Przełożył Witold Radwański
Od autora
Pisząc tę książkę, korzystałem
z pomocy wielu osób. Major Dick Lord
i porucznik Peter Cooke udzielili mi
cennych informacji na temat szczegółów
konstrukcyjnych i techniki walki
nowoczesnego samolotu myśliwskiego.
Dr Robin Sandell i dr David Davies
zapoznali mnie z pewnymi aspektami
problematyki medycznej. Czcigodny Bob
Redrup, podobnie jak ja zapalony
wędkarz, przyczynił się do wyboru
tytułu. Im wszystkim winien jestem
wdzięczność.
Przebywając w Izraelu, doznawałem
serdecznego przyjęcia ze strony licznych
obywateli tego państwa. Przykro mi, że
nie mogę wymienić tu ich nazwisk.
Przez cały ten czas była ze mną moja
wierna towarzyszka i asystentka –
w najtrudniejszych momentach jak
zawsze służyła mi wsparciem, zachętą
i radą. Dedykuję tę książkę jej synowi,
a mojemu pasierbowi, Dieterowi
Schmidtowi.
Te trzy rzeczy są ukryte przede mną,
Owszem, cztery, których nie wiem:
Drogi orlej na powietrzu,
Drogi wężowej na skale,
Drogi okrętu pośród morza
I drogi młodzieńca z panną.
Przypowieści, 30, 18-19
Szczyty gór Holandii Hotentockiej
pokrywał śnieg, a wiejący od nich wiatr
zawodził jak kojot. Instruktor pilotażu
stał w drzwiach swego małego biura,
wtulając głowę w kołnierz lotniczej
bluzy i wciskając dłonie głęboko
w obszyte futrem kieszenie.
Spoglądał na czarnego cadillaca,
sunącego w jego kierunku wąską drogą
między wielkimi, blaszanymi hangarami.
Wargi wykrzywił mu kwaśny grymas.
Ostentacyjne oznaki zamożności
napawały Barneya Ventera głęboką
odrazą, przemieszaną z zawiścią.
Cadillac wjechał na specjalnie
oznaczone miejsce do parkowania pod
ścianą hangaru i stanął. Tylne drzwi
otworzyły się i wyskoczył z nich
chłopak. Zamienił parę słów
z czarnoskórym szoferem, po czym
ruszył w kierunku Barneya.
Poruszał się z lekkością rzadką
u chłopców w tym wieku. Nie człapał na
zbyt dużych stopach, trzymał się prosto.
Zawiść ukłuła Barneya jeszcze mocniej
na widok zbliżającego się wyrostka. Nie
znosił takich nadzianych,
wypieszczonych chłopaczków
i przeklinał los, który kazał mu spędzać
co dzień wiele godzin w ich
towarzystwie. Ale cóż – tylko
prawdziwych bogaczy stać było na
ponoszenie kosztów wprowadzenia
synów w arkana sztuki pilotażu.
Do objęcia pieskiej funkcji
instruktora zmusił go pogarszający się
stan zdrowia, naturalny proces,
postępujący nieubłaganie z biegiem lat.
Właśnie dwa lata temu nie zdołał
przejść przez rutynowe, ale surowe
badania medyczne, od których
pomyślnego wyniku zależało utrzymanie
posady w towarzystwie lotniczym, gdzie
był pilotem w randze kapitana. Teraz
zmierzał drogą prowadzącą w dół, by
zapewne skończyć nędznie, pilotując
wysłużone, zdezelowane maszyny
jakichś firm frachtowych, nigdzie nie
zarejestrowanych i nie respektujących
żadnych przepisów, często na trasach
podejrzanych, nie ujętych w żadnych
wykazach.
Ta świadomość sprawiła, że warknął
na stojącego przed nim chłopaka.
– Pan Morgan, nieprawdaż?
– Tak, proszę pana, ale proszę mi
mówić Dawid.
Chłopak wyciągnął rękę i Barney
instynktownie podał mu swoją,
potępiając się jednocześnie za ten gest.
Dłoń chłopca była szczupła, ale jej
uścisk był mocny.
– Dziękuję, Dawidzie – w głosie
Barneya brzmiała ironia. – Ty zaś
w dalszym ciągu możesz mi mówić
„proszę pana”.
