andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 236
  • Obserwuję379
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 325

Umierąjacy detektyw - Leif G.W.Persson

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Umierąjacy detektyw - Leif G.W.Persson.pdf

andgrus EBooki Kryminały - Czarna seria
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 1297 stron)

LEIF G.W. PERSSON UMIERAJĄCY DETEKTYW I Oko za oko... Księga Wyjścia 21:24 Rozdział 1 Poniedziałek, 5 lipca 2010 roku, wieczorem Na Karlbergsvägen 66 w Sztokholmie stoi Günters, budka z

najlepszymi w Szwecji kiełbaskami. Otoczona solidnymi kilkupiętrowymi kamienicami z początku ubiegłego stulecia, murowanymi starannie, cegła po cegle, o tynkowanych fasadach, z wykuszami i staroświeckimi szczeblinowymi oknami. Przed kamienicami rozlegle trawniki, wzdłuż ulic drzewa obficie pokryte liśćmi, przynajmniej o tej porze roku. Przy wejściach i na klatkach schodowych budynków często widać marmur, dekoracyjny fryz pod sufitem, sztukaterię, czasem ozdobną lamperię. Dębowe listwy, futryny i drzwi. Wszystko tu

emanuje bogactwem i spokojem. Zaletą Güntersa jest również dobra lokalizacja: na rogatkach najpiękniejszej stolicy świata. Zaledwie kilkaset metrów na południe od zamku Karlberg i szpitala uniwersyteckiego Karolińska, niedaleko dwóch dużych tras wylotowych z północnej części śródmieścia. Tego dnia Lars Martin Johansson, były szef Komendy Głównej Policji, właściwie powinien być w swoim letnim domu w Roslagen. Rano musiał jednak podjechać do miasta na spotkanie w banku, żeby dopełnić formalności związanych z

leśnym interesem, który ubit ze swoim najstarszym bratem. Gdy już to załatwił, przypomniały mu się jak zwykle kolejne sprawy o bardziej lub mniej prywatnym charakterze, którymi z powodzeniem mógł się zająć od ręki. Lista zadań szybko się wydłużyła i kiedy nadszedł czas, by wracać do żony i letniej oazy spokoju na R?dmanso, zbliżała się ósma, a Johansson był głodny jak wilk. Zaledwie kilkaset metrów przed wjazdem na Roslagstull, z którego wyjeżdżało się dalej na północ, głód zwyciężył. Johansson zorientował

się, że za nic nie wytrzyma godziny za kółkiem, skoro już teraz jego żołądek ryczał, domagając się jedzenia. Nie ma rady, trzeba podjechać do budki z najlepszymi w Szwecji kiełbaskami po solidnie doprawioną jugosłowiańską bratwurst z kiszonym ogórkiem z Wysp Alandzkich, kiszoną kapustą i musztardą z Dijon. Albo cygańską wurst pachnącą świeżo zmielonym pieprzem, papryką i cebulą. A może Johansson powinien pozostać wierny swoim norrlandzkim korzeniom i zjeść lekko wędzoną kiełbaskę z łosia z domowej roboty ziemniaczanym purée Güntersa?

Pogrążony w tych przyjemnych rozważaniach zaparkował zaledwie kilka metrów od budki, zaraz za jednym z radiowozów policji sztokholmskiej. Podobnie jak on wjechał przednimi kołami na chodnik. Wygodnie dla kierowcy i dla jadących samochodów, choć nie do końca zgodnie z przepisami. Od trzech lat był na policyjnej emeryturze, ale niektóre przyzwyczajenia nabyte w ciągu prawie pięćdziesięciu lat służby tkwiły w nim głęboko. Ciepły i słoneczny początek lipca, wieczór równie ciepły jak mijający dzień. Wyjątkowo nieodpowiedni

czas na kiełbasę. To mogło tłumaczyć, dlaczego kolejka przed budką składała się wyłącznie z czterech jego młodszych kolegów z grupy szybkiego reagowania. Byłych kolegów, jeśli chodzi o ścisłość. Poznali go. Ukłonili się, uśmiechnęli, a dowódca zasalutował do krótko ostrzyżonej głowy, choć czapkę policyjną miał zatkniętą za pasek. - Co słychać, chłopcy? - zapytał Johansson, który powziął decyzję, gdy tylko poczuł pierwsze niebiańskie zapachy. Kiełbaska z łosia musi zaczekać do jesieni. Zapach dymu, pełny smak i

norrlandzka flegma... Z całym szacunkiem, ale wieczór taki jak ten zasługiwał na coś mocniejszego. Choć może niezbyt mocnego, nie prosto z południowych Bałkanów. Wystarczą papryka, cebula, pieprz, grubo mielona i lekko solona wieprzowina. Przy tej pogodzie i w takim nastroju trudno sobie wyobrazić coś lepszego. - Jest spokój, pomyśleliśmy, że podjedziemy naładować baterie, zanim znów się zacznie - odpowiedział dowódca. - Prosimy przodem, szefie, nam się nie spieszy. - Jestem na emeryturze -

powiedział z jakiegoś powodu Johansson. - A na was czeka robota. Kto by miał siłę ganiać za łobuzami z pustym żołądkiem? - Jeszcze się nie zdecydowaliśmy. - Dowódca grupy kiwnął głową z uśmiechem. - Więc spokojnie. - Skoro tak - powiedział Johansson i zwrócił się w stronę okienka. - Cygana z kiszoną kapustą i francuską musztardą,i coś zimnego do picia. Może być woda z bąbelkami. Ta co zawsze. Kiwnął ponaglająco głową w stronę najniższego rangą pomocnika. Młody talent o imieniu

