andgrus

  • Dokumenty12 141
  • Odsłony681 359
  • Obserwuję374
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań538 767

Smith Wilbur - Cykl Hector Cross 01 - Piekło na morzu

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Smith Wilbur - Cykl Hector Cross 01 - Piekło na morzu.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera S Smith Wilbur Format pdf
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 383 stron)

WILBUR SMITH PIEKŁO NA MORZU Tłumaczył Zbigniew Kościuk 1

Chamsin wiał od pięciu dni. Obłoki pyłu gnały ku nim szerokimi połaciami pustyni. Hector Cross owinął pasiastą kefię wokół szyi i naciągnął pustynne gogle na oczy. Krótka ciemna broda chroniła znaczną część twarzy, ale odsłonięta skóra bolała, jakby została starta do żywego przez kłujące ziarenka piasku. W szumie wiatru doleciało go głuche dudnienie nadlatującego helikoptera. Nie musiał patrzyć na innych, aby wiedzieć, że nie usłyszeli. Czułby się zawstydzony, gdyby nie zauważył go pierwszy. Choć był dziesięć lat starszy od pozostałych, uważał, że dowódca powinien być najszybszy i najbardziej spostrzegawczy. Chwilę później Uthmann Waddah drgnął i rzucił mu krótkie spojrzenie. Hector lekko skinął głową. Uthmann należał do grona najbardziej zaufanych ludzi. Przyjaźnili się od wielu lat - od dnia, w którym Uthmann wyciągnął Hectora z płonącego samochodu na ulicy Bagdadu, pod snajperskim ostrzałem. Chociaż Hector traktował go nieufnie, bo Uthmann był sunnitą, w krytycznym momencie Arab dowiódł swojej wartości. Teraz Hector nie mógł się bez niego obejść. Uthmann miał wiele zalet - to on nauczył go tak dobrze władać językiem arabskim, że tylko doświadczony śledczy mógłby odkryć, iż nie był to rodzimy język Hectora. Za sprawą promieni wysokiego słońca monstrualnie wykrzywiony cień helikoptera mignął w obłoku pyłu, jakby oglądali magiczny spektakl z lampionami, więc gdy ich oczom ukazał się potężny czerwono-biały rosyjski Mi-26 należący do koncernu Bannock Oil, wydał im się niewielki. Zauważyli go dopiero wówczas, gdy zawisł trzysta stóp nad lądowiskiem. Ponieważ maszyna przewoziła bardzo ważnego pasażera, Hector nawiązał łączność radiową z pilotem, kiedy helikopter stał jeszcze na pasie w Sidi el Razig, w nadmorskiej bazie koncernu, gdzie kończył się rurociąg, żeby zakazać lotu w tak trudnych warunkach. Pasażerka wydała inne polecenie, choć Hector nie przywykł do tego, aby mu się sprzeciwiano. Mimo że nigdy się nie spotkali, łączył ich związek bardzo delikatnej natury. Ściśle rzecz biorąc, Hector, jedyny właściciel firmy ochroniarskiej Cross Bow Security Limited, nie był jej podwładnym. Jednakże podpisał kontrakt z Bannock 2

Oil, w którym zobowiązał się do ochrony instalacji i pracowników koncernu. Stary Henry Bannock osobiście wybrał firmę Hectora spośród wielu agencji ochroniarskich. Helikopter usiadł delikatnie na lądowisku, a gdy drzwi w kadłubie się uchyliły, Hector ruszył naprzód. Kobieta stanęła w drzwiach i zamarła, rozglądając się dookoła. Przypominała panterę balansującą na wysokiej gałęzi drzewa manila i przypatrującą się zdobyczy przed skokiem. Choć sądził, że zna ją dobrze ze słyszenia, jej siła i wdzięk go zaskoczyły. Zbierając informacje na temat Hazel Bannock, Hector przejrzał setki fotografii, przeczytał wiele stron dokumentów i obejrzał setki godzin nagrań wideo. Wczesne zdjęcia ukazywały ją na centralnym korcie Wimbledonu, pokonaną po zaciekłym ćwierćfinałowym meczu z Navratilovą, albo, trzy lata później, odbierającą puchar Australian Open w Sydney, w singlu kobiet. W kolejnym roku wyszła za Henry'ego Bannocka, prezesa Bannock Oil - ekstrawaganckiego miliardera i potentata naftowego starszego od niej o trzydzieści jeden lat. Zdjęcia z tego okresu przedstawiały małżonków prowadzących pogawędki i żartujących z głowami państw, gwiazdami filmowymi oraz innymi szychami show-biznesu, strzelających do bażantów w Sandringham jako goście Jej Królewskiej Mości i księcia Filipa lub wypoczywających na Karaibach na jachcie „Uwodzicielski Delfin". Inne fotografie ukazywały Hazel na podium u boku męża podczas dorocznego walnego zgromadzenia akcjonariuszy koncernu. Były też zdjęcia uwieczniające ją podczas szermierki słownej z Lanym Kingiem w trakcie telewizyjnego programu na żywo. Na znacznie późniejszych, ubrana w żałobną suknię, trzymała za rękę swoją uroczą córeczkę, spoglądając na sarkofag Henry'ego Bannocka w mauzoleum na ich ranczu w górach Kolorado. Światowe media śledzące problematykę gospodarczą z ożywieniem opisywały jej zmagania z udziałowcami, bankami, a szczególnie z nieustępliwym pasierbem. Kiedy odniosła zwycięstwo w walce o schedę po Henrym i zajęła miejsce męża jako prezes Bannock Oil, akcje koncernu gwałtownie straciły na wartości. 3

Inwestorzy zaczęli się wykruszać, a banki zaprzestały udzielania pożyczek. Nikt nie chciał postawić na byłą gwiazdę tenisa i ślicznotkę z wyższych sfer, która zamieniła się w naftową baronową. Nie wzięli pod uwagę jej wrodzonej żyłki do interesów i lat spędzonych pod okiem Henry'ego Bannocka, które były warte setek dyplomów MBA. Niczym tłumy w rzymskim cyrku, jej przeciwnicy i krytycy niecierpliwie czekali, aż zostanie pożarta przez lwy. Później, ku rozczarowaniu wszystkich, odkryła złoże Zara Osiem. Na okładce magazynu „Forbes" ukazało się zdjęcie Hazel w białym stroju tenisowym, trzymającej rakietę w prawej ręce. Tytuł głosił: „Hazel Bannock ograła przeciwników. Najpotężniejszy serwis naftowy ostatniego sześćdziesięciolecia. Bannock zajęła miejsce swojego męża, Henryka Wielkiego". Artykuł rozpoczynał się słowami: W ponurym miejscu w głębi afrykańskiego lądu, w zapomnianym przez Boga biednym małym emiracie Abu Zara znajduje się pole naftowe należące niegdyś do koncernu Shell. Pole zostało wyeksploatowane i porzucone przed wybuchem drugiej wojny światowej. Przez niemal sześćdziesiąt lat leżało odłogiem, dopóki na scenie nie pojawiła się pani Hazel Bannock. Bannock nabyła koncesję za kilka marnych milionów dolarów. Eksperci poszturchiwali się łokciami i uśmiechali pod nosem. Ignorując protesty doradców, Hazel Bannock wydała wiele milionów, prowadząc odwierty w małym podziemnym zbiorniku na północnym krańcu złoża. Sześćdziesiąt lat wcześniej, stosując prymitywne metody poszukiwawcze, uznano ten zbiornik za odnogę głównego złoża. Ówcześni geologowie doszli do wniosku, że ropa znajdująca się w tym rejonie dawno temu przedostała się do głównego zbiornika i została wypompowana na powierzchnię, czyniąc to pole pozbawionym wartości. 4

