andgrus

  • Dokumenty11 025
  • Odsłony632 300
  • Obserwuję362
  • Rozmiar dokumentów18.6 GB
  • Ilość pobrań499 107

Roberts Nora - Minikolekcja - Nowe życie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :688.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - Minikolekcja - Nowe życie.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera R Nora Roberts Mini kolekcja
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 195 osób, 110 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 95 stron)

NORA ROBERTS NOWE ŻYCIE

ROZDZIAŁ PIERWSZY Rozległ się trzask bicza. Dwanaście lwów przysiadło na zadach, przebierając w powietrzu przednimi łapami. Kiedy padła komenda, płowe, sprężyste cielska, posłuszne okrzykom treserki i ruchom jej dłoni, zaczęły rysować w powietrzu ósemkę, przeskakując z postumentu na postument. - Brawo, Pandora. Na dźwięk swojego imienia potężna lwica zeskoczyła na ziemię i ułożyła się na boku. Jeden po drugim lwy, powarkując i odsłaniając zęby, poszły za jej przykładem i po chwili wszystkie leżały na wysypanej mieloną korą arenie. - W górę łby! - Lwy posłusznie wykonały polecenie. Jo przeszła przed nimi energicznym krokiem, odrzuciła bat i z wystudiowaną nonszalancją położyła się na ich ciałach, jak na sofie. Z gardła leżącego pośrodku ogromnego samca ze wspaniałą grzywą wydobył się głuchy pomruk. W nagrodę za to, że właściwie rozpoznał sygnał, został podrapany za uchem. Treserka podniosła się ze swojej żywej kanapy, klaśnięciem w dłonie poderwała koty na nogi, po czym wywołując kolejno imiona, kierowała je na pochylnię, którą schodziły do klatek umieszczonych na naczepach. Na arenie został tylko potężny, czarnogrzywy Merlin, który ocierał się o jej nogi, jak zwykły domowy kociak. Przymocowała linę do łańcucha ukrytego pod grzywą i sprawnie wskoczyła na grzbiet lwa. Kiedy otwarto drzwi, wyjechała na nim poza kraty, okrążyła arenę, a gdy znaleźli się przy wyjściu, wprowadziła kota do jego klatki. - To co, Duffy? - spytała, kiedy upewniła się, że klatka jest bezpiecznie zamknięta. - Możemy już ruszać w trasę? Duffy był niskim, okrąglutkim Irlandczykiem. Kasztanowe włosy, przycięte w równą grzywkę, okalały twarz gęsto pokrytą radymi piegami. Szeroki uśmiech i szczere spojrzenie niebieskich oczu nadawały mu wygląd chłopaczka z chóru kościelnego, jednak za niewinnym obliczem krył się bystry i wnikliwy umysł. Z pewnością był najlepszym dyrektorem, jaki kiedykolwiek zarządzał Cyrkiem Prescotta Colossus. - Mam nadzieję, Jo - odparł i przesunął w ustach ogryzek cygara. - Jutro zaczynamy w Ocali. Uśmiechnęła się lekko i wykonała parę wymachów, rozciągając mięśnie zesztywniałe podczas półgodzinnego treningu. - Moje koty są gotowe. Tak jak my marzą o wyruszeniu w drogę.

Duffy podniósł wzrok i napotkał śmiałe spojrzenie jej szeroko rozstawionych, wykrojonych jak migdały oczu. Były zielone i przejrzyste jak szmaragdy, okolone czarnymi jak atrament rzęsami. W tej chwili patrzyły na niego z rozbawieniem, lecz bywało, że widział w nich strach, ból i niepewność. Znów przesunął cygaro w ustach i wypuszczając kłęby dymu, przyglądał się, jak Jo wydaje polecenia swoim pomocnikom. Duffy pamiętał Steve'a Wildera, ojca Jo. Był jednym z najlepszych treserów w całym cyrkowym świecie. Jo miała jego talent, natomiast po matce, która była akrobatką, odziedziczyła delikatną budowę ciała, ciemną karnację i powabny wygląd. Rzeczywiście, smukła, zgrabna Jovilette Wilder ze swoim przenikliwym spojrzeniem i prostymi, kruczoczarnymi włosami, które sięgały poniżej pasa, bardzo przypominała matkę. Tak jak ona miała ładnie zarysowane, lekko wygięte w łuk brwi, nos mały i prosty, wysokie kości policzkowe i pełne, miękkie usta. Skóra, wyzłocona słońcem Florydy, podkreślała jej cygański wygląd, a odważne, pewne siebie spojrzenie dodawało blasku jej urodzie. Jo skończyła wydawać instrukcje i ujęła Dufffye'go pod rękę. - Ktoś postanowił nagle odejść? - spytała, patrząc na jego chmurną minę. - Nie. Uniosła brwi. Nieczęsto zdarzało się, żeby Duffy odpowiadał monosylabami. Powstrzymała się jednak od dalszych pytań i w milczeniu szli przez obóz w kierunku biura. Wszędzie widać było przygotowania do sezonu. Linoskoczek Vito ćwiczył swój numer na kablu rozciągniętym między drzewami, Mendalsonowie pokrzykując do siebie, żonglowali maczugami, grupa woltyżerów prowadziła konie na arenę, a jedna z córek Stevensonow ćwiczyła na szczudłach. Musi mieć jakieś sześć lat, zamyśliła się Jo, obserwując chwiejne kroki dziewczynki. Pamiętała rok, w którym mała przyszła na świat. Jo miała wówczas szesnaście lat i po raz pierwszy pozwolono jej na samodzielną tresurę. Jeszcze jeden rok musiała czekać, nim dostała zgodę na występy przed publicznością. Cyrk był jej domem. Urodziła się podczas zimowej przerwy, a już wiosną rodzice wsadzili ją do swojego wozu. Od tej pory wszystkie kolejne lata spędzała w trasie. Po ojcu odziedziczyła miłość do zwierząt, po matce urodę i wdzięk. Straciła rodziców piętnaście lat temu, ale ciągle czuła ich wpływ, zupełnie jakby zostawili jej w spadku swój świat pełen wiecznego niepokoju i fantazji. Dorastała, bawiąc się z lwiątkami, jeżdżąc na słoniach, nosząc błyszczące od cekinów kostiumy i przenosząc się z miejsca na miejsce jak Cyganka. Z uśmiechem spojrzała na kępkę żonkili, które rosły przed budynkiem, gdzie mieściło się zimowe biuro cyrku. Nigdy nie zapomniała chwili, kiedy je sadziła. Miała trzynaście lat i była beznadziejnie zakochana w jednym z akrobatów. Pamiętała mężczyznę, który przykucnął

wtedy obok i zaoferował swoją pomoc w sadzeniu cebulek i... leczeniu złamanego serca. Na wspomnienie Franka Prescotta jej twarz posmutniała. - Ciągle nie mogę uwierzyć, że go nie ma - szepnęła, wchodząc z Duffym do biura. W pokoju było zaledwie kilka sprzętów, za to ściany pokrywały afisze, które oferowały wszystko, co zadziwiające, niesamowite i nieprawdopodobne: tańczące słonie, ludzi, którzy potrafili latać, piękne dziewczyny wirujące na linie trzymanej w zębach, ryczące tygrysy, które jeździły konno. Była tu cała magia cyrku: żonglerzy, akrobaci, klauni, lwy, siłacze. - Bez przerwy wydaje mi się, że zaraz wpadnie z jakimś zwariowanym pomysłem - mruknął Duffy, nastawiając ekspres do kawy. - Właśnie... - Z westchnieniem usiadła na krześle. - Przecież nie był stary. Na atak serca powinni umierać tylko starzy ludzie. - Zadumała się nad niesprawiedliwością losu, który zesłał śmierć na Franka Prescotta. Miał niewiele po pięćdziesiątce, zawsze roześmiany i serdeczny. Uwielbiała go i bezgranicznie mu ufała. Odkąd sięgała pamięcią, Frank Prescott był zawsze w centrum jej życia. - Minęło prawie pół roku - powiedział Duffy posępnie, podając jej kawę. - Wiem. - Objęła kubek, ogrzewając dłonie przemarznięte w chłodnym marcowym powietrzu. Po chwili stanowczo otrząsnęła się z ponurego nastroju. Frank z pewnością nie chciał pozostawiać po sobie smutku. - Doszły mnie słuchy, że mamy powtórzyć zeszłoroczną trasę. Trzynaście stanów. - Z uśmiechem przyglądała się, jak Duffy krzywi się, łykając kawę. - Chyba nie jesteś przesądny? - spytała, choć dobrze wiedziała, że w portfelu nosi czterolistną koniczynę. - Też coś! - obruszył się, ale jego twarz wyraźnie poczerwieniała pod piegami. Odstawił pusty kubek, obszedł biurko i usiadł. Wiedziała, że szykuje się do rozmowy o interesach. - W Ocali powinniśmy być o szóstej - zaczął, a Jo przytaknęła mu posłusznie. - Przed dziewiątą musimy ustawić namioty. - Do dziesiątej będzie już po ulicznej paradzie, a o drugiej zacznie się popołudniówka - dokończyła z uśmiechem. - Duffy, nie zamierzasz mnie chyba prosić, żebym uczestniczyła w imprezach towarzyszących? - Publiczność powinna dopisać - ciągnął, ignorując jej pytanie. - No dobra - powiedziała zdecydowanie. - Powiedz wreszcie, o co chodzi.

