andgrus

  • Dokumenty12 151
  • Odsłony694 700
  • Obserwuję374
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań548 128

Williams Cathy - Wieczory w Toronto

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :780.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Williams Cathy - Wieczory w Toronto.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera W Williams Cathy
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 68 stron)

Cathy Williams Wieczory w Toronto Tłu​ma​cze​nie: Anna Do​brzań​ska-Ga​dow​ska

ROZDZIAŁ PIERWSZY Gdzie ja je​stem, na mi​łość bo​ską, po​my​śla​ła Kate. Na​dal w biu​rze, rzecz ja​sna. Ostat​nia na po​ste​run​ku, przed mo​ni​to​rem kom​pu​te​ra, na któ​rym po​ja​wia​ły się dane do​ty​czą​ce zy​sków i strat. Nie​któ​re z ko​lumn wy​ma​ga​ły uwa​gi, może nie na​tych​mia​- sto​wej, ale jed​nak… Wes​tchnę​ła i roz​pro​sto​wa​ła ze​sztyw​nia​łe sta​wy bar​ko​we, na mo​ment po​zwa​la​jąc so​bie za​to​pić się w my​ślach. Do​sko​na​le wie​dzia​ła, gdzie po​win​na się w tej chwi​li znaj​do​wać. Na pew​no nie w biu​rze. Co z tego, że było to w grun​cie rze​czy bar​dzo ład​ne po​miesz​cze​nie w wy​jąt​ko​wo es​te​tycz​nym gma​chu, w sa​mym ser​cu eks​klu​zyw​- nej dziel​ni​cy Lon​dy​nu? Kate po​win​na te​raz od​po​czy​wać z przy​ja​ciół​mi gdzieś w Hyde Par​ku, są​cząc schło​dzo​ne wino i de​lek​tu​jąc się upal​nym let​nim dniem, wy​bie​rać się na wie​czor​ne​- go gril​la albo re​lak​so​wać przy przy​jem​nej mu​zy​ce, roz​ma​wia​jąc z uko​cha​nym o tym, jak upły​nął im po​wo​li do​bie​ga​ją​cy koń​ca dzień. Za​mru​ga​ła i ma​lu​ją​ce się przed ocza​mi jej wy​obraź​ni moż​li​wo​ści znik​nę​ły. Od​kąd przed czte​re​ma laty prze​pro​wa​dzi​ła się do Lon​dy​nu, nie na​wią​za​ła prak​tycz​nie żad​- nych bli​skich zna​jo​mo​ści. Ni​g​dy nie była jed​ną z tych eks​tra​wer​tycz​nych, roz​ga​da​- nych i roz​plot​ko​wa​nych dziew​czyn, któ​re za​wsze two​rzy​ły kół​ka wza​jem​nej ad​o​ra​- cji, i mia​ła tego świa​do​mość, ale… Cóż, był pią​tek i przy ta​kiej po​go​dzie zde​cy​do​wa​- na więk​szość lu​dzi w jej wie​ku ba​wi​ła się w Hyde Par​ku albo gdzie in​dziej. Zer​k​nę​ła w prze​szklo​ne drzwi, zo​ba​czy​ła sze​re​gi biu​rek, przy któ​rych nie było ży​wej du​szy, i po​śpiesz​nie za​bra​ła się do spo​rzą​dza​nia li​sty po​zy​tyw​nych stron swo​- je​go ży​cia. Świet​na pra​ca w jed​nej z naj​bar​dziej pre​sti​żo​wych firm w kra​ju; wła​sny ga​bi​net – praw​dzi​we osią​gnię​cie dla oso​by w wie​ku Kate; małe miesz​kan​ko w cał​- kiem przy​jem​nej dziel​ni​cy Lon​dy​nu. No, ile osób w tym wie​ku mo​gło się po​szczy​cić wła​snym miesz​ka​niem, i to w Lon​dy​nie? Ku​pi​ła je na kre​dyt, to praw​da, jed​nak co wła​sna nie​ru​cho​mość, to wła​sna. Ra​dzi​ła so​bie zu​peł​nie nie​źle, bez dwóch zdań. Może i nie uda​ło jej się uciec od prze​szło​ści, ale po​grze​ba​ła ją tak głę​bo​ko, że mo​gła się czuć mniej wię​cej wol​na. Tyle że… Sie​dzia​ła te​raz tu​taj, w biu​rze, sama jak pa​lec, dwu​dzie​ste​go szó​ste​go lip​ca. I o czym to świad​czy​ło? Obie​ca​ła so​bie, że za pół go​dzi​ny za​mknie za sobą drzwi ga​bi​ne​tu i wy​ru​szy w dro​gę po​wrot​ną do swo​je​go pu​ste​go miesz​ka​nia. Dane, któ​re prze​glą​da​ła, na​tych​miast po​chło​nę​ły ją tak da​le​ce, że w ogó​le nie usły​sza​ła od​le​głe​go brzęk​nię​cia drzwi win​dy ani kro​ków zmie​rza​ją​cych w jej stro​nę przez dużą salę, któ​ra była miej​scem pra​cy se​kre​ta​rek oraz sta​ży​stów. Nie zwró​ci​- ła więc uwa​gi na wy​so​ką mę​ską syl​wet​kę, któ​ra po​ja​wi​ła się w pro​gu i do​pie​ro na dźwięk gło​su przy​by​łe​go pod​sko​czy​ła ner​wo​wo, na kil​ka se​kund wy​cho​dząc z roli chłod​nej, cał​ko​wi​cie opa​no​wa​nej ko​bie​ty.

