LEIF G.W. PERSSON
UMIERAJĄCY DETEKTYW
I
Oko za oko...
Księga Wyjścia 21:24
Rozdział 1
Poniedziałek, 5 lipca 2010
roku, wieczorem
Na Karlbergsvägen 66 w
Sztokholmie stoi Günters, budka z
najlepszymi w Szwecji kiełbaskami.
Otoczona solidnymi
kilkupiętrowymi kamienicami z
początku ubiegłego stulecia,
murowanymi starannie, cegła po
cegle, o tynkowanych fasadach, z
wykuszami i staroświeckimi
szczeblinowymi oknami. Przed
kamienicami rozlegle trawniki,
wzdłuż ulic drzewa obficie pokryte
liśćmi, przynajmniej o tej porze
roku. Przy wejściach i na klatkach
schodowych budynków często widać
marmur, dekoracyjny fryz pod
sufitem, sztukaterię, czasem
ozdobną lamperię. Dębowe listwy,
futryny i drzwi. Wszystko tu
emanuje bogactwem i spokojem.
Zaletą Güntersa jest również
dobra lokalizacja: na rogatkach
najpiękniejszej stolicy świata.
Zaledwie kilkaset metrów na
południe od zamku Karlberg i
szpitala uniwersyteckiego
Karolińska, niedaleko dwóch
dużych tras wylotowych z północnej
części śródmieścia.
Tego dnia Lars Martin Johansson,
były szef Komendy Głównej Policji,
właściwie powinien być w swoim
letnim domu w Roslagen. Rano
musiał jednak podjechać do miasta
na spotkanie w banku, żeby
dopełnić formalności związanych z
leśnym interesem, który ubit ze
swoim najstarszym bratem.
Gdy już to załatwił, przypomniały
mu się jak zwykle kolejne sprawy o
bardziej lub mniej prywatnym
charakterze, którymi z
powodzeniem mógł się zająć od
ręki. Lista zadań szybko się
wydłużyła i kiedy nadszedł czas, by
wracać do żony i letniej oazy
spokoju na R?dmanso, zbliżała się
ósma, a Johansson był głodny jak
wilk.
Zaledwie kilkaset metrów przed
wjazdem na Roslagstull, z którego
wyjeżdżało się dalej na północ, głód
zwyciężył. Johansson zorientował
się, że za nic nie wytrzyma godziny
za kółkiem, skoro już teraz jego
żołądek ryczał, domagając się
jedzenia. Nie ma rady, trzeba
podjechać do budki z najlepszymi w
Szwecji kiełbaskami po solidnie
doprawioną jugosłowiańską
bratwurst z kiszonym ogórkiem z
Wysp Alandzkich, kiszoną kapustą i
musztardą z Dijon. Albo cygańską
wurst pachnącą świeżo zmielonym
pieprzem, papryką i cebulą. A może
Johansson powinien pozostać
wierny swoim norrlandzkim
korzeniom i zjeść lekko wędzoną
kiełbaskę z łosia z domowej roboty
ziemniaczanym purée Güntersa?
Pogrążony w tych przyjemnych
rozważaniach zaparkował zaledwie
kilka metrów od budki, zaraz za
jednym z radiowozów policji
sztokholmskiej. Podobnie jak on
wjechał przednimi kołami na
chodnik. Wygodnie dla kierowcy i
dla jadących samochodów, choć nie
do końca zgodnie z przepisami. Od
trzech lat był na policyjnej
emeryturze, ale niektóre
przyzwyczajenia nabyte w ciągu
prawie pięćdziesięciu lat służby
tkwiły w nim głęboko.
Ciepły i słoneczny początek lipca,
wieczór równie ciepły jak mijający
dzień. Wyjątkowo nieodpowiedni
czas na kiełbasę. To mogło
tłumaczyć, dlaczego kolejka przed
budką składała się wyłącznie z
czterech jego młodszych kolegów z
grupy szybkiego reagowania. Byłych
kolegów, jeśli chodzi o ścisłość.
