LEIF GW PERSSON
TEN, KTO ZABIJE SMOKA
To jest zła bajka dla dużych dzieci.
Leif GW Persson
1
POPLAMIONY SOSEM KRAWAT,
żeliwna pokrywka do garnka i zwykły
młotek tapicerski z odłamanym
trzonkiem. Tyle właśnie udało się
znaleźć technikom z komendy w Solnie
podczas wstępnych oględzin miejsca
zdarzenia. Nie trzeba było być
technikiem kryminalistyki, by
stwierdzić, że zostały użyte do
zabójstwa. Wystarczyło mieć oczy
z przodu głowy i żołądek na tyle mocny,
by zniósł ten makabryczny widok.
Wkrótce zresztą miało się okazać, że
młotek tapicerski z odłamanym
trzonkiem nie został – jak początkowo
zakładano – użyty do popełnienia
zbrodni, co stwierdzono z przekonaniem
graniczącym z pewnością.
I gdy technicy zajęci byli swoimi
sprawami, zespół dochodzeniowy zabrał
się do tego, co należało zrobić
w pierwszej kolejności. Porozmawiano
z bliższymi i dalszymi sąsiadami,
zebrano informacje na temat ofiary
i wszelkie spostrzeżenia, które mogły
wnieść coś do sprawy. Następnie
członkini zespołu, pracowniczka
cywilna policji, bo zwykle to takim
funkcjonariuszom przypadała tego
rodzaju robota, usiadła do komputera
i zebrała wszystkie dostępne informacje.
Niebawem ukazał im się zarys smutnej
historii typowej ofiary zabójstwa z kart
szwedzkiej kryminalistyki z ostatnich stu
pięćdziesięciu lat, to znaczy od czasu,
kiedy prowadzone były statystyki.
Prawdopodobnie jednak podobieństwa
były znacznie dawniejsze, księgi
z czasów wczesnego średniowiecza nie
różniły się bowiem zbytnio pod tym
względem od statystyk sądowych
obejmujących czasy społeczeństwa
przemysłowego. Innymi słowy, mieli do
czynienia z typową ofiarą zabójstw
popełnianych w Szwecji w ciągu
ostatniego tysiąclecia. Innymi słowy:
„Samotny mężczyzna w średnim wieku
z marginesu społecznego z poważnym
problemem alkoholowym”.
– Zwykły żul – jak go określił
prowadzący postępowanie
przygotowawcze inspektor kryminalny
z komendy w Solnie, gdy relacjonował
sprawę swojej przełożonej po wstępnej
naradzie zespołu dochodzeniowego.
2
I CHOĆ RELACJI SĄSIADÓW oraz
wypisów z wszelkich dostępnych
rejestrów starczyłoby na niejedno
dochodzenie, również technicy zadbali
o kolejne argumenty na poparcie
zarysowującej się tezy.
– Typowe zabójstwo po pijaku, jeśli
chcesz znać moje zdanie, Bäckström –
podsumował starszy z nich, Peter Niemi,
gdy na naradzie przedstawiał
zgromadzonym stanowisko własne
i swojego kolegi.
Zarówno krawat, pokrywka do garnka,
jak i młotek tapicerski należały do ofiary
i znajdowały się w mieszkaniu, zanim
doszło do tego przykrego zdarzenia.
W przypadku krawata sprawa wydawała
się oczywista, bo był zawiązany na szyi
ofiary. Zgodnie z powszechnie przyjętym
sposobem – pod kołnierzykiem, tym
razem jednak zaciągnięty o dodatkowe
pięć centymetrów ciaśniej i na wszelki
wypadek zawiązany pod krtanią na
zwykły babski węzeł.
Wszystko wskazywało na to, że
w godzinach poprzedzających zabójstwo
w mieszkaniu tym dwie osoby zasiadły
do jedzenia i picia, z czego jedna –
sądząc po odciskach palców – miała
stać się wkrótce ofiarą. Puste butelki po
wódce i puszki po piwie, szklanki,
resztki jedzenia na dwóch talerzach
stojących na stole w salonie wraz
z resztkami jedzenia w niewielkiej
kuchni pozwalały stwierdzić, że ostatni
posiłek ofiary stanowiło danie należące
już do klasyki szwedzkiej kuchni:
smażona wieprzowina z fasolą. Sądząc
po leżącym w koszu opakowaniu, danie
to zostało zakupione tego samego dnia
w pobliskim sklepie ICA. Tuż przed
podaniem podgrzane było w żeliwnym
garnku, którego pokrywką sprawca
w późniejszej części wieczoru uderzył
kilkakrotnie gospodarza w głowę.