Kiedy wiertła pani Bannock przebiły nieprzepuszczalne solne sklepienie diapiru, dotarły do podziemnej komory, w której zostały uwięzione ogromne pokłady ropy. Sprężone gazy wystrzeliły z taką siłą, że wyrzuciły niemal cztery i pół mili stalowego wiertła niczym pastę z tuby do zębów. Otwór eksplodował. Ropa doskonałej jakości strzeliła w niebo na wysokość setek stóp. W końcu stało się jasne, że stare pola naftowe od Zara Jeden do Zara Siedem, które zostały porzucone przez Shella, stanowiły jedynie ułamek ogólnych zasobów. Nowy zbiornik leży na głębokości dwudziestu jeden tysięcy ośmiuset sześćdziesięciu sześciu stóp, a jego wielkość jest szacowana na ponad pięć miliardów baryłek ropy. Kiedy helikopter dotknął ziemi, inżynier pokładowy opuścił drabinkę, a następnie podał rękę dostojnej pasażerce. Ta zignorowała ofiarowaną dłoń i zeskoczyła z wysokości czterech stóp, lądując z lekkością pantery. Miała na sobie elegancko skrojony kostium safari barwy khaki oraz zamszowe buty pustynne i jasną apaszkę od Hermesa na szyi. Charakterystyczne gęste złociste włosy znajdowały się w nienagannym stanie mimo wiejącego chamsinu. Ciekawe, ile ma lat, pomyślał Hector. Miał wrażenie, że nikt nie wie tego na pewno. Wyglądała na trzydziestolatkę, ale musiała mieć co najmniej czterdzieści lat. Przelotnie ujęła dłoń Hectora, choć w jej uścisku czuć było setki godzin spędzonych na tenisowym korcie. - Witam panią na polu naftowym Zara Osiem - powiedział. Rzuciła mu szybkie spojrzenie. Jej oczy miały odcień błękitu przypominający lśnienie ściany lodowej górskiej pieczary przenikniętej słońcem. Była znacznie piękniejsza, niż sądził na podstawie zdjęć. - Witam, majorze Cross - rzuciła chłodno. Zaskoczyła go tym, że zna jego nazwisko, choć później przypomniał sobie, że ta kobieta niczego nie pozostawia przypadkowi. Musiała się zapoznać z informacjami na temat każdego z członków ścisłego kierownictwa, których miała poznać podczas pierwszej wizyty na nowym polu naftowym. 5

Jeśli przeczytała moje akta, powinna wiedzieć, że nie używam stopnia wojskowego, przemknęło mu przez myśl, a później przyszło mu do głowy, że pewnie celowo się z nim drażniła. Stłumił ponury uśmiech, który wykrzywił mu wargi. Z jakiegoś powodu mnie nie lubi i nie zadaje sobie najmniejszego trudu, by to ukryć, pomyślał. Ta dama przypomina jedno z wierteł - sama stal i diamenty. Hazel Bannock odwróciła się, by przywitać trzech mężczyzn, którzy wysiedli ze stojącego nieopodal wielkiego humnwee piaskowej barwy i utworzyli służalczy korowód powitalny, uśmiechając się i wiercąc jak marionetki. Wymieniła uścisk dłoni z dyrektorem naczelnym Bertem Simpsonem. - Przykro mi, że musiał pan tak długo czekać na moją wizytę, panie Simpson. Miałam mnóstwo roboty w centrali. - Posłała mu przelotny olśniewający uśmiech, choć nie czekała na jego odpowiedź. Ruszyła dalej, witając się szybko z głównym inżynierem i geologiem. - Dziękuję, panowie. Schrońmy się przed nieprzyjemnym wiatrem. Będziemy mieli dużo czasu, żeby się lepiej poznać. - Jej głos był łagodny, niemal melodyjny, choć modulacja wydawała się ostra, wyraźnie południowoafrykańska. Hector wiedział, że urodziła się w Kapsztadzie, a amerykańskie obywatelstwo uzyskała dopiero po wyjściu za Henry'ego Bannocka. Bert Simpson otworzył tylne drzwi, a pani Bannock wślizgnęła się na kanapę. Kiedy Bert zajął miejsce za kierownicą, Hector siedział już w drugim samochodzie, gotowy do eskortowania konwoju. Trzeci humnwee stał z przodu. Wszystkie pojazdy miały na drzwiach logo ze średniowieczną kuszą. Uthmann jechał w pierwszym i to on wyprowadził małą kolumnę na drogę techniczną biegnącą wzdłuż wielkiej srebrnej rury, którą przesyłano cenną ropę do tankowców oczekujących sto mil dalej. Podczas jazdy po obu stronach drogi z żółtej mgły wyłaniały się naftowe platformy wiertnicze niczym szkielety zaginionego legionu wojowników. Zanim dotarli do wyschłej doliny rzeki, Uthmann zjechał z drogi i pojazdy wspięły się na surowy skalny grzbiet, usmolony, jakby wypalono go ogniem. Główny budynek kompleksu przysiadł w najwyższym punkcie. 6

Dwaj wartownicy firmy Cross Bow w kamuflażach otworzyli bramę i samochody wjechały do środka. Humnwee wiozący Hazel Bannock odłączył się od pozostałych, przejechał dziedziniec i stanął przed ciężkimi drzwiami prowadzącymi do luksusowych klimatyzowanych pomieszczeń dyrekcji. Hazel weszła do środka w asyście Berta Simpsona i pół tuzina służby. Kiedy Hazel Bannock zniknęła za drzwiami, które zamknęły się z głuchym odgłosem, Hector pomyślał, że czegoś mu brakuje - nawet chamsin wył z mniejszą furią. Stanął w drzwiach kwatery Cross Bow, podniósł głowę i zobaczył, że obłok pyłu przeciera się i opada. Kiedy znalazł się w swoim pokoju, zdjął gogle i ściągnął kefię z szyi. Później opłukał twarz, zakroplił nabiegłe krwią oczy i zbadał swoje odbicie w lustrze wiszącym na ścianie. Krótka czarna broda nadawała mu piracki wygląd. Skórę ponad nią pokrywała ciemna opalenizna będąca dziełem pustynnego słońca, z wyjątkiem srebrzystej blizny nad prawym okiem, gdzie wiele lat temu bagnet uderzył odsłoniętą kość czaszki. Nos miał duży, iście monarszy. Oczy chłodne i zielone, a zęby białe jak u drapieżnika. - Innej gęby nie dostaniesz, Hectorze, choć nie oznacza to, że musisz ją lubić - mruknął do siebie, by po chwili dodać: - Dzięki Bogu, tutejsze panie mają mniej wybredne gusta. - Cicho zachichotał i wszedł do sali, w której znajdowało się centrum dowodzenia. Na jego widok ucichł szmer męskich głosów. Hector stanął na podium i przesunął wzrokiem po zebranych. Dziesięciu dowódców drużyn. Każdy miał pod sobą dziesięcioosobową drużynę. Hector poczuł lekki przypływ dumy. Wszyscy byli wypróbowanymi, wiernymi i zaprawionymi w boju żołnierzami, którzy nauczyli się swego fachu w Kongu i Afganistanie, Pakistanie i Iraku oraz innych ponurych miejscach na tym zepsutym globie. Ich zwerbowanie zajęło mu dużo czasu. Tworzyli parszywą bandę degeneratów i zatwardziałych zabójców, ale Hector kochał ich jak braci. 7