Poznali go. Ukłonili się,
uśmiechnęli, a dowódca zasalutował
do krótko ostrzyżonej głowy, choć
czapkę policyjną miał zatkniętą za
pasek.
- Co słychać, chłopcy? - zapytał
Johansson, który powziął decyzję,
gdy tylko poczuł pierwsze
niebiańskie zapachy. Kiełbaska z
łosia musi zaczekać do jesieni.
Zapach dymu, pełny smak i
norrlandzka flegma... Z całym
szacunkiem, ale wieczór taki jak ten
zasługiwał na coś mocniejszego.
Choć może niezbyt mocnego, nie
prosto z południowych Bałkanów.
Wystarczą papryka, cebula, pieprz,
grubo mielona i lekko solona
wieprzowina. Przy tej pogodzie i w
takim nastroju trudno sobie
wyobrazić coś lepszego.
- Jest spokój, pomyśleliśmy, że
podjedziemy naładować baterie,
zanim znów się zacznie -
odpowiedział dowódca. - Prosimy
przodem, szefie, nam się nie
spieszy.
- Jestem na emeryturze -
powiedział z jakiegoś powodu
Johansson. - A na was czeka robota.
Kto by miał siłę ganiać za łobuzami
z pustym żołądkiem?
- Jeszcze się nie
zdecydowaliśmy. - Dowódca grupy
kiwnął głową z uśmiechem. - Więc
spokojnie.
- Skoro tak - powiedział
Johansson i zwrócił się w stronę
okienka. - Cygana z kiszoną kapustą
i francuską musztardą,i coś
zimnego do picia. Może być woda z
bąbelkami. Ta co zawsze.
Kiwnął ponaglająco głową w
stronę najniższego rangą
pomocnika. Młody talent o imieniu
Rudy był z pochodzenia
Austriakiem, podobnie jak nieżyjący
już od blisko dziesięciu lat Günter.
Niemal wszyscy pracownicy budki
pochodzili z ojczyzny jej założyciela.
Sebastian, najbliższy przyjaciel
Güntera, który przejął interes
jeszcze przed jego śmiercią, Udo,
który pracował tu od wielu lat,
Katja, która wpadała tylko czasami.
I jeszcze ktoś, kogo imienia nie
pamiętał. Jako ostatni dołączył
Rudy. Johansson znał ich
wszystkich, a i oni znali go od wielu
setek kiełbas. Gdy Rudy realizował
jego zamówienie, Johansson oddał
się pogawędce z kolegami. Byłymi
kolegami, jeśli chodzi o ścisłość.
- W tym roku mija czterdzieści
sześć lat, od kiedy zacząłem pracę w
prewencji w Sztokholmie -
powiedział Johansson. - Albo
czterdzieści siedem. Zresztą, czy to
ważne?
- Nosiliście wtedy szable? -
Najmłodszy z załogi uśmiechnął się
szeroko.
- Uważaj, chłopcze - powiedział
Johansson. Miły dzieciak -
pomyślał.
- A potem była dochodzeniówka
- stwierdził przełożony młodego
talentu, który najwyraźniej dobrze
znał historię Johanssona.
- Czyli wiesz. Piętnaście lat -
potwierdził.
- Razem z Jarnebringiem -
wtrącił inny.
- Nie inaczej. Wiecie wszystko o
starej gwardii.
- Pracowałem tam. Jarnis, Bossę,
był moim szefem. Najlepszym,
jakiego miałem - dodał z jakiegoś
powodu.
- Do bułki czy woli szef na tacce?
- wtrącił Rudy, unosząc świeżo
zdjętą z grilla kiełbaskę.
- Tak jak zawsze - powiedział
Johansson. - Weź bułkę, wyrwij
środek, włóż kiełbasę, kapustę i
musztardę. - Aż tak trudno
zapamiętać? - pomyślał.