Do podobnych wniosków doszedł
lekarz sądowy. Przekazał je technikowi,
który towarzyszył mu podczas obdukcji,
ponieważ w czasie zaplanowanej narady
zespołu dochodzeniowego miał na
głowie ważniejsze sprawy. Na
ostateczną wersję pisemnej opinii
musieli co prawda zaczekać jeszcze
jakiś tydzień, ale do postawienia
wstępnej diagnozy wystarczyły
standardowe nacięcia i wyszkolone oko.
– Żul, jak wy to mówicie w policji –
wyjaśnił lekarz sądowy, w porównaniu
z resztą towarzystwa człowiek
wykształcony, od którego oczekiwano
dbałości o język.
Wszystko to razem – relacje sąsiadów,
skrupulatne zapiski dotyczące ofiary,
przedmioty znalezione na miejscu
zdarzenia, ustalenia lekarza sądowego –
składały się na pełny obraz zdarzeń.
Dwaj żule, starzy dobrzy znajomi,
umawiają się na wspólną kolację,
a raczej popijawę, i w którymś
momencie dochodzi między nimi do
kłótni na temat jakiejś błahostki, po
czym jeden z nich kończy wieczór,
zabijając tego drugiego.
Nic dodać, nic ująć. Śledczy mieli
wszelkie podstawy, by sądzić, że uda im
się znaleźć sprawcę w najbliższym
otoczeniu ofiary, wśród podobnych mu
odszczepieńców, dlatego od razu zabrali
się do roboty. Tego typu morderstwa
wyjaśniano w dziewięciu przypadkach
na dziesięć, a materiały dowodowe
lądowały na biurku prokuratora w ciągu
najwyżej miesiąca.
Była to więc typowa sprawa i żadnemu
z policjantów z komendy w Solnie
biorących udział we wstępnej naradzie
nie przyszło do głowy, żeby zamówić
dodatkową ekspertyzę, na przykład od
zespołu profilerów Komendy Głównej,
a tym bardziej od współpracującego
z nią nadwornego profesora
kryminologii, który tak na marginesie
mieszkał zaledwie kilka przecznic od
ofiary.
Żaden z ekspertów nie odezwał się też
z własnej inicjatywy, zresztą może
i dobrze, bo i tak potwierdziłby tylko to,
co już wszyscy wiedzieli. Przynajmniej
nie musieli wypinać swoich uczonych
tyłków do chłosty z rąk opinii
publicznej.
Wkrótce miało się bowiem okazać, że
wnioski płynące z obfitego materiału
dowodowego, rozległego
doświadczenia funkcjonariuszy
i zwykłej intuicji, którą choćby
w niewielkim stopniu posiada każdy
prawdziwy policjant, były chybione.
– Tylko krótko – powiedziała Anna
Holt, przełożona Bäckströma, szefowa
komendy rejonowej Västerort, gdy dzień
po zabójstwie Bäckström zdawał jej
relację z prowadzonego śledztwa.
– Zwykły żul – powiedział, kiwając
ciężko głową.
– Masz pięć minut – westchnęła Holt,
bo czekało ją jeszcze kilka spraw,
z których co najmniej jedna była dużo
bardziej skomplikowana niż sprawa
Bäckströma.
3
W CZWARTEK 15 MAJA słońce
wzeszło nad Hasselstigen
jeden w Solnie już dwadzieścia po
trzeciej. Dokładnie dwie godziny
i czterdzieści minut, zanim pojawił się
tam Septimus Akofeli, lat dwadzieścia
pięć, z dostawą porannych gazet.
Septimus Akofeli był na co dzień
kurierem rowerowym, ale od niespełna
roku dorabiał, roznosząc gazety w kilku
kwartałach wzdłuż Råsundavägen,
między innymi do bloku przy
Hasselstigen jeden. Był uchodźcą
z południowej Somalii, niewielkiej
wioski oddalonej o zaledwie pół dnia
piechotą od granicy z Kenią. Do nowej
ojczyzny przyjechał w dniu swoich
trzynastych urodzin, a trafił akurat do
Szwecji, bo pięć lat wcześniej
przeprowadzili się tu jego ciotka, wujek
i kuzyni. Pozostali członkowie rodziny
nie żyli lub, jak kto woli, zostali
zamordowani, gdyż tylko niewielu z nich
umarło śmiercią naturalną.