- Gdzie są ślady zadrapań i ugryzień, szefie? Nie udawaj, że zdołałeś uniknąć jej szponów! - zawołał jeden z nich. Hector uśmiechnął się z pobłażaniem. Dał im minutkę na jowialne dowcipy i uspokojenie. Później podniósł rękę. - Panowie, oczywiście, używam tego określenia w swobodnym znaczeniu... będziemy się opiekować damą, która ściąga na siebie baczną uwagę każdego zbira od Bagdadu do Kinszasy. Jeśli spotka ją coś przykrego, osobiście wykroję jaja temu, który do tego dopuścił. Daję wam na to uroczyste słowo honoru. Wiedzieli, że nie żartuje. Śmiechy ucichły, a mężczyźni spuścili oczy. Kiedy zapadło milczenie, Hector przypatrywał się im kilka sekund chłodnym wzrokiem. W końcu sięgnął po wskaźnik, odwracając się do dużego zdjęcia lotniczego pól wydobywczych zawieszonego na ścianie. Rozpoczęła się oficjalna odprawa. Hector rozdzielił obowiązki i powtórzył rozkazy. Robota musiała zostać wykonana wzorowo. Pół godziny później odwrócił się do nich ponownie. - Jakieś pytania? - Nie mieli żadnych, więc odprawił ich szorstkim poleceniem: - W razie wątpliwości strzelać, ale tak, żeby trafić. Po odprawie udał się do helikoptera i kazał pilotowi Hansowi Lateganowi polecieć wzdłuż rurociągu do terminalu na brzegu Zatoki Adeńskiej. Lecieli na bardzo niskim pułapie. Hector siedział z przodu, obok Hansa, szukając najmniejszej oznaki wrogiej aktywności - ludzkich śladów lub znaków opon pozostawionych przez pojazdy niebędące wozami patrolowymi GM lub samochodami używanymi przez techników konserwujących rurociąg. Wszyscy pracownicy Cross Bow nosili buty z charakterystyczną podeszwą pokrytą wzorem strzały, więc nawet z tej wysokości Hector mógł odróżnić ślady przyjaciół od tropów pozostawionych przez potencjalnego wroga. Za czasów Hectora, jako szefa tutejszej ochrony na terenach dzierżawionych przez Bannock Oil, w Abu Zarze doszło do trzech prób sabotażu. Żadna z terrorystycznych grup się do nich nie przyznała, pewnie dlatego, że wszystkie zakończyły się klapą. 8

Emir Abu Zary, książę Farid al Mazra, był wiernym sojusznikiem Bannock Oil. Opłaty za prawo do eksploatacji złóż wypłacane przez koncern szły w setki milionów dolarów rocznie. Hector działał w porozumieniu z szefem policji Abu Zary, księciem Mohammedem, który był szwagrem emira. Książę Mohammed dysponował doskonałym wywiadem i trzy lata wcześniej ostrzegł Hectora przed atakiem nadciągającym od strony morza. Hector i Ronnie Wells, dowódca ochrony terminalu, zastąpili napastnikom drogę na morzu, w łodzi patrolowej należącej do Bannock Oil. Był to dawny izraelski kuter torpedowy rozwijający znaczną prędkość i uzbrojony w dwa karabiny maszynowe Browninga kaliber .50 zamontowane na dziobie. Na pokładzie dhow znajdowało się ośmiu terrorystów i kilkaset funtów wybuchowego semteksu. Ronnie Wells był starszym sierżantem sztabowym Royal Marines, doświadczonym marynarzem i specjalistą w dziedzinie taktyki walki małych łodzi bojowych. Wyłonili się z ciemności za rufą dhow, całkowicie zaskakując jego załogę. Kiedy Hector wezwał tamtych przez megafon do poddania, odpowiedzieli ogniem. Pierwsza salwa browningów dosięgła semteksu na łodzi terrorystów. Ośmiu piratów w jednej chwili uleciało do raju, pozostawiając nikły ślad swojej bytności na tej ziemi. Emir i książę Mohammed byli uszczęśliwieni takim obrotem sprawy. Zapewnili, że międzynarodowe media nie dowiedzą się o incydencie, bo Abu Zara chlubiła się reputacją stabilnego kraju miłującego postęp i pokój. Hector wylądował w terminalu Sidi el Razig i spędził kilka godzin z Ronniem Wellsem. U Ronniego wszystko było jak zwykle w idealnym porządku, co potwierdziło zaufanie, którym Hector go darzył. Po spotkaniu wyszli do Hansa oczekującego w helikopterze. Kiedy Ronnie spojrzał na niego z ukosa, Hector od razu domyślił się, co go trapi. Dzieci Ronniego dawno przestały interesować się jego losem i facet nie miał domu oprócz Cross Bow, jeśli nie liczyć szpitala Royal Hospital w Chelsea, gdyby zechciano go tam przyjąć na pensjonariusza. Kontrakt Ronniego z Cross Bow upływał kilka tygodni przed jego urodzinami. 9

- Słuchaj, Ronnie, zapomniałem, że mam dla ciebie nowy kontrakt - zagadnął. - Gdybym zabrał go ze sobą, mógłbyś podpisać. - Dziękuję, Hectorze. - Ronnie się rozpromienił, a jego łysina błysnęła w promieniach słońca. - Wiesz, że w październiku skończę sześćdziesiąt pięć lat? - Stary draniu, od dziesięciu lat myślę, że masz dwadzieścia pięć! - odpowiedział ze śmiechem Hector. Po tych słowach wskoczył do helikoptera i polecieli nad piaszczystą drogą biegnącą wzdłuż rurociągu. Porywisty chamsin zamiótł ją niczym pracowita sprzątaczka, więc w dole widać było wyraźnie nawet ślady pustynnych dropów i oryksów. Wylądowali dwukrotnie, żeby Hector mógł sprawdzić podejrzane tropy, które mogły zostać pozostawione przez nieproszonych gości. Okazały się całkiem niewinne. Były śladami wędrownych beduinów, którzy przypuszczalnie szukali zaginionych wielbłądów. Na koniec wylądowali w miejscu, gdzie trzy lata temu przyczaiło się w zasadzce sześciu nieznanych ludzi, którzy od południa weszli na teren należący do koncernu. Pokonali sześćdziesiąt mil pustynią, żeby dotrzeć do rurociągu. Kiedy przybyli na miejsce, podjęli niefortunną decyzję zaatakowania wozu patrolowego. Hector siedział na przednim siedzeniu. Dostrzegł coś podejrzanego w połowie odległości od wydmy ciągnącej się wzdłuż drogi, którą jechali. - Stój! - krzyknął do kierowcy i podciągnął się na dach samochodu, aby przyjrzeć się uważnie podejrzanemu przedmiotowi. Obiekt poruszył się ponownie, a na ziemi błysnął mały oślizgły kształt przypominający czerwonego węża. To właśnie ten ruch zwrócił jego uwagę, bo te zwierzęta nie występowały na terenie okolicznej pustyni. Jeden z końców wystawał znad piasku, a drugi znikał pod mizernymi gałęziami ciernistego krzewu. Hector przyjrzał się uważnie. Czerwony obiekt nie przypominał żadnego miejscowego stworzenia. Krzak był wystarczająco gęsty, aby mógł się za nim ukryć leżący człowiek. Kiedy przedmiot drgnął ponownie, nie miał wątpliwości. Przyłożył karabin do ramienia i 10