- W Ocali ktoś do nas dołączy, przynajmniej na jakiś czas. - Duffy zacisnął wargi. Jego niebieskie oczy odszukały wzrok Jo. - Nie wiem, czy zostanie z nami do końca sezonu. - Boże, Duffy. Kto to taki? Mam nadzieję, że nie jakiś nowicjusz, którego będziemy musieli wszystkiego uczyć? Albo nawiedzony pisarz, który postanowił uwiecznić zanikającą sztukę cyrkową? Spędzi z nami kilka tygodni, wykonując jakieś proste fizyczne prace i będzie przekonany, że został ekspertem. - Wątpię, żeby pracował fizycznie - mruknął Duffy. - On nie jest cyrkowcem. - Duffy rzucił pod nosem jakieś przekleństwo, zebrał się na odwagę i spojrzał Jo prosto w oczy. - To nasz właściciel. Przez chwilę siedziała bez ruchu. Tak samo wyglądała, gdy zabierała się do tresury młodego lwa. - Nie! - Nagle zerwała się z krzesła, kręcąc gwałtownie głową. - Tylko nie on. Nie teraz. Po co tu przyjeżdża? Czego tu chce? - To jego cyrk - przypomniał jej Duffy dość szorstko, jednak w jego głosie pojawiło się współczucie. - Nigdy nie był jego - odparowała gniewnie. - To cyrk Franka. - Frank nie żyje - powiedział Duffy spokojnie. - Teraz cyrk należy do jego syna. - Syna? - zdenerwowała się. Ściskając skronie palcami, podeszła wolno do okna. Słońce oświetlało już cały obóz. Grupa akrobatów, w grubych okryciach narzuconych na trykoty, kierowała się w stronę areny. - Co to za syn, któremu nie przyszło do głowy, żeby odwiedzić ojca? Przez trzydzieści lat nie udało mu się zobaczyć z Frankiem. Nigdy do niego nie napisał. Nawet na pogrzeb nie przyjechał. - Przełknęła łzy. - Musisz się wreszcie nauczyć, że życie ma zawsze dwie strony, dziecinko - powiedział Duffy. - Trzydzieści lat temu nie było cię na świecie. Nie wiesz, czemu żona Franka od niego odeszła i dlaczego chłopak nigdy go nie odwiedził. - Jaki chłopak! To mężczyzna. Skończył trzydzieści jeden albo trzydzieści dwa lata i ma w Chicago świetnie prosperującą kancelarię adwokacką. Wiedziałeś o tym, że jest bardzo zamożny? Naprawdę nie wiem, czego taki bogaty i wzięty prawnik może szukać w cyrku. Duffy uniósł szerokie ramiona. - Możliwe, że chce uciec od podatków. Albo pojeździć na słoniu. Może też zrobić inwentaryzację, a potem nas wyprzedać. - Boże, Duffy! Tylko nie to! Przecież nie może tego zrobić! - Jasne, że może - mruknął Duffy. - Może robić, co mu się żywnie podoba.

- Mamy kontrakty do października... - Jesteś przecież inteligentną dziewczyną, Jo. - Ze zmarszczonym czołem podrapał się w głowę. - Przecież to prawnik. - Widząc, jaka jest załamana, zmienił trochę ton. - Słuchaj, dziecinko. Nie mówię, że zamierza nas sprzedać. Powiedziałem tylko, że to możliwe. Jo przeczesała włosy palcami. - Musi być jakiś sposób... - Możemy pod koniec sezonu wykazać dobry zysk - odpowiedział z uśmiechem. - No i pokazać mu, ile jesteśmy warci. Chyba dobrze byłoby, gdyby zobaczył, że nie jesteśmy trupą jarmarcznych kuglarzy, ale profesjonalnym zespołem ze znakomitym programem. Powinien dowiedzieć się, co Frank stworzył, jak żył, co chciał osiągnąć. .. Wydaje mi się - dodał, patrząc na Jo uważnie - że to ty powinnaś zająć się jego edukacją. - Ja? - Była zbyt zdumiona, żeby się rozgniewać. - Dlaczego? Ja tresuję lwy, a nie prawników - rzuciła z pogardą. - Byłaś bardzo zżyta z Frankiem. Poza tym nikt nie zna tak dobrze naszego cyrku. - Ściągnął brwi i dodał: - A na dodatek masz pomyślunek. Nigdy nie sądziłem, że z tych twoich książek będzie jakiś pożytek, ale chyba nie miałem racji. - Owszem, lubię Szekspira, ale to nie znaczy, że dogadam się z Keane'em Prescottem. - No cóż... - Duffy wydął wargi. - Skoro twierdzisz, że sobie nie poradzisz... - Nie takiego nie powiedziałam. - No i jeśli się boisz... - Niczego się nie boję! - Wcisnęła ręce do kieszeni i zaczęła chodzić po małym pokoiku. - Skoro mecenas Keane Prescott zamierza spędzić wakacje z cyrkiem, zrobię co w mojej mocy, żeby je dobrze zapamiętał. - Masz być uprzejma - rzucił Duffy ostrzegawczo, kiedy podeszła do wyjścia. - Ależ Duffy... - Zatrzymała się i posłała mu niewinny uśmiech. - Przecież wiesz, jaka jestem delikatna. I żeby to udowodnić, z hukiem zatrzasnęła drzwi. Kiedy korowód cyrkowych samochodów podjeżdżał do dużego, porośniętego trawą placu, nad horyzontem zaczynało się już rozjaśniać. Jeszcze chwila, a bladoszare niebo zabarwią kolory świtu. W oddali widać było kwitnące gaje pomarańczowe, których zapach docierał aż tutaj. Jo wysiadła ze swojego wozu i z rozkoszą wciągnęła do płuc pachnące powietrze. Nie było dla niej piękniejszego widoku niż chwile, kiedy nadchodził świt. Zapowiada się śliczny dzień, pomyślała.

Powietrze było jeszcze chłodne. Podciągnęła zamek szarej bluzy i przyglądała się, jak pozostali członkowie trupy cyrkowej wysypują się ze swoich wozów kempingowych, przyczep i ciężarówek. Wkrótce ciszę poranka zmąciły głośne rozmowy. Zaczęła się praca. Podczas gdy odwijano z bębna brezent namiotu, Jo poszła sprawdzić, jak jej koty zniosły podróż. Przy klatkach byli już jej trzej pomocnicy. Najdłużej znała Bucka. Kiedyś pracował z jej ojcem, a po jego śmierci miał przez krótki czas własny numer z czterema lwami, lecz z ul- gą przerwał te występy, gdy tylko Jo zadebiutowała Buck miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i był bardzo muskularny, więc od czasu do czasu pokazywał się na imprezach towarzyszących jako Siłacz Herkules. Z bujną grzywą jasnych włosów i piękną kręconą brodą prezentował się nad wyraz atrakcyjnie. Dłonie miał szerokie, z grubymi palcami, lecz Jo doskonale pamiętała, jakie były delikatne, gdy jedna z lwic urodziła dwoje lwiątek. Drobny Pete wyglądał przy Bucku dość mizernie. Nie sposób było określić jego wieku. Zdaniem Jo był między czterdziestką a pięćdziesiątką ale nikt tego nie wiedział na pewno. Jego skóra przypominała wypolerowany mahoń, a głos miał głęboki i niski. Poznała go pięć lat temu, gdy zgłosił się do niej z pytaniem o pracę. Nosił czapeczkę baseballową i bez przerwy żuł gumę. Lubił czytać pożyczane od Jo książki, a kiedy siadał do pokera, nie miał sobie równych. Trzecim pomocnikiem był dziewiętnastoletni, pełen zapału i dobrych chęci Gerry. Miał około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, był bardzo szczupły. Jego mama zajmowała się garderobą, natomiast ojciec był sprzedawcą pamiątek i słodyczy. Gerry marzył o występach ze zwierzętami i Jo zgodziła się objąć nad nim pieczę. - Jak tam moje maleństwa? - spytała, podchodząc do nich. Zatrzymywała się przy każdej klatce i łagodnie przemawiała do lwów, nazywając je po imieniu. Wkrótce zde- nerwowane koty uspokoiły się. - No, widać, że dobrze zniosły podróż. Tylko Hamlet jest trochę niespokojny, ale to jego pierwszy rok w trasie. - To złośliwa bestia - mruknął Buck. - Tak, wiem - odparła z namysłem. - Ale jest też bardzo bystry. - Splotła włosy w gruby warkocz, który odrzuciła na plecy. - Popatrzcie, już nadjeżdżają miastowi. Rzeczywiście na plac wjechało kilka samochodów i rowerów. Byli to ludzie z okolicznych miasteczek, którzy lubili przyglądać się rozstawianiu wielkiego cyrkowego namiotu. Chcieli choć przez ten krótki czas spojrzeć na cyrk z innej strony. Niektórzy z nich tylko patrzyli. Byli jednak i tacy, którzy chętnie pomagali przy ustawianiu masztów,

