował specjalny seans świąteczny — „Kopciuszka” Walta Disneya, stało więc tam mnóstwo wrzeszczących, podnieconych dzieci w towarzystwie zdenerwowanych matek i opiekunek. Philip uśmiechnął się, wchodząc do środka. Gotów był się założyć, że jego matka widziała ten film co najmniej tuzin razy. Nic nie mogło sprawić jej większej przyjemności, niż szczęśliwe zakończenie. — Mamusiu. — Wśliznął się bocznymi drzwiami, by ucałować jej policzek. W oszklonej budce było tylko trochę cieplej niż na zewnątrz, na wietrze. Philip pomyślał o czerwonym wełnianym palcie, które widział na wystawie u Harrodsa. Mamie byłoby bardzo do twarzy w czerwieni. — Phil. — Jak zawsze, radość na widok syna rozjaśniła oczy Mary. Taki przystojny chłopak, ze szczupłą, inteligentną twarzą i złotymi włosami. W przeciwieństwie do innych kobiet nie czuła bólu, odnajdując w twarzy chłopca odbicie mężczyzny, którego kochała tak gorąco i tak krótko. Philip należał do niej. Tylko do niej. Nigdy nie sprawiał jej kłopotów, nawet jako niemowlę. Ani razu nie żałowała swej decyzji, by go urodzić, choć była sama, bez męża i bez rodziny. Prawdę mówiąc, nie przyszło jej nigdy do głowy, aby udać się do jednego z tych malutkich gabinetów, gdzie kobieta może pozbyć się kłopotu, zanim się kłopotem stanie. Philip był jej radością, i to od momentu poczęcia. Jedynie przykrość sprawiało jej to, że czuł niechęć do ojca, którego nie znał, i którego doszukiwał się w każdym napotkanym mężczyźnie. — Masz zimne ręce — powiedział. — Powinnaś założyć rękawiczki. — Nie mogę wydawać reszty w rękawiczkach. — Mary uśmiechnęła się do młodej kobiety, trzymającej chłopca za kark. Nigdy nie musiała ujarzmiać w ten sposób Philipa. — Proszę, moja droga. Baw się dobrze. Za ciężko pracuje, pomyślał Philip. Za ciężko, za długo — i za grosze. Chociaż nie mówiła o swym wieku, wiedział, że ma zaledwie trzydzieści lat. Była ładna. Gładka, młodzieńcza twarz matki była dla niego źródłem dumy. Oczywiście, nie stać jej było na kupowanie sukien u Mary Quant, ale swoje nieliczne stroje dobierała starannie i odważnie zestawiała kolory. Lubiła przeglądać żurnale i magazyny filmowe oraz kopiować fryzury. Mogła cerować swoje pończochy, ale nie była zaniedbanym brudasem. Ciągle czekał, by w jej życiu pojawił się mężczyzna i wszystko zmienił. Rozejrzał się po małej budce, pachnącej stale spalinami z ulicy. Od tego przede wszystkim trzeba by zacząć.
19 — Powinnaś powiedzieć Faradayowi, by wstawił coś lepszego niż ten stary, kulawy piecyk. — Nie rób zamieszania, Phil. — Mary odliczyła resztę dla dwóch chichoczących nastolatek, które próbowały flirtować z jej synem. Podając im bilon przez okienko, stłumiła śmiech. Naprawdę, nie mogła mieć do nich pretensji. Przecież przyłapała nawet siostrzenicę sąsiadki (miała pewnie ze dwadzieścia pięć lat) na kokietowaniu Phila. Zapraszała go na herbatę. Prosiła, by przyszedł i naprawił skrzypiące drzwi. Skrzypiące drzwi, rzeczywiście! Mary cisnęła wydawaną resztą tak głośno, że pucołowata niania zaczęła coś mruczeć pod nosem. No cóż, szybko położyła temu kres. Wiedziała, że Phil kiedyś ją opuści — i to dla kobiety. Ale nie dla jakiejś piersiastej krowy, starszej od chłopca o dwanaście lat. Nigdy, póki ona żyje. — Coś się stało, mamusiu? — Co? — Mary zreflektowała się i poczerwieniała. — Nie, nic, kochaneczku. Chciałbyś wejść i obejrzeć film? Pan Faraday na pewno nie miałby nic przeciwko temu. Jeśliby mnie nie zobaczył, pomyślał uśmiechając się szeroko Philip. Dziękował Bogu, że już dawno wykreślił Faradaya ze swej listy potencjalnych ojców. — Nie, dziękuję. Przyszedłem ci tylko powiedzieć, że muszę pozałatwiać sprawunki. Mam coś kupić na targu? — Przydałby się ładny