posłał trzy krótkie serie w kierunku zarośli. Człowiek, który w nich leżał, skoczył na równe nogi. Miał turban na głowie i kałasznikowa przewieszonego przez ramię, a w rękach trzymał małe czarne pudełko, z którego wychodził cienki kabel z czerwoną izolacją. - Bomba! - ryknął Hector. - Schowajcie głowy! Mężczyzna na wydmie detonował ładunek. Potężna eksplozja wstrząsnęła drogą w odległości stu pięćdziesięciu jardów od samochodu, wzbijając w górę słup ognia i dymu. Wstrząs omal nie zrzucił Hectora z dachu, ale zdążył chwycić rączkę i nie stracił równowagi. Zamachowiec dobiegał do wierzchołka wydmy, gnając jak pustynna gazela. Oślepiony wybuchem Hector posłał kolejną serię, która podniosła piasek wokół stóp Araba, ale ten nie przestał biec. Hector wziął głęboki oddech i zamarł nieruchomo. Następna seria przeszyła zamachowcowi plecy, wznosząc kurz w miejscu trafienia pocisków. Arab wykonał piruet godny baletnicy i runął na ziemię. Wtedy Hector dostrzegł pięciu innych wyskakujących z zarośli. Przekroczyli linię horyzontu i zniknęli, zanim zdążył otworzyć ogień. Przesunął wzrokiem po wydmie, która biegła wzdłuż drogi na długości trzech lub czterech mil. Jej zbocze było zbyt strome i miękkie, by mogli podjechać samochodem. - Faza druga! - krzyknął do swoich. - Za nimi! Szybko! - Zeskoczył z pojazdu i ruszył na czele pościgu wraz z czwórką swoich. Kiedy dotarli na wierzchołek, pięciu napastników biegło bezładną gromadą przez płaską solną patelnię rozciągającą się pół mili dalej. Hector spojrzał na uciekających i uśmiechnął się ponuro. - Poważny błąd, kochasie! Trzeba było się rozproszyć! Każdy powinien pobiec w inną stronę, a tak jesteście ładnie zgrupowani. - Nie miał najmniejszych wątpliwości, że pod względem szybkości żaden Arab nie 11

dorówna jego ludziom. - Naprzód, chłopcy! Nie marudzić! Zapakujemy drani do worków przed zachodem słońca! Zajęło im to cztery godziny. „Dranie" okazali się nieco twardsi, niż początkowo sądził Hector, choć w końcu popełnili błąd, który przypieczętował ich los. Zatrzymali się, aby podjąć walkę. Wybrali małe wgłębienie - naturalne miejsce obronne, z którego można było prowadzić ogień we wszystkich kierunkach - i przypadli do ziemi. Hector spojrzał na słońce stojące dwadzieścia stopni nad horyzontem. Musieli szybko zakończyć sprawę. Kiedy jego ludzie zasypywali terrorystów gradem kul, Hector podpełzł bliżej, żeby zbadać okolicę. Od razu zauważył, że nie mogą przypuścić frontalnego ataku na pozycje Arabów. Straciłby wszystkich lub większość ludzi. Przez dziesięć kolejnych minut lustrował teren, a później wprawnym okiem żołnierza dostrzegł słaby punkt. Za pozycją tamtych znajdowało się płytkie wgłębienie - zbyt małe, żeby zasługiwało na miano wadi lub donga, ale wystarczające, by mógł się w nim ukryć człowiek pełznący na brzuchu. Zmrużył oczy, spoglądając na słońce stojące nisko nad horyzontem, i ocenił, że rów biegnie w odległości czterdziestu kroków od reduty nieprzyjaciela. - Zakradnę się od tyłu i rzucę granat. Zaatakujcie, kiedy eksploduje. Hector obszedł tamtych szerokim łukiem, żeby go nie zauważyli, a kiedy znalazł się w donga, musiał się poruszać bardzo wolno, by nie podnieść kurzu i nie ostrzec nieprzyjaciela o swojej obecności. Jego ludzie zadbali, żeby Arabowie za wysoko nie podnosili głów, strzelając, gdy tylko coś poruszyło się za krawędzią depresji. Kiedy Hector podkradł się do wgłębienia, do zmierzchu pozostało nie więcej niż dziesięć minut. Podniósł się na kolana i wyciągnął zębami bezpiecznik granatu trzymanego w prawej ręce. Później wyprostował się błyskawicznie i ocenił odległość. Aby uniknąć odłamków, musiał wykonać bardzo daleki rzut, na czterdzieści lub pięćdziesiąt jardów. Napiął ramię i zamachnął się z całej siły. Granat zatoczył wysoki łuk. Był to jeden z jego najlepszych rzutów. Pocisk spadł na granicy pozycji nieprzyjaciela i przez chwilę wydawało się, jakby miał tam pozostać. Później 12

stoczył się i wpadł między przykucniętych Arabów. Hector usłyszał krzyki, gdy tamci zrozumieli, co się dzieje. Skoczył na równe nogi, wyciągnął pistolet i zaczął biec przed siebie. Granat eksplodował, zanim dotarł do pozycji wroga. Stanął na krawędzi leja i spojrzał na pobojowisko. Z czterech zbirów pozostały krwawe strzępy. Choć ostatni był częściowo zasłonięty ciałami kamratów, szrapnel rozorał mu pierś i przebił płuca. Mężczyzna krztusił się krwią, próbując złapać oddech, kiedy Hector nad nim stanął. Podniósł głowę i ku zdumieniu Hectora go rozpoznał. Zaczął bełkotać, plując krwią, ale jego głos był słaby i niewyraźny. Mimo to Hector zrozumiał, co mówi. - Jestem Anwar... Zapamiętaj moje słowa, Cross... ty wieprzu. Nie wyrównaliśmy rachunków... Czeka cię krwawa zemsta... Przyjdą inni. * Dziś, trzy lata później, Hector stał w tym samym miejscu i zastanawiał się nad jego słowami. Nie potrafił ich zrozumieć. Kim był umierający? Skąd go znał? W końcu pokręcił głową, a później wrócił do miejsca, w którym stał helikopter, leniwie obracając śmigłami. Wspiął się do kabiny i wystartowali. Dzień szybko dobiegał kresu w pustynnym żarze, a gdy wrócili na działkę Zara Osiem, do zachodu słońca pozostała zaledwie godzina. Hector wykorzystał ostatnie chwile światła, by pójść na strzelnicę i wystrzelać sto pocisków z dziewięciomilimetrowej beretty M9 i karabinu szturmowego SC 70/90. Jego ludzie musieli wystrzelać przynajmniej pięćset nabojów tygodniowo i pokazać tarcze zbrojmistrzowi. Hector regularnie je kontrolował. Wszyscy byli znakomitymi strzelcami, ale nie chciał, aby w ich szeregi wkradło się samozadowolenie i niedbałość. Byli dobrzy i tak miało pozostać. Kiedy wrócił do obozu, słońce już zaszło, a po krótkim pustynnym zmierzchu szybko nadeszła noc. Hector udał się do doskonale wyposażonej siłowni i biegł godzinę na bieżni, kończąc trening półgodzinnym podnoszeniem ciężarów. Później 13