Ales​san​dro Pre​da za​wsze tak na nią dzia​łał. Miał w so​bie coś, i by​naj​mniej nie cho​dzi​ło o to, że był wła​ści​cie​lem tej ogrom​nej fir​my, zło​żo​nej z wie​lu mniej​szych firm có​rek, o nie. – Och, prze​pra​szam bar​dzo! – Kate ze​rwa​ła się na rów​ne nogi. – Co mogę dla pana zro​bić? Jed​ną ręką ner​wo​wo przy​gła​dzi​ła pro​stą sza​rą spód​ni​cę, a dru​gą po​pra​wi​ła cięż​ki wę​zeł wło​sów na kar​ku, któ​ry i tak ra​czej nie wy​ma​gał żad​nych do​dat​ko​wych za​bie​- gów. Ales​san​dro nie​spiesz​nie wszedł do po​ko​ju, któ​ry te​raz był je​dy​nym oświe​tlo​nym po​miesz​cze​niem na tym pię​trze bu​dyn​ku jego fir​my. – Na do​bry po​czą​tek mo​żesz usiąść, Kate, nie na​le​żę prze​cież do ro​dzi​ny kró​lew​- skiej. Kate przy​wo​ła​ła uprzej​my uśmiech na twarz i usia​dła. Ales​san​dro Pre​da może i był osza​ła​mia​ją​co przy​stoj​ny – szczu​pły, wspa​nia​le umię​śnio​ny, opa​lo​ny i ema​nu​ją​- cy nie​bez​piecz​ną aurą sek​su – jed​nak jej ni​g​dy się spe​cjal​nie nie po​do​bał. Zbyt wie​le osób za​chwy​ca​ło się jego bły​sko​tli​wą in​te​li​gen​cją. Zbyt wie​le ko​biet sła​ło mu się u stóp, ni​czym ża​ło​śnie bez​rad​ne dzie​wi​ce w opre​sji. A sam Ales​san​dro był zbyt aro​ganc​ki, aby mo​gło mu to wyjść na do​bre. Był fa​ce​tem, któ​ry miał ab​so​- lut​nie wszyst​ko, i do​sko​na​le zda​wał so​bie z tego spra​wę. Jed​nak po​nie​waż w naj​zu​peł​niej do​słow​nym zna​cze​niu był wła​ści​cie​lem miej​sca, w któ​rym się znaj​do​wa​ła, mu​sia​ła uśmie​chać się w od​po​wie​dzi na jego sło​wa i mieć na​dzie​ję, że nie od​gad​nie, co się kry​je za tym uśmie​chem. – Nie mu​sisz też zwra​cać się do mnie w tak ofi​cjal​ny spo​sób. – Czar​ne jak noc oczy spo​czę​ły na jej bla​dej twa​rzy. – Na​zy​wam się Ales​san​dro i lu​bię, kie​dy pra​cow​- ni​cy mó​wią do mnie po imie​niu. Kate prze​łknę​ła śli​nę. – Co mogę dla cie​bie zro​bić, Ales​san​dro? – Chcia​łem zo​sta​wić do​ku​men​ty dla Cape’a. Gdzie on jest? I dla​cze​go tyl​ko ty je​- steś w pra​cy? – Jest już za dwa​dzie​ścia siód​ma, więc… wszy​scy wy​szli ja​kiś czas temu. Ales​san​dro spoj​rzał na ze​ga​rek i ścią​gnął brwi. – Rze​czy​wi​ście. Co nie zmie​nia fak​tu, że mam pod​sta​wy za​kła​dać, że przy​naj​- mniej ja​kaś nie​wiel​ka część mo​je​go wy​so​ko opła​ca​ne​go per​so​ne​lu mo​gła​by jed​nak jesz​cze pra​co​wać, mimo że jest piąt​ko​wy wie​czór. – Po​pa​trzył na Kate spod zmru​- żo​nych po​wiek. – A ty co tu jesz​cze ro​bisz? – Mia​łam kil​ka ra​por​tów do przej​rze​nia i chcia​łam do​koń​czyć to przed wyj​ściem. Póź​ne po​po​łu​dnie to naj​bar​dziej pro​duk​tyw​na pora dnia, na do​da​tek za​wsze pa​nu​je tu wte​dy ci​sza. Zmie​rzył ją bacz​nym spoj​rze​niem, prze​chy​liw​szy gło​wę na bok. W cią​gu paru mi​nio​nych mie​się​cy miał z nią kil​ka razy do czy​nie​nia. Była do​sko​na​- łą pra​cow​ni​cą, Geo​r​ge Cape miał jak naj​lep​sze zda​nie o jej in​te​li​gen​cji i twier​dził, że po​tra​fi bły​ska​wicz​nie do​trzeć do sed​na pro​ble​mu, co w grzą​skim świe​cie fi​nan​- sów na​praw​dę nie było ła​twe. Ro​bi​ła wra​że​nie per​fek​cjo​nist​ki i ab​so​lut​nej pro​fe​sjo​na​list​ki, ale cze​goś jej bra​ko​- wa​ło, coś z nią było nie tak.

Chłod​ne zie​lo​ne oczy mia​ły dziw​nie ostroż​ny wy​raz, peł​ne war​gi za​wsze roz​cią​- gnię​te były w uprzej​mym uśmie​chu, fry​zu​ra nie​odmien​nie wy​da​wa​ła się ide​al​nie gład​ka i upo​rząd​ko​wa​na. Spoj​rze​nie Ales​san​dra ob​ję​ło całą po​stać – za​pię​ta pod samą szy​ję bia​ła ko​szu​lo​wa bluz​ka z dłu​gi​mi rę​ka​wa​mi o rów​nież sta​ran​nie za​pię​- tych man​kie​tach wy​da​wa​ła się zu​peł​nie nie​od​po​wied​nia, bio​rąc pod uwa​gę pa​nu​ją​cy na dwo​rze upał. Ales​san​dro mógł się też za​ło​żyć, że Kate mia​ła na so​bie raj​sto​py. Asce​tycz​na skrom​ność Kate Wat​son za​wsze bu​dzi​ła jego za​in​te​re​so​wa​nie. Kie​dy ostat​nim ra​zem z nią pra​co​wał – spra​wa do​ty​czy​ła dość ry​zy​kow​nej kwe​stii po​dat​ko​wej, w któ​rej roz​wią​za​niu dziew​czy​na oka​za​ła się dużo bar​dziej spraw​na niż jej bez​po​śred​ni szef, Geo​r​ge Cape, ostat​nio cho​dzą​cy z gło​wą w chmu​rach – pró​bo​wał do​wie​dzieć się o niej cze​goś wię​cej. Za​dał jej parę py​tań o hob​by po​za​za​- wo​do​we, lecz osta​tecz​ny re​zul​tat tej ak​cji moc​no go roz​cza​ro​wał. Więk​szość ko​biet re​ago​wa​ła na choć​by naj​drob​niej​sze ozna​ki za​in​te​re​so​wa​nia z jego stro​ny na​tych​- mia​sto​wą go​to​wo​ścią do ob​fi​tych zwie​rzeń, wprost nie mo​gły się do​cze​kać, żeby opo​wie​dzieć mu o swo​im ży​ciu, cho​ciaż, szcze​rze mó​wiąc, uwa​ga Ales​san​dra nie za​wsze do koń​ca sku​pio​na była na tych barw​nych hi​sto​riach. A Kate Wat​son? Kate po​zo​sta​ła cał​ko​wi​cie obo​jęt​na. Po​pa​trzy​ła tyl​ko na nie​go tymi chłod​ny​mi zie​lo​ny​mi ocza​mi i zmie​ni​ła te​mat roz​mo​wy, nie zdra​dza​jąc zu​peł​nie nic o so​bie. – Prze​sia​du​jesz tu tak do póź​na co​dzien​nie? Wciąż sie​dząc na kra​wę​dzi jej biur​ka i wy​raź​nie prze​kra​cza​jąc gra​ni​ce jej pry​- wat​nej prze​strze​ni, się​gnął po szkla​ny przy​cisk do pa​pie​ru w kształ​cie zło​tej ryb​ki i kil​ka razy pod​rzu​cił go lek​ko. – Nie, oczy​wi​ście że nie – od​par​ła szyb​ko. Ale zde​cy​do​wa​nie za czę​sto, do​da​ła w my​śli. – Nie? Tyl​ko dzi​siaj? I to mimo tego, że po​dob​no mamy naj​bar​dziej upal​ny dzień w roku? – Nie je​stem wiel​ką fan​ką upa​łów. – Spu​ści​ła wzrok, na​gle zi​ry​to​wa​na ja​kąś nie​- wy​po​wie​dzia​ną na głos i peł​ną roz​ba​wie​nia kry​ty​ką w jego sło​wach. – Kie​dy jest go​- rą​co, za​wsze wol​niej pra​cu​ję. – Nic dziw​ne​go. – Od​sta​wił zło​tą ryb​kę na miej​sce. – Masz prze​cież na so​bie bluz​- kę z dłu​gim rę​ka​wem i spód​ni​cę na pod​szew​ce. Na​wet nie mru​gnę​ła. – Je​że​li zo​sta​wisz mi te do​ku​men​ty dla Geo​r​ge’a, prze​ka​żę mu je, kie​dy tyl​ko wró​- ci – po​wie​dzia​ła. – Skąd wró​ci? – Jest te​raz na urlo​pie w Ka​na​dzie, spę​dzi tam jesz​cze dwa ty​go​dnie. – Dwa ty​go​dnie! – To nie tak zno​wu dłu​go. Więk​szość lu​dzi spę​dza dwu​ty​go​dnio​wy urlop w le​cie… – A ty? – prze​rwał jej. – No, nie, ale… – Nie je​stem prze​ko​na​ny, czy te pa​pie​ry mogą cze​kać, aż Cape zno​wu za​szczy​ci nas swo​ją obec​no​ścią. Ales​san​dro pod​niósł się, po​ło​żył plik do​ku​men​tów na biur​ku, oparł dło​nie po obu stro​nach sto​su kar​tek i na​chy​lił się ku dziew​czy​nie. – Za​py​ta​łem Wat​so​na Rus​sel​la, czy wia​do​mo mu coś na te​mat za​kłó​ceń w łań​cu​-