kurczak. — Siadając, Mary chuchnęła z roztargnieniem w dłonie. W budce było zimno, a będzie jeszcze chłodniej, jak zima zadomowi się na dobre. W lecie bywało tu gorąco, niczym w jednej z tureckich łaźni, o których czytała. Ale była to praca. Kiedy kobiecie brak wykształcenia i ma dziecko na utrzymaniu, musi brać, co jej dają. Sięgnęła po portmonetkę ze sztucznej skóry. Nigdy nie przyszło jej nawet do głowy, by podkraść funta lub dwa z podręcznej kasy. — Mam jeszcze trochę pieniędzy, mamusiu. — No, dobrze. Sprawdź, czy kurczak jest świeży. — Podała cztery bilety znękanej kobiecie z dwoma kłócącymi się chłopcami i dziewczynką o smutnych oczach. Seans zacznie się za pięć minut. Musiała być w budce jeszcze przez dwadzieścia minut, na wypadek, gdyby pojawił się jakiś maruder. — Pamiętaj, gdy wrócisz do domu odbierz sobie pieniądze za kurczaka — powiedziała, wiedząc, że tego nie zrobi. Niech go Bóg błogosławi, ten chłopiec zawsze wkładał pieniądze do puszki, zamiast wyjmować. — Czy nie powinieneś być w szkole? — Dzisiaj jest sobota, mamusiu. — Sobota. Tak, oczywiście, sobota. — Tłumiąc westchnienie wyprostowała plecy i sięgnęła po jeden z błyszczących magazynów, dobrze już zaczytanych. — Pan Faraday
20 chce urządzić w przyszłym miesiącu festiwal filmów Cary’ego Granta. Prosił mnie nawet, bym pomogła mu wybrać filmy. — To miło z jego strony. — Mały skórzany woreczek zaczynał mu ciążyć w kieszeni, niecierpliwił się, chcąc odejść jak najszybciej. — Chcemy zacząć od mojego ulubionego „Złodzieja w hotelu”. Spodobałby ci się. — Być może — powiedział, patrząc w szczere oczy matki. Zastanawiał się, ile mogła wiedzieć. Nigdy o nic nie pytała, z całą pewnością nigdy nie dociekała, skąd brały się te sumki, które przynosił do domu. Nie była głupia. Jest po prostu optymistką, pomyślał i znowu ucałował jej policzek. — A może bym cię zabrał do kina w twój wolny wieczór? — To by było wspaniałe. — Opanowała chęć pogłaskania go po włosach, bo wiedziała, że czułby się zażenowany. — Gra w nim Grace Kelly. Pomyśl tylko, najprawdziwsza księżna. Myślałam o tym dziś rano, kiedy przeglądałam magazyn z artykułem o Phoebe Spring. — O kim? — Och, Philipie. — Cmoknęła niecierpliwie i otworzyła czasopismo. — Phoebe Spring. Najpiękniejsza kobieta świata. — Najpiękniejszą kobietą świata jest moja matka — rzekł, bo wiedział, że w odpowiedzi na to zaczerwieni się i uśmiechnie. — Umiesz czarować, chłopaku. — Rzeczywiście zaśmiała się, głośno i zdrowo, tak jak lubił. — Ale spójrz tylko na nią. Była aktorką, wspaniałą aktorką, potem poślubiła króla. Teraz mieszka z mężczyzną swych marzeń w jego bajecznym pałacu w Jaquirze. Zupełnie, jak w filmie. To ich córka. Księżniczka. Nie ma jeszcze pięciu lat, ale prawdziwa z niej piękność, no nie? Philip spojrzał bez zainteresowania na zdjęcie. — To tylko dzieciak. — Czyżby? Ta biedna kruszyna ma takie smutne oczy. — Znowu coś sobie wymyślasz. — Zacisnął dłoń na woreczku w kieszeni. Pozwoli matce snuć fantazje, śnić o Hollywood, królach i białych limuzynach. Jego w tym głowa, by mogła jeździć kiedyś takim wozem. Do diabła, on jej go kupi. Teraz może tylko czytać o królowych, ale pewnego pięknego dnia, niezadługo — on już tego dopilnuje — będzie mogła żyć jak one. — Znikam. — Baw się dobrze, kochanie. — Całą uwagę Mary pochłonęło znowu czasopismo. Taka ładna dziewuszka, pomyślała w nagłym przypływie uczuć macierzyńskich. Rozdział 4 Adrianne bardzo lubiła chodzić na suk3 . Zanim ukończyła osiem lat, umiała odróżnić diamenty od lśniących szkiełek, rubiny z Birmy od kamieni gorszej jakości i barwy. Od Jiddah, swej babki, nauczyła się oceniać ich szlif, czystość i kolor niczym mistrz 3 Suk — nazwa bazaru w krajach arabskich.