Septimus Akofeli nie był zwykłym
somalijskim uchodźcą, gotowym
przystać na każde warunki. Miał bliskich
krewnych, którzy wzięli go pod swoją
opiekę, a za jego przyjazdem
przemawiały poważne względy
humanitarne. Z czasem wszystko zaczęło
się powoli układać. Przynajmniej na
tyle, na ile mogło się układać komuś
takiemu jak on.
Septimus Akofeli ukończył szwedzką
szkołę podstawową i liceum
z zadowalającymi lub wręcz dobrymi
ocenami z większości przedmiotów.
Następnie przez trzy lata studiował na
uniwersytecie w Sztokholmie. Zdał
egzamin licencjacki z filologii,
z angielskim jako przedmiotem
wiodącym, następnie egzamin na prawo
jazdy i w wieku dwudziestu dwóch lat
został szwedzkim obywatelem. Przez
pewien czas szukał pracy i w końcu ją
znalazł: został kurierem w Ekokurierze –
„Jesteś eko? Wybierz nas!”. Niedługo
potem, gdy w skrzynce znalazł
wezwanie do spłaty pożyczki
studenckiej, zaczął dorabiać jako
gazeciarz. Od kilku lat mieszkał
w kawalerce przy Fornbyvägen
w Rinkeby.
Septimus Akofeli robił swoje i nie był
dla nikogo ciężarem. Krótko mówiąc,
osiągnął znacznie więcej niż inni,
wbrew swojemu pochodzeniu, i miał
więcej szczęścia niż niemal wszyscy
inni w podobnej sytuacji życiowej.
Septimus Akofeli nie był zwykłym
somalijskim uchodźcą. Po pierwsze,
jego imię było nietypowe, nawet wśród
somalijskiej mniejszości
chrześcijańskiej, a po drugie, jego skóra
miała znacznie jaśniejszy odcień niż
skóra jego rodaków. Powodem tego była
osoba pastora Kościoła anglikańskiego
na misji w Afryce, Mortimera S.
Craigha – S jak Septimus – który
dopuścił się złamania szóstego
przykazania. Uczynił matkę Septimusa
brzemienną, szybko zrozumiał swój
błąd, otrzymał przebaczenie od Boga
i z dnia na dzień powrócił do swojej
parafii w niewielkiej wiosce Great
Dunsford w Hampshire, położonej
w jednym z najbardziej urokliwych
zakątków świata.
W czwartek 15 maja pięć po szóstej
rano Septimus Akofeli, lat dwadzieścia
pięć, znalazł ciało Karla Danielssona,
lat sześćdziesiąt osiem, w przedpokoju
mieszkania na pierwszym piętrze przy
ulicy Hasselstigen jeden, Solna. Drzwi
do mieszkania były otwarte, a ciało
zmarłego leżało metr od progu. Septimus
Akofeli odłożył na bok egzemplarz
„Svenska Dagbladet”, który zamierzał
wrzucić do skrzynki nieżyjącego już
prenumeratora, pochylił się i przyjrzał
uważnie ciału. Następnie ucisnął
ostrożnie jego sztywne policzki,
pokręcił głową i zadzwonił pod numer
alarmowy 112.
Sześć minut po szóstej został
przełączony na centralę policji na
Kungsholmen w Sztokholmie. Dyżurny
poprosił, żeby zaczekał na linii, a sam
w tym czasie powiadomił lokalne
patrole policji i natychmiast otrzymał
odpowiedź od jednego z nich,
znajdującego się na Frösundaleden,
zaledwie kilkaset metrów od
zgłoszonego adresu. „Podejrzenie
zabójstwa na Hasselstigen jeden,
Solna”. Uprzedził ich, że „osoba płci
męskiej”, która zgłosiła zdarzenie,
„mówiła podejrzanie zwięźle i dziwnie
opanowanym głosem”, co pewnie warto
było wziąć pod uwagę, bo może ktoś
robił sobie żarty z policji, a nawet miał
bardziej „poważne zaburzenia...”.
W rzeczywistości sprawa była
znacznie mniej skomplikowana, czego
jednak nie mógł wiedzieć dyspozytor.
Septimus Akofeli przywykł do
dokonywania tego typu odkryć,
ponieważ już jako mały chłopiec
widział znacznie więcej nieżywych
i okaleczonych ludzi niż którykolwiek
z dziewięciu milionów obywateli
zamieszkujących jego nową ojczyznę.