chu do​staw do ośrod​ków wy​po​czyn​ku i roz​ryw​ki, któ​re za​kła​dam na ca​łym wy​brze​- żu, i po​wie​dział mi, że od sa​me​go po​cząt​ku zaj​mu​je się tym Cape. To praw​da? – Wy​da​je mi się, że to on roz​li​cza ra​por​ty księ​go​we do​staw, fak​tycz​nie. – Wy​da​je ci się? Kate wzię​ła głę​bo​ki od​dech, sta​ra​jąc się opa​no​wać uczu​cie onie​śmie​le​nia, wy​wo​- ła​ne bli​sko​ścią tego męż​czy​zny, ale jej sta​ra​nia nie od​nio​sły po​żą​da​ne​go skut​ku. Pa​- trzy​ła na nie​go, wy​so​kie​go, mu​sku​lar​ne​go, o kru​czo​czar​nych wło​sach, i ser​ce biło jej co​raz szyb​ciej, a spo​co​ne dło​nie wy​ma​ga​ły na​tych​mia​sto​we​go i dys​kret​ne​go wy​- tar​cia w spód​ni​cę. – To Geo​r​ge Cape nad​zo​ru​je roz​li​cze​nia tych do​staw – po​pra​wi​ła się. – Tyl​ko on. Może mógł​byś mi wy​ja​śnić, cze​go chcesz się do​wie​dzieć? Ales​san​dro od​su​nął się i za​czął cho​dzić po ga​bi​ne​cie, za​uwa​ża​jąc, jak nie​wie​le oso​bi​stych rze​czy Kate znaj​do​wa​ło się w po​miesz​cze​niu. Żad​nych za​baw​nych zdjęć w śmiesz​nych ram​kach na biur​ku, żad​nych do​nicz​ko​wych ro​ślin, zero ka​len​da​rzy z nad​mor​ski​mi kra​jo​bra​za​mi, re​pro​duk​cja​mi zna​nych ob​ra​zów, słod​ki​mi szcze​niacz​- ka​mi czy moc​no ro​ze​bra​ny​mi stra​ża​ka​mi. Po chwi​li mil​cze​nia od​wró​cił się do niej, wci​ska​jąc dło​nie do kie​sze​ni spodni. – Zu​peł​nie przy​pad​kiem tra​fi​ły do mnie do​ku​men​ty ozna​czo​ne na ko​per​cie tak wiel​kim na​dru​kiem „Wy​łącz​nie do rąk ad​re​sa​ta”, że li​sto​nosz mu​siał au​to​ma​tycz​nie do​star​czyć je na pię​tro dy​rek​cji. Przej​rza​łem je i zwró​ci​łem uwa​gę na pew​ne… Jak by to na​zwać… Pew​ne nie​ści​sło​ści, któ​re zde​cy​do​wa​nie wy​ma​ga​ją wy​ja​śnie​nia. Nie mógł pil​no​wać wszyst​kich, na​wet naj​drob​niej​szych spraw, roz​gry​wa​ją​cych się w jego po​tęż​nym im​pe​rium. So​wi​cie opła​cał lu​dzi, któ​rzy mie​li wy​ko​ny​wać te obo​- wiąz​ki, a z wy​so​ką pen​sją łą​czy​ła się prze​cież od​po​wie​dzial​ność. Ufał, że jego pra​cow​ni​cy nie będą pró​bo​wa​li go oszu​ki​wać. – Zna​la​złem w tych roz​li​cze​niach dwie nie​wiel​kie fir​my, któ​rych nazw nie ko​ja​rzę. Je​stem wła​ści​cie​lem spo​rej licz​by firm, to praw​da, ale, ogól​nie rzecz bio​rąc, ra​czej wiem, jak się na​zy​wa​ją. Peł​ne zna​cze​nie jego słów do​tar​ło do Kate w jed​nej chwi​li. Zbla​dła. – Szyb​ka je​steś. – Z apro​ba​tą za​uwa​żył Ales​san​dro. – Wpa​dłem tu​taj, żeby za​py​- tać Cape’a, co się dzie​je, ale sko​ro go nie ma, chęt​nie po​wie​rzę ci skon​tro​lo​wa​nie da​nych i zgro​ma​dze​nie nie​zbęd​nych do​wo​dów. – Do​wo​dów? Nie​zbęd​nych do cze​go? – spy​ta​ła sła​bo i na​tych​miast za​ru​mie​ni​ła się, gdy py​ta​ją​co uniósł brwi, jak​by nie był w sta​nie uwie​rzyć, że sens jego uwa​gi kom​plet​nie do niej nie tra​fił. – Geo​r​ge Cape jest już pra​wie w wie​ku eme​ry​tal​nym… Ma żonę, dzie​ci, wnu​ki… – Mo​żesz mnie uznać za sza​leń​ca, lecz kie​dy ktoś, kogo za​trud​niam, po​sta​na​wia wy​ko​rzy​stać moją hoj​ność, uwa​żam, że mam pra​wo odro​bi​nę się zde​ner​wo​wać – po​wie​dział tak je​dwa​bi​ście mięk​kim gło​sem, że mia​ła ocho​tę rzu​cić w nie​go szkla​ną zło​tą rybą. – Na​tu​ral​nie mogę się my​lić, nie moż​na wy​klu​czyć, że ist​nie​je ja​kieś cał​- ko​wi​cie pro​ste wy​ja​śnie​nie tego, co za​uwa​ży​łem. – A je​śli nie? – Cóż, mły​ny spra​wie​dli​wo​ści mu​szą mieć coś do mie​le​nia. – Ales​san​dro wzru​szył ra​mio​na​mi. – Zro​bi​my tak: ja ofi​cjal​nie prze​ka​żę ci do​ku​men​ty, a ty do​ko​nasz dro​- bia​zgo​wej kon​tro​li, od pierw​szej stro​ny do ostat​niej. Za​kła​dam, że znasz ha​sło do