- Na czym to skończyliśmy? -
zapytał głośno i skinął w stronę
kolegi, którego szefem był jego
najlepszy przyjaciel.
- Jarnebring, Bo Jarnebring.
- Właśnie - powiedział
Johansson, przesadnie akcentując,
jak ktoś, kto stracił wątek. -
Właśnie, Jarnebring. Też jest na
emeryturze, przeszedł rok temu, w
wieku sześćdziesięciu pięciu lat.
Poza tym wiedzie mu się doskonale.
Spotykamy się regularnie i
opowiadamy sobie bajki z
przeszłości.
- Niech go szef pozdrowi od
Patrika Åkessona, Pe-dwa. Było nas
w grupie dwóch Patrików, a ja
dołączyłem jako drugi, więc Jarnis
dał mi ksywę, żeby nie było
nieporozumień.
- To w jego stylu - powiedział
Johansson. Skinął głową, wziął
resztę, kiełbasę i wodę mineralną.
Ponownie skinął głową, głównie
dlatego, że nie miał nic więcej do
powiedzenia.
- Uważajcie na siebie, chłopcy -
dodał. - Słyszałem, że od moich
czasów trochę się tu zmieniło.
W odpowiedzi wszyscy kiwnęli
głowami, nagle spoważnieli, a ich
przełożony kolejny raz oddał
honory, dotykając dłonią krótko
ostrzyżonej głowy.
Za moich czasów wyleciałbyś za
to, że salutujesz do gołej głowy -
pomyślał Johansson, z trudem
gramoląc się do samochodu.
Wcisnął butelkę w uchwyt między
siedzeniami i przełożył bułkę z
lewej ręki do prawej. W tej samej
chwili ktoś musiał wbić mu kolec w
kark. Żadnego ćmienia
zapowiadającego zwykłą migrenę,
tylko ostry, rozdzierający ból, który
nagle przeszył cały tył głowy.
Odgłosy ulicy stały się niewyraźne,
niezrozumiałe i umilkły. Przed
oczami pojawiła się ciemność:
najpierw prawe oko, potem lewe,
jakby ktoś zaciągał roletę, która
zacięła się na trzech czwartych
wysokości. Zdrętwiałe ramię i
zastygłe, sztywne palce. Upuszczona
między fotele kiełbasa.
Potem już tylko ciemność, cisza.
Rozdział 2
Od poniedziałku, 5 lipca 2010
roku, wieczorem, do środy, 7
lipca 2010 roku, po południu
Lars Martin Johansson leży
nieprzytomny. Krótko po północy,
gdy tylko jego stan się
ustabilizował, przeniesiono go z
intensywnej terapii na
neurochirurgię. Niedaleko, na
wypadek gdyby doszło do
komplikacji i trzeba go było
operować.
W mitologii greckiej bogiem snu
jest Hypnos, bliźniaczy brat
Tanatosa, boga śmierci. Obaj są
synami Nyks, bogini nocy. Żadne z
nich, nawet Nyks, nie jest bogiem
Johanssona, bo Johansson leży
nieprzytomny. Co prawda, czysto
fizjologicznie reaguje na światło,
gdy którejś z postaci w białym kitlu
przyjdzie do głowy podnieść mu
powieki i poświecić w oczy, ale
ponieważ nie jest tego świadomy, to
wszystko mu jedno.
Hypnos nie jest bogiem
Johanssona, bo on przecież nie śpi i
z całą pewnością nie ma snów, które
by go dręczyły lub które mogłyby
zmniejszyć jego udrękę. Do snów
potrzeba osób i zdarzeń, a jeśli ich
nie ma, wystarczą nierozumne
zwierzęta lub martwe przedmioty,
choćby zielona podryw- ka, nawet
jeśli jest w złym kolorze, albo sanki,
na których zjeżdżało się w
dzieciństwie. Tak czy inaczej, sny
wymagają świadomości, w której
mogą znaleźć punkt zaczepienia, a
tej Johanssonowi brakuje.