Septimus Akofeli był niskim
i szczupłym mężczyzną, ledwie sto
sześćdziesiąt siedem centymetrów
wzrostu i pięćdziesiąt pięć kilo wagi.
Był też dobrze zbudowany
i wysportowany, o co zresztą nie trudno,
jeśli co rano biega się przez kilka godzin
po schodach, a potem przez resztę dnia
jeździ na rowerze, wożąc listy i paczki
do klientów, którym nie jest obojętny los
Ziemi i którzy nie lubią siedzieć
z założonymi rękami.
Septimus Akofeli był przystojnym
mężczyzną o ciemnej, oliwkowej skórze,
klasycznych rysach twarzy i profilu,
który z powodzeniem mógłby widnieć na
jakiejś starej egipskiej wazie.
Naturalnie nie mógł wiedzieć, co
takiego pomyślał komisarz szwedzkiej
policji, który pracował jako dyżurny
w centrali telefonicznej, a co do
wspomnień z dzieciństwa, to zrobił
wszystko, żeby o nich zapomnieć.
Najpierw spełnił prośbę i zaczekał na
linii. Po kilku minutach pokręcił
zrezygnowany głową, przerwał
połączenie, o którym dyżurny zdążył już
najwyraźniej zapomnieć, postawił torbę
na ziemi i usiadł na schodach przy
drzwiach do mieszkania, bo mimo
wszystko chciał zostać na miejscu, tak
jak obiecał.
Po kilku minutach miał już
towarzystwo. Najpierw ktoś ostrożnie
otworzył, a potem zamknął drzwi
wejściowe. Po chwili Septimus usłyszał
szuranie na schodach. Następnie stanęło
przed nim dwoje policjantów
w mundurach: czterdziestoletni
mężczyzna, a za nim znacznie młodsza
funkcjonariuszka. Mężczyzna trzymał
prawą rękę na kolbie pistoletu, lewą
wykonał uspokajający gest, a jego
młodsza koleżanka chwyciła za stalową
pałkę i ją rozłożyła.
– Okej – powiedział mężczyzna i skinął
w kierunku Akofeliego. – Zrobimy tak.
Najpierw wyciągniemy rączki do góry,
potem wstaniemy, obrócimy się plecami
i rozstawimy nogi.
Jacy my, pomyślał Septimus Akofeli,
a potem zrobił, jak mu kazano.
4
HASSELSTIGEN TO NIEWIELKA
przecznica Råsunda-vägen, długa na
zaledwie dwieście metrów, oddalona
o niecałe pół kilometra od stadionu,
w pobliżu dawnego studia filmowego
Telewizji Szwedzkiej w tak zwanym
Miasteczku Filmowym w Råsunda.
Zabudowana ekskluzywną
mieszkaniówką z lokalami
własnościowymi i zgoła innymi
mieszkańcami niż przy Hasselstigen
jeden.
Budynek przy Hasselstigen jeden został
ukończony jesienią 1945 roku, zaraz po
wojnie. Okoliczni mieszkańcy nazywali
go domem zapomnianym przez Boga,
a jeśli nie przez Boga, to przynajmniej
przez gospodarza. Był to czteropiętrowy
ceglany budynek składający się głównie
z mieszkań jedno- i dwupokojowych, od
dawna wymagający odnowienia
elewacji, wymiany rur i całej reszty.
Podobnie mieszkańcy, oni również
pamiętali lepsze czasy. Dwudziestu żyło
samotnie; w większości byli to emeryci.
Mieszkało tu również osiem starszych
par, wszystkie na emeryturze, a także
kobieta w średnim wieku, lat
czterdzieści dziewięć, która zajmowała
dwupokojowe mieszkanie wraz
z dwudziestodziewięcioletnim synem,
będącym na rencie. Sąsiedzi uznawali
go za dziwaka, choć raczej niegroźnego
i uprzejmego, a nawet chętnego do
pomocy. Przez wiele lat mieszkał
z matką, ale teraz został sam, bo wskutek
wylewu trafiła do ośrodka
rehabilitacyjnego.
Jedenastu mieszkańców budynku
prenumerowało codzienną prasę, sześciu
„Dagens Nyheter”, a pięciu „Svenska
Dagbladet”, tym zaś, który już od roku
dbał o to, żeby co rano gazety znalazły
się w ich skrzynkach, był właśnie
Septimus Akofeli. Punkt szósta rano
i zawsze osobiście.