Wiedział, że jego uczeń ma dopiero
czternaście lat, niemniej dorównywał
mu prawie wzrostem, pomimo że Barney
nie był ułomkiem. Dawid uśmiechnął się
i Barneya uderzyła jego niezwykła
uroda. Wyglądało to tak, jak gdyby
każdy element jego twarzy został
pieczołowicie wyrzeźbiony przez
najznakomitszego z artystów. Rezultat
wydawał się tak doskonały, że aż
nierealny. W jaki sposób prawdziwe,
ciemne włosy mogły układać się w tak
harmonijne, połyskujące fale, czyż
prawdziwa skóra mogła być tak
aksamitna, cera tak subtelnie śniada,
oczy kryć w sobie taką głębię i skrzyć
się takim żarem?
Barney uświadomił sobie, że gapi się
na chłopca, że uległ jakiemuś czarowi,
który ów zdawał się z siebie emanować.
Obrócił się na pięcie.
– Chodźmy – powiedział krótko.
Poprowadził go przez biuro,
o ścianach obwieszonych poplamionymi
kalendarzami, na których gołe
dziewczyny prezentowały swe wdzięki,
skreślonymi ręcznie oświadczeniami,
przestrzegającymi przed zawieraniem
kontraktów na kredyt oraz przed
wykonywaniem manewru krążenia
w kierunku zgodnym z ruchem
wskazówek zegara.
– Co wiesz na temat latania? – spytał
chłopca, gdy przeszedłszy przez biuro
znaleźli się w mrocznym wnętrzu
hangaru i wzdłuż długich rzędów
barwnych maszyn zmierzali ku szerokim
wrotom na drugim jego końcu.
– Nic, proszę pana.
Taka odpowiedź napawała pewnym
optymizmem i niechęć Barneya nieco
osłabła. Wyszli z hangaru i stanęli
w rażących, choć niezbyt gorących,
zimowych promieniach słońca.
– Ale chcesz się uczyć?
– O, tak!
W stwierdzeniu tym było tyle woli
i niekłamanego zapału, że Barney
spojrzał na chłopca zdziwiony. Oczy
Dawida były tak ciemne, że prawie
czarne, lecz teraz słońce nadawało im
głęboki odcień indyga.
– W porządku. No to zaczynamy.
Samolot stał już na płycie lotniska.
– To jest Cessna 150,
jednopłatowiec, ze względu na
umieszczenie skrzydeł określany jako
górnopłat – powiedział i rozpoczął
rutynową kontrolę elementów
zewnętrznych. Dawid śledził uważnie
każdy jego ruch, a kiedy Barney zaczął
udzielać krótkich objaśnień na temat
działania sterów oraz zasady stosunku
siły nośnej do obciążenia
jednostkowego powierzchni skrzydeł,
szybko zorientował się, że chłopak wie
na ten temat całkiem sporo. Jego
odpowiedzi na retoryczne pytania
Barneya były trafne i dokładne.
– Poczytałeś sobie co nieco? – rzucił
z przekąsem.
– Owszem, proszę pana – przyznał
Dawid z uśmiechem, ukazując dwa
idealnie równe rzędy lśniąco białych
zębów. Uśmiechowi temu nie sposób się
było oprzeć. Mimo całej złości i goryczy
Barney poczuł, że zaczyna lubić tego
chłopca.
– No, dobrze. Wskakuj do środka.
Gdy już siedzieli obok siebie
w ciasnej kabinie samolotu, Barney
najpierw objaśnił Dawidowi funkcję
i sposób obsługi poszczególnych
wskaźników i urządzeń pokładowych,
po czym przeszedł do procedury
startowej.
– Główny włącznik zapłonu –
powiedział, wciskając czerwony guzik.
– Przekręć teraz tamten kluczyk,
dokładnie tak jak w samochodzie.
Dawid pochylił się do przodu
i wykonał polecenie. Śmigło
zawirowało, silnik zaskoczył i zaczął
pracować, najpierw nierówno,
szarpiąco, by po chwili zagrać
jednostajnym tonem równych obrotów.