naciąganiu brezentu, przygotowywaniu sprzętu. Zdobywali w ten sposób bilet na przedstawienie i niezapomnianie wspomnienia. - Trzymajcie ich z dala od klatek - poleciła Jo i ruszyła w kierunku rozkładanego namiotu. Plac pełen był kabli, lin i ludzi. Sześć słoni w uprzęży czekało na swoje zadania, ich opiekunowie stali w pobliżu. Kiedy robotnicy pociągnęli liny, brunatny brezent wydął się jak wielki grzyb. Wewnątrz zabrano się już do ustawiania masztów. Na wschodzie słońce zaczęło wynurzać się zza horyzontu, zabarwiając niebo na różowo. W czystym powietrzu niosły się pokrzykiwania szefa robotników, śmiech jego młodych pracowników, od czasu do czasu padało jakieś mocne słowo. Kiedy pod brezent wsunięto środkowe maszty, Jo dała znak Maggie, wielkiej afrykańskiej słonicy. Maggie opuściła trąbę, a wtedy Jo zgrabnie wspięła się na szeroki, szary grzbiet. Słońce z każdą chwilą było wyżej i pierwsze promienie oświetlały już plac. Woń kwiatów pomarańczy mieszała się z zapachem skórzanej uprzęży. Trudno powiedzieć, ile już razy Jo oglądała podnoszenie namiotu o świcie. Za każdym razem było to niezapomniane przeżycie, a ten pierwszy ranek w sezonie wydawał się szczególnie piękny. Maggie podniosła głowę i zatrąbiła, jakby i ona cieszyła się, że rozpoczynają nowy sezon. Jo ze śmiechem sięgnęła do tyłu i poklepała szorstki, pomarszczony zad słonicy. Czuła się wolna i pełna energii. Z uśmiechem popatrzyła w dół na kłębiących się wokół ludzi. Jej uwagę przyciągnął mężczyzna, który przystanął przy zwoju kabla. Przede wszystkim zwróciła uwagę na jego sylwetkę. Mężczyzna był szczupły, trzymał się bardzo prosto, miał szerokie barki, ale niezbyt muskularne ramiona Ubrany w dżinsy, niczym nie różnił się od innych ludzi na placu, ale z daleka można było poznać, że to typowy mieszczuch. Rozwiane przez wiatr ciemnoblond włosy opadały mu na czoło, gładko wygolona szczupła twarz o mocno zarysowanych szczękach wydała się Jo niezwykle atrakcyjna. Jednak najbardziej spodobały jej się jego jasnopiwne, bursztynowe oczy, które w tej chwili patrzyły właśnie na nią. Ma oczy jak Ari, oceniła, myśląc o swoim lwie. Zdumiało ją, że wpatruje się tak bez skrępowania w obcego mężczyznę, jawnie okazując swoje zainteresowanie. Roześmiała się i odrzuciła warkocz na plecy. - Chce się pan przejechać? - zawołała. Kiedy nieznajomy uniósł brwi, wiedziała, że usłyszał propozycję. Za chwilę przekonamy się, pomyślała, czy oczy to jedyne podobieństwo do Ariego. - Maggie nie zrobi panu krzywdy. Jest łagodna jak baranek, tylko trochę większa. - Wiedziała, że zrozumiał jej wyzwanie. Kiedy podszedł, lekko uderzyła bok słonicy hakiem.

Maggie powoli zgięła grube jak pnie drzew przednie nogi, a gdy uklękła, Jo wyciągnęła rękę. Nieznajomy wspiął się na słonia z niebywałą zręcznością i usiadł tuż za Jo. Przez chwilę milczała zaskoczona drżeniem, w jakie wprawiło jej rękę zetknięcie z jego dłonią. Uznała jednak, że musiała to sobie wyobrazić. - Wstań, Maggie - rzuciła komendę. Słonica podniosła się z cichym stęknięciem, a jej pasażerowie zakołysali się lekko na boki. - Zawsze pani w ten sposób łapie mężczyzn? - zainteresował się nieznajomy. Miał głęboki głos o sympatycznym brzmieniu. - To Maggie ich łapie - rzuciła przez ramię. - Powiedzmy. Jest pani jej opiekunką? - Nie, ale wiem, jak się z nią obchodzić - odparła. - Ma pan oczy zupełnie jak jeden z moich kotów - dodała. - A ponieważ wydawał się pan zainteresowany Maggie i mną, zaprosiłam pana na górę. Mężczyzna roześmiał się. Kiedy Jo odwróciła głowę, spostrzegła, że ma ładne, białe i równe zęby. - Fascynujące! Zaprosiła mnie pani na przejażdżkę, bo mam oczy jak pani kot! A co do reszty... Nie chcę obrazić słonicy, ale patrzyłem nie na nią, tylko na panią. - O... - zdumiała się Jo. - A dlaczego? Przez kilka sekund przyglądał się jej w milczeniu. - To dziwne. Odnoszę wrażenie, że naprawdę pani tego nie wie. - Przecież inaczej nie pytałabym - powiedziała - Po co tracić czas, zadając pytania, na które znamy odpowiedź? - Odwróciła się od mężczyzny. - Niech się pan teraz trzyma Maggie musi zarobić na swoją belę siana. Maszty wisiały między brezentem a ziemią Na ich końcach były metalowe pierścienie, o które zaczepiono łańcuchy przymocowane do uprzęży słonia. Kiedy Jo i robotnicy ponaglili słonicę, Maggie ruszyła do przodu, pociągnęła słupy, które po chwili wskoczyły na swoje miejsca, naciągając przy tym brezent. Wielki cyrkowy namiot ożył. Wykonawszy swoje zadanie, Maggie wyszła przez klapy namiotu na słońce. - Piękny, prawda? - cicho powiedziała Jo. - Każdego dnia rodzi się na nowo. Vito krzyknął do niej coś po włosku. Pomachała ręką, odpowiadając mu w tym samym języku, po czym kazała słonicy uklęknąć. Poczekała, aż jej pasażer zsiądzie, w końcu sama także zsunęła się na ziemię. Ze zdumieniem spostrzegła, że nieznajomy jest bardzo wysoki, zaledwie kilka centymetrów niższy od Bucka.