W kamienicy przy Hasselstigen
mieszkało łącznie czterdzieści jeden
osób, a raczej czterdzieści, bo jedna
z nich właśnie została zamordowana.
W czwartek po południu komenda
rejonowa policji w Solnie miała już
listę wszystkich mieszkańców, w tym
ofiary.
Od chwili, gdy na centrali zadzwonił
LEIF GW PERSSON TEN, KTO ZABIJE SMOKA To jest zła bajka dla dużych dzieci. Leif GW Persson 1 POPLAMIONY SOSEM KRAWAT, żeliwna pokrywka do garnka i zwykły młotek tapicerski z odłamanym
trzonkiem. Tyle właśnie udało się znaleźć technikom z komendy w Solnie podczas wstępnych oględzin miejsca zdarzenia. Nie trzeba było być technikiem kryminalistyki, by stwierdzić, że zostały użyte do zabójstwa. Wystarczyło mieć oczy z przodu głowy i żołądek na tyle mocny, by zniósł ten makabryczny widok. Wkrótce zresztą miało się okazać, że młotek tapicerski z odłamanym trzonkiem nie został – jak początkowo zakładano – użyty do popełnienia zbrodni, co stwierdzono z przekonaniem graniczącym z pewnością. I gdy technicy zajęci byli swoimi sprawami, zespół dochodzeniowy zabrał się do tego, co należało zrobić
w pierwszej kolejności. Porozmawiano z bliższymi i dalszymi sąsiadami, zebrano informacje na temat ofiary i wszelkie spostrzeżenia, które mogły wnieść coś do sprawy. Następnie członkini zespołu, pracowniczka cywilna policji, bo zwykle to takim funkcjonariuszom przypadała tego rodzaju robota, usiadła do komputera i zebrała wszystkie dostępne informacje. Niebawem ukazał im się zarys smutnej historii typowej ofiary zabójstwa z kart szwedzkiej kryminalistyki z ostatnich stu pięćdziesięciu lat, to znaczy od czasu, kiedy prowadzone były statystyki. Prawdopodobnie jednak podobieństwa były znacznie dawniejsze, księgi z czasów wczesnego średniowiecza nie
różniły się bowiem zbytnio pod tym względem od statystyk sądowych obejmujących czasy społeczeństwa przemysłowego. Innymi słowy, mieli do czynienia z typową ofiarą zabójstw popełnianych w Szwecji w ciągu ostatniego tysiąclecia. Innymi słowy: „Samotny mężczyzna w średnim wieku z marginesu społecznego z poważnym problemem alkoholowym”. – Zwykły żul – jak go określił prowadzący postępowanie przygotowawcze inspektor kryminalny z komendy w Solnie, gdy relacjonował sprawę swojej przełożonej po wstępnej naradzie zespołu dochodzeniowego.
2 I CHOĆ RELACJI SĄSIADÓW oraz wypisów z wszelkich dostępnych rejestrów starczyłoby na niejedno dochodzenie, również technicy zadbali o kolejne argumenty na poparcie zarysowującej się tezy. – Typowe zabójstwo po pijaku, jeśli chcesz znać moje zdanie, Bäckström – podsumował starszy z nich, Peter Niemi, gdy na naradzie przedstawiał zgromadzonym stanowisko własne i swojego kolegi. Zarówno krawat, pokrywka do garnka, jak i młotek tapicerski należały do ofiary i znajdowały się w mieszkaniu, zanim doszło do tego przykrego zdarzenia.