21 jubilerski. Mogły chodzić razem godzinami, podziwiając najwartościowsze kamienie, jakie oferowano na bazarze. Klejnoty są zabezpieczeniem dla kobiety, może je zawsze mieć przy sobie, powtarzała Jiddah. Jaką wartość dla kobiety mają złote sztabki i papierowe pieniądze, przechowywane w bankach? Diamenty, szmaragdy, szafiry przypina się do sukni, nosi w uszach, zawiesza na szyi, tak że wszyscy, cały świat może zobaczyć, jak wiele jest warta ich posiadaczka. Adrianne z największą przyjemnością obserwowała babkę, gdy targowała się na bazarze, w powietrzu drgającym od upału. Chodziły tam często, otoczone gromadką osłoniętych czarnymi płaszczami kobiet, przypominających stadko kosów. Lubiły dotykać nawleczonych na sznurki złotych i srebrnych ozdób, wkładać na palce błyszczące pierścienie albo tylko podziwiać połysk drogich kamieni przez zakurzone szybki. W nieruchomym powietrzu wisiał zapach zwierząt i korzeni, a matawain z rzadkimi, barwionymi henną brodami, czyhali, by ukarać za każde naruszenie prawa religijnego. Adrianne, gdy była z babką, nigdy się ich nie bała. Stara królowa była w Jaquirze szanowana — urodziła dwanaścioro dzieci. Chodziły po bazarze w powietrzu gęstym od krzyków, nawoływań, skrzekliwych targów, oślich ryków, i stukania sandałów na ubitej ziemi. Gdy rozlegało się wezwanie do modlitwy, suk zamierał. Gdy mężczyźni pochylali twarze do ziemi, kobiety nieruchomiały. Adrianne wsłuchiwała się w szelest paciorków różańców, schylając głowę, jak inne kobiety. Nie zakrywała jeszcze twarzy, ale nie była już dzieckiem. W te ostatnie dni śródziemnomorskiego lata oczekiwała na bliską już zmianę tej sytuacji. Tak samo czekał cały Jaquir. Chociaż kraj walczył z nędzą, rodzina królewska była bogata. Jako pierworodna córka króla Adrianne miała prawo do wszystkich symboli i oznak swej rangi. Ale Abdu nigdy jej nie pokochał. Druga żona po Fahidzie urodziła mu jeszcze dwie córki. W haremie szeptano, że Abdu wpadł w pasję po narodzinach drugiej córki i nieomal rozwiódł się z Leihą. Ale następca tronu był dzieckiem pięknym i silnym. Przypuszczano, że Leiha wkrótce znowu zajdzie w ciążę. Aby zapewnić ciągłość dynastii, Abdu wziął sobie trzecią żonę i szybko ją zapłodnił. Phoebe brała teraz pigułki każdego ranka. Uciekała w sen i marzenia na jawie. W haremie Adrianne obserwowała tańczące kuzynki, z głową opartą wygodnie o kolano matki mrużyła leniwie oczy, chroniąc je przed dymem kadzideł. Czekało ją długie, upalne popołudnie. Miała nadzieję, że pójdą na bazar, może kupi jedwab albo złotą bransoletę, taką, jaką Duja pokazywała jej poprzedniego dnia — ale matka była dziś taka apatyczna. Pójdą po zakupy jutro. Dzisiaj wentylatory poruszały przesycone kadzidłem powietrze, a bębny wybijały powolny rytm. Latifa przemyciła katalog Fredericka z Hollywood.