Również Tanatos nie ma nad nim
władzy Bo przecież Johansson żyje,
oddycha, a jego serce bije
samodzielnie. Nieważne, że
potrzebuje środków
wspomagających, które pozwalają
ustabilizować tętno, obniżyć
ciśnienie, rozrzedzić krew, które
koją jego ból, usypiają go i
uspokajają. Wszystkich tych igieł,
przewodów, wężyków i rurek, które
wbito w jego ciało lub do niego
doczepiono. Mimo to żyje i jeśli
akurat przebywa u Nyks, w nocy i
ciemnościach, to wszystko mu
jedno, bo nie jest tego świadomy.
Może to i dobrze, bo Nyks nie jest
szczególnie miłą kobietą, nawet jak
na postać mitologiczną. Jest boginią
zemsty, a któż prawy mógłby żywić
urazę do Larsa Martina
Johanssona?
Możliwe, że najbliższy jest mu
jednak Hypnos, w czasach antyku
przedstawiany zwykle jako młody
mężczyzna z makówkami w dłoni.
Samo to dowodzi, że starożytni
Grecy pojmowali rzeczy, na których
zrozumienie medycyna i
międzynarodowa przestępczość
narkotykowa potrzebowały
kolejnych paru tysiącleci. I gdyby
Johansson mial świadomość tego,
co sączy się do jego żył, z pewnością
pokiwałby twierdząco głową.
Nieważne. Johansson leży
nieprzytomny. Nie umarł, nie śpi, z
całą pewnością nie śni, o tym, żeby
przytaknął, nie ma nawet mowy, a
to, czy jest jasno, czy ciemno, nie
robi mu różnicy.
Rozdział 3
Środa, 7 lipca 2010 roku, po
południu
Zaczyna się od ćmiącego bólu z
tyłu głowy i percepcji światła. Nie
wiadomo, kiedy i dlaczego,
Johansson nagle się budzi.
Spostrzega, że leży w łóżku. Musiał
zasnąć na prawym ramieniu, bo
całkiem zdrętwiało. Palce ma
sztywne i nie może zacisnąć prawej
dłoni. Przy jego łóżku siedzi kobieta
w białym kitlu. Ma krótko ścięte
jasne włosy. Do kieszeni na piersi
włożyła stetoskop, żeby jeszcze
bardziej podkreślić, kim jest.
Co się, kurwa, dzieje? - myśli
Johansson. - Co się dzieje?
- mówi do kobiety w białym kitlu.
- Nazywam się Ulrika Stenholm
- odpowiada kobieta, przechylając
lekko głowę. - Jestem zastępcą
ordynatora tu, w szpitalu
Karolińska. Trafiłeś na mój oddział.
Na początek chciałabym spytać, czy
pamiętasz, jak się nazywasz.
Uśmiecha się i kiwa przyjaźnie
głową, pochyla ją do przodu, jakby
chciała złagodzić pytanie.
- Jak się nazywam? - pyta
Johansson. Co się, kurwa, dzieje? -
myśli ponownie.
- Jak się nazywasz? Pamiętasz?
- Johansson - odpowiada
Johansson. - Nazywam się
Johansson.
- A dalej? - znowu kiwnięcie,
kolejny przyjazny uśmiech. Kobieta
przechyla głowę na drugą stronę,
widać nie ma zamiaru się poddać.
- Johansson. Lars Martin
Johansson - odpowiada Johansson.
- Jak chcesz mnie zapytać o numer
osobisty, prawo jazdy mam w
portfelu. Noszę go zwykle w lewej
kieszeni spodni. Co się stało?
Tym razem kobieta przy jego
łóżku uśmiecha się znacznie szerzej.