W przypadku krawata sprawa wydawała się oczywista, bo był zawiązany na szyi ofiary. Zgodnie z powszechnie przyjętym sposobem – pod kołnierzykiem, tym razem jednak zaciągnięty o dodatkowe pięć centymetrów ciaśniej i na wszelki wypadek zawiązany pod krtanią na zwykły babski węzeł. Wszystko wskazywało na to, że w godzinach poprzedzających zabójstwo w mieszkaniu tym dwie osoby zasiadły do jedzenia i picia, z czego jedna – sądząc po odciskach palców – miała stać się wkrótce ofiarą. Puste butelki po wódce i puszki po piwie, szklanki, resztki jedzenia na dwóch talerzach stojących na stole w salonie wraz z resztkami jedzenia w niewielkiej
kuchni pozwalały stwierdzić, że ostatni posiłek ofiary stanowiło danie należące już do klasyki szwedzkiej kuchni: smażona wieprzowina z fasolą. Sądząc po leżącym w koszu opakowaniu, danie to zostało zakupione tego samego dnia w pobliskim sklepie ICA. Tuż przed podaniem podgrzane było w żeliwnym garnku, którego pokrywką sprawca w późniejszej części wieczoru uderzył kilkakrotnie gospodarza w głowę. Do podobnych wniosków doszedł lekarz sądowy. Przekazał je technikowi, który towarzyszył mu podczas obdukcji, ponieważ w czasie zaplanowanej narady zespołu dochodzeniowego miał na głowie ważniejsze sprawy. Na ostateczną wersję pisemnej opinii
musieli co prawda zaczekać jeszcze jakiś tydzień, ale do postawienia wstępnej diagnozy wystarczyły standardowe nacięcia i wyszkolone oko. – Żul, jak wy to mówicie w policji – wyjaśnił lekarz sądowy, w porównaniu z resztą towarzystwa człowiek wykształcony, od którego oczekiwano dbałości o język. Wszystko to razem – relacje sąsiadów, skrupulatne zapiski dotyczące ofiary, przedmioty znalezione na miejscu zdarzenia, ustalenia lekarza sądowego – składały się na pełny obraz zdarzeń. Dwaj żule, starzy dobrzy znajomi, umawiają się na wspólną kolację, a raczej popijawę, i w którymś momencie dochodzi między nimi do
kłótni na temat jakiejś błahostki, po czym jeden z nich kończy wieczór, zabijając tego drugiego. Nic dodać, nic ująć. Śledczy mieli wszelkie podstawy, by sądzić, że uda im się znaleźć sprawcę w najbliższym otoczeniu ofiary, wśród podobnych mu odszczepieńców, dlatego od razu zabrali się do roboty. Tego typu morderstwa wyjaśniano w dziewięciu przypadkach na dziesięć, a materiały dowodowe lądowały na biurku prokuratora w ciągu najwyżej miesiąca. Była to więc typowa sprawa i żadnemu z policjantów z komendy w Solnie biorących udział we wstępnej naradzie nie przyszło do głowy, żeby zamówić dodatkową ekspertyzę, na przykład od
zespołu profilerów Komendy Głównej, a tym bardziej od współpracującego z nią nadwornego profesora kryminologii, który tak na marginesie mieszkał zaledwie kilka przecznic od ofiary. Żaden z ekspertów nie odezwał się też z własnej inicjatywy, zresztą może i dobrze, bo i tak potwierdziłby tylko to, co już wszyscy wiedzieli. Przynajmniej nie musieli wypinać swoich uczonych tyłków do chłosty z rąk opinii publicznej. Wkrótce miało się bowiem okazać, że wnioski płynące z obfitego materiału dowodowego, rozległego doświadczenia funkcjonariuszy i zwykłej intuicji, którą choćby
w niewielkim stopniu posiada każdy prawdziwy policjant, były chybione. – Tylko krótko – powiedziała Anna Holt, przełożona Bäckströma, szefowa komendy rejonowej Västerort, gdy dzień po zabójstwie Bäckström zdawał jej relację z prowadzonego śledztwa. – Zwykły żul – powiedział, kiwając ciężko głową. – Masz pięć minut – westchnęła Holt, bo czekało ją jeszcze kilka spraw, z których co najmniej jedna była dużo bardziej skomplikowana niż sprawa Bäckströma. 3