kom​pu​te​ra Cape’a. – Nie znam go, nie​ste​ty. – W ta​kim ra​zie po​proś któ​re​goś chło​pa​ka z dzia​łu in​for​ma​tycz​ne​go, żeby się tym za​jął. Masz przej​rzeć każ​dy do​ty​czą​cy spra​wy do​ku​ment, któ​ry od nas wy​szedł i do nas do​tarł, i zło​żyć mi ra​port z kon​tro​li poza go​dzi​na​mi pra​cy. – Poza go​dzi​na​mi pra​cy? O czym ty mó​wisz? – Są​dzę, że Cape de​frau​du​je fun​du​sze – po​in​for​mo​wał ją bez ogró​dek. – Mo​że​my pró​bo​wać owi​jać to w ba​weł​nę, ale tak to wy​glą​da, i tyle. Nie mia​łem po​ję​cia, że tyl​ko on zaj​mu​je się tym pro​jek​tem. Gdy​by w pra​ce za​an​ga​żo​wa​ny był ktoś jesz​cze, po​dej​rze​wał​bym ko​goś in​ne​go, lecz w za​ist​nia​łej sy​tu​acji wszyst​kie dro​gi pro​wa​dzą do Cape’a. Przy​sta​nął przed jej biur​kiem, co zmu​si​ło ją do pod​nie​sie​nia wzro​ku i spoj​rze​nia pro​sto w jego śnia​dą, po​cią​głą twarz. – Od​no​szę wra​że​nie, że cho​dzi o sto​sun​ko​wo nie​wiel​kie kwo​ty i praw​do​po​dob​nie wła​śnie dla​te​go nikt nie pod​niósł do​tąd alar​mu, ale małe sumy od​pro​wa​dza​ne przez dłuż​szy czas po​ten​cjal​nie mogą zło​żyć się na bar​dzo po​waż​ną kwo​tę, a je​śli w grę wcho​dzą ja​kieś mar​twe fir​my… – Nie po​do​ba mi się myśl, że mia​ła​bym prze​pro​wa​dzić kon​tro​lę ope​ra​cji Geo​r​ge’a – szcze​rze wy​zna​ła Kate. – To bar​dzo miły czło​wiek, któ​ry od po​cząt​ku mo​jej pra​cy w fir​mie do​brze mnie trak​to​wał. Gdy​by nie on, pew​nie nie awan​so​wa​ła​bym tak szyb​ko. – Wy​chwa​laj go tak da​lej, a doj​dę do wnio​sku, że ty też by​łaś za​an​ga​żo​wa​na w te męt​ne in​te​re​sy. – To nie​praw​da – wy​ce​dzi​ła lo​do​wa​tym to​nem, pa​trząc mu pro​sto w oczy. – Ni​g​dy ni​ko​go bym nie oszu​ka​ła, w żad​nej sy​tu​acji. Nie je​stem tego ro​dza​ju oso​bą. Ales​san​dro na​sta​wił uszu. Zaj​rzał na trze​cie pię​tro wy​łącz​nie po to, aby zo​sta​wić do​ku​men​ty Cape’owi. Miał wol​ny wie​czór i wca​le tego nie ża​ło​wał. Jego ostat​nia ja​- sno​wło​sa seks​bom​ba znu​dzi​ła mu się, jak to zwy​kle by​wa​ło, i był wdzięcz​ny lo​so​wi za ten krót​ki od​po​czy​nek od przed​sta​wi​cie​lek płci pięk​nej. Kate Wat​son po​sia​da​ła wszyst​kie ce​chy, ja​kich za​zwy​czaj uni​kał u ko​biet – była chłod​na, opa​no​wa​na, po​- waż​na i wraż​li​wa. Ani na chwi​lę nie po​zwa​la​ła mu za​po​mnieć, że jest tu​taj wy​łącz​- nie po to, aby wy​ko​ny​wać kon​kret​ne za​da​nia, i tyle. Jed​nak to ostat​nie zda​nie – „nie je​stem tego ro​dza​ju oso​bą” – dało mu do my​śle​- nia. Bo je​śli nie była „tego ro​dza​ju” oso​bą, to jaka wła​ści​wie była? – Py​ta​łaś, co to zna​czy, że spo​dzie​wam się two​je​go ra​por​tu z kon​tro​li da​nych poza go​dzi​na​mi pra​cy – za​czął z na​my​słem. Miał przed sobą wol​ny piąt​ko​wy wie​czór, co było praw​dzi​wą rzad​ko​ścią. Przy​su​- nął do biur​ka dru​gie sto​ją​ce w ga​bi​ne​cie krze​sło i usiadł tak, aby móc roz​pro​sto​wać dłu​gie nogi i skrzy​żo​wać je w kost​kach. Kate przy​glą​da​ła mu się z uczu​ciem zbli​żo​nym chy​ba do prze​ra​że​nia. – Wła​śnie mia​łam wyjść. Mo​gli​by​śmy wró​cić do tej roz​mo​wy w po​nie​dzia​łek rano? Zwy​kle je​stem tu bar​dzo wcze​śnie, przed siód​mą trzy​dzie​ści. – God​na po​chwa​ły prak​ty​ka. Cie​szy mnie, że przy​naj​mniej jed​na oso​ba w dzia​le księ​go​wo​ści nie zer​ka co parę se​kund na ze​ga​rek. – Na pew​no masz ja​kieś pla​ny na dzi​siej​szy wie​czór, a ja… Je​śli we​zmę do​ku​men​-

ty do domu, będę mo​gła do​kład​nie przej​rzeć je przez week​end i przed​sta​wić ci ra​- port w po​nie​dzia​łek rano. Co ty na to? – Za​pro​po​no​wa​łem, że​by​śmy omó​wi​li sy​tu​ację poza go​dzi​na​mi pra​cy, po​nie​waż wo​lał​bym nie bu​dzić roz​ma​itych spe​ku​la​cji wśród in​nych pra​cow​ni​ków. Na​tu​ral​nie uczci​wie za​pła​cę ci za nad​go​dzi​ny. – Nie cho​dzi o nad​go​dzi​ny – sztyw​no od​par​ła Kate. Wciąż pa​trzy​ła mu pro​sto w twarz, była jed​nak aż nad​to świa​do​ma bli​sko​ści jego dłu​gie​go cia​ła, wy​raź​nie ry​su​ją​cych się pod bia​łą ko​szu​lą mię​śni, opa​lo​nej ko​lum​ny szyi i mu​sku​lar​nych przed​ra​mion, któ​re mia​ła tuż przed ocza​mi, po​nie​waż rę​ka​wy pod​wi​nął wy​so​ko, aż po​nad łok​cie. W jego obec​no​ści za​wsze była pod​de​ner​wo​wa​na, a inni męż​czyź​ni ra​czej nie bu​- dzi​li w niej tego uczu​cia. Ales​san​dro miał w so​bie ja​kąś su​ro​wą, pier​wot​ną, le​d​wo ha​mo​wa​ną agre​sję, któ​ra za​gra​ża​ła jej opa​no​wa​niu, i było tak od sa​me​go po​cząt​ku, od pierw​sze​go dnia, kie​dy zo​ba​czy​ła go jako nowo przy​ję​ta do fir​my sta​żyst​ka. Było to nie​bez​piecz​ne i Kate do​sko​na​le wie​dzia​ła, że ta​kie​go nie​bez​pie​czeń​stwa po​win​na sta​ran​nie uni​kać. Zde​cy​do​wa​nie nie po​do​bał jej się spo​sób, w jaki jej cia​ło re​ago​wa​ło na wi​dok sze​fa. Bała się sa​mej sie​bie. Już jako dziec​ko na​uczy​ła się, że naj​waż​niej​szą rze​czą jest kon​tro​la – pa​no​wa​nie nad emo​cja​mi, fi​nan​sa​mi, po​dą​ża​niem w kie​run​ku celu, jaki miał być jej ży​cio​wym prze​zna​cze​niem. Do​ra​sta​ła prze​cież w cie​niu mat​ki, któ​ra nie mia​ła kon​tro​li nad żad​ną czę​ścią swe​go ży​cia. Shir​ley Wat​son jako osiem​na​sto​lat​ka przy​ję​ła dość fry​wol​ny pseu​do​nim „Li​lac” i roz​po​czę​ła ka​rie​rę od tan​cer​ki na ru​rze, przez kel​ner​kę w ba​rze, do bar​man​ki i zno​wu kel​ner​ki, prak​tycz​nie bez​u​stan​nie flir​tu​jąc z ma​ga​zy​na​mi dla męż​czyzn, w któ​rych czę​sto po​ja​wia​ły się jej zdję​cia, mniej lub bar​dziej roz​ne​gli​żo​wa​ne. Je​dy​ną dzie​dzi​ną, w ja​kiej osią​gnę​ła mi​strzo​stwo ta osza​ła​mia​ją​co pięk​na, fi​li​gra​- no​wa blon​dyn​ka, było wy​ko​rzy​sta​nie fi​zycz​nych za​let, z ja​ki​mi przy​szła na świat. Kate je​dy​nie z grub​sza zna​ła szcze​gó​ły prze​szło​ści mat​ki, wie​dzia​ła jed​nak, że Li​lac wy​cho​wy​wa​ła się w ro​dzi​nach za​stęp​czych. Nie za​zna​ła żad​nej sta​bil​no​ści i za​miast sta​rać się stwo​rzyć taki stan we wła​snym do​ro​słym ży​ciu, wo​la​ła przy​jąć rolę „głu​- piej blon​dyn​ki”, któ​ra nie​odmien​nie wie​rzy, że mi​łość cze​ka tuż za ro​giem, a męż​- czyź​ni, z któ​ry​mi idzie do łóż​ka, szcze​rze ją ko​cha​ją. Oj​ciec Kate znik​nął ze sce​ny za​raz po przyj​ściu na świat dziec​ka, po​zo​sta​wia​jąc dwu​dzie​sto​let​nią Li​lac ze zła​ma​nym ser​cem. Póź​niej mło​da ko​bie​ta prze​cho​dzi​ła już z rąk do rąk. Dwa razy wy​szła za mąż i bły​ska​wicz​nie się roz​wio​dła, a po​mię​dzy mał​żeń​stwa​mi po​świę​ca​ła się do​sko​na​le​niu sztu​ki przy​cią​ga​nia męż​czyzn, za​wsze my​ląc ich en​tu​zja​stycz​ny za​chwyt dla jej cia​ła z praw​dzi​wym uczu​ciem i prze​ży​wa​- jąc dra​mat, gdy ko​lej​ni ko​chan​ko​wie, znu​dze​ni nią, od​cho​dzi​li, aby szu​kać bar​dziej in​te​re​su​ją​cej part​ner​ki. Nie bra​ko​wa​ło jej in​te​li​gen​cji i spry​tu, ale na​uczy​ła się sta​ran​nie ukry​wać te ce​- chy, po​nie​waż, jak zwie​rzy​ła się kie​dyś cór​ce, by​stra dziew​czy​na ni​g​dy nie znaj​dzie so​bie fa​ce​ta. Kate ko​cha​ła mat​kę, lecz prak​tycz​nie od naj​wcze​śniej​szych lat do​strze​ga​ła jej błę​dy i uro​czy​ście obie​ca​ła so​bie, że sama ni​g​dy ta​kich nie po​peł​ni. Na​tu​ra przy​szła jej z po​mo​cą – Kate była ciem​no​wło​sa, wy​so​ka i po​zba​wio​na oczy​wi​ste​go, rzu​ca​ją​-