- Leżysz na oddziale neurologii
szpitala Karolińska - odpowiada. -
W poniedziałek wieczorem miałeś
udar mózgu i trafiłeś tutaj. - Jej
głowa znów zmienia pozycję...
Krótko ostrzyżone blond włosy,
długa szczupła szyja bez cienia
zmarszczek.
- Jaki dziś dzień? - pyta
Johansson. Nawet o dobę nie
przekroczyła czterdziestki -
przychodzi mu na myśl z jakiegoś
LEIF G.W. PERSSON UMIERAJĄCY DETEKTYW I Oko za oko... Księga Wyjścia 21:24 Rozdział 1 Poniedziałek, 5 lipca 2010 roku, wieczorem Na Karlbergsvägen 66 w Sztokholmie stoi Günters, budka z
najlepszymi w Szwecji kiełbaskami. Otoczona solidnymi kilkupiętrowymi kamienicami z początku ubiegłego stulecia, murowanymi starannie, cegła po cegle, o tynkowanych fasadach, z wykuszami i staroświeckimi szczeblinowymi oknami. Przed kamienicami rozlegle trawniki, wzdłuż ulic drzewa obficie pokryte liśćmi, przynajmniej o tej porze roku. Przy wejściach i na klatkach schodowych budynków często widać marmur, dekoracyjny fryz pod sufitem, sztukaterię, czasem ozdobną lamperię. Dębowe listwy, futryny i drzwi. Wszystko tu
emanuje bogactwem i spokojem. Zaletą Güntersa jest również dobra lokalizacja: na rogatkach najpiękniejszej stolicy świata. Zaledwie kilkaset metrów na południe od zamku Karlberg i szpitala uniwersyteckiego Karolińska, niedaleko dwóch dużych tras wylotowych z północnej części śródmieścia. Tego dnia Lars Martin Johansson, były szef Komendy Głównej Policji, właściwie powinien być w swoim letnim domu w Roslagen. Rano musiał jednak podjechać do miasta na spotkanie w banku, żeby dopełnić formalności związanych z
leśnym interesem, który ubit ze swoim najstarszym bratem. Gdy już to załatwił, przypomniały mu się jak zwykle kolejne sprawy o bardziej lub mniej prywatnym charakterze, którymi z powodzeniem mógł się zająć od ręki. Lista zadań szybko się wydłużyła i kiedy nadszedł czas, by wracać do żony i letniej oazy spokoju na R?dmanso, zbliżała się ósma, a Johansson był głodny jak wilk. Zaledwie kilkaset metrów przed wjazdem na Roslagstull, z którego wyjeżdżało się dalej na północ, głód zwyciężył. Johansson zorientował
się, że za nic nie wytrzyma godziny za kółkiem, skoro już teraz jego żołądek ryczał, domagając się jedzenia. Nie ma rady, trzeba podjechać do budki z najlepszymi w Szwecji kiełbaskami po solidnie doprawioną jugosłowiańską bratwurst z kiszonym ogórkiem z Wysp Alandzkich, kiszoną kapustą i musztardą z Dijon. Albo cygańską wurst pachnącą świeżo zmielonym pieprzem, papryką i cebulą. A może Johansson powinien pozostać wierny swoim norrlandzkim korzeniom i zjeść lekko wędzoną kiełbaskę z łosia z domowej roboty ziemniaczanym purée Güntersa?