W CZWARTEK 15 MAJA słońce wzeszło nad Hasselstigen jeden w Solnie już dwadzieścia po trzeciej. Dokładnie dwie godziny i czterdzieści minut, zanim pojawił się tam Septimus Akofeli, lat dwadzieścia pięć, z dostawą porannych gazet. Septimus Akofeli był na co dzień kurierem rowerowym, ale od niespełna roku dorabiał, roznosząc gazety w kilku kwartałach wzdłuż Råsundavägen, między innymi do bloku przy Hasselstigen jeden. Był uchodźcą z południowej Somalii, niewielkiej wioski oddalonej o zaledwie pół dnia piechotą od granicy z Kenią. Do nowej ojczyzny przyjechał w dniu swoich
trzynastych urodzin, a trafił akurat do Szwecji, bo pięć lat wcześniej przeprowadzili się tu jego ciotka, wujek i kuzyni. Pozostali członkowie rodziny nie żyli lub, jak kto woli, zostali zamordowani, gdyż tylko niewielu z nich umarło śmiercią naturalną. Septimus Akofeli nie był zwykłym somalijskim uchodźcą, gotowym przystać na każde warunki. Miał bliskich krewnych, którzy wzięli go pod swoją opiekę, a za jego przyjazdem przemawiały poważne względy humanitarne. Z czasem wszystko zaczęło się powoli układać. Przynajmniej na tyle, na ile mogło się układać komuś takiemu jak on. Septimus Akofeli ukończył szwedzką
szkołę podstawową i liceum z zadowalającymi lub wręcz dobrymi ocenami z większości przedmiotów. Następnie przez trzy lata studiował na uniwersytecie w Sztokholmie. Zdał egzamin licencjacki z filologii, z angielskim jako przedmiotem wiodącym, następnie egzamin na prawo jazdy i w wieku dwudziestu dwóch lat został szwedzkim obywatelem. Przez pewien czas szukał pracy i w końcu ją znalazł: został kurierem w Ekokurierze – „Jesteś eko? Wybierz nas!”. Niedługo potem, gdy w skrzynce znalazł wezwanie do spłaty pożyczki studenckiej, zaczął dorabiać jako gazeciarz. Od kilku lat mieszkał w kawalerce przy Fornbyvägen
w Rinkeby. Septimus Akofeli robił swoje i nie był dla nikogo ciężarem. Krótko mówiąc, osiągnął znacznie więcej niż inni, wbrew swojemu pochodzeniu, i miał więcej szczęścia niż niemal wszyscy inni w podobnej sytuacji życiowej. Septimus Akofeli nie był zwykłym somalijskim uchodźcą. Po pierwsze, jego imię było nietypowe, nawet wśród somalijskiej mniejszości chrześcijańskiej, a po drugie, jego skóra miała znacznie jaśniejszy odcień niż skóra jego rodaków. Powodem tego była osoba pastora Kościoła anglikańskiego na misji w Afryce, Mortimera S. Craigha – S jak Septimus – który dopuścił się złamania szóstego
przykazania. Uczynił matkę Septimusa brzemienną, szybko zrozumiał swój błąd, otrzymał przebaczenie od Boga i z dnia na dzień powrócił do swojej parafii w niewielkiej wiosce Great Dunsford w Hampshire, położonej w jednym z najbardziej urokliwych zakątków świata. W czwartek 15 maja pięć po szóstej rano Septimus Akofeli, lat dwadzieścia pięć, znalazł ciało Karla Danielssona, lat sześćdziesiąt osiem, w przedpokoju mieszkania na pierwszym piętrze przy ulicy Hasselstigen jeden, Solna. Drzwi do mieszkania były otwarte, a ciało zmarłego leżało metr od progu. Septimus Akofeli odłożył na bok egzemplarz „Svenska Dagbladet”, który zamierzał
wrzucić do skrzynki nieżyjącego już prenumeratora, pochylił się i przyjrzał uważnie ciału. Następnie ucisnął ostrożnie jego sztywne policzki, pokręcił głową i zadzwonił pod numer alarmowy 112. Sześć minut po szóstej został przełączony na centralę policji na Kungsholmen w Sztokholmie. Dyżurny poprosił, żeby zaczekał na linii, a sam w tym czasie powiadomił lokalne patrole policji i natychmiast otrzymał odpowiedź od jednego z nich, znajdującego się na Frösundaleden, zaledwie kilkaset metrów od zgłoszonego adresu. „Podejrzenie zabójstwa na Hasselstigen jeden, Solna”. Uprzedził ich, że „osoba płci
męskiej”, która zgłosiła zdarzenie, „mówiła podejrzanie zwięźle i dziwnie opanowanym głosem”, co pewnie warto było wziąć pod uwagę, bo może ktoś robił sobie żarty z policji, a nawet miał bardziej „poważne zaburzenia...”. W rzeczywistości sprawa była znacznie mniej skomplikowana, czego jednak nie mógł wiedzieć dyspozytor. Septimus Akofeli przywykł do dokonywania tego typu odkryć, ponieważ już jako mały chłopiec widział znacznie więcej nieżywych i okaleczonych ludzi niż którykolwiek z dziewięciu milionów obywateli zamieszkujących jego nową ojczyznę. Septimus Akofeli był niskim i szczupłym mężczyzną, ledwie sto
sześćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu i pięćdziesiąt pięć kilo wagi. Był też dobrze zbudowany i wysportowany, o co zresztą nie trudno, jeśli co rano biega się przez kilka godzin po schodach, a potem przez resztę dnia jeździ na rowerze, wożąc listy i paczki do klientów, którym nie jest obojętny los Ziemi i którzy nie lubią siedzieć z założonymi rękami. Septimus Akofeli był przystojnym mężczyzną o ciemnej, oliwkowej skórze, klasycznych rysach twarzy i profilu, który z powodzeniem mógłby widnieć na jakiejś starej egipskiej wazie. Naturalnie nie mógł wiedzieć, co takiego pomyślał komisarz szwedzkiej policji, który pracował jako dyżurny
w centrali telefonicznej, a co do wspomnień z dzieciństwa, to zrobił wszystko, żeby o nich zapomnieć. Najpierw spełnił prośbę i zaczekał na linii. Po kilku minutach pokręcił zrezygnowany głową, przerwał połączenie, o którym dyżurny zdążył już najwyraźniej zapomnieć, postawił torbę na ziemi i usiadł na schodach przy drzwiach do mieszkania, bo mimo wszystko chciał zostać na miejscu, tak jak obiecał. Po kilku minutach miał już towarzystwo. Najpierw ktoś ostrożnie otworzył, a potem zamknął drzwi wejściowe. Po chwili Septimus usłyszał szuranie na schodach. Następnie stanęło przed nim dwoje policjantów
w mundurach: czterdziestoletni mężczyzna, a za nim znacznie młodsza funkcjonariuszka. Mężczyzna trzymał prawą rękę na kolbie pistoletu, lewą wykonał uspokajający gest, a jego młodsza koleżanka chwyciła za stalową pałkę i ją rozłożyła. – Okej – powiedział mężczyzna i skinął w kierunku Akofeliego. – Zrobimy tak. Najpierw wyciągniemy rączki do góry, potem wstaniemy, obrócimy się plecami i rozstawimy nogi. Jacy my, pomyślał Septimus Akofeli, a potem zrobił, jak mu kazano. 4 HASSELSTIGEN TO NIEWIELKA
przecznica Råsunda-vägen, długa na zaledwie dwieście metrów, oddalona o niecałe pół kilometra od stadionu, w pobliżu dawnego studia filmowego Telewizji Szwedzkiej w tak zwanym Miasteczku Filmowym w Råsunda. Zabudowana ekskluzywną mieszkaniówką z lokalami własnościowymi i zgoła innymi mieszkańcami niż przy Hasselstigen jeden. Budynek przy Hasselstigen jeden został ukończony jesienią 1945 roku, zaraz po wojnie. Okoliczni mieszkańcy nazywali go domem zapomnianym przez Boga, a jeśli nie przez Boga, to przynajmniej przez gospodarza. Był to czteropiętrowy ceglany budynek składający się głównie
z mieszkań jedno- i dwupokojowych, od dawna wymagający odnowienia elewacji, wymiany rur i całej reszty. Podobnie mieszkańcy, oni również pamiętali lepsze czasy. Dwudziestu żyło samotnie; w większości byli to emeryci. Mieszkało tu również osiem starszych par, wszystkie na emeryturze, a także kobieta w średnim wieku, lat czterdzieści dziewięć, która zajmowała dwupokojowe mieszkanie wraz z dwudziestodziewięcioletnim synem, będącym na rencie. Sąsiedzi uznawali go za dziwaka, choć raczej niegroźnego i uprzejmego, a nawet chętnego do pomocy. Przez wiele lat mieszkał z matką, ale teraz został sam, bo wskutek wylewu trafiła do ośrodka
rehabilitacyjnego. Jedenastu mieszkańców budynku prenumerowało codzienną prasę, sześciu „Dagens Nyheter”, a pięciu „Svenska Dagbladet”, tym zaś, który już od roku dbał o to, żeby co rano gazety znalazły się w ich skrzynkach, był właśnie Septimus Akofeli. Punkt szósta rano i zawsze osobiście. W kamienicy przy Hasselstigen mieszkało łącznie czterdzieści jeden osób, a raczej czterdzieści, bo jedna z nich właśnie została zamordowana. W czwartek po południu komenda rejonowa policji w Solnie miała już listę wszystkich mieszkańców, w tym ofiary. Od chwili, gdy na centrali zadzwonił