- Z góry wydawał się pan niższy - powiedziała otwarcie. - Za to pani znacznie wyższa. Zaśmiała się, poklepując Maggie za uchem. - Przyjdzie pan na przedstawienie? - Zdziwiło ją, jak bardzo jej zależy, aby zobaczyć go ponownie. - Tak, zamierzam obejrzeć występy. - Na jego ustach błąkał się uśmiech. - Czy pani też bierze udział w spektaklu? - Oczywiście, mam numer z kotami - uśmiechnęła się w odpowiedzi. Ktoś ją zawołał, bo Maggie znów była potrzebna. - Muszę już iść. Mam nadzieję, że spodoba się panu przedstawienie. Zadrżała, gdy nieznajomy ujął jej dłoń. - Chciałbym zobaczyć się z panią wieczorem. - Czemu? - Pytanie było jak najbardziej szczere. Ona także chciała go zobaczyć i również zupełnie nie rozumiała dlaczego. Tym razem nie roześmiał się. Delikatnie przesunął dłoń wzdłuż jej warkocza. - Bo jest pani piękna i bardzo intrygująca. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że jest piękna. Może wydawała się atrakcyjna w swoim cyrkowym kostiumie, ale teraz? W dżinsach, bez makijażu? Mało prawdopodobne. - No dobrze, jeśli nie będzie żadnych problemów z kotami. Ari ostatnio nie czuł się najlepiej. Kąciki jego ust drgnęły. - Przykro mi to słyszeć. - Odwrócili głowy, gdy nawoływania stały się głośniejsze. - Chyba jest pani potrzebna - powiedział. - Może mi pani jeszcze wskazać, który to jest Bill Duffy? - Duffy? - powtórzyła zdumiona. - Chyba nie szuka pan pracy? Uśmiechnął się, słysząc jej pełne niedowierzania pytanie. - Dlaczego wydaje się to pani niemożliwe? - Bo nie wygląda pan na artystę. - Prawdę mówiąc, nie szukam pracy, tylko Billa Duffy'ego. Nie wypytywała go więcej. Osłoniła oczy ręką i rozejrzała się wokół. W końcu dostrzegła Duffy'ego, który doglądał rozstawiania namiotu kuchennego. - To ten w marynarce w czerwoną kratę - powiedziała, wspinając się znów na kark Maggie. - Niech mu pan powie, że Jo prosi o wejściówkę dla pana - rzuciła jeszcze przez ramię i machnęła ręką na pożegnanie. Słońce już całkiem wyszło zza horyzontu. Zaczął się nowy dzień.

ROZDZIAŁ DRUGI Jo czekała na swoją kolej przy tylnym wejściu. Obok niej przystanął Jamie Carter znany jako Topo. W swojej rodzinie reprezentował już trzecie pokolenie klaunów i może dlatego całkiem naturalnie czuł się z twarzą pomalowaną na biało i w pomarańczowej peruce. Dorastali razem i Jo traktowała Jamiego bardziej jak brata niż przyjaciela. Jamie był wysoki i szczupły, a pod grubą warstwą makijażu kryła się wyrazista, sympatyczna twarz. - Mówiła coś? - Jamie zadał to pytanie już po raz trzeci. Jo z westchnieniem opuściła klapę namiotu. Na arenie klauni zabawiali publiczność, podczas gdy pracownicy techniczni rozstawiali klatkę, do której za chwilę miały wejść lwy. - Powtarzam ci, że nie. Naprawdę nie wiem, czemu tracisz na nią czas - odparła ostro. Jamie najeżył się. Szczupłe ramiona wyprostowały się pod koszulą w czerwone grochy. - Nie oczekuję, że mnie zrozumiesz - odezwał się z godnością. - Przecież twoje jedyne kontakty z płcią przeciwną ograniczają się do wizyt u Ariego. - Jesteś bardzo miły! - parsknęła, niespecjalnie wzruszona drwiącą uwagą. Denerwowało ją, że Jamie robi z siebie idiotę z powodu akrobatki Carmen Gribalti, jednak cała złość wyparowała z niej, kiedy spojrzała w markotne oczy przyjaciela. - Sądzę, że nie miała nawet okazji, by przeczytać kartkę od ciebie - powiedziała uspokajająco. - Sam wiesz, jaki zwariowany jest pierwszy dzień nowego sezonu. - Pewnie tak - mruknął Jamie z udaną obojętnością, Zupełnie nie wiem, co ona widzi w tym linoskoczku. Jo pomyślała o wspaniałych bicepsach Vita, jednak była zbyt mądra, aby mówić o nich głośno. - Nie sposób trafić za cudzym gustem. - Cmoknęła go głośno w czerwony, okrągły nosek. - Ja na przykład aż drżę na widok mężczyzny z grzywą gęstych pomarańczowych włosów. - Od razu widać, że znasz się na męskiej urodzie. Jo ponownie wyjrzała na arenę. Zbliżała się pora występu Jamiego. - Zauważyłeś może miastowego, który kręcił się dziś po obozie? - spytała. - Nawet kilkunastu - odparł drwiąco, sięgając po wiadro z konfetti. Obrzuciła go niechętnym spojrzeniem. — Nie mówię o tych, którzy zwykle tu przychodzą. Ma około trzydziestki, ubrany w dżinsy i T - shirt, wysoki - ciągnęła.

Dobiegający z areny głośny śmiech publiczności zagłuszał jej słowa. - Ciemnoblond, proste włosy. - Taa... Widziałem. - Jamie usunął ją z drogi, szykując się do wyjścia na arenę. - Wchodził z Duffym do czerwonego wozu. - Z dzikim, przenikliwym okrzykiem klaun Topo wypadł na arenę. Na nogach miał wielkie tenisówki, w ręku wiadro z konfetti. Jo przyglądała się, jak ścigał trzech innych klaunów wokół areny. To dziwne, myślała, że Duffy zabrał kogoś nieznajomego do wozu, gdzie mieściła się administracja cyrku. Mężczyzna mówił przecież, że nie szuka pracy. Sądząc po zadbanych dłoniach, nie pracował fizycznie i z pewnością na stałe mieszkał w mieście. A poza tym, pomyślała, wskakując na białą klacz o imieniu Babette, sprawiał wrażenie osoby, która odniosła sukces i cieszy się autorytetem. Wzruszyła ramionami, zła, że nie przestaje o nim rozmyślać. Podczas parady uważnie przyglądała się publiczności, szukając go wśród widzów. Na popołudniówce na pewno go nie było. Jo machinalnie poklepała szyję klaczy i wyprostowała się, słysząc gwizdek konferansjera. - Panie i panowie! - wołał głębokim, melodyjnym głosem. - A teraz nasza największa atrakcja! Powitajcie Jovilette, królową dżungli! Jo trąciła Babette piętami i klacz wpadła na arenę. Publiczność owacyjnie witała postać w czarnej pelerynie galopującą na oklep na śnieżnobiałym koniu. Mknęła wokół areny, strzelając na przemian biczami, a kiedy przejeżdżała obok wejścia do klatki, zeskoczyła z pędzącego konia. Jeden z pomocników zabrał Babette, a tymczasem Jo chwyciła bicze w jedną rękę i z rozmachem zrzuciła pelerynę, pod którą miała obcisły biały trykot ozdobiony złotymi cekinami. Czarne włosy, przytrzymane mieniącym się diademem, jak fala spływały wzdłuż jej pleców. W klatce dwanaście dzikich kotów przysiadło na białych i niebieskich postumentach. Dla publiczności wejście tresera za kraty wydawało się całkiem zwyczajną czynnością, jednak Jo wiedziała, że to najbardziej niebezpieczny moment w całym występie. Żeby znaleźć się na środku areny, musiała przejść między dwoma lwami. Wystarczyło, żeby jeden z nich czymś się zdenerwował albo nabrał chęci do zabawy i machnął łapą. Nawet przy schowanych pazurach taki cios mógłby okazać się zabójczy. Zdecydowanym krokiem przeszła na środek klatki i po chwili stała otoczona ze wszystkich stron lwami. Strzelając dla efektu z bicza, wydała komendę, po której lwy stanęły na tylnych łapach. Po kolei kazała im wykonywać wszystkie wyuczone sztuki.

Lwy ryczały, gdy wydawała im polecenia, od czasu do czasu próbowały sięgnąć łapą do bicza, który trzymała w ręce. Wtedy natychmiast rzucała komendę, która powstrzymywała te zapędy. Zakończyła przedstawienie wśród wiwatów publiczności, przejeżdżając na Merlinie wokół areny. - Dobry występ - pochwalił Pete, wręczając jej wełniane okrycie. - Poszło ci dziś jak po maśle. - Dzięki. - Owinęła się szczelnie ciepłą narzutką. Na arenie w świetle reflektorów panował upał i teraz wieczorne wiosenne powietrze wydawało jej się bardzo rześkie. - Powiedz Gerry'emu, że może nakarmić koty. Są dziś wyjątkowo grzeczne. Pete zaśmiał się. - Już widzę, jak skacze z radości - powiedział, ruszając w stronę ciężarówki, którą odwoził naczepę z klatkami. Miała prawie godzinę do finału, postanowiła więc pójść do kuchni po kawę. Po drodze analizowała swój występ. Faktycznie, cały numer wypadł dzisiaj całkiem nieźle. Co prawda Hamlet raz czy dwa próbował swoich sztuczek, ale o tym wiedziała tylko ona. No i lew, oczywiście. Przymknęła na chwilę oczy i poruszyła barkami, próbując rozluźnić napięte mięśnie. - Niezły ten pani numer. Odwróciła się gwałtownie. Czuła, jak puls jej przyspieszył. Nawet nie próbowała ukrywać radości, która ją ogarnęła na widok mężczyzny. - Dobry wieczór! Podobały się panu występy? Zatrzymał się przed nią i wpatrywał się w jej twarz tak intensywnie, że zaczęła się zastanawiać, czy nie rozmazał się jej makijaż. W końcu zaśmiał się krótko i z niedowierzaniem pokręcił głową. - Muszę się do czegoś przyznać - zaczął. - Kiedy rano mówiła pani o występie z kotami, myślałem, że chodzi o koty syjamskie. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mowa o afrykańskich lwach. - Syjamskie? - powtórzyła i roześmiała się głośno. - Domowe? Ciągle jeszcze chichotała, gdy nieznajomy wyciągnął nagle rękę. - Moim zdaniem - powiedział, przepuszczając przez palce pasmo jej włosów - to wydaje się znacznie bardziej logiczne niż fakt, że ktoś taki malutki wchodzi do klatki z dwunastoma dzikimi kotami. - Nie jestem malutka - poprawiła go łagodnie. - A poza tym wśród dwunastu lwów wzrost naprawdę ma niewielkie znaczenie.