ce​go się w oczy sek​sa​pi​lu Li​lac. Swo​je za​le​ty trzy​ma​ła pod klo​szem, a je​śli cho​dzi o męż​czyzn, to każ​dy, któ​re​mu po​do​ba​ło się jej cia​ło, au​to​ma​tycz​nie tra​cił u niej wszyst​kie punk​ty. Po​le​ga​ła na swo​im in​te​lek​cie i za​wsze była świet​ną uczen​ni​cą, cho​ciaż nie było to ła​twe, je​śli wziąć pod uwa​gę czę​ste prze​pro​wadz​ki i bez​u​stan​- nie to​wa​rzy​szą​ce dziew​czyn​ce, a po​tem dziew​czy​nie uczu​cie nie​pew​no​ści, co za​sta​- nie w domu po po​wro​cie ze szko​ły. Jej mat​ka, dzię​ki szczę​śli​we​mu zrzą​dze​niu losu, otrzy​ma​ła po ugo​dzie roz​wo​do​- wej z dru​gim mę​żem kwo​tę wy​star​cza​ją​cą na kup​no nie​wiel​kiej po​sia​dło​ści w Korn​- wa​lii. Kate zło​ży​ła wte​dy dru​gą uro​czy​stą przy​się​gę, że sama ni​g​dy nie bę​dzie li​czy​- ła na żad​ne uśmie​chy for​tu​ny i wła​sny​mi si​ła​mi za​pew​ni so​bie fi​nan​so​wą nie​za​leż​- ność, a je​śli kie​dy​kol​wiek się za​ko​cha, to tyl​ko w męż​czyź​nie bez oso​bi​stych zo​bo​- wią​zań, któ​ry bę​dzie ce​nił przede wszyst​kim jej in​te​li​gen​cję. Jak na ra​zie ten wzór cnót mę​skich nie po​ja​wił się na ho​ry​zon​cie, ale to nie zna​- czy​ło, że w ocze​ki​wa​niu na nie​go Kate po​zwo​li so​bie na dys​trak​cję w po​sta​ci fa​ce​ta bu​dzą​ce​go jej po​gar​dę. Dla​cze​go więc jej głu​pie cia​ło pło​nę​ło, kie​dy Ales​san​dro Pre​da znaj​do​wał się w za​- się​gu jej wzro​ku? Tak jak w tej chwi​li, gdy na do​miar złe​go wy​su​wał ja​kieś su​ge​stie na te​mat wspól​nych za​jęć poza go​dzi​na​mi pra​cy? – O co cho​dzi? – za​py​tał te​raz, bru​tal​nie wy​ry​wa​jąc ją z za​my​śle​nia. – Pro​wa​dzisz nie​zdro​wo oży​wio​ne ży​cie to​wa​rzy​skie? Nie mo​żesz po​świę​cić jed​ne​go ty​go​dnia na roz​wi​kła​nie tej spra​wy? – Ro​zej​rzał się do​oko​ła i zno​wu utkwił ciem​ne oczy w jej chłod​nej, bla​dej twa​rzy. – Mimo mło​de​go wie​ku masz już tak przy​jem​ny ga​bi​net? Bo ile wła​ści​wie masz lat? Dwa​dzie​ścia trzy, czte​ry? – Otrzy​ma​łam awans za cięż​ką, od​po​wie​dzial​ną pra​cę. – I z tego awan​su wy​ni​ka, w spo​sób dość bez​po​śred​ni, go​to​wość do wzię​cia nad​- go​dzin, raz na ja​kiś czas, rzecz ja​sna. Uznaj tę spra​wę za jed​ną z ta​kich sy​tu​acji. Kate spu​ści​ła wzrok i po​wstrzy​ma​ła się od od​po​wie​dzi. – Mó​wi​łaś, że wła​śnie wy​cho​dzisz? – Tak. – Wo​bec tego od​pro​wa​dzę cię do wyj​ścia. – Ales​san​dro pod​szedł do drzwi i oparł się o fra​mu​gę. – Wła​ści​wie mam jesz​cze lep​szy po​mysł: od​wio​zę cię do domu. Gdzie miesz​kasz? Kate ner​wo​wo ob​li​za​ła war​gi i uśmiech​nę​ła się uprzej​mie, za​ję​ta naj​zu​peł​niej zbęd​nym, a co za tym idzie, po​zo​ro​wa​nym po​rząd​ko​wa​niem bla​tu biur​ka. – Jak dłu​go już tu je​steś? Pod​nio​sła gło​wę i ob​rzu​ci​ła męż​czy​znę za​sko​czo​nym spoj​rze​niem. – Jak dłu​go je​stem gdzie? W two​jej fir​mie? W Lon​dy​nie? – Za​cznij​my od tego ga​bi​ne​tu. Kate ogar​nę​ła wzro​kiem swo​ją bez​piecz​ną przy​stań, ten na​ma​cal​ny do​wód, że zgod​nie z pla​nem po​su​wa się na dro​dze zwa​nej „fi​nan​so​wym bez​pie​czeń​stwem”. Nie​daw​no mat​ka za​py​ta​ła, czy może wpaść do niej do pra​cy, gdy na​stęp​nym ra​zem przy​je​dzie do Lon​dy​nu, lecz Kate z lek​kim za​że​no​wa​niem, choć nie​zwy​kle tak​tow​- nie, zdła​wi​ła tę su​ge​stię w za​rod​ku. Li​lac Wat​son, któ​ra mia​ła te​raz czter​dzie​ści parę lat i nie​co mniej na​tręt​nie eks​- po​no​wa​ła swo​je fi​zycz​ne atu​ty, i tak zu​peł​nie nie pa​so​wa​ła do tego sto​no​wa​ne​go,