Potoczyli się po płycie lotniska,
a Dawid starał się szybko przyzwyczaić
dłonie do uchwytów steru. Zatrzymali
się jeszcze, by dokonać ostatecznej
kontroli urządzeń i uzyskać z wieży
kontrolnej zezwolenie na start. Po paru
minutach kołowali już w stronę pasa
startowego.
– Wypatrz sobie jakiś obiekt na
końcu pasa. Cały czas kieruj się na niego
i stopniowo dodawaj mocy.
Kabina wibrowała, a maszyna
mknęła ku rosnącemu w oczach
szlabanowi, oznaczającemu koniec pasa
startowego.
– Teraz powoli ster do siebie.
I oto byli już w powietrzu, unosząc
się coraz wyżej nad płytą lotniska.
– Delikatnie – napomniał Barney. –
Nie wieszaj się na sterach. Z samolotem
musisz obchodzić się jak...
Zamilkł. Chciał powiedzieć – jak
z kobietą, ale uświadomił sobie
niestosowność takiego porównania.
– ...jak z koniem. Prowadź go
z wyczuciem.
Skutek był natychmiastowy. Na
swoim sterze mógł wyczuć, że kurczowy
chwyt Dawida zelżał.
– O, właśnie tak, Dawidzie.
Spojrzał z ukosa na chłopca
i ogarnęło go uczucie zawodu. Gdzieś
w głębi ducha przeczuwał, że ten
chłopak może być urodzonym pilotem,
takim niezwykle rzadkim przypadkiem,
jakim był on sam, człowiekiem, dla
którego naturalnym środowiskiem są
powietrzne przestworza. Lecz oto już
w pierwszych minutach lotu na twarzy
chłopaka widniało przerażenie.
Skurczone nozdrza i ściśnięte wargi były
białe jak śnieg, a toń ciemnoniebieskich
oczu mąciły cienie na kształt rekinów
sunących pod powierzchnią
rozświetlonych słońcem wód.
– Ster w prawo! – zakomenderował,
czując rozczarowanie i pragnąc się od
niego uwolnić. Maszyna pochyliła się
i utrzymywała się równo w tej pozycji,
bez śladu przesterowania.
– Wyrównaj.
Barney nie trzymał już rąk na
własnym drążku sterowym, gdy nos
samolotu opadł, by zetknąć się z linią
horyzontu.
– Zmniejsz obroty.
Dłoń chłopca natychmiast
powędrowała do regulatora
przepustnicy. Barney spojrzał na niego
jeszcze raz. Wyraz twarzy Dawida nie
uległ zmianie, ale teraz stary pilot nagle
pojął, że nie jest to wyraz strachu, lecz
ekstazy.
Tak, ten chłopak jest urodzonym
pilotem! Ten fakt napełnił go głębokim
zadowoleniem, i podczas gdy ćwiczyli
podstawowe umiejętności
równoważenia maszyny i utrzymywania
jej we właściwej pozycji, Barney miał
przed oczami wygrzebany
z trzydziestoletniej otchłani zapomnienia
obraz innej maszyny, wysłużonej, żółtej
Tiger Mole, i innego chłopaka,
przeżywającego pierwsze uroki latania.
Tymczasem przelecieli nad skrajem
gór o skalistych szczytach, przykrytych
oślepiająco białym śniegiem, i teraz
oddalali się od nich, pozwalając się
nieść podmuchom wiejącego wiatru.
– Wiatr jest jak morze, Dawidzie.
Załamuje się i tańczy wokół wzniesień.
Bądź zawsze ostrożny z wiatrem.
Dawid skinął głową, przyjmując do
wiadomości tę pierwszą porcję lotniczej
mądrości, lecz jego oczy wpatrzone były
w rozciągającą się przed nimi
przestrzeń, rejestrując każdy obraz,
najdrobniejszy szczegół tego
niezwykłego doświadczenia.
Skręcili na północ i lecieli nad
szarymi, smutnymi polami, obranymi
przez żniwa ze złocistożółtej szaty zbóż.
– Teraz stery i wolant razem –
zakomenderował Barney. – Spróbujemy
zrobić ostry zwrot przez skrzydło.