Pogrążony w tych przyjemnych rozważaniach zaparkował zaledwie kilka metrów od budki, zaraz za jednym z radiowozów policji sztokholmskiej. Podobnie jak on wjechał przednimi kołami na chodnik. Wygodnie dla kierowcy i dla jadących samochodów, choć nie do końca zgodnie z przepisami. Od trzech lat był na policyjnej emeryturze, ale niektóre przyzwyczajenia nabyte w ciągu prawie pięćdziesięciu lat służby tkwiły w nim głęboko. Ciepły i słoneczny początek lipca, wieczór równie ciepły jak mijający dzień. Wyjątkowo nieodpowiedni
czas na kiełbasę. To mogło tłumaczyć, dlaczego kolejka przed budką składała się wyłącznie z czterech jego młodszych kolegów z grupy szybkiego reagowania. Byłych kolegów, jeśli chodzi o ścisłość. Poznali go. Ukłonili się, uśmiechnęli, a dowódca zasalutował do krótko ostrzyżonej głowy, choć czapkę policyjną miał zatkniętą za pasek. - Co słychać, chłopcy? - zapytał Johansson, który powziął decyzję, gdy tylko poczuł pierwsze niebiańskie zapachy. Kiełbaska z łosia musi zaczekać do jesieni. Zapach dymu, pełny smak i
norrlandzka flegma... Z całym szacunkiem, ale wieczór taki jak ten zasługiwał na coś mocniejszego. Choć może niezbyt mocnego, nie prosto z południowych Bałkanów. Wystarczą papryka, cebula, pieprz, grubo mielona i lekko solona wieprzowina. Przy tej pogodzie i w takim nastroju trudno sobie wyobrazić coś lepszego. - Jest spokój, pomyśleliśmy, że podjedziemy naładować baterie, zanim znów się zacznie - odpowiedział dowódca. - Prosimy przodem, szefie, nam się nie spieszy. - Jestem na emeryturze -
powiedział z jakiegoś powodu Johansson. - A na was czeka robota. Kto by miał siłę ganiać za łobuzami z pustym żołądkiem? - Jeszcze się nie zdecydowaliśmy. - Dowódca grupy kiwnął głową z uśmiechem. - Więc spokojnie. - Skoro tak - powiedział Johansson i zwrócił się w stronę okienka. - Cygana z kiszoną kapustą i francuską musztardą,i coś zimnego do picia. Może być woda z bąbelkami. Ta co zawsze. Kiwnął ponaglająco głową w stronę najniższego rangą pomocnika. Młody talent o imieniu
Rudy był z pochodzenia Austriakiem, podobnie jak nieżyjący już od blisko dziesięciu lat Günter. Niemal wszyscy pracownicy budki pochodzili z ojczyzny jej założyciela. Sebastian, najbliższy przyjaciel Güntera, który przejął interes jeszcze przed jego śmiercią, Udo, który pracował tu od wielu lat, Katja, która wpadała tylko czasami. I jeszcze ktoś, kogo imienia nie pamiętał. Jako ostatni dołączył Rudy. Johansson znał ich wszystkich, a i oni znali go od wielu setek kiełbas. Gdy Rudy realizował jego zamówienie, Johansson oddał się pogawędce z kolegami. Byłymi
kolegami, jeśli chodzi o ścisłość. - W tym roku mija czterdzieści sześć lat, od kiedy zacząłem pracę w prewencji w Sztokholmie - powiedział Johansson. - Albo czterdzieści siedem. Zresztą, czy to ważne? - Nosiliście wtedy szable? - Najmłodszy z załogi uśmiechnął się szeroko. - Uważaj, chłopcze - powiedział Johansson. Miły dzieciak - pomyślał. - A potem była dochodzeniówka - stwierdził przełożony młodego talentu, który najwyraźniej dobrze znał historię Johanssona.