- No tak, ma pani rację. - Oderwał wzrok od jej włosów i spojrzał w jej oczy. - Dlaczego pani to robi? - spytał znienacka. Patrzyła na niego zdumiona. - Jak to dlaczego? To mój zawód. . Ze sposobu, w jaki na nią patrzył, domyśliła się, że nie satysfakcjonuje go ta odpowiedź. - Chyba powinienem zapytać, w jaki sposób została pani pogromczynią lwów. - Treserką - skorygowała automatycznie. Od namiotu dobiegały stłumione oklaski. - Beirotowie zaczynają swój występ. Warto ich zobaczyć. To akrobaci światowej klasy. - Nie chce mi pani odpowiedzieć? - spytał cicho. Uniosła brwi zdumiona, że naprawdę go to interesuje. - Czemu nie. To żadna tajemnica Mój ojciec był treserem, a ja po nim odziedziczyłam umiejętność obchodzenia się z kotami. - Prawdę mówiąc, nigdy nie zastanawiała się nad swoją pracą zawodową, teraz również nie zamierzała się nad tym rozwodzić. - Nie powinien pan tak marnować swojego biletu. Może pan stanąć tuż przy wejściu na arenę i przynajmniej zobaczyć fragment ich występu. - Odwróciła się, żeby podprowadzić go do drzwi dla artystów, ale mężczyzna chwycił ją za rękę i zatrzymał w miejscu. Podszedł tak blisko, że ich ciała prawie się zetknęły. Patrzyła mu w oczy i czuła bijące od niego ciepło. Serce waliło jej w piersi tak mocno, jak wówczas, gdy podchodziła do nowego kota. Teraz też spotykało ją coś nowego, coś, czego nigdy nie doświadczyła. Zadrżała, gdy uniósł dłoń i dotknął jej policzka. Nie poruszyła się, patrzyła tylko uważnie, pozwalając, by fala ciepła ogarnęła całe jej ciało. - Chce mnie pan pocałować? - W jej głosie było więcej ciekawości niż pożądania. We wzroku mężczyzny błysnęło rozbawienie. - Prawdę mówiąc, przyszło mi to do głowy - odparł. - Ma pani coś przeciwko temu? Spuściła oczy na jego usta. Mają ładny kształt, pomyślała, zastanawiając się, jakie są w dotyku. Nie próbował jej przyciągać do siebie. Ciągle trzymał ją za rękę, drugą dłoń wsunął pod jej włosy i położył u nasady szyi. - Nie - odpowiedziała wreszcie. - Nie mam nic przeciwko temu. Kąciki jego ust drgnęły. Jego ręka trochę mocniej objęła jej kark. Powoli pochylił głowę. Zaintrygowana, ale też trochę nieufna, nadal patrzyła mu w oczy. Z doświadczenia wiedziała, że oczy najwięcej mówią o ludziach i o kotach. To był bardzo delikatny pocałunek, właściwie muśnięcie. Jo poczuła, jak ziemia zadrżała pod jej stopami. Przez głowę przeleciała jej myśl, że pewno obok prowadzą słonie.

Tylko dlaczego teraz, myślała leniwie. Z tyłu, z namiotu dobiegały ich głosy rozentuzjazmowanej publiczności. Czuła, że serce wali jej jak młotem. Stali, prawie nie dotykając się. Jego usta lekko pieściły jej wargi. Lekko, leniwie, czubkiem języka obrysował kontur jej ust, zachęcając je do rozchylenia się. Nie nalegał jednak, nie zmuszał do niczego, zaledwie próbował. Kiedy pogłębił pocałunek, oddech Jo stał się szybszy, z jej ust wydarł się cichy jęk, a powieki opadły. Przez chwilę poddała mu się całkiem, pozwalając, by ogarnęły ją nowe doznania. Resztką świadomości czuła, że staje na palcach, żeby zbliżyć się do niego bardziej. Jego dłoń ciągle spoczywała na jej karku, a jego oczy w ciemnościach wydawały się złote. - Jesteś zadziwiającą kobietą, Jovilette - wyszeptał. - Kryjesz tyle niespodzianek. - A ja nawet nie wiem, jak się nazywasz - powiedziała z uśmiechem. Czuła się wspaniale, ożywiona, podekscytowana, pełna energii. Ze śmiechem zdjął wreszcie dłoń z jej szyi i chwycił jej drugą rękę. Zanim jednak zdążył coś powiedzieć, od namiotu rozległo się wołanie Duffy'ego. Jo odwróciła głowę i patrzyła, jak Duffy idzie w ich stronę szybkim, kołyszącym krokiem. - Proszę, proszę - zawołał wesoło. - Nie wiedziałem, że już się poznaliście. Czy Jo oprowadziła już pana trochę? - Poklepał dziewczynę po ramieniu. - Wiedziałem, że mogę na ciebie Uczyć, dziecinko. Popatrzyła na niego zdumiona, ale nim zdążyła zadać jakieś pytanie, Duffy ciągnął: - Tak jest, szanowny panie. Widział pan, co ta mała potrafi. A cyrk zna jak własną kieszeń, bo tu urodziła się i wychowała. Jeśli ma pan jakieś wątpliwości, wystarczy spytać Jo, a ona wszystko panu wyjaśni. Oczywiście ja także zawsze jestem do pana dyspozycji, gdyby chciał pan dowiedzieć się czegoś o rachunkach czy kontraktach, albo zajrzeć do ksiąg. Jo nagle poczuła ukłucie niepokoju. Co on gada o księgach i kontraktach? Rzuciła okiem na mężczyznę, który nadal trzymał jej ręce. Widziała, że patrzy na Duffy'ego z lekkim uśmiechem. - Jest pan księgowym? - spytała zakłopotana. - Dziecinko, przecież wiesz, że pan Prescott jest prawnikiem - zaśmiał się Duffy, głaszcząc ją po głowie. - Nie przegap wyjścia na arenę. - Kiwnął im głową na pożegnanie i odmaszerował. Keane poczuł, że zesztywniała, gdy Duffy rzucił jego nazwisko. - No, teraz już wiesz, jak się nazywam - powiedział, patrząc jej w twarz.

- Tak... - Jej głos stał się równie zimny jak jej krew. - Czy może pan już puścić moje dłonie, panie Prescott? Zawahał się, lecz po chwili spełnił jej żądanie. Natychmiast wsunęła ręce do kieszeni. - Nie wydaje ci się, Jo, że doszliśmy już do takiego etapu naszej znajomości, kiedy można mówić sobie po imieniu? - Zapewniam pana, panie Prescott, że nie byłoby żadnych etapów, gdybym wiedziała, kim pan jest - odparła sztywno. Czuła się zdradzona i upokorzona. Cała przyjemność z dzisiejszego wieczoru gdzieś się ulotniła. Pocałunek, który dodał jej tyle energii, nagle wydał się tani, płytki i nie na miejscu. O, nie! Nie będę mu mówić po imieniu, postanowiła. Ani teraz, ani nigdy. - Proszę mi wybaczyć, ale przed wyjściem na arenę muszę jeszcze coś załatwić. - Skąd ta zmiana? - spytał, chwytając ją za rękę. - Nie lubisz prawników? Obrzuciła go lodowatym spojrzeniem. Jak to się stało, że rano tak bardzo się pomyliła? - Nie mam zwyczaju klasyfikować ludzi. - W takim razie musi chodzić o moje nazwisko. Czy to znaczy, że masz jakiś żal do mojego ojca? W jej oczach zapłonęła zimna furia Ze złością wyszarpnęła rękę. - Frank Prescott był najwspanialszym człowiekiem, jakiego znałam. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby w jakikolwiek sposób wiązać pana z Frankiem. Pan w ogóle nie ma do niego prawa! - Choć sprawiało jej to wielką trudność, starała się nie podnosić głosu. - Powinien pan od razu powiedzieć mi, kim jest. Wtedy nie doszłoby do tej okropnej pomyłki. - A więc tak nazywasz to, co przed chwilą zaszło? - spytał chłodno. - Okropną pomyłką? Jego spokój wyprowadzał Jo z równowagi. Za wszelką cenę muszę się opanować, nakazała sobie w duchu. - Nie ma pan żadnych praw do cyrku Franka - powiedziała cicho. - To, że zostawił go panu, jest chyba jedynym błędem, jaki popełnił w życiu. - Zdawała sobie sprawę, że zaraz straci nad sobą kontrolę, obróciła się więc na pięcie i pobiegła przez plac, aż zniknęła w ciemności.