22 Kobiety przeglądały go i głupio chichotały. Jak zwykle gawędziły, i jak zwykle — o seksie. Adrianne nazbyt przywykła do bezpośrednich określeń i podniecających opisów, by ją to jeszcze interesowało. Lubiła patrzeć na taniec, na wężowe ruchy, spływające włosy, na skręty i obroty ciał. Rzuciła okiem na Meri, trzecią żonę ojca, z nieznośnym zadowoleniem obnoszącą wielki brzuch, która siedząc obok rozmawiała o porodzie. Leiha o wychudzonej twarzy karmiła piersią najmłodszą córkę i ukradkiem przyglądała się Meri. Fahid, silny pięciolatek podbiegł do matki chcąc, by zwróciła na niego uwagę. Bez wahania Leiha odstawiła dziewczynkę od piersi. Tuląc syna uśmiechała się z triumfem. — Nic dziwnego, że przywykły nas obrażać — mruknęła Phoebe. — Mamo? — Nie, nic. — Z roztargnieniem pogładziła włosy Adrianne. Uderzenia bębna odbijały się echem w jej głowie, monotonne i bezlitosne, niczym dni spędzane w haremie. — W Ameryce kocha się dzieci bez względu na to, czy są chłopcami, czy dziewczynkami. Nie oczekuje się, że kobiety spędzą życie na rodzeniu. — To jak plemię może pozostać silne? Phoebe westchnęła. Były dni, kiedy nie mogła myśleć jasno. Winiła za to — i błogosławiła — pigułki. Ostatnia dostawa kosztowała ją pierścień ze szmaragdem, ale dorzucono jej jeszcze pół kwarty rosyjskiej wódki. Przechowywała ją niczym skąpiec, po każdej wizycie Abdu w sypialni wydzielała sobie mały kieliszek. Przestała walczyć, było jej wszystko jedno, znosiła to, skupiając swe myśli na pocieszeniu, którego dostarczy jej alkohol, gdy Abdu wreszcie z nią skończy. Powinna stąd odejść. Gdyby tylko miała odwagę. Mogłaby wziąć Adrianne i uciec, uciec do normalnego świata, gdzie nie zmuszano kobiet do zakrywania ze wstydem ciał i uległości wobec okrutnych zachcianek mężczyzn. Wrócić do Ameryki, gdzie ją podziwiano, gdzie ludzie tłoczyli się na widowniach, by ją oglądać. Ciągle jeszcze mogła grać. Czyż nie grała każdego dnia? W Ameryce mogłaby zapewnić Adrianne normalne życie. Odejście było jednak niemożliwe. Phoebe zamknęła oczy i próbowała nie słyszeć odgłosu bębnów. Aby opuścić Jaquir, kobieta musiała mieć pisemne zezwolenie głowy rodziny — mężczyzny. Abdu nigdy by nie wyraził zgody, bo pragnął jej tak samo, jak nienawidził. Już kiedyś błagała go o takie pozwolenie, ale odmówił. By uciec, trzeba było wiele tysięcy dolarów, wiązało się to również z niebezpieczeństwem, ale zdecydowała się już prawie na takie ryzyko. Nigdy jednak nie wydostałaby z kraju Adrianne. Nie było takiej sumy, która mogła skłonić przemytnika do wywiezienia z Jaquiru córki króla.