Rudy był z pochodzenia Austriakiem, podobnie jak nieżyjący już od blisko dziesięciu lat Günter. Niemal wszyscy pracownicy budki pochodzili z ojczyzny jej założyciela. Sebastian, najbliższy przyjaciel Güntera, który przejął interes jeszcze przed jego śmiercią, Udo, który pracował tu od wielu lat, Katja, która wpadała tylko czasami. I jeszcze ktoś, kogo imienia nie pamiętał. Jako ostatni dołączył Rudy. Johansson znał ich wszystkich, a i oni znali go od wielu setek kiełbas. Gdy Rudy realizował jego zamówienie, Johansson oddał się pogawędce z kolegami. Byłymi

kolegami, jeśli chodzi o ścisłość. - W tym roku mija czterdzieści sześć lat, od kiedy zacząłem pracę w prewencji w Sztokholmie - powiedział Johansson. - Albo czterdzieści siedem. Zresztą, czy to ważne? - Nosiliście wtedy szable? - Najmłodszy z załogi uśmiechnął się szeroko. - Uważaj, chłopcze - powiedział Johansson. Miły dzieciak - pomyślał. - A potem była dochodzeniówka - stwierdził przełożony młodego talentu, który najwyraźniej dobrze znał historię Johanssona.

- Czyli wiesz. Piętnaście lat - potwierdził. - Razem z Jarnebringiem - wtrącił inny. - Nie inaczej. Wiecie wszystko o starej gwardii. - Pracowałem tam. Jarnis, Bossę, był moim szefem. Najlepszym, jakiego miałem - dodał z jakiegoś powodu. - Do bułki czy woli szef na tacce? - wtrącił Rudy, unosząc świeżo zdjętą z grilla kiełbaskę. - Tak jak zawsze - powiedział Johansson. - Weź bułkę, wyrwij środek, włóż kiełbasę, kapustę i musztardę. - Aż tak trudno

zapamiętać? - pomyślał. - Na czym to skończyliśmy? - zapytał głośno i skinął w stronę kolegi, którego szefem był jego najlepszy przyjaciel. - Jarnebring, Bo Jarnebring. - Właśnie - powiedział Johansson, przesadnie akcentując, jak ktoś, kto stracił wątek. - Właśnie, Jarnebring. Też jest na emeryturze, przeszedł rok temu, w wieku sześćdziesięciu pięciu lat. Poza tym wiedzie mu się doskonale. Spotykamy się regularnie i opowiadamy sobie bajki z przeszłości. - Niech go szef pozdrowi od

Patrika Åkessona, Pe-dwa. Było nas w grupie dwóch Patrików, a ja dołączyłem jako drugi, więc Jarnis dał mi ksywę, żeby nie było nieporozumień. - To w jego stylu - powiedział Johansson. Skinął głową, wziął resztę, kiełbasę i wodę mineralną. Ponownie skinął głową, głównie dlatego, że nie miał nic więcej do powiedzenia. - Uważajcie na siebie, chłopcy - dodał. - Słyszałem, że od moich czasów trochę się tu zmieniło. W odpowiedzi wszyscy kiwnęli głowami, nagle spoważnieli, a ich przełożony kolejny raz oddał

honory, dotykając dłonią krótko ostrzyżonej głowy. Za moich czasów wyleciałbyś za to, że salutujesz do gołej głowy - pomyślał Johansson, z trudem gramoląc się do samochodu. Wcisnął butelkę w uchwyt między siedzeniami i przełożył bułkę z lewej ręki do prawej. W tej samej chwili ktoś musiał wbić mu kolec w kark. Żadnego ćmienia zapowiadającego zwykłą migrenę, tylko ostry, rozdzierający ból, który nagle przeszył cały tył głowy. Odgłosy ulicy stały się niewyraźne, niezrozumiałe i umilkły. Przed oczami pojawiła się ciemność:

najpierw prawe oko, potem lewe, jakby ktoś zaciągał roletę, która zacięła się na trzech czwartych wysokości. Zdrętwiałe ramię i zastygłe, sztywne palce. Upuszczona między fotele kiełbasa. Potem już tylko ciemność, cisza. Rozdział 2 Od poniedziałku, 5 lipca 2010 roku, wieczorem, do środy, 7 lipca 2010 roku, po południu Lars Martin Johansson leży nieprzytomny. Krótko po północy, gdy tylko jego stan się ustabilizował, przeniesiono go z