dys​kret​nie kosz​tow​ne​go oto​cze​nia. Ten bu​dy​nek, ten ga​bi​net były ży​ciem Kate, eg​zy​sten​cją, któ​rą zbu​do​wa​ła wła​- snym wy​sił​kiem, na​to​miast miej​sce jej mat​ki było zu​peł​nie gdzie in​dziej. W Korn​wa​- lii. Da​le​ko stąd. Osob​no. – Co z moim ga​bi​ne​tem? – Wsu​nę​ła lap​top do skó​rza​nej tecz​ki i się​gnę​ła po sza​ry ża​kiet, prze​rzu​co​ny przez opar​cie krze​sła. Sza​ry ża​kiet, sza​ra spód​ni​ca do po​ło​wy łyd​ki, wy​god​ne skó​rza​ne pan​to​fle na pła​- skim ob​ca​sie i raj​sto​py, po​my​ślał Ales​san​dro. Tak, raj​sto​py, nie poń​czo​chy. Moż​li​we, że ta​kie z wzmac​nia​ną, ob​ci​ska​ją​cą brzuch i po​ślad​ki górą, bo prze​cież nie spo​sób po​wie​dzieć, jaką fi​gu​rę ukry​wa ten skrom​ny, roz​sąd​ny ko​stium. Wy​so​ka, ani gru​ba, ani chu​da. Ko​szu​lo​wa bluz​ka osła​nia gór​ną część syl​wet​ki, spód​ni​ca dol​ną. – Jak dłu​go masz ten ga​bi​net? – spre​cy​zo​wał. Zmarsz​czy​ła brwi. – Tro​chę po​nad pół roku. Z po​cząt​ku wpro​wa​dzi​łam się tu, po​nie​waż bar​dzo czę​- sto pra​co​wa​łam do póź​na nad ra​por​ta​mi dla dwóch waż​nych klien​tów i Geo​r​ge uznał, że po​trze​bu​ję ci​szy i spo​ko​ju, żeby le​piej się skon​cen​tro​wać, a póź​niej, gdy awan​so​wa​łam, za​pro​po​no​wa​no mi, że​bym za​ję​ła go na sta​łe, i oczy​wi​ście chęt​nie sko​rzy​sta​łam z tej ofer​ty. Prze​rzu​ci​ła czar​ny pa​sek tor​by przez ra​mię i po​pra​wi​ła spód​ni​cę. – Bar​dzo dzię​ku​ję za pro​po​zy​cję pod​wie​zie​nia do domu, lecz po dro​dze mu​szę za​- ła​twić parę rze​czy, więc po​ja​dę me​trem. – Ja​kich rze​czy? – Róż​nych. Po​win​nam ku​pić coś do je​dze​nia, i ta​kie tam. Wy​raź​nie usły​szał iry​ta​cję, ukry​tą pod spo​koj​nie wy​po​wie​dzia​ny​mi sło​wa​mi. Nie był przy​zwy​cza​jo​ny do ta​kie​go od​bio​ru swo​ich su​ge​stii i te​raz wła​sna re​ak​cja moc​- no go zdzi​wi​ła, po​dob​nie jak wcze​śniej​sze za​cie​ka​wie​nie, co znaj​du​je się pod dys​- kret​nym i roz​sąd​nym stro​jem tej dziew​czy​ny. – Ża​den pro​blem. – Lek​ce​wa​żą​cym ru​chem ręki zbył jej obiek​cje. – Ode​sła​łem szo​fe​ra do domu, więc mo​że​my po​je​chać moim sa​mo​cho​dem. Bę​dzie ci o wie​le wy​- god​niej, gdy wrzu​cisz za​ku​py na tyl​ne sie​dze​nie, niż gdy​byś mia​ła sama tasz​czyć je do domu. – Je​stem przy​zwy​cza​jo​na do ra​dze​nia so​bie z za​ku​pa​mi. Po​pa​trzył na nią spod zmru​żo​nych po​wiek. Ni​g​dy nie uznał​by jej za oso​bę lę​kli​wą, ale te​raz w jej za​cho​wa​niu był ja​kiś cień lęku. I dla​cze​go tak zde​cy​do​wa​nie od​rzu​ci​- ła pro​po​zy​cję pod​wie​zie​nia do domu? Przez nie​go? – By​ło​by do​brze, gdy​by​śmy wspól​nie zde​cy​do​wa​li, jak pod​jeść do tego de​li​kat​ne​go pro​ble​mu z Geo​r​ge’em i fun​du​sza​mi, któ​re nie​le​gal​nie od​pro​wa​dzał z fir​my – rzu​cił. – Je​że​li w ogó​le ja​kieś nie​le​gal​nie od​pro​wa​dzał. Od​nio​słam zresz​tą wra​że​nie, że już zde​cy​do​wa​łeś, co z nim zro​bić, gdy​by oka​za​ło się to praw​dą – wrzu​cić go do lo​- chu i po​zbyć się klu​czy. – Miej​my więc na​dzie​ję, że się po​my​li​łem i Geo​r​ge unik​nie wię​zie​nia. – Ales​san​dro od​su​nął się, żeby prze​pu​ścić ją w drzwiach. – Zaj​mu​jesz ten ga​bi​net od po​nad pół roku, jak sama po​wie​dzia​łaś, i do​pie​ro te​raz ude​rzy​ło mnie, że nie ma tu ani jed​ne​- go oso​bi​ste​go przed​mio​tu. Ani jed​ne​go, do​słow​nie. Kate za​czer​wie​ni​ła się.