wziął gorący prysznic w swoim pokoju i zmienił zakurzone kamuflaże na czyste i odprasowane. W końcu udał się do mesy. Bert Simpson i pozostali członkowie ścisłego kierownictwa siedzieli przy barze. Wyglądali na zmęczonych i wymizerowanych. - Napijesz się z nami? - zaproponował Bert. - Dziękuję, to miło z twojej strony - odparł Hector i skinął głową barmanowi, który nalał mu podwójną osiemnastoletnią whisky Single Malt marki Obana. Hector zasalutował Bertowi szklanką i wychylili do dna. - Jak się miewa szefowa? - spytał. Bert zakręcił oczami. - Wolałbyś nie wiedzieć. - Przekonajmy się. - Ta kobieta nie jest człowiekiem. - Jak na mój gust wygląda na człowieka - odrzekł Hector. - To pozory, chłopcze. Sztuczka z pieprzonymi zwierciadłami lub coś w tym rodzaju. Więcej nie powiem, sam się przekonasz. - Co to ma znaczyć? - spytał Hector. - Pani Bannock chce, żebyś z nią pobiegał, kolego. - Kiedy? - Pojutrze z samego rana. Wyznaczyła spotkanie o piątej trzydzieści przy głównej bramie. Dziesięć mil. Przypuszczam, że wybierze tempo nieco szybsze od truchtu. Nie pozwól jej wygrać. * Hazel Bannock miała długi, ciężki dzień, ale nie spotkało jej nic, czego nie można było zmyć w gorącej wannie z pianą. Po kąpieli umyła włosy szamponem i sięgnęła po suszarkę, żeby zrobić lok nad prawym okiem. Następnie włożyła niebieski satynowy szlafrok pasujący do koloru jej oczu. Bagaż Hazel dotarł na miejsce kilka dni wcześniej. Zestaw walizek ze skóry krokodyla został rozpakowany przez służących, a jej rzeczy były świeżo 14

odprasowane i wisiały w przestronnych szafach przebieralni. Przybory toaletowe i kosmetyki stały w schludnych rzędach na szklanych półkach nad umywalką. Posmarowała perfumami Chanel skórę za uszami, a później udała się do salonu. W barku znajdowały się wszystkie trunki, które kazała przygotować swojej osobistej asystentce Agacie w e-mailu przesłanym Bertowi Simpsonowi. Hazel napełniła wysoką szklankę pokruszonym lodem, dodała świeżo wyciśnięty sok z limonki i niewielką ilość wódki Dovgan. Później zaniosła drink do pokoju obok, w którym znajdowało się centrum komunikacyjne. Na ścianie wisiało sześć dużych monitorów plazmowych, na których mogła obserwować ceny akcji i towarów na najważniejszych giełdach. Inne monitory wyświetlały najnowsze wiadomości i wyniki sportowe. W obecnej chwili interesowała ją szczególnie gonitwa Prix de l'Arc de Triomphe w Longchams, w której brał udział jej koń. Skrzywiła się z niezadowoleniem, widząc, że przybiegł na metę jako trzeci. Rezultat wyścigu utwierdził ją w postanowieniu zwolnienia trenera i wzięcia młodego Irlandczyka. Przesunęła uwagę na tenis. Lubiła śledzić zmagania młodych dziewcząt z Rosji i krajów Europy Wschodniej. Przypominały jej czasy, gdy sama miała osiemnaście lat i była głodna sukcesów jak wilczyca. Siedziała przy komputerze, czytając e-maile i sącząc wódkę, która smakowała jak czarodziejski nektar. Agatha przeglądała je w Houston i przesyłała około pięćdziesięciu, które wymagały jej osobistej uwagi. Chociaż w Houston była trzecia rano, Agatha spała z telefonem na nocnym stoliku, żeby w każdej chwili móc podnieść słuchawkę. Hazel skontaktowała się z nią za pomocą Skype'a. Na ekranie pojawił się obraz sekretarki. Miała na sobie koszulę nocną z różami wyszytymi wokół kołnierza. Jej siwe włosy były poplątane, a oczy sklejone przez sen. Hazel podyktowała odpowiedzi. - Jak tam twoje przeziębienie, Agatho? - spytała na koniec. - Nie masz już tak chrypiącego głosu jak wczoraj. - Czuję się znacznie lepiej, pani Bannock. Dziękuję, że pani zapytała. 15

Pracownicy ją za to kochali. Uwielbiali swoją troskliwą pracodawczynię, dopóki nie popełnili błędu i nie wylądowali na bruku. Zakończyła rozmowę z Agathą i spojrzała na zegarek, porównując godzinę z wyświetloną na cyfrowym zegarze na ścianie. Na pokładzie „Uwodzicielskiego Delfina" była ta sama godzina. Hazel nie lubiła nazwy, którą Henry nadał ich jachtowi, i zawsze nazywała go po prostu „Delfinem". Nie zmieniła jej przez wzgląd na pamięć męża. Poza tym Henry twierdził, że przynosi to pecha. Nazwa była jedyną rzeczą, której nie lubiła w tej łodzi - w jej liczącym sto dwadzieścia pięć jardów sybaryckim luksusie, dwunastu podwójnych kabinach dla gości i okazałym apartamencie właściciela. Jadalnię i inne przestronne pomieszczenia dzienne zdobiły barwne malowidła będące dziełem wziętych współczesnych artystów. Cztery potężne silniki Diesla mogły ją przewieźć przez Atlantyk w ciągu niecałych sześciu dni. Jacht był wyposażony w najnowszy sprzęt nawigacyjny i urządzenia komunikacyjne, więc Hazel mogła bez trudu zainstalować na nim wszystkie swoje kosztowne gadżety ku zdumieniu nawet najbardziej zepsutych gości. Wykręciła numer telefonu na mostku „Delfina". Odebrali przed drugim sygnałem. - „Uwodzicielski Delfin". Mostek. Z miejsca rozpoznała kalifornijski akcent. - Pan Jetson? Jetson był pierwszym oficerem. W tonie głosu mężczyzny dała się wyczuć nutka podziwu, gdy zrozumiał, kto dzwoni. - Dobry wieczór, pani Bannock. - Mogłabym mówić z kapitanem Franklinem? - Oczywiście, pani Bannock. Stoi obok mnie. Oddaję mu słuchawkę. Kiedy Jack Franklin ją powitał, od razu przeszła do rzeczy: - Czy wszystko w porządku, kapitanie? - Tak, proszę pani - zapewnił uroczyście. - Jaka jest wasza obecna pozycja? 16