Maszyna przechyliła się gwałtownie
i jej nos zaczął zataczać koło, trzymając
się precyzyjnie linii horyzontu. Nagle
linia ta rozszczepiła się. Wąska kreska
wyznaczała teraz granicę między niebem
a oceanem, nieco niżej zaś rozciągała
się długa linia białych plaż, obrębiona
pasmami piany. Chłodną zieleń
niespokojnych wód Atlantyku pstrzyły
siwe grzywy fal.
Lecieli znów na południe, trzymając
się brzegu. W dole widać było małe
figurki ludzi na jasnożółtym piasku
plaży, przysłaniających ręką oczy
i obserwujących ich lot. Zbliżali się do
potężnej, wybiegającej w morze góry
o płaskim wierzchołku, wyznaczającej
kraniec lądu, niezwykłej w swym
kształcie widzianym z lotu ptaka.
W zatoce gęsto było od statków,
a promienie słońca odbijały się
w oknach białych budynków,
przycupniętych u podnóża góry, poniżej
jej stromych, lesistych zboczy.
Jeszcze jeden zwrot, wykonany
zręcznie i pewnie. Barney siedział
z rękami opartymi na udach, trzymając
stopy z dala od orczyka. Przelecieli nad
Tygerberg i kierowali się ku lotnisku.
– Dobrze, Dawidzie. Teraz ja
przejmę stery – powiedział Barney, gdy
mieli zejść do lądowania. Kiedy
zjechali z pasa i dotoczyli się w pobliże
hangaru, przesunął regulator składu
mieszanki na zero. Silnik zarzęził
i zgasł.
Siedzieli przez chwilę w absolutnej
ciszy i bezruchu. Obaj zdawali sobie
sprawę z tego, że oto dokonało się coś
niezmiernie ważnego i że pospołu są
uczestnikami tego wydarzenia.
– Wszystko w porządku? – spytał
wreszcie Barney.
– Tak jest, proszę pana – odparł
Dawid.
Odpięli pasy, wygramolili się
z kabiny i poczuli pod nogami solidną
twardość betonowej płyty. Nie
zamieniając ani słowa, przeszli przez
hangar i biuro, zatrzymując się dopiero
przy drzwiach.
– W następną środę? – zapytał
Barney.
– Dobrze, proszę pana.
Dawid ruszył w kierunku cadillaca,
lecz po kilku krokach zatrzymał się, stał
przez moment, jak gdyby namyślając się,
potem odwrócił się do Barneya.
– To była najpiękniejsza rzecz, jaka
kiedykolwiek mi się przydarzyła –
powiedział nieśmiało. – Bardzo panu
dziękuję.
Wilbur Smith SZLAK ORŁA (Eagle in the Sky)
Przełożył Witold Radwański Od autora Pisząc tę książkę, korzystałem
z pomocy wielu osób. Major Dick Lord i porucznik Peter Cooke udzielili mi cennych informacji na temat szczegółów konstrukcyjnych i techniki walki nowoczesnego samolotu myśliwskiego. Dr Robin Sandell i dr David Davies zapoznali mnie z pewnymi aspektami problematyki medycznej. Czcigodny Bob Redrup, podobnie jak ja zapalony wędkarz, przyczynił się do wyboru tytułu. Im wszystkim winien jestem wdzięczność. Przebywając w Izraelu, doznawałem serdecznego przyjęcia ze strony licznych obywateli tego państwa. Przykro mi, że nie mogę wymienić tu ich nazwisk.
Przez cały ten czas była ze mną moja wierna towarzyszka i asystentka – w najtrudniejszych momentach jak zawsze służyła mi wsparciem, zachętą i radą. Dedykuję tę książkę jej synowi, a mojemu pasierbowi, Dieterowi Schmidtowi. Te trzy rzeczy są ukryte przede mną, Owszem, cztery, których nie wiem: Drogi orlej na powietrzu,
Drogi wężowej na skale, Drogi okrętu pośród morza I drogi młodzieńca z panną. Przypowieści, 30, 18-19 Szczyty gór Holandii Hotentockiej pokrywał śnieg, a wiejący od nich wiatr zawodził jak kojot. Instruktor pilotażu stał w drzwiach swego małego biura, wtulając głowę w kołnierz lotniczej bluzy i wciskając dłonie głęboko w obszyte futrem kieszenie.