– To ga​bi​net, po​miesz​cze​nie prze​zna​czo​ne do pra​cy – od​par​ła, mi​ja​jąc go z ce​lo​- wo od​wró​co​ną gło​wą. – Nie bu​du​ar. – Bu​du​ar, ta​kie przy​jem​ne sło​wo… Czy wła​śnie tam prze​cho​wu​jesz oso​bi​ste pa​- miąt​ki, w swo​im bu​du​arze? Nuta roz​ba​wie​nia w jego gło​sie spra​wi​ła, że na​gle ogar​nął ją gniew. Weź się w garść, po​wie​dzia​ła so​bie. Nie daj mu wy​pro​wa​dzić się z rów​no​wa​gi. Ales​san​dro Pre​da miał opi​nię uwo​dzi​cie​la, a na​wet gdy​by plot​ki na ten te​mat nie do​tar​ły do jej uszu, wy​star​czy​ło​by jed​no spoj​rze​nie na pierw​szą stro​nę któ​re​go​kol​- wiek bru​kow​ca. Wy​ko​rzy​sty​wał ko​bie​ty. Na zdję​ciach za​wsze to​wa​rzy​szy​ła mu ja​- kaś mo​del​ka czy ak​to​recz​ka uwie​szo​na na jego ra​mie​niu i z uwiel​bie​niem wpa​trzo​- na w jego twarz. Tych dziew​czyn były całe le​gio​ny, co mie​siąc inna, Ales​san​dro mógł​by chy​ba za​ło​żyć wła​sną agen​cję. Kate za​sta​na​wia​ła się, czy nie​któ​re z nich były ta​kie jak jej mat​ka. Ża​ło​sne stwo​rze​nia, ob​da​rzo​ne wiel​ką uro​dą, lecz zbyt ma​- łym roz​sąd​kiem, żeby się zo​rien​to​wać, co się tak na​praw​dę z nimi dzie​je, były cał​- ko​wi​cie uza​leż​nio​ne od wi​dzi​mi​się męż​czyzn i peł​ne na​dziei na wię​cej, niż mia​ły szan​se do​stać. – Czy mam wy​słać ci ra​port mej​lem? – spy​ta​ła z lo​do​wa​tą uprzej​mo​ścią. Na​ci​snę​ła przy​cisk przy​wo​łu​ją​cy win​dę i wy​pro​sto​wa​ła się sztyw​no. Ales​san​dro ni​g​dy w ży​ciu nie wi​dział aż tak spię​tej oso​by. Było to coś wię​cej niż opa​no​wa​nie, coś wię​cej na​wet niż cał​ko​wi​ta kon​tro​la nad re​ak​cja​mi. Dla​cze​go taka była, co o tym zde​cy​do​wa​ło? I czy na​praw​dę nie zda​wa​ła so​bie spra​wy, że wszyst​- kie te sy​gna​ły i symp​to​my były ni​czym świe​cą​ca w ciem​no​ści la​tar​nia w oczach męż​- czy​zny ta​kie​go jak on? Miał trzy​dzie​ści czte​ry lata, ni​g​dy nie mu​siał zdo​by​wać żad​nej ko​bie​ty i sam nie wie​dział, czy po​wi​nien być dum​ny z tego fak​tu, czy po pro​stu uznać, że tak jest, i tyle. Tak czy ina​czej, Kate Wat​son mia​ła z nim ja​kiś pro​blem i było to oczy​wi​ste wy​- zwa​nie. A czy kie​dy​kol​wiek zda​rzy​ło się, by Ales​san​dro Pre​da nie pod​jął wy​zwa​nia? Gdy​by tak było, z pew​no​ścią nie osią​gnął​by w świe​cie biz​ne​su tak wy​so​kiej po​zy​cji. – Ra​czej nie. – Od​su​nął się, żeby wpu​ścić ją do ka​bi​ny win​dy. – Mej​le są dość ła​- twe do prze​chwy​ce​nia. – Nie ma chy​ba po​trze​by, żeby za​cho​wy​wać się jak bo​ha​te​ro​wie fil​mu szpie​gow​- skie​go, praw​da? Upar​cie wpa​try​wa​ła się w me​ta​lo​wą kon​so​lę z przy​ci​ska​mi, mia​ła jed​nak peł​ną świa​do​mość jego fi​zycz​nej bli​sko​ści, cie​pła, któ​re ema​no​wa​ło z jego cia​ła i otu​la​ło ją ni​czym nie​bez​piecz​ny płaszcz. Nie przy​po​mi​na​ła so​bie, żeby wcze​śniej czu​ła się tak w jego obec​no​ści, ale być może po​wo​dem był fakt, że za​wsze to​wa​rzy​szy​li im inni lu​dzie. Ales​san​dro za​trzy​mał wzrok na jej bla​dym pro​fi​lu i ze zdu​mie​niem zdał so​bie spra​wę, że ma przed sobą pięk​ną ko​bie​tę. Jej uro​da nie rzu​ca​ła się w oczy tak od razu, głów​nie dla​te​go, że ze wszyst​kich sił sta​ra​ła się ją ukryć, więc do​pie​ro te​raz był w sta​nie oce​nić jej ide​al​ne rysy. Nos mia​ła drob​ny i pro​sty, war​gi peł​ne i sek​sow​- ne, ko​ści po​licz​ko​we wy​so​kie i wy​raź​nie za​zna​czo​ne. Po​my​ślał, że może to su​ro​wa, zu​peł​nie gład​ka fry​zu​ra uwy​dat​nia sub​tel​ne pięk​no jej twa​rzy. Był cie​ka​wy, jak dłu​- gie ma wło​sy.

Nie​ocze​ki​wa​nie od​wró​ci​ła się do nie​go. Wy​pro​sto​wał się, przy​ła​pa​ny na go​rą​cym uczyn​ku. – Nie są​dzę, by Geo​r​ge zde​cy​do​wał się na śmia​łą uciecz​kę, na​wet gdy​by się zo​- rien​to​wał, że masz go na ce​low​ni​ku – ode​zwa​ła się. – I przy za​ło​że​niu, że fak​tycz​nie jest win​ny. – Dla​cze​go tak go bro​nisz? – Nie bro​nię go, po pro​stu sta​ram się za​cho​wać spra​wie​dli​wy i trzeź​wy osąd. Je​- ste​śmy wier​ni za​sa​dzie, że każ​dy jest nie​win​ny, do​pó​ki nie do​wie​dzie mu się winy, praw​da? Drzwi win​dy roz​su​nę​ły się z ci​chym po​mru​kiem, Kate zro​bi​ła krok do przo​du i zna​la​zła się w ogrom​nym, wy​ło​żo​nym mar​mu​rem holu, któ​ry wciąż ro​bił na niej wra​że​nie, mimo że w cią​gu ostat​nich dwóch lat prze​cho​dzi​ła przez nie​go prak​tycz​- nie co​dzien​nie. Nie bro​ni​ła Geo​r​ge’a Cape’a. Cho​ciaż może jed​nak… Gdy my​śla​ła o tym ni​skim, nie​mło​dym już męż​czyź​nie, któ​ry stał tuż przed lufą re​wol​we​ru i w ogó​le nie zda​wał so​bie z tego spra​wy, wi​dzia​ła swo​ją kru​chą, spo​nie​wie​ra​ną przez ży​cie mat​kę, i ser​- ce ści​ska​ło jej się z bólu. Oczy​wi​ście jej ści​ska​ją​ce się z bólu ser​ce nie mia​ło tu nic do rze​czy. Nie dla ko​goś ta​kie​go jak Ales​san​dro Pre​da. Mu​sia​ła też przy​znać, że ro​zu​mia​ła jego punkt wi​- dze​nia. – Do​bra de​cy​zja – wy​mam​ro​tał Ales​san​dro. – Wo​bec tego w po​nie​dzia​łek za​czy​na​- my po​lo​wa​nie na do​wo​dy, czy Geo​r​ge Cape jest win​ny sprze​nie​wie​rze​nia, czy głu​po​- ty. Tak czy siak, nie​wąt​pli​wie trze​ba bę​dzie go zwol​nić. No, do​brze, więc gdzie miesz​kasz? Mój sa​mo​chód stoi na pod​ziem​nym par​kin​gu.