Franklin odczytał współrzędne z ekranu urządzenia do nawigacji satelitarnej, a następnie szybko przełożył je na bardziej zrozumiały język. - Jesteśmy sto czterdzieści sześć mil morskich na południowy wschód od Madagaskaru. Obraliśmy kurs na wyspę Mahe na Seszelach. Powinniśmy zawinąć do portu Mahe w czwartek w południe. - Świetnie, kapitanie Franklin - pochwaliła go Hazel. - Czy moja córka jest na mostku razem z panem? - Obawiam się, że nie, pani Bannock. Jeśli dobrze pamiętam, panna Bannock wcześnie poszła do siebie i poprosiła, żeby podano jej obiad w pani prywatnej kabinie. Przepraszam, w jej prywatnej kabinie. Córka Hazel mogła korzystać z luksusowej kabiny właściciela, kiedy pani Bannock nie było na pokładzie. Osobiście Franklin był zdania, że obrazy olejne Gauguina i Moneta oraz żyrandol Lalique'a nie pasowały do rozpuszczonej nastolatki, która uważała się za równie ważną jak Hazel. Wiedział jednak, że nie powinien wspomnieć matce o wadach dziecka. Ta ładna, choć nieprzyjemna mała wiedźma była jedynym słabym punktem Hazel Bannock. - Proszę mnie połączyć z jej kajutą - powiedziała Hazel Bannock. - Tak, pani Bannock. Usłyszała, jak rozmawia z radiooperatorem. Na linii zapadła cisza, a później dał się słyszeć dzwonek. Czekała dwanaście sygnałów i w końcu zaczęła się niecierpliwić. Wreszcie podniesiono słuchawkę. Od razu rozpoznała głos córki. - Kto mówi? Prosiłam, żeby mi nie przeszkadzać! - Cayla? To ty, maleńka?! - Och, mamusiu! Tak się cieszę, że słyszę twój głos! Cały dzień czekałam na telefon! Zaczęłam już myśleć, że mnie nie kochasz. - Jej radość była szczera, więc serce Hazel wypełniła macierzyńska czułość. - Byłam potwornie zajęta, kochanie. Tyle się tu dzieje! Cayla, Czysta. Wybrali córce właściwe imię. Ujrzała jej obraz przed oczami. Hazel miała czasem wrażenie, że skóra Cayli jest wykonana z półprzezroczystego 17

jadeitu, pod którym pulsowała młoda krew. Jej oczy były jaśniejsze, jeszcze bardziej nieziemsko błękitne od oczu Hazel. Zdawały się promieniować czystością umysłu i duszy. W wieku dziewiętnastu lat była już niemal kobietą, choć w dalszym ciągu pozostała nietknięta, dziewicza i doskonała. W oczach Hazel ogarniętej matczyną miłością błysnęły łzy. To dziecko było najważniejszą osobą w jej życiu - to dla niej ponosiła ofiary i walczyła. - Moja kochana mamusia! Znasz tylko jedną prędkość! Pełen gaz! - Cayla roześmiała się serdecznie, odwracając się wolno od leżącego pod nią mężczyzny. Ich nagie, zlepione potem brzuchy z trudem oderwały się od siebie. Poczuła penisa wysuwającego się z jej wnętrza i ciepłą strużkę płynów pochwowych. Bez niego czuła się wewnętrznie pusta. - Opowiedz mi o swoim dniu - poprosiła Hazel. - Uczyłaś się? - Właśnie dlatego zostawiła córkę na pokładzie „Delfina". Wyniki egzaminów Cayli były fatalne. Profesor zagroził, że jeśli do końca roku nie poprawi ocen, zostanie usunięta z uczelni. W obecnej chwili jedynie hojne datki matki wnoszone do uniwersyteckiej kasy uchroniły ją przed tym losem. - Muszę wyznać, że byłam dziś strasznie leniwa, mamusiu. Wstałam o dziewiątej trzydzieści. - W jej niewinnych oczach błysnęła szelmowska iskierka. Dopiero wtedy, gdy Rogier podarował mi dwa cudowne orgazmy. Usiadła na białej pościeli i przytuliła się do pięknego policzka i muskularnego ciała. Jego skóra lśniła potem jak roztopiona czekolada. Wciąż się dotykali. Cayla przyciągnęła kolana do brody i lekko się odwróciła, aby kochanek mógł cały czas widzieć jasną kępkę włosów między jej udami. Mężczyzna wyciągnął rękę i delikatnie je rozsunął. Drgnęła, kiedy rozwarł nabrzmiałe wargi, dotykając palcem różowego pączka. Przełożyła słuchawkę do lewej ręki i przytknęła ją do ucha, prawą ujmując członek. Był w stanie pełnego wzwodu. Cayla doszła do wniosku, że ten narząd stanowi odrębny byt przeniknięty własną siłą życia. Wymyśliła nawet jego zdrobniałe określenie: Blaise, pan czarodzieja Merlina. 18

Blaise rzucił na nią czar. Teraz wyprostował się na całą swoją majestatyczną wysokość, twardy i lśniący jej słodką esencją. Objęła Blaise'a kciukiem i palcem wskazującym, aby po chwili zacząć go masować powolnymi, zmysłowymi ruchami. - Kochanie, obiecałaś, że będziesz się uczyła. Jesteś bystrą dziewczyną, wystarczyłaby odrobina wysiłku, a osiągnęłabyś znacznie lepsze wyniki. - Dziś zrobiłam wyjątek, mamusiu. Codziennie ciężko pracowałam. Dostałam okres, potwornie boli mnie brzuch. - Biedna Cayla. Czujesz się lepiej? - Tak, mamo. Znacznie lepiej. Jutro wszystko będzie dobrze. - Żałuję, że nie mogę być przy tobie. Zatroszczyłabym się o ciebie. Przed tygodniem rozstałyśmy się w Kapsztadzie - powiedziała Hazel - a mam wrażenie, że od tego czasu upłynęła cała wieczność. Tęsknię za tobą, mała. - Ja też za tobą tęsknię - zapewniła ją Cayla. Później nie musiała już odpowiadać, bo matka zaczęła ględzić bez końca o nudnych polach naftowych i niedomytych prostakach, którzy dla niej pracowali. Co jakiś czas Cayla wydawała ciche pomruki sugerujące, że słucha, jednocześnie przypatrując się Blaise'owi z małą zmarszczką skupienia na czole. Był obrzezany. Te, które wcześniej oglądała, miały na końcu nieforemny fałd skóry. Dopiero gdy poznała Rogiera, zrozumiała, jakie były brzydkie w porównaniu z pięknym cielesnym trzonkiem, który trzymała z bojaźnią między palcem wskazującym i kciukiem. Blaise miał ciemną, granatowoczarną barwę, był gładki i szklisty jak lufa karabinu. Czysta kropelka spłynęła wolno ze szczeliny na czubku, drżąc jak kropla rosy. Była tak podniecona tym widokiem, że drgnęła z rozkoszy, dostając gęsiej skórki na nieskazitelnej skórze ramion. Szybko opuściła głowę, zlizując kroplę czubkiem języka i rozkoszując się jej smakiem. Chciała więcej, znacznie więcej. Zaczęła coraz gwałtowniej poruszać dłonią. Jej delikatne palce przesuwały się w górę i dół trzonka niczym czółenko krosna. Wysunął biodra do przodu, aby się do niej zbliżyć. 19