Spoglądał na czarnego cadillaca, sunącego w jego kierunku wąską drogą między wielkimi, blaszanymi hangarami. Wargi wykrzywił mu kwaśny grymas. Ostentacyjne oznaki zamożności napawały Barneya Ventera głęboką odrazą, przemieszaną z zawiścią. Cadillac wjechał na specjalnie oznaczone miejsce do parkowania pod ścianą hangaru i stanął. Tylne drzwi otworzyły się i wyskoczył z nich chłopak. Zamienił parę słów z czarnoskórym szoferem, po czym ruszył w kierunku Barneya. Poruszał się z lekkością rzadką u chłopców w tym wieku. Nie człapał na
zbyt dużych stopach, trzymał się prosto. Zawiść ukłuła Barneya jeszcze mocniej na widok zbliżającego się wyrostka. Nie znosił takich nadzianych, wypieszczonych chłopaczków i przeklinał los, który kazał mu spędzać co dzień wiele godzin w ich towarzystwie. Ale cóż – tylko prawdziwych bogaczy stać było na ponoszenie kosztów wprowadzenia synów w arkana sztuki pilotażu. Do objęcia pieskiej funkcji instruktora zmusił go pogarszający się stan zdrowia, naturalny proces, postępujący nieubłaganie z biegiem lat. Właśnie dwa lata temu nie zdołał przejść przez rutynowe, ale surowe
badania medyczne, od których pomyślnego wyniku zależało utrzymanie posady w towarzystwie lotniczym, gdzie był pilotem w randze kapitana. Teraz zmierzał drogą prowadzącą w dół, by zapewne skończyć nędznie, pilotując wysłużone, zdezelowane maszyny jakichś firm frachtowych, nigdzie nie zarejestrowanych i nie respektujących żadnych przepisów, często na trasach podejrzanych, nie ujętych w żadnych wykazach. Ta świadomość sprawiła, że warknął na stojącego przed nim chłopaka. – Pan Morgan, nieprawdaż? – Tak, proszę pana, ale proszę mi
mówić Dawid. Chłopak wyciągnął rękę i Barney instynktownie podał mu swoją, potępiając się jednocześnie za ten gest. Dłoń chłopca była szczupła, ale jej uścisk był mocny. – Dziękuję, Dawidzie – w głosie Barneya brzmiała ironia. – Ty zaś w dalszym ciągu możesz mi mówić „proszę pana”. Wiedział, że jego uczeń ma dopiero czternaście lat, niemniej dorównywał mu prawie wzrostem, pomimo że Barney nie był ułomkiem. Dawid uśmiechnął się i Barneya uderzyła jego niezwykła uroda. Wyglądało to tak, jak gdyby
każdy element jego twarzy został pieczołowicie wyrzeźbiony przez najznakomitszego z artystów. Rezultat wydawał się tak doskonały, że aż nierealny. W jaki sposób prawdziwe, ciemne włosy mogły układać się w tak harmonijne, połyskujące fale, czyż prawdziwa skóra mogła być tak aksamitna, cera tak subtelnie śniada, oczy kryć w sobie taką głębię i skrzyć się takim żarem? Barney uświadomił sobie, że gapi się na chłopca, że uległ jakiemuś czarowi, który ów zdawał się z siebie emanować. Obrócił się na pięcie. – Chodźmy – powiedział krótko.
Poprowadził go przez biuro, o ścianach obwieszonych poplamionymi kalendarzami, na których gołe dziewczyny prezentowały swe wdzięki, skreślonymi ręcznie oświadczeniami, przestrzegającymi przed zawieraniem kontraktów na kredyt oraz przed wykonywaniem manewru krążenia w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara. – Co wiesz na temat latania? – spytał chłopca, gdy przeszedłszy przez biuro znaleźli się w mrocznym wnętrzu hangaru i wzdłuż długich rzędów barwnych maszyn zmierzali ku szerokim wrotom na drugim jego końcu.