ROZDZIAŁ TRZECI Dzień był zdumiewająco ciepły. Wozy kempingowe, przyczepy i ciężarówki stały w swoim zwykłym porządku, jaki zawsze zajmowały podczas długich, często liczących tysiące mil, podróży. Flaga zawieszona nad kuchnią sygnalizowała, że właśnie wydawany jest lunch. Główny namiot był już gotowy do popołudniówki. Rose szła szybkim krokiem przez lunapark w stronę klatek ze zwierzętami. Ciemne włosy upięła na karku w kok, wielkie piwne oczy patrzyły badawczo, jakby kogoś szukała. Na trykot narzuciła płaszcz kąpielowy, na nogach miała tenisówki. Pomachała do Jo, która stała przed klatką Ariego, i przyspieszyła kroku. - Jo! - Rose zatrzymała się bez tchu. - Szukam Jamiego. - Domyśliłam się - uśmiechnęła się Jo. Wiedziała, że Rose postanowiła zdobyć serce klauna Topo. Gdyby Jamie miał odrobinę rozsądku, myślała, pozwoliłby jej zawładnąć swoim sercem, zamiast uganiać się za Carmen. - Nie widziałam go przez całe rano. Może jest na próbie. - Bardziej prawdopodobne, że umizga się do Carmen - mruknęła Rose, patrząc niechętnie w stronę wozu Gribaltich. - Robi z siebie głupka. - Za to mu płacą - zauważyła Jo, ale Rose nie zareagowała na dowcip. Jo westchnęła. Szczerze lubiła tę inteligentną, wesołą dziewczynę. - Posłuchaj, Rose - zaczęła, starając się, by jej głos brzmiał możliwie łagodnie. - Jamie jest trochę powolny, a w tej chwili Carmen zupełnie go zafascynowała, ale to minie. - Nie wiem, czemu zawracam sobie nim głowę - burknęła Rose, jednak widać było, że już odzyskuje humor. - Przecież nawet nie jest przystojny. A skoro mowa o urodzie - mruknęła, odwracając wzrok od Jo. - Kto to jest? Jo rzuciła okiem przez ramię i mina jej zrzedła. - Właściciel - odparła bezbarwnym głosem. - Keane Prescott? Nikt mi nie mówił, że jest taki przystojny. - Zawsze wobec mężczyzn stawała się nagle ognistą Meksykanką. - Jamie ma szczęście, że hołduję monogamicznym związkom. - Ty się lepiej ciesz, że mama cię nie słyszy - powiedziała Jo i zarobiła kuksańca pod żebra.

- On tu idzie, amiga, i patrzy na ciebie. O la la, mój tata natychmiast pogoniłby Jamiego do ołtarza, gdyby zauważył takie spojrzenie. - Głupia jesteś - parsknęła Jo ze złością. - Ależ skąd! - Rose patrzyła na nią z rozbawieniem. - Raczej romantyczna. Jo nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. Jej oczy ciągle się śmiały, gdy podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Keane'a. Pospiesznie przybrała poważną minę. - Dzień dobry, Jovilette. - Wymówił jej imię tak lekko, jakby powtarzał je od lat. - Dzień dobry panu - odparła. Rose chrząknęła głośno, więc dodała: - To jest Rose Sanchez. - Miło mi pana poznać, panie Prescott. - Rose wyciągnęła rękę i obdarzyła Keane'a uśmiechem, który do tej pory rezerwowała wyłącznie dla Jamiego. - Słyszałam, że jedzie pan z nami w trasę. - Witaj, Rose. - Keane z uśmiechem ujął dłoń dziewczyny. Jo zauważyła niechętnie, że uśmiechał się w ten sam rozbrajający sposób, jak wczoraj rano. Widząc, że meksykańska krew zaróżowiła policzki dziewczyny, postanowiła interweniować. - Rose, zostało ci tylko dziesięć minut do występu, a jeszcze musisz zrobić makijaż. - Cholera jasna! - krzyknęła Rose, zapominając, że miała być wytworna. - Muszę pędzić. - Już zbierała się do biegu, ale jeszcze zawołała przez ramię: - Nie mów Jamiemu, że go szukałam. Keane patrzył za nią, jak pędziła przez obóz, podtrzymując jedną ręką poły długiego szlafroka. - Urocza. - Ma tylko osiemnaście lat - mruknęła Jo. - Wezmę tę informację pod rozwagę. — Spojrzał na nią z rozbawieniem. - A co robi ta osiemnastoletnia Rose? Uprawia zapasy z aligatorami? - Rose to Serpentina, pańska największa gwiazda w imprezach towarzyszących. Zaklinaczka węży. - Ogromną przyjemność sprawił jej wyraz niedowierzania, który pojawił się na twarzy Keane'a. Nie trwało to jednak długo. - Wspaniale. - Nim zdążyła zaprotestować, wyciągnął rękę i odgarnął jej włosy z policzka. - Czyżby chodziło o kobry? - Oraz boa dusiciele - uzupełniła słodkim głosem. Otrzepała kurz z kolan wytartych dżinsów. - Teraz jednak muszę pana przeprosić...

- To raczej niemożliwe. - Mimo że powiedział to bardzo spokojnie, jego głos przybrał rozkazujący ton. - Panie Prescott - zaczęła, walcząc z pragnieniem buntu. - Jestem bardzo zajęta. Muszę przygotować się do popołudniowego przedstawienia. - Do swojego występu masz jeszcze półtorej godziny - zaprotestował. - Sądzę, że z powodzeniem możesz mi poświęcić część tego czasu. Proszono cię, abyś zapoznała mnie z cyrkiem. Nie widzę powodu, żebyśmy nie mogli zacząć od razu. - Jego ton nie pozostawiał wątpliwości, jakiej odpowiedzi należy udzielić. - Od czego chciałby pan zacząć? - spytała. - Od ciebie. - Nie rozumiem. - Zmarszczyła brwi. Przez chwilę przyglądał się jej uważnie, lecz w jej oczach nie było śladu kokieterii. - Rzeczywiście nie rozumiesz... - zgodził się. - Zacznijmy w takim razie od twoich kotów. - Ach, o to chodzi. - Czoło Jo natychmiast rozpogodziło się. - Mam trzynaście kotów - zaczęła. - Siedem samców i sześć samic. To wszystko lwy afrykańskie, w wieku od czterech i pół roku do dwudziestu dwóch lat. - Myślałem, że pracujesz z dwunastoma - wpadł jej w słowo Keane. - Zgadza się. Ari jest już na emeryturze. - Odwróciła się i wskazała dużego samca, drzemiącego w klatce. - Podróżuje ze mną, ale już z nim nie występuję. Ma dwadzieścia dwa lata i jest najstarszy ze wszystkich. Mój ojciec zatrzymał go, bo Ari urodził się tego samego dnia, co ja. - Jo westchnęła. Jej głos znacznie złagodniał. - To ostatni z lwów mojego ojca - Pogrążona we wspomnieniach zapomniała o stojącym obok mężczyźnie. - Ari był moim najlepszym skoczkiem, a poza tym mogłam go wszystkiego nauczyć. Jesteś mądrym kotkiem, prawda, Ari? Zmieniony ton jej głosu sprawił, że dziki kot poruszył się, otworzył oczy i spojrzał na Jo. Dźwięk, który wydał, bardziej przypominał zrzędzenie niż ryk. Po chwili lew znów zapadł w drzemkę. - Jest zmęczony - mruknęła Jo, próbując nie poddawać się przygnębieniu. - Dwadzieścia dwa lata to podeszły wiek dla lwa. - Co się stało? - zaniepokoił się Keane, przytrzymując jej rękę, nim Jo zdążyła się odwrócić. Jej oczy wypełniły się łzami.