- Czyli wiesz. Piętnaście lat - potwierdził. - Razem z Jarnebringiem - wtrącił inny. - Nie inaczej. Wiecie wszystko o starej gwardii. - Pracowałem tam. Jarnis, Bossę, był moim szefem. Najlepszym, jakiego miałem - dodał z jakiegoś powodu. - Do bułki czy woli szef na tacce? - wtrącił Rudy, unosząc świeżo zdjętą z grilla kiełbaskę. - Tak jak zawsze - powiedział Johansson. - Weź bułkę, wyrwij środek, włóż kiełbasę, kapustę i musztardę. - Aż tak trudno
zapamiętać? - pomyślał. - Na czym to skończyliśmy? - zapytał głośno i skinął w stronę kolegi, którego szefem był jego najlepszy przyjaciel. - Jarnebring, Bo Jarnebring. - Właśnie - powiedział Johansson, przesadnie akcentując, jak ktoś, kto stracił wątek. - Właśnie, Jarnebring. Też jest na emeryturze, przeszedł rok temu, w wieku sześćdziesięciu pięciu lat. Poza tym wiedzie mu się doskonale. Spotykamy się regularnie i opowiadamy sobie bajki z przeszłości. - Niech go szef pozdrowi od
Patrika Åkessona, Pe-dwa. Było nas w grupie dwóch Patrików, a ja dołączyłem jako drugi, więc Jarnis dał mi ksywę, żeby nie było nieporozumień. - To w jego stylu - powiedział Johansson. Skinął głową, wziął resztę, kiełbasę i wodę mineralną. Ponownie skinął głową, głównie dlatego, że nie miał nic więcej do powiedzenia. - Uważajcie na siebie, chłopcy - dodał. - Słyszałem, że od moich czasów trochę się tu zmieniło. W odpowiedzi wszyscy kiwnęli głowami, nagle spoważnieli, a ich przełożony kolejny raz oddał
honory, dotykając dłonią krótko ostrzyżonej głowy. Za moich czasów wyleciałbyś za to, że salutujesz do gołej głowy - pomyślał Johansson, z trudem gramoląc się do samochodu. Wcisnął butelkę w uchwyt między siedzeniami i przełożył bułkę z lewej ręki do prawej. W tej samej chwili ktoś musiał wbić mu kolec w kark. Żadnego ćmienia zapowiadającego zwykłą migrenę, tylko ostry, rozdzierający ból, który nagle przeszył cały tył głowy. Odgłosy ulicy stały się niewyraźne, niezrozumiałe i umilkły. Przed oczami pojawiła się ciemność:
najpierw prawe oko, potem lewe, jakby ktoś zaciągał roletę, która zacięła się na trzech czwartych wysokości. Zdrętwiałe ramię i zastygłe, sztywne palce. Upuszczona między fotele kiełbasa. Potem już tylko ciemność, cisza. Rozdział 2 Od poniedziałku, 5 lipca 2010 roku, wieczorem, do środy, 7 lipca 2010 roku, po południu Lars Martin Johansson leży nieprzytomny. Krótko po północy, gdy tylko jego stan się ustabilizował, przeniesiono go z
intensywnej terapii na neurochirurgię. Niedaleko, na wypadek gdyby doszło do komplikacji i trzeba go było operować. W mitologii greckiej bogiem snu jest Hypnos, bliźniaczy brat Tanatosa, boga śmierci. Obaj są synami Nyks, bogini nocy. Żadne z nich, nawet Nyks, nie jest bogiem Johanssona, bo Johansson leży nieprzytomny. Co prawda, czysto fizjologicznie reaguje na światło, gdy którejś z postaci w białym kitlu przyjdzie do głowy podnieść mu powieki i poświecić w oczy, ale ponieważ nie jest tego świadomy, to
wszystko mu jedno. Hypnos nie jest bogiem Johanssona, bo on przecież nie śpi i z całą pewnością nie ma snów, które by go dręczyły lub które mogłyby zmniejszyć jego udrękę. Do snów potrzeba osób i zdarzeń, a jeśli ich nie ma, wystarczą nierozumne zwierzęta lub martwe przedmioty, choćby zielona podryw- ka, nawet jeśli jest w złym kolorze, albo sanki, na których zjeżdżało się w dzieciństwie. Tak czy inaczej, sny wymagają świadomości, w której mogą znaleźć punkt zaczepienia, a tej Johanssonowi brakuje. Również Tanatos nie ma nad nim