23 A przy tym bała się. Lękała się, co Abdu mógłby zrobić z Adrianne. Mógłby mi ją odebrać, pomyślała Phoebe. Nie była w stanie go powstrzymać, nie mogła odwołać się do sądu ani policji, bo sąd i policja należały do niego. Nie wolno jej było narażać Adrianne. Myślała też o samobójstwie. O ostatecznej ucieczce. Myślała o tym, tak jak dawniej o miłości: jako czymś upragnionym, zazdrośnie strzeżonym, oczekiwanym. Czasem w upalne, nie kończące się popołudnie spoglądała na fiolkę z pigułkami i zastanawiała się, jak by to było, gdyby wzięła je wszystkie i wreszcie odpłynęła całkowicie w mglisty świat marzeń. Cudownie. Czasem wysypywała je na dłoń, liczyła i leciutko, delikatnie głaskała. Ale była przecież Adrianne. Zawsze jeszcze będzie Adrianne. Więc zostanie. Będzie się odurzać się narkotykami, by rzeczywistość stała się możliwa do zniesienia, i zostanie. Ale da Adrianne coś z siebie. — Brak mi słońca — powiedziała nagle Phoebe. — Przejdźmy się po ogrodzie. Adrianne wolałaby zostać ukołysana zapachami i dźwiękami haremu, ale wstała i posłusznie wyszła razem z matką. Otoczył je jałowy upał. Jak zwykle sprawiał, że Phoebe rozbolały oczy i zatęskniła za bryzą Pacyfiku. Dawniej miała dom w Malibu, z przyjemnością siadywała na parapecie szerokiego okna, by obserwować biegnące po powierzchni oceanu fale. Tutaj rosły kwiaty bujne, egzotyczne, wydające silne, przyprawiające o zawrót głowy wonie. Mur ogrodzenia wznosił się wysoko, by żadna ze spacerujących kobiet nie kusiła przechodzącego mężczyzny. Takie było prawo islamu. Kobieta to słaba, zmysłowa istota, na straży jej cnoty nie stoi ani siła, ani intelekt. Musi jej strzec mężczyzna. Powietrze w ogrodzie rozbrzmiewało śpiewem ptaków. Gdy Phoebe ujrzała ten ogród po raz pierwszy, ową gęstwę bujnych kwiatów, gdy poczuła ich aromaty, pomyślała, że wygląda jak w filmie. Nie opodal przemieszczały się piaski pustyni, a tu kwitły jaśminy, oleandry, hibiskusy. Miniaturowe drzewka cytrynowe i pomarańczowe. Teraz wiedziała, że ich owoce są gorzkie, jak spojrzenie oczu jej męża. Nie mogła się oprzeć, by nie podejść do fontanny. To był dar Abdu dla niej, gdy przybyła do tego kraju jako jego królowa. Symbol jego nieprzemijającej miłości do niej. Miłość już dawno wygasła, a fontanna wciąż tryskała. Była wciąż jego żoną, pierwszą z czterech, dozwolonych przez prawo. Ale w Jaquirze małżeństwo stało się dla niej więzieniem. Obracając na palcu obrączkę wysadzaną diamentami, obserwowała, jak woda spływa do małego stawku. Adrianne zaczęła wrzucać kamyki do wody, chcąc zmusić kolorowe rybki, by zaczęły pływać. — Nie lubię Meri — zaczęła Adrianne. W ciasnym światku haremu niewiele było tematów do rozmowy, poza plotkami o innych kobietach i dzieciach. — Wypina ten swój brzuch i uśmiecha się, ot, tak. — Wykrzywiła twarz, a Phoebe się roześmiała.
24 — Och, tak dobrze na mnie działasz. — Ucałowała ją w czoło. — Moja mała aktorka. — Ma oczy swego ojca, pomyślała i odgarnęła włosy z twarzy córki. Przypominały jej czasy, gdy Abdu patrzył na nią z miłością i serdecznością. — W Ameryce ludzie czekaliby godzinami, żeby cię zobaczyć. Adrianne uśmiechnęła się z zadowoleniem. — Tak jak na ciebie? — Tak. — Znowu popatrzyła na wodę. Czasem nie mogła sobie przypomnieć tamtej dawnej Phoebe. — Czekali na mnie. Zawsze chciałam uszczęśliwiać ludzi, Addy. — Tamta dziennikarka mówiła, że brakuje im ciebie. — Dziennikarka? — To było dwa albo trzy lata temu. Nie, jeszcze dawniej. Może cztery. To dziwne, jak czas się zaciera. Abdu zgodził się na wywiad, by uciszyć plotki o ich małżeństwie. Nie sądziła, że dziecko będzie to pamiętać. Przecież Addy nie mogła mieć wtedy więcej niż cztery, pięć lat. — Ona tak dziwnie mówiła, czasem za szybko. Miała włosy w kolorze słomy ostrzyżone krótko jak chłopiec. Była niezadowolona, bo pozwolono jej zrobić tylko kilka zdjęć, a potem zabrano aparat. — Phoebe usiadła na