Czuła, jak Blaise pęcznieje w jej dłoni, twardy i gruby niczym rączka rakiety tenisowej. Na twarzy Rogiera pojawił się grymas. Odrzucił do tyłu wspaniałą czarną głowę, otwierając usta. Pomyślała, że za chwilę wyda z siebie jęk albo krzyk. Szybko puściła penisa i położyła dłoń na jego ustach, żeby go uciszyć, jednocześnie pochylając się i biorąc Blaise'a głęboko do ust. Mogła zmieścić niecałą połowę, czując główkę naciskającą na krtań i wywołującą odruch krztuszenia. Nauczyła się go kontrolować. Chciała czuć, jak wzbiera w nim nasienie. Wsunęła dłoń między jego uda, ujmując mosznę. Ssąc i poruszając głową w dół i górę, poczuła początek ejakulacji, pulsującej i narastającej w jej dłoni. Jądra kochanka napięły się u podstawy jej brzucha. Chociaż była na to przygotowana, siła i ilość wyrzuconego nasienia nieodmiennie ją zaskakiwały. Wykonała gwałtowny wdech, szybko połykając płyn. Nie zdołała połknąć wszystkiego, więc reszta wypłynęła na zewnątrz, cieknąc po brodzie. Pragnęła wyssać każdą kroplę. Niechcący cicho jęknęła. Głos matki obudził ją z ekstatycznego otępienia. - Cayla! Co się dzieje? Nic ci nie jest? Co się stało? Powiedz mi natychmiast! Dziewczyna położyła gadającą słuchawkę na łóżku. Po chwili zebrała się w sobie i podniosła ją ponownie. - Och! Rozlałam kawę na siebie i łóżko. Była gorąca, chciałam, żeby mnie obudziła... - Roześmiała się bez tchu. - Chyba się nie oparzyłaś? - Nie, ale kołdra nadaje się do prania - powiedziała, przesuwając palcami po ciepłej śliskiej cieczy na jedwabnej narzucie. Wytarła palce o jego pierś, a on uśmiechnął się do niej. Pomyślała, że jest najpiękniejszym mężczyzną, jakiego znała. Matka zmieniła temat i zaczęła wspominać ich ostatnią wizytę w Kapsztadzie, gdzie „Delfin" stał dwa tygodnie na kotwicy. Babcia Cayli mieszkała we wspaniałej starej rezydencji zaprojektowanej przez Herberta Bakera wśród winnic na przedmieściach. Hazel kupiła winnicę, mając nadzieję, że zamieszka tam 20

w dalekiej przyszłości, po przejściu na emeryturę. Do tego czasu rezydencja była wspaniałym domem dla jej ukochanej matki, która odkładała każdego pensa, żeby córka spełniła jej marzenia, jeżdżąc na słynne turnieje tenisowe rozgrywane na całym świecie. Teraz stara dama miała wspaniały dom pełen służby i szofera w uniformie, który woził ją co sobota do wioski mercedesem maybachem, żeby mogła zrobić zakupy i poplotkować z przyjaciółkami. Rogier wstał z łóżka i skinął jej ręką, a później przemknął nago do łazienki. Jego muskularne pośladki drgnęły kusząco. Cayla wyskoczyła z łóżka i pobiegła za nim, ze słuchawką przy uchu. Rogier stał nad pisuarem. Przytuliła się do grodzi i przyglądała z fascynacją. Poznała Rogiera w Paryżu, gdzie studiowała sztukę francuskich impresjonistów w wyższej szkole sztuk pięknych. Wiedziała, że matka nie zaaprobowałaby tej znajomości. Jej liberalne poglądy były jedynie na pokaz. Pewnie nigdy nie poszła do łóżka z facetem o barwie skóry ciemniejszej od pomarańczowej. Egzotyczny wygląd Rogiera z miejsca oczarował Caylę - szklista skóra lśniąca błękitną stalową patyną, doskonałe nilotyczne rysy, wysokie szczupłe ciało i intrygujący akcent. Wyobraźnię Cayli dodatkowo rozpaliły opowieści starszych koleżanek, które miały więcej doświadczeń w tej dziedzinie, opisujących ze wszystkimi lubieżnymi szczegółami, pod jakim względem kolorowi mężczyźni byli znacznie szczodrzej obdarzeni od białych. Do dziś pamiętała, jaka była przerażona, gdy pierwszy raz ujrzała Blaise'a w jego królewskiej okazałości. Wydawało się niemożliwe, by zdołał się w niej zmieścić, ale zadanie to okazało się łatwiejsze, niż początkowo sądziła. Zachichotała na tamto wspomnienie. - Z czego się śmiejesz, kochanie? - spytała matka. - Przypomniałam sobie opowieść babci o dzikim pawianie, który dostał się do jej kuchni. - Babcia bywa zabawna - przytaknęła Hazel i zaczęła paplać o ich bliskim spotkaniu na Ten League Island na Seszelach. Hazel była właścicielką całej liczącej 21

tysiąc siedemset pięćdziesiąt akrów wyspy oraz wielkiego, rozległego bungalowu przy plaży, w którym jak co roku zamierzała spędzić wraz z rodziną święta Bożego Narodzenia. Chciała wysłać odrzutowiec do Kapsztadu po matkę i wuja Johna. Cayla odsunęła od siebie tę myśl. Pochyliła się i chwyciła mocno Blaise'a, ciągnąc Rogiera z powrotem do łóżka. Matka wreszcie zakończyła rozmowę. - Dobranoc, kochanie. Jutro zaczynam z samego rana. Zadzwonię o tej samej porze. Kocham cię, mała. - Ja też cię kocham, milion jeden razy, mamo. Wiedziała, jak takie dziecinne gadanie działa na matkę. Przerwała połączenie i cisnęła słuchawkę na stary jedwabny dywan obok łóżka. Pocałowała Rogiera, wsuwając język do jego ust, ciągnąc go i mówiąc rozkazującym tonem: - Chcę, żebyś został ze mną na noc. - Nie mogę. Przecież wiesz, Caylo. - Dlaczego? - spytała. - Gdyby kapitan się dowiedział, wyrzuciłby mnie za burtę z kotwicą u szyi. - Nie bądź draniem. Kapitan się nie dowie. Mam w garści głównego stewarda. Będzie nas krył. Za jeden uśmiech zrobi dla mnie wszystko - powiedziała, mając na myśli głównego stewarda. - Zrobi wszystko za twój uśmiech i kilkaset dolarów. - Rogier zachichotał, przechodząc na francuski, który był jego rodzimym językiem. - Georgie Porgie nie jest kapitanem. - Wstał i podszedł do głębokiego fotela, na którym powiesił uniform. - Nie możemy ryzykować. Jesteśmy zbyt nieostrożni. Przyjdę do ciebie jutro o tej samej porze. Zostaw otwarte drzwi. - Rozkazuję ci, żebyś został! - podniosła głos. Ona też zaczęła mówić po francusku, choć używała bardziej podstawowych zwrotów. Uśmiechnął się irytująco. - Nie możesz wydawać mi rozkazów. Nie jesteś kapitanem tego jachtu. - Rogier zaczął zapinać miedziane guziki uniformu stewarda. 22