władzy Bo przecież Johansson żyje, oddycha, a jego serce bije samodzielnie. Nieważne, że potrzebuje środków wspomagających, które pozwalają ustabilizować tętno, obniżyć ciśnienie, rozrzedzić krew, które koją jego ból, usypiają go i uspokajają. Wszystkich tych igieł, przewodów, wężyków i rurek, które wbito w jego ciało lub do niego doczepiono. Mimo to żyje i jeśli akurat przebywa u Nyks, w nocy i ciemnościach, to wszystko mu jedno, bo nie jest tego świadomy. Może to i dobrze, bo Nyks nie jest szczególnie miłą kobietą, nawet jak
na postać mitologiczną. Jest boginią zemsty, a któż prawy mógłby żywić urazę do Larsa Martina Johanssona? Możliwe, że najbliższy jest mu jednak Hypnos, w czasach antyku przedstawiany zwykle jako młody mężczyzna z makówkami w dłoni. Samo to dowodzi, że starożytni Grecy pojmowali rzeczy, na których zrozumienie medycyna i międzynarodowa przestępczość narkotykowa potrzebowały kolejnych paru tysiącleci. I gdyby Johansson mial świadomość tego, co sączy się do jego żył, z pewnością pokiwałby twierdząco głową.
Nieważne. Johansson leży nieprzytomny. Nie umarł, nie śpi, z całą pewnością nie śni, o tym, żeby przytaknął, nie ma nawet mowy, a to, czy jest jasno, czy ciemno, nie robi mu różnicy. Rozdział 3 Środa, 7 lipca 2010 roku, po południu Zaczyna się od ćmiącego bólu z tyłu głowy i percepcji światła. Nie wiadomo, kiedy i dlaczego, Johansson nagle się budzi. Spostrzega, że leży w łóżku. Musiał zasnąć na prawym ramieniu, bo
całkiem zdrętwiało. Palce ma sztywne i nie może zacisnąć prawej dłoni. Przy jego łóżku siedzi kobieta w białym kitlu. Ma krótko ścięte jasne włosy. Do kieszeni na piersi włożyła stetoskop, żeby jeszcze bardziej podkreślić, kim jest. Co się, kurwa, dzieje? - myśli Johansson. - Co się dzieje? - mówi do kobiety w białym kitlu. - Nazywam się Ulrika Stenholm - odpowiada kobieta, przechylając lekko głowę. - Jestem zastępcą ordynatora tu, w szpitalu Karolińska. Trafiłeś na mój oddział. Na początek chciałabym spytać, czy pamiętasz, jak się nazywasz.
Uśmiecha się i kiwa przyjaźnie głową, pochyla ją do przodu, jakby chciała złagodzić pytanie. - Jak się nazywam? - pyta Johansson. Co się, kurwa, dzieje? - myśli ponownie. - Jak się nazywasz? Pamiętasz? - Johansson - odpowiada Johansson. - Nazywam się Johansson. - A dalej? - znowu kiwnięcie, kolejny przyjazny uśmiech. Kobieta przechyla głowę na drugą stronę, widać nie ma zamiaru się poddać. - Johansson. Lars Martin Johansson - odpowiada Johansson. - Jak chcesz mnie zapytać o numer
osobisty, prawo jazdy mam w portfelu. Noszę go zwykle w lewej kieszeni spodni. Co się stało? Tym razem kobieta przy jego łóżku uśmiecha się znacznie szerzej. - Leżysz na oddziale neurologii szpitala Karolińska - odpowiada. - W poniedziałek wieczorem miałeś udar mózgu i trafiłeś tutaj. - Jej głowa znów zmienia pozycję... Krótko ostrzyżone blond włosy, długa szczupła szyja bez cienia zmarszczek. - Jaki dziś dzień? - pyta Johansson. Nawet o dobę nie przekroczyła czterdziestki - przychodzi mu na myśl z jakiegoś