intensywnej terapii na neurochirurgię. Niedaleko, na wypadek gdyby doszło do komplikacji i trzeba go było operować. W mitologii greckiej bogiem snu jest Hypnos, bliźniaczy brat Tanatosa, boga śmierci. Obaj są synami Nyks, bogini nocy. Żadne z nich, nawet Nyks, nie jest bogiem Johanssona, bo Johansson leży nieprzytomny. Co prawda, czysto fizjologicznie reaguje na światło, gdy którejś z postaci w białym kitlu przyjdzie do głowy podnieść mu powieki i poświecić w oczy, ale ponieważ nie jest tego świadomy, to

wszystko mu jedno. Hypnos nie jest bogiem Johanssona, bo on przecież nie śpi i z całą pewnością nie ma snów, które by go dręczyły lub które mogłyby zmniejszyć jego udrękę. Do snów potrzeba osób i zdarzeń, a jeśli ich nie ma, wystarczą nierozumne zwierzęta lub martwe przedmioty, choćby zielona podryw- ka, nawet jeśli jest w złym kolorze, albo sanki, na których zjeżdżało się w dzieciństwie. Tak czy inaczej, sny wymagają świadomości, w której mogą znaleźć punkt zaczepienia, a tej Johanssonowi brakuje. Również Tanatos nie ma nad nim

władzy Bo przecież Johansson żyje, oddycha, a jego serce bije samodzielnie. Nieważne, że potrzebuje środków wspomagających, które pozwalają ustabilizować tętno, obniżyć ciśnienie, rozrzedzić krew, które koją jego ból, usypiają go i uspokajają. Wszystkich tych igieł, przewodów, wężyków i rurek, które wbito w jego ciało lub do niego doczepiono. Mimo to żyje i jeśli akurat przebywa u Nyks, w nocy i ciemnościach, to wszystko mu jedno, bo nie jest tego świadomy. Może to i dobrze, bo Nyks nie jest szczególnie miłą kobietą, nawet jak

na postać mitologiczną. Jest boginią zemsty, a któż prawy mógłby żywić urazę do Larsa Martina Johanssona? Możliwe, że najbliższy jest mu jednak Hypnos, w czasach antyku przedstawiany zwykle jako młody mężczyzna z makówkami w dłoni. Samo to dowodzi, że starożytni Grecy pojmowali rzeczy, na których zrozumienie medycyna i międzynarodowa przestępczość narkotykowa potrzebowały kolejnych paru tysiącleci. I gdyby Johansson mial świadomość tego, co sączy się do jego żył, z pewnością pokiwałby twierdząco głową.

Nieważne. Johansson leży nieprzytomny. Nie umarł, nie śpi, z całą pewnością nie śni, o tym, żeby przytaknął, nie ma nawet mowy, a to, czy jest jasno, czy ciemno, nie robi mu różnicy. Rozdział 3 Środa, 7 lipca 2010 roku, po południu Zaczyna się od ćmiącego bólu z tyłu głowy i percepcji światła. Nie wiadomo, kiedy i dlaczego, Johansson nagle się budzi. Spostrzega, że leży w łóżku. Musiał zasnąć na prawym ramieniu, bo

całkiem zdrętwiało. Palce ma sztywne i nie może zacisnąć prawej dłoni. Przy jego łóżku siedzi kobieta w białym kitlu. Ma krótko ścięte jasne włosy. Do kieszeni na piersi włożyła stetoskop, żeby jeszcze bardziej podkreślić, kim jest. Co się, kurwa, dzieje? - myśli Johansson. - Co się dzieje? - mówi do kobiety w białym kitlu. - Nazywam się Ulrika Stenholm - odpowiada kobieta, przechylając lekko głowę. - Jestem zastępcą ordynatora tu, w szpitalu Karolińska. Trafiłeś na mój oddział. Na początek chciałabym spytać, czy pamiętasz, jak się nazywasz.

Uśmiecha się i kiwa przyjaźnie głową, pochyla ją do przodu, jakby chciała złagodzić pytanie. - Jak się nazywam? - pyta Johansson. Co się, kurwa, dzieje? - myśli ponownie. - Jak się nazywasz? Pamiętasz? - Johansson - odpowiada Johansson. - Nazywam się Johansson. - A dalej? - znowu kiwnięcie, kolejny przyjazny uśmiech. Kobieta przechyla głowę na drugą stronę, widać nie ma zamiaru się poddać. - Johansson. Lars Martin Johansson - odpowiada Johansson. - Jak chcesz mnie zapytać o numer

osobisty, prawo jazdy mam w portfelu. Noszę go zwykle w lewej kieszeni spodni. Co się stało? Tym razem kobieta przy jego łóżku uśmiecha się znacznie szerzej. - Leżysz na oddziale neurologii szpitala Karolińska - odpowiada. - W poniedziałek wieczorem miałeś udar mózgu i trafiłeś tutaj. - Jej głowa znów zmienia pozycję... Krótko ostrzyżone blond włosy, długa szczupła szyja bez cienia zmarszczek. - Jaki dziś dzień? - pyta Johansson. Nawet o dobę nie przekroczyła czterdziestki - przychodzi mu na myśl z jakiegoś