- On umiera - powiedziała drżącym głosem. - A ja nie mogę nic na to poradzić. - Wcisnęła ręce do kieszeni i przeszła w stronę dalszych klatek. Nabrała głęboko powietrza, starając się uspokoić. Kiedy Keane dołączył do niej, zdołała się już opanować i podjęła swoje wyjaśnienia. - Pracuję z tą dwunastką. Wszystkie zostały importowane bezpośrednio z Afryki. Z zewnątrz dobiegły słabe dźwięki muzyki, która sygnalizowała, że lunapark został otwarty. - To jest Merlin, na którym wyjeżdżam z areny. Ma dziesięć lat. Jest najbardziej zrównoważonym kotem, z jakim zdarzyło mi się pracować. Heathcliff - ciągnęła, wskazując następnego kota - ma sześć lat, jest moim najlepszym skoczkiem. A to Faust, czteroipółletni maluch. - Lwy krążyły niespokojnie, gdy szli z Keane'em wzdłuż klatek. Pod wpływem nagłego impulsu, Jo uniosła nieznacznie dłoń. Faust zrozumiał sygnał i natychmiast rozległ się potężny, ogłuszający ryk. Jednak ku jej wielkiemu rozczarowaniu, Keane nie rzucił się do ucieczki. - Faktycznie robi wrażenie - skomentował niedbale. - To on leży pośrodku, kiedy się na nich kładziesz, prawda? - Tak. - Zmarszczyła czoło, lecz po chwili otwarcie powiedziała, co chodziło jej po głowie. - Ma pan mocne nerwy... i jest bardzo spostrzegawczy. - W moim zawodzie to przydatne - odrzekł. Jo ponownie odwróciła się do lwów. - Lazarus, dwunastolatek, to prawdziwy artysta. Bolingbroke ma dziesięć lat, jest synem tej samej lwicy co Merlin. Hamlet - powiedziała, zatrzymując się - ma pięć lat. - Patrzyła prosto w żółte oczy kota. - Ma duże możliwości, ale jest bardzo arogancki i niezwykle cierpliwy. Tylko czeka, aż popełnię błąd. - Dlaczego? - Keane rzucił okiem na Jo. Ciągle patrzyła w oczy Hamleta. - Żeby móc mnie zaatakować - powiedziała, nie zmieniając wyrazu twarzy ani tonu głosu. - To jego pierwszy sezon na arenie. Pandora - ciągnęła, przechodząc do lwic. - Bardzo wytworna dama. Ma sześć lat. Hester, siedmiolatka, jest bardzo wszechstronna. A to Portia. Tak jak Hamlet, występuje po raz pierwszy. - Wskazała następną klatkę. - Dulcynea, najpiękniejsza z moich pań. Ofelia, która w zeszłym roku miała małe i ośmioletnia Abra. Trochę humorzastą, ale ma świetny zmysł równowagi. - W ogóle nie dotykasz lwów tym biczem - zauważył Keane, patrząc, jak wiatr unosi pasma jej włosów. - Po co w takim razie go używasz? - Żeby trzymać je w ciągłym napięciu i nie pozwolić zasnąć publiczności.

Zesztywniała, kiedy ujął ją pod ramię. - Przespacerujmy się - zaproponował, odchodząc od klatek. - Jak je oswajasz? - pytał dalej. - W ogóle tego nie robię. Moje koty nie są oswojone tylko wytresowane. - Obok nich przeszła wysoka blondynka z białym pudelkiem na rękach. - Merlin jest dziś bardzo głodny - zawołała za nią Jo. Kobieta, udając przerażenie, przycisnęła pieska mocniej do piersi i zaczęła coś szybko mówić po francusku. Jo roześmiała się i odpowiedziała jej w tym samym języku. - Fifi potrafi zrobić podwójne salto na grzbiecie pędzącego konia - wyjaśniła Keane'owi, kiedy podjęli spacer. - Jest tresowana w taki sam sposób jak moje koty, tyle że ona jest udomowiona. Natomiast koty pozostają dzikie. - Podniosła głowę, żeby spojrzeć na Keane'a. Słońce oświetlało jej włosy i zapaliło złote błyski w jej zielonych oczach. - Natury nie da się oswoić. Jeśli zmienia się dzikie zwierzę w domową maskotkę, pozbawia się je charakteru, wymazuje się naturalne cechy. A poza tym jego poczucie wolności, które jest podstawą natury, zawsze może się ujawnić. Kiedy pies atakuje swojego pana, to niemiłe. Jednak gdy zaatakuje lew, to śmiertelnie niebezpieczne. - Zaczęła się przyzwyczajać do tego, że czuje jego dłoń na swoim ramieniu. - Dorosły samiec ma prawie metr wysokości w okolicy grzbietu i waży ponad dwieście kilogramów. Jeden dobrze wymierzony cios łapą może złamać człowiekowi kark, nie wspominając już, co mogą zrobić zęby i pazury. - I mimo to wchodzisz do klatki z tuzinem dzikich kotów wyposażona zaledwie w bat? - Bat i tak jest wyłącznie rekwizytem. Nie przyda się do obrony nawet przed jednym atakującym lwem. Lew to niezwykle zacięte zwierzę. Człowiek nie ma z nim żadnych szans. - Jak w takim razie udało ci się do tej pory pozostać w jednym kawałku? Muzykę ledwo już było słychać. Jo odwróciła się i ze zdumieniem spostrzegła, że odeszli całkiem daleko od obozu. Usiadła po turecku na trawie i skubiąc zielone źdźbła, podjęła: - Jestem sprytniejsza od nich, a przynajmniej robię wszystko, żeby tak myślały. Panuję nad nimi, częściowo siłą woli. Podczas tresury trzeba wyrabiać wzajemne zrozumienie, szacunek, a jeśli ma się szczęście, to także trochę przywiązania. Ale na pewno nie można im na tyle ufać, żeby przestać uważać. A przede wszystkim - dodała, patrząc, jak Keane siada obok niej - musi się pamiętać o podstawowej zasadzie stosowanej w pokerze. O blefie. - Ze śmiechem odchyliła się do tyłu, opierając się na łokciach. - Gra pan w pokera?

- Zdarza mi się. - Wziął w palce pasmo jej włosów, które rozsypały się po trawie. - A ty? - Czasami. Mój pomocnik, Pete... - Jo rozejrzała się uważnie i wyciągnęła rękę. - O, jest tam, przy drugim wozie. Siedzi z Mackiem Stevensonem. No więc Pete od czasu do czasu organizuje pokera. - Kim jest ta dziewczynka na szczudłach? - To najmłodsza córeczka Macka, Katie. A tam jest Jamie. - Zaśmiała się, widząc, jak Jamie przewraca się z hukiem prosto pod drewniane szczudła. - Ten od Rose? - spytał Keane, przyglądając się improwizowanemu przedstawieniu w obozie. - Tak, jeśli Rose uda się postawić na swoim. Na razie Jamie jest całkiem zauroczony Carmen Gribalti, chociaż nie ma u niej żadnych szans. Carmen robi słodkie oczy do linoskoczka Vita. Vito z kolei spogląda zalotnie na wszystkie dziewczyny wokół. - A kto ciebie oczarował, Jovilette? - Pociągnął ją lekko za włosy i jej twarz znalazła się tuż obok niego. Nie zdawała sobie sprawy, że Keane siedzi tak blisko. Wystarczyło właściwie odrobinę pochylić głowę, żeby dotknąć jego ust. Nagle z całą intensywnością doleciał ją słodki zapach trawy i ciepły dotyk słońca. Dźwięki dochodzące z cyrku wydawały się dalekie i przytłumione, znacznie wyraźniej słyszała śpiew ptaków. Ciągle pamiętała smak jego ust i ciekawiło ją, czy teraz byłby taki sam. Mierzyła go wzrokiem, czekając, aż wyrówna się jej puls. - Jestem zbyt zapracowana, żeby dać się oczarować - odparła. Jej głos był spokojny, a w oczach malowała się ciekawość. Po raz pierwszy w życiu naprawdę chciała, żeby mężczyzna ją pocałował. Pragnęła znów poczuć to, co zeszłej nocy; chciała, żeby tym razem mocno objął ją ramionami, przytulił z całej siły. Marzyła, żeby wróciło tamto uczucie lekkości. Nigdy wcześniej nie poznała uczucia fizycznego pożądania, a wczoraj trwało ono zaledwie kilka chwil. Łaskotanie, które poczuła w żołądku, było jednocześnie przyjemne i niepokojące. - O czym tak myślisz? - spytał Keane, zaintrygowany intensywnym wyrazem jej oczu. - Zastanawiam się, czemu czuję się przy panu tak dziwnie - odpowiedziała szczerze. - Naprawdę? - Najwyraźniej jej słowa sprawiły mu przyjemność. - Co takiego czujesz, Jovilette? - spytał.