Kapitan Franklin trafnie ocenił. Cayla miała gdzieś francuskich impresjonistów. Podjęła studia w paryskiej szkole sztuk pięknych pod wpływem nalegań matki. Hazel uwielbiała obrazy przedstawiające wodne lilie i półnagie tahitańskie dziewczęta, takie jak wiszący na ścianie naprzeciw łóżka, namalowany przez zarażonego syfilisem i popalającego kokę Francuza alkoholika. To ona wpadła na zwariowany pomysł zrobienia z córki marszanda sztuki, kiedy skończy studia. Chociaż Cayli zależało wyłącznie na koniach, spieranie się z matką nie miało sensu, bo Hazel zawsze stawiała na swoim. - Jesteś moją własnością - powiedziała Rogierowi. - Zrobisz, co ci każę. - Za pomocą własnej karty Black Amex zapłaciła za jego bilet lotniczy pierwszej klasy z Londynu do Kapsztadu, a później załatwiła mu robotę stewarda na jachcie, przekupując Georgie Porgie całusem w policzek i plikiem zielonych. Była właścicielką Rogiera tak, jak była właścicielką sportowego bugatti veyrona i pięknych koni, które były prawdziwą miłością jej życia. - Przyjdę jutro wieczorem, o tej samej porze. - Posłał jej irytujący uśmiech i wyślizgnął się z kabiny. - Te pieprzone drzwi będą zamknięte! - krzyknęła za nim, chwytając słuchawkę telefonu i ciskając ją z całej siły w lśniący akt Gauguina. Słuchawka odbiła się od napiętego płótna i upadła na pokład, a Cayla osunęła się na łóżko, szlochając do poduszki z wściekłości i frustracji. * Rogier sprawdził zapas trunków w koktajlbarze głównego salonu, bo takie zadanie otrzymał od swego szefa. Później sięgnął po nóż ukryty pod blatem, tam gdzie go zostawił przed spotkaniem z Caylą. Ostrze zostało wykonane z damasceńskiej stali przez firmę Kia, tę samą, która kiedyś zajmowała się wytwarzaniem samurajskich mieczy. Ich noże były ostre jak chirurgiczny skalpel. Rogier uniósł nogawkę spodni i przyczepił pochwę do łydki. Prowadził ryzykowne życie, a nóż dawał mu poczucie bezpieczeństwa. Zamknął bar na noc i ruszył zejściówką na pokład załogi. Zanim dotarł do mesy dla personelu, poczuł woń 23

pieczonej wieprzowiny. Tłusty zapach sprawił, że zrobiło mu się słabo. Pewnie głodowałby tego wieczoru, gdyby nie udało mu się oczarować szefa kuchni. Nie miał wątpliwości, że kucharz był gejem. Facet nie mógł się oprzeć urodzie Rogiera, jego gęstym czarnym kręconym włosom i uwodzicielskim oczom. Przyjazny uśmiech pasował do jego pozornie pogodnej osobowości. Zajął miejsce przy długim stole dla załogi, czekając, aż kucharz wyjrzy przez okienko. Rogier uśmiechnął się do niego, a później wskazał gruby plaster wieprzowiny na talerzu siedzącego obok palacza i zakręcił oczami z niesmakiem. Szef odpowiedział uśmiechem i pięć minut później podał mu przez okienko gruby środkowy kawałek kingklipa. Pyszna ryba została znakomicie przyrządzona i polana słynnym białym sosem, specjalnością kucharza. Miała trafić na stół kapitana, ale w ostatniej chwili wylądowała na talerzu Rogiera. Palacz spojrzał na niego i mruknął: - Cholerna ciota! Rogier nie przestał się uśmiechać, pochylając się i sięgając pod nogawkę spodni. Cienkie ostrze sztyletu błysnęło pod stołem. - Więcej tak do mnie nie mów - zagroził. Palacz spojrzał w dół i ujrzał czubek ostrza skierowany w krocze. Pobladł i wstał pospiesznie, zostawiając pieczeń i wybiegając z mesy. Rogier zabrał się uroczyście do jedzenia ryby. Jego wytworne maniery nie pasowały do miejsca, w którym się znajdował. Przed opuszczeniem mesy zatrzymał się obok okienka i skinął z wdzięcznością kucharzowi. Następnie poszedł na pokład rufowy, gdzie członkowie załogi mogli ćwiczyć i odpoczywać po służbie. Spojrzał na sierp księżyca, czując głęboką potrzebę pomodlenia się przed symbolem własnej wiary. Choć pragnął wymazać z pamięci obraz tej chrześcijańskiej dziwki i odprawić pokutę za grzech, którego się z nią dopuścił na rozkaz dziadka, nie mógł się tutaj modlić. Ryzyko, że ktoś go zobaczy, było zbyt duże. Na statku wiedzieli, że był rzymskim katolikiem z Marsylii. To tłumaczyło ciemną barwę jego skóry. 24

Zanim zszedł pod pokład, spojrzał na północny horyzont w kierunku Mekki. Później udał się do swojej ciasnej kajuty, sięgnął po kosmetyczkę i ręcznik i ruszył długim korytarzem w kierunku pryszniców i toalet, które dzielił z innymi członkami załogi. Starannie obmył twarz i całe ciało, umył zęby i wypłukał usta, dokonując rytualnego oczyszczenia. Kiedy się wytarł, zawiązał ręcznik wokół pasa, wrócił do kabiny i zaryglował drzwi. Zdjął żeglarski worek z półki nad koją i rozpakował jedwabny dywanik modlitewny oraz nieskazitelny kaftan, w który ubierał się do modlitwy. Ułożył dywan w kierunku Mekki, której położenie określił na podstawie kursu statku. Wsunął kaftan przez głowę, pozwalając, aby poły opadły do kostek. Stanął na krawędzi dywanu i wyszeptał po arabsku krótką modlitwę wstępną. - W obliczu Allaha miłosiernego i Jego Proroka oznajmiam, że jestem Adam Abdul Tippoo Tip i wyznaję islam od dnia swoich urodzin. Pozostałem wierzący do dziś. Wyznaję swój grzech, bo współżyłem z niewierną i przybrałem imię niewiernego, podając się za Rogiera Marcela Moreau. Wybacz mi, Panie, bo uczyniłem to dla prawdziwej wiary i miłosiernego Allaha, nie zaś z własnej woli lub dla własnej przyjemności. - Długo przed narodzeniem Rogiera jego świątobliwy dziadek przedsięwziął niezbędne środki ostrożności, wysyłając swoje brzemienne żony i żony swoich synów, by rodziły na małej wyspie Reunion, na południowo- wschodnim krańcu Oceanu Indyjskiego. Szczęśliwym trafem sam przyszedł tam na świat i wiedział, jakie to wygodne. Wyspa Reunion była departamentem zamorskim Francji, co powodowało, że każda osoba, która urodziła się na jej surowych czarnych wulkanicznych zboczach, stawała się francuskim obywatelem i miała wszelkie prawa i przywileje, które się z tym wiązały. Dwa lata temu, gdy rozpoczynali tę operację, na polecenie dziadka Adam zmienił nazwisko w drodze jednostronnego aktu prawnego spisanego we francuskim departamencie Auvergne. Wtedy też wydano mu nowy francuski paszport. Po wzniesieniu osobistej inwokacji do Allaha Rogier rozpoczął wieczorną modlitwę arabskim pozdrowieniem: - W imię Allaha jedynego pragnę ofiarować cztery rakat nocnej modlitwy isza zwrócony zgodnie z kibla, ku Mekce. - Po tych słowach wykonał skomplikowaną serię pokłonów, 25