– Nic, proszę pana. Taka odpowiedź napawała pewnym optymizmem i niechęć Barneya nieco osłabła. Wyszli z hangaru i stanęli w rażących, choć niezbyt gorących, zimowych promieniach słońca. – Ale chcesz się uczyć? – O, tak! W stwierdzeniu tym było tyle woli i niekłamanego zapału, że Barney spojrzał na chłopca zdziwiony. Oczy Dawida były tak ciemne, że prawie czarne, lecz teraz słońce nadawało im głęboki odcień indyga.
– W porządku. No to zaczynamy. Samolot stał już na płycie lotniska. – To jest Cessna 150, jednopłatowiec, ze względu na umieszczenie skrzydeł określany jako górnopłat – powiedział i rozpoczął rutynową kontrolę elementów zewnętrznych. Dawid śledził uważnie każdy jego ruch, a kiedy Barney zaczął udzielać krótkich objaśnień na temat działania sterów oraz zasady stosunku siły nośnej do obciążenia jednostkowego powierzchni skrzydeł, szybko zorientował się, że chłopak wie na ten temat całkiem sporo. Jego odpowiedzi na retoryczne pytania
Barneya były trafne i dokładne. – Poczytałeś sobie co nieco? – rzucił z przekąsem. – Owszem, proszę pana – przyznał Dawid z uśmiechem, ukazując dwa idealnie równe rzędy lśniąco białych zębów. Uśmiechowi temu nie sposób się było oprzeć. Mimo całej złości i goryczy Barney poczuł, że zaczyna lubić tego chłopca. – No, dobrze. Wskakuj do środka. Gdy już siedzieli obok siebie w ciasnej kabinie samolotu, Barney najpierw objaśnił Dawidowi funkcję i sposób obsługi poszczególnych
wskaźników i urządzeń pokładowych, po czym przeszedł do procedury startowej. – Główny włącznik zapłonu – powiedział, wciskając czerwony guzik. – Przekręć teraz tamten kluczyk, dokładnie tak jak w samochodzie. Dawid pochylił się do przodu i wykonał polecenie. Śmigło zawirowało, silnik zaskoczył i zaczął pracować, najpierw nierówno, szarpiąco, by po chwili zagrać jednostajnym tonem równych obrotów. Potoczyli się po płycie lotniska, a Dawid starał się szybko przyzwyczaić dłonie do uchwytów steru. Zatrzymali
się jeszcze, by dokonać ostatecznej kontroli urządzeń i uzyskać z wieży kontrolnej zezwolenie na start. Po paru minutach kołowali już w stronę pasa startowego. – Wypatrz sobie jakiś obiekt na końcu pasa. Cały czas kieruj się na niego i stopniowo dodawaj mocy. Kabina wibrowała, a maszyna mknęła ku rosnącemu w oczach szlabanowi, oznaczającemu koniec pasa startowego. – Teraz powoli ster do siebie. I oto byli już w powietrzu, unosząc się coraz wyżej nad płytą lotniska.
– Delikatnie – napomniał Barney. – Nie wieszaj się na sterach. Z samolotem musisz obchodzić się jak... Zamilkł. Chciał powiedzieć – jak z kobietą, ale uświadomił sobie niestosowność takiego porównania. – ...jak z koniem. Prowadź go z wyczuciem. Skutek był natychmiastowy. Na swoim sterze mógł wyczuć, że kurczowy chwyt Dawida zelżał. – O, właśnie tak, Dawidzie. Spojrzał z ukosa na chłopca i ogarnęło go uczucie zawodu. Gdzieś
w głębi ducha przeczuwał, że ten chłopak może być urodzonym pilotem, takim niezwykle rzadkim przypadkiem, jakim był on sam, człowiekiem, dla którego naturalnym środowiskiem są powietrzne przestworza. Lecz oto już w pierwszych minutach lotu na twarzy chłopaka widniało przerażenie. Skurczone nozdrza i ściśnięte wargi były białe jak śnieg, a toń ciemnoniebieskich oczu mąciły cienie na kształt rekinów sunących pod powierzchnią rozświetlonych słońcem wód. – Ster w prawo! – zakomenderował, czując rozczarowanie i pragnąc się od niego uwolnić. Maszyna pochyliła się i utrzymywała się równo w tej pozycji,
bez śladu przesterowania. – Wyrównaj. Barney nie trzymał już rąk na własnym drążku sterowym, gdy nos samolotu opadł, by zetknąć się z linią horyzontu. – Zmniejsz obroty. Dłoń chłopca natychmiast powędrowała do regulatora przepustnicy. Barney spojrzał na niego jeszcze raz. Wyraz twarzy Dawida nie uległ zmianie, ale teraz stary pilot nagle pojął, że nie jest to wyraz strachu, lecz ekstazy.