- Jeszcze nie jestem pewna. - Zauważyła, że jej głos stał się lekko ochrypły. I nagle otrząsnęła się. Nie powinna ani czuć się dziwnie, ani marzyć o tym, żeby Keane Prescott ją pocałował. Energicznie zerwała się na nogi i otrzepała spodnie na siedzeniu. - Uciekasz? - Keane również podniósł się z trawy. - Nigdy przed niczym nie uciekam, panie Prescott - powiedziała zimno. Była zła na siebie, że znów uległa jego urokowi. - A już z pewnością nie będę uciekać przed jakimś miastowym prawnikiem - ciągnęła z pogardą. - Nie byłoby lepiej, gdyby wrócił pan do Chicago i wsadził kogoś do więzienia? - Jestem obrońcą - odparował Keane. - Nie wtrącam ludzi do więzienia tylko ich stamtąd wyciągam. - Znakomicie. W takim razie niech pan wypuści jakiegoś przestępcę. Roześmiał się, czym ją jeszcze bardziej zdenerwował. - Całkiem mnie oczarowałaś, Jovilette. - Zupełnie niechcący, zapewniam pana. - Cofnęła się, widząc rozbawienie w jego oczach. Nie zamierzała pozwolić, żeby sobie z niej kpił. - Nie pasuje pan tutaj - Wybuchnęła. - Nie ma pan tu nic do roboty. - Wręcz przeciwnie - odparł obojętnym tonem. - Mam, i to całkiem sporo. Ten cyrk należy do mnie. - Dlaczego? - Wyciągnęła przed siebie dłonie, jakby próbowała go odepchnąć. - Bo tak napisano na jakimś świstku? Prawnicy tylko to potrafią zrozumieć, prawda? Kartki pełne napuszonych słów. Po co pan tu przyjechał? Obejrzeć nas i wyliczyć zyski i straty? Jaka jest pańskim zdaniem wartość marzenia? Na ile pan wyceni ludzką duszę? Niech pan na to spojrzy! - zażądała, wskazując obóz za ich plecami. - Pan potrafi dojrzeć wyłącznie namioty i przyczepy, ale z pewnością nie rozumie pan, co to wszystko znaczy. Frank to rozumiał. I kochał. - Jestem tego świadomy. - W głosie Keane'a dało się słyszeć ostrzejsze tony. - Jak również tego, że to mnie zostawił cyrk. - Nie potrafię zrozumieć, dlaczego. - Sfrustrowana, wcisnęła dłonie do kieszeni i odwróciła się do niego tyłem. - Zapewniam cię, że ja również. Faktem jednak jest, że to zrobił. - Przez trzydzieści lat ani razu go pan nie odwiedził. - Obróciła się tak gwałtownie, że włosy za nią zawirowały. - Ani razu.

- To prawda - zgodził się Keane. Kołysał się na lekko rozstawionych nogach, nie spuszczając z niej wzroku. - Choć oczywiście można na to spojrzeć z drugiej strony. On także przez trzydzieści lat ani razu nie przyjechał do mnie. Ani razu... - Pana matka opuściła go i zabrała pana do Chicago... - Nie zamierzam rozmawiać o mojej matce - przerwał tonem nie znoszącym sprzeciwu. Przełknęła ripostę. Ciągle nie mogła zapanować nad nerwami. - Co pan zamierza z tym zrobić? - dociekała. - To moja sprawa. - O! - Przymknęła oczy i mruknęła coś w języku, którego nie znał. - Jak pan może być tak arogancki i nieczuły? - Kiedy uniosła powieki, dostrzegł pociemniałe z gniewu spojrzenie. - Czy życie tych wszystkich ludzi nic dla pana nie znaczy? Ani marzenia Franka? Nie wy- starczy panu tych pieniędzy, które pan ma? Musi pan koniecznie ranić ludzi, żeby powiększyć majątek? Chciwości z pewnością nie odziedziczył pan po ojcu. - Moja cierpliwość ma swoje granice - rzucił ostrzegawczo. - Gdybym potrafiła, wypchnęłabym pana aż do granic Chicago - parsknęła. - Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że potrafię tak szybko kogoś znielubić. Keane znów zakołysał się na piętach. - Jovilette, ty mnie nie lubiłaś, zanim w ogóle mnie poznałaś. - To prawda - odpowiedziała spokojnie. - Ale wystarczyło niespełna dwadzieścia godzin, żebym świadomie nabrała do pana niechęci. Zaraz zaczynam występ - dodała, kierując się w stronę obozu. Chociaż nie poszedł za nią, czuła na sobie jego wzrok, póki nie doszła do swojej przyczepy i nie zamknęła za sobą drzwi. Pół godziny później Jamie wyskoczył zziajany z areny. Zmęczony długim występem stanął przy wejściu, rękę zaczepił o czerwone szelki i z trudem chwytał powietrze. Nagle spostrzegł Jo, która czekała ze swoją białą klaczą na sygnał konferansjera. Po jej ponurym spojrzeniu poznał, że coś musiało ją zdenerwować. - Hej! - Podszedł do niej i lekko pociągnął za włosy. - Co się stało? - Nic - warknęła i natychmiast zrobiło się jej przykro, że jest taka opryskliwa. - Pokłóciłam się z właścicielem. - Nie masz nic lepszego do roboty, tylko wdawać się z nim w sprzeczki? - Kiedy on mnie doprowadza do szału. - Odwróciła się tak gwałtownie, że jej peleryna zawirowała z furkotem. - Nie powinien tu przyjeżdżać! Gdyby siedział sobie spokojnie w Chicago...

- Czekaj, czekaj. - Jamie powstrzymał ten wybuch, delikatnie potrząsając ją za ramiona. - Powinnaś mieć więcej rozumu i nie doprowadzać się do takiego stanu przed wyjściem na arenę. Nie wolno ci myśleć o niczym innym poza tym, co się dzieje w klatce. - Nic mi nie będzie - burknęła. - Jo! - zniecierpliwił się Jamie. Niechętnie podniosła wzrok. Z jej gardła wyrwało się westchnienie - a może to był jęk - i oparła czoło o pierś przyjaciela. - Jamie, jestem taka wściekła! On może wszystko zniszczyć. W ogóle nic nie rozumie. - W takim razie musimy postarać się, żeby zrozumiał, nie sądzisz? - spytał, sięgając po swoje wiadro z konfetti. Kiedy zniknął za klapą namiotu, Jo przytuliła policzek do boku klaczy. - Jednak to chyba nie ja sprawię, że zacznie coś rozumieć - szepnęła. Żałuję, że tu przyjechał, dodała w myślach, wskakując na konia. Nie spostrzegłabym wtedy, że ma takie same oczy jak Ari i takie ładne usta, kiedy się uśmiecha. Wolałabym, żeby nigdy mnie nie pocałował, myślała, przesuwając czubek języka po wargach. Ależ z ciebie kłamczucha, szeptało jej sumienie. Bardzo ci się to podobało. Nigdy przedtem nie przeżyłaś nic podobnego, więc nie oszukuj. Jesteś szczęśliwa, że pocałował cię wczoraj, a dzisiaj pragnęłaś, żeby zrobił to znowu. Wzięła kilka równych, głębokich oddechów, próbując odzyskać jasność umysłu. Kiedy usłyszała zapowiedź swojego występu, uderzyła klacz piętami i jak błyskawica wyjechała na arenę. Nic nie szło dziś dobrze. Publiczność, nieświadoma błędów, witała radośnie każdą demonstrowaną sztukę, jednak Jo zdawała sobie sprawę, że daleko jej do ideału. Koty również wyczuwały jej niepokój. Przez cały czas występu próbowały się jej opierać, przez co bez przerwy musiała wprowadzać drobne zmiany, które tuszowały ich nieposłuszeństwo. Z wysiłku rozbolała ją głowa. Gdy przekazywała Merlina Buckowi, ręce miała wilgotne od potu. Jej asystent wrócił natychmiast po zamknięciu klatki. - Co się z tobą dzieje? - spytał bez ogródek. Było jasne, że w przeciwieństwie do publiczności, dostrzegł każde uchybienie. - Trochę źle zsynchronizowałam poszczególne elementy i tyle - odpowiedziała, starając się nadać głosowi możliwie obojętny ton. Jednocześnie walczyła z drżeniem, które czuła aż w żołądku.