marmurowej ławce, Adrianne dalej wrzucała kamyki do wody. — Powiedziała, że jesteś najpiękniejszą i najbardziej godną zazdrości kobietą na świecie. Spytała, czy zasłaniasz twarz. — Niczego nie zapominasz, prawda? — Phoebe też pamiętała, miała w pamięci bajeczkę o upale i kurzu, o zasłonie, która chroni cerę. — Podobało mi się to, co o tobie mówiła. — Adrianne pamiętała również i to, że po odejściu reporterki matka płakała. — Czy ona wróci? — Może, kiedyś. — Ale Phoebe wiedziała, że ludzie o niej zapominają. W Hollywood były już nowe twarze, nowe nazwiska, niektóre z nich znała, bo Abdu pozwolił, by przekazano jej kilka listów. Faye Dunaway, Jane Fonda, Ann-Margret. Piękne, młode aktorki wybijały się, zajmowały miejsce, które kiedyś należało do niej. Dotknęła twarzy, wiedząc, że pod oczami pojawiły się zmarszczki. Ongiś jej zdjęcia były na okładkach wszystkich magazynów. Kobiety farbowały sobie włosy, by wyglądać jak ona. Porównywano ją do Marilyn Monroe, Avy Gardner, Sophii Loren. Potem przestano porównywać — sama stała się wzorem. — Raz prawie zdobyłam Oscara. Dla aktorki to największa nagroda. Ale i tak odbyło się wspaniałe przyjęcie. Wszyscy śmiali się, rozmawiali i układali plany na przyszłość. Zupełnie inaczej niż w Nebrasce, gdzie mieszkałam, gdy miałam tyle lat, co ty. — To tam, gdzie pada śnieg? — Tak. — Phoebe uśmiechnęła się i wyprostowała ramiona. — Tam, gdzie pada śnieg. Mieszkałam z dziadkami, bo moja matka i ojciec umarli. Byłam bardzo szczęśliwa, choć
25 nie zawsze o tym wiedziałam. Marzyłam, by zostać aktorką, chciałam nosić piękne suknie i żeby wszyscy mnie kochali. — Więc zostałaś gwiazdą filmową. — Zostałam. — Phoebe oparła policzek o włosy Adrianne. — Wydaje mi się, że było to setki lat temu. W Kalifornii nie ma śniegu, ale jest ocean. Czułam się jak w bajce, to ja byłam jedną z tych księżniczek, o których czyta się w książkach. Praca była bardzo ciężka, ale lubiłam ją, miałam satysfakcję, że stanowię cząstkę czegoś wyjątkowego. Miałam dla siebie cały dom nad brzegiem morza. — Pewnie byłaś samotna. — Nie, mogłam spotykać się z przyjaciółmi i poznawać różnych ludzi. Zwiedzałam miejsca, o których przedtem nawet nie mogłam marzyć: Paryż, Nowy Jork, Londyn... W Londynie spotkałam twego ojca. — Gdzie jest Londyn? — W Anglii, w Europie. Zapomniałaś, czego się uczyłaś. — Nie lubię się uczyć. Lubię bajki. — Ale zastanowiła się głęboko, bo wiedziała, że lekcje są ważne dla Phoebe i jest to jeszcze jeden wspólny sekret. — W Londynie mieszka królowa, której mąż jest tylko księciem. — Adrianne czekała, pewna, że matka tym razem ją poprawi. To taki niedorzeczny pomysł: kobieta, która rządzi państwem. Ale Phoebe uśmiechnęła się tylko i skinęła głową. — W Londynie jest zimno i pada deszcz. W Jaquirze zawsze świeci słońce. — Londyn jest piękny. — To była jedna z jej największych umiejętności, potrafiła przenieść się myślą w każde miejsce, prawdziwe lub wymyślone, zobaczyć je wyraźnie. — Sądziłam, że to najpiękniejsze miasto, jakie widziałam. Kręciliśmy tam film, ludzie wspinali się na bariery, by nas oglądać. Wołali do mnie, czasem rozdawałam autografy lub pozowałam do zdjęć. Potem spotkałam twojego ojca. Był taki przystojny. Taki elegancki. — Elegancki? Phoebe zamknęła oczy, uśmiechała się marzycielsko. — Nieważne... Byłam bardzo zdenerwowana, bo był królem, trzeba było pamiętać o etykiecie i wszędzie kręcili się reporterzy. Ale gdy tylko zaczęliśmy ze sobą rozmawiać, wszystko inne przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Zaprosił mnie na obiad i na tańce. — Tańczyłaś dla niego? — Z nim. — Phoebe posadziła córkę obok siebie na ławce. Niedaleko brzęczała leniwie pszczoła opita nektarem. Dźwięk ten brzmiał rozkosznie w uszach Phoebe, wyczulonej na dźwięki pod wpływem narkotyku. — W Europie i w Ameryce mężczyźni i kobiety tańczą ze sobą. Adrianne zmrużyła oczy. — Czy to jest dozwolone?