Tak, ten chłopak jest urodzonym pilotem! Ten fakt napełnił go głębokim zadowoleniem, i podczas gdy ćwiczyli podstawowe umiejętności równoważenia maszyny i utrzymywania jej we właściwej pozycji, Barney miał przed oczami wygrzebany z trzydziestoletniej otchłani zapomnienia obraz innej maszyny, wysłużonej, żółtej Tiger Mole, i innego chłopaka, przeżywającego pierwsze uroki latania. Tymczasem przelecieli nad skrajem gór o skalistych szczytach, przykrytych oślepiająco białym śniegiem, i teraz oddalali się od nich, pozwalając się nieść podmuchom wiejącego wiatru.
– Wiatr jest jak morze, Dawidzie. Załamuje się i tańczy wokół wzniesień. Bądź zawsze ostrożny z wiatrem. Dawid skinął głową, przyjmując do wiadomości tę pierwszą porcję lotniczej mądrości, lecz jego oczy wpatrzone były w rozciągającą się przed nimi przestrzeń, rejestrując każdy obraz, najdrobniejszy szczegół tego niezwykłego doświadczenia. Skręcili na północ i lecieli nad szarymi, smutnymi polami, obranymi przez żniwa ze złocistożółtej szaty zbóż. – Teraz stery i wolant razem – zakomenderował Barney. – Spróbujemy zrobić ostry zwrot przez skrzydło.
Maszyna przechyliła się gwałtownie i jej nos zaczął zataczać koło, trzymając się precyzyjnie linii horyzontu. Nagle linia ta rozszczepiła się. Wąska kreska wyznaczała teraz granicę między niebem a oceanem, nieco niżej zaś rozciągała się długa linia białych plaż, obrębiona pasmami piany. Chłodną zieleń niespokojnych wód Atlantyku pstrzyły siwe grzywy fal. Lecieli znów na południe, trzymając się brzegu. W dole widać było małe figurki ludzi na jasnożółtym piasku plaży, przysłaniających ręką oczy i obserwujących ich lot. Zbliżali się do potężnej, wybiegającej w morze góry o płaskim wierzchołku, wyznaczającej
kraniec lądu, niezwykłej w swym kształcie widzianym z lotu ptaka. W zatoce gęsto było od statków, a promienie słońca odbijały się w oknach białych budynków, przycupniętych u podnóża góry, poniżej jej stromych, lesistych zboczy. Jeszcze jeden zwrot, wykonany zręcznie i pewnie. Barney siedział z rękami opartymi na udach, trzymając stopy z dala od orczyka. Przelecieli nad Tygerberg i kierowali się ku lotnisku. – Dobrze, Dawidzie. Teraz ja przejmę stery – powiedział Barney, gdy mieli zejść do lądowania. Kiedy zjechali z pasa i dotoczyli się w pobliże
hangaru, przesunął regulator składu mieszanki na zero. Silnik zarzęził i zgasł. Siedzieli przez chwilę w absolutnej ciszy i bezruchu. Obaj zdawali sobie sprawę z tego, że oto dokonało się coś niezmiernie ważnego i że pospołu są uczestnikami tego wydarzenia. – Wszystko w porządku? – spytał wreszcie Barney. – Tak jest, proszę pana – odparł Dawid. Odpięli pasy, wygramolili się z kabiny i poczuli pod nogami solidną twardość betonowej płyty. Nie
zamieniając ani słowa, przeszli przez hangar i biuro, zatrzymując się dopiero przy drzwiach. – W następną środę? – zapytał Barney. – Dobrze, proszę pana. Dawid ruszył w kierunku cadillaca, lecz po kilku krokach zatrzymał się, stał przez moment, jak gdyby namyślając się, potem odwrócił się do Barneya. – To była najpiękniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek mi się przydarzyła – powiedział nieśmiało. – Bardzo panu dziękuję.