ROZDZIAŁ DRUGI Kate przez cały week​end za​sta​na​wia​ła się, czy nie za​dzwo​nić do Geo​r​ge’a Cape’a. Nie mo​gła uwie​rzyć, że na​praw​dę zde​frau​do​wał pie​nią​dze fir​my. Geo​r​ge był dżen​tel​me​nem, uprze​dza​ją​co uprzej​mym i mi​łym, i od po​cząt​ku wziął ją pod swo​je skrzy​dła. A jed​nak, bio​rąc to wszyst​ko pod uwa​gę, Kate nie mo​gła nie za​uwa​- żyć, że na prze​strze​ni ostat​nich trzech mie​się​cy po pro​stu nie był sobą. Czy ist​nia​ło ja​kieś lo​gicz​ne wy​ja​śnie​nie mar​ne​go sta​nu jego ner​wów? Uważ​nie przej​rza​ła do​ku​men​ta​cję. Na szczę​ście nie zna​la​zła żad​nych śla​dów za​- ło​że​nia firm krza​ków, co, jak mia​ła na​dzie​ję, wy​klu​cza​ło de​frau​da​cję na dużą ska​lę, ale dziw​ne za​pi​sy księ​go​we jed​nak były, czar​no na bia​łym. Wes​tchnę​ła i spoj​rza​ła na ze​ga​rek. W pią​tek uda​ło jej się ja​koś zbyć Ales​san​dra, lecz te​raz pew​nie już cze​kał na nią w swo​im ga​bi​ne​cie. Po siód​mej wie​czo​rem w bu​- dyn​ku zwy​kle nie było pra​wie ni​ko​go poza kil​ko​ma en​tu​zja​sta​mi cięż​kiej pra​cy, któ​- rzy na​wet nie spoj​rze​li na nią, gdy prze​szła do win​dy, nio​sąc tecz​kę z do​ku​men​ta​mi. Mi​nę​ło spo​ro cza​su, od​kąd ostat​ni raz była w ga​bi​ne​cie Ales​san​dra. To​wa​rzy​szy​ła wte​dy Geo​r​ge’owi Cape’owi oraz sze​fo​wi dzia​łu fi​nan​so​we​go, lecz na krót​ki czas zo​sta​li tyl​ko we dwo​je, za​ję​ci roz​wią​zy​wa​niem ja​kie​goś pro​ble​mu po​dat​ko​we​go, i wte​dy Ales​san​dro za​mó​wił dla nich coś do je​dze​nia. Kate do tej pory pa​mię​ta​ła, jak w pew​nej chwi​li pod​nio​sła wzrok i na​po​tka​ła jego spoj​rze​nie. Miał bar​dzo ciem​ne oczy w opra​wie gę​stych czar​nych rzęs i tam​te​go dnia ich pe​- łen za​my​śle​nia wy​raz spra​wił, że go​rą​cy dreszcz prze​biegł jej po ple​cach. Kon​takt z jego spoj​rze​niem oka​zał się doj​mu​ją​co fi​zycz​nym do​zna​niem, co by​naj​mniej nie przy​pa​dło jej do gu​stu. Te​raz, kie​dy zno​wu mia​ła wejść do ja​ski​ni lwa, obie​ca​ła so​bie trzy​mać emo​cje na wo​dzy, szko​da tyl​ko, że ser​ce ło​mo​ta​ło jej w pier​si jak sza​lo​ne, a dło​nie były mo​kre od potu. W od​po​wie​dzi na pu​ka​nie Ales​san​dro za​pro​sił ją do środ​ka. Sie​dział głę​bo​ko od​- chy​lo​ny do tyłu w skó​rza​nym fo​te​lu, z dłoń​mi sple​cio​ny​mi na brzu​chu. – Nie​wiel​ka zmia​na pla​nów – ode​zwał się. Kate przy​sta​nę​ła. – Może zo​sta​wię ci do​ku​men​ty i omó​wi​my je in​nym ra​zem. – Ogar​nę​ło ją uczu​cie ulgi, w dziw​ny spo​sób zmie​sza​ne z roz​cza​ro​wa​niem. – Bo sko​ro je​steś za​ję​ty… – Omó​wi​my je przy po​sił​ku. Spoj​rza​ła na nie​go, za​sko​czo​na i za​nie​po​ko​jo​na. – Nie trze​ba. – Nie mia​ła naj​mniej​szej ocho​ty na po​wtór​kę tam​te​go prze​ży​cia. – Nie uda​ło mi się jesz​cze zła​pać ni​ko​go z dzia​łu kom​pu​te​ro​we​go w spra​wie ha​sła Geo​r​ge’a, ale chy​ba nie bę​dzie ta​kiej ko​niecz​no​ści. Spraw​dzi​łam wszyst​ko szcze​gó​- ło​wo i nie zna​la​złam żad​nych po​dej​rza​nych firm. – Zaj​mie​my się tym przy ko​la​cji. – Gład​kim ru​chem pod​niósł się z fo​te​la, chwy​cił le​żą​cą na skó​rza​nej so​fie ma​ry​nar​kę i prze​rzu​cił ją przez ra​mię. – Na moją proś​bę

pra​cu​jesz po go​dzi​nach, więc mogę przy​naj​mniej za​brać cię na ko​la​cję, zresz​tą prze​cież obo​je mu​si​my coś zjeść. – Nie przy​szło mi do gło​wy… To na​praw​dę nie zaj​mie dużo cza​su. Ales​san​dro za​trzy​mał się tuż obok niej. Jego szczu​płe, mu​sku​lar​ne cia​ło ema​no​- wa​ło ener​gią, wpra​wia​jąc ją w stan zmie​sza​nia. Bar​dzo jej się to nie po​do​ba​ło – była ab​so​lut​ną pro​fe​sjo​na​list​ką, oso​bą, któ​rej chłód i opa​no​wa​nie ni​g​dy nie do​zna​ły uszczerb​ku. Po​świę​ci​ła spo​rą część ży​cia na osią​gnię​cie sta​nu cał​ko​wi​tej kon​tro​li nad ko​bie​cą sła​bo​ścią, któ​ra zro​bi​ła z jej mat​ki wiecz​ną ofia​rę losu. Aby wró​cić do rów​no​wa​gi, po​wo​li i uważ​nie za​pię​ła ża​kiet i wy​pro​sto​wa​ła się. – Mó​wi​my tu o czy​jejś przy​szło​ści. – By​stre oczy Ales​san​dra do​strze​gły i od​no​to​- wa​ły cały ten obron​ny ry​tu​ał. – Nie chcesz chy​ba spi​sać czło​wie​ka na stra​ty w pię​- cio​mi​nu​to​wym pod​su​mo​wa​niu wy​łącz​nie dla​te​go, że masz dziś rand​kę, praw​da? – Nie mam żad​nej rand​ki. Sło​wa wy​fru​nę​ły z jej ust, za​nim zdą​ży​ła je po​wstrzy​mać. Na​tu​ral​nie nie mia​ło to żad​ne​go zna​cze​nia, ale jed​nak nie​po​trzeb​nie się od​sło​ni​ła. Pod jego za​cie​ka​wio​nym spoj​rze​niem jej po​licz​ki ob​la​ła fala go​rą​ca. – Za​zwy​czaj ni​g​dzie nie wy​cho​dzę w cią​gu ty​go​dnia – pod​ję​ła po​śpiesz​nie. – Czę​- sto za​bie​ram pra​cę do domu, po​nie​waż wiem, jak ła​two na​war​stwia​ją się nie​za​ła​- twio​ne do koń​ca spra​wy. – Pra​cu​jesz do póź​na dzień w dzień – za​uwa​żył. – Nie wy​da​je mi się, aby kto​kol​- wiek ocze​ki​wał, że bę​dziesz jesz​cze za​bie​ra​ła pra​cę do domu. Tak czy ina​czej, tym bar​dziej po​wi​nie​nem za​pro​sić cię na ko​la​cję. Nie chcę, że​byś wi​dzia​ła we mnie bez​- względ​ne​go sze​fa, któ​ry od​ma​wia pra​cow​ni​kom pra​wa do pry​wat​ne​go ży​cia. Kate od​wró​ci​ła się i ru​szy​ła w stro​nę win​dy. – A nie je​steś taki? – rzu​ci​ła przez ra​mię. Było to śmia​łe py​ta​nie, któ​re​go jed​nak nie po​win​na była za​da​wać. Ales​san​dro był uoso​bie​niem wszyst​kie​go, cze​go nie zno​si​ła. W nor​mal​nych oko​licz​no​ściach ich ścież​ki ni​g​dy by się nie spo​tka​ły, po​nie​waż do​brze na​oli​wio​ne try​by i try​bi​ki spraw​- nej ma​szy​ny, jaką była jego fir​ma, nie za​ci​na​ły się i nie wy​ma​ga​ły jego bez​po​śred​- niej in​ter​wen​cji. – Jaki nie je​stem? – Ales​san​dro nie mógł po​jąć, ja​kim cu​dem do tej pory nie za​- uwa​żył, że jej zie​lo​ne oczy mają od​cień ciem​ne​go, po​le​ro​wa​ne​go szkła. – Bez​względ​ny – od​par​ła po chwi​li mil​cze​nia. Kie​dy je​cha​li w dół win​dą, ze wszyst​kich sił sta​ra​ła się nie pa​trzeć na nie​go. Ser​- ce wciąż biło jej zde​cy​do​wa​nie zbyt moc​no i szyb​ko, i była wdzięcz​na, że ma na so​- bie zbro​ję w po​sta​ci sta​ran​nie wy​kroch​ma​lo​nej i wy​pra​so​wa​nej bluz​ki oraz ko​stiu​- mu. Wy​szli z bu​dyn​ku i wte​dy wresz​cie mo​gła z nim swo​bod​niej roz​ma​wiać, bo szła obok nie​go i nie mu​sia​ła na nie​go pa​trzeć. – Cho​dzi​ło mi o to, że nie moż​na wspiąć się na sam szczyt, nie bę​dąc bez​względ​- nym. W Li​dze Mi​strzów nie gra​ją za​wod​ni​cy, któ​rzy nie są go​to​wi… No, ro​zu​- miesz… – Po​de​ptać na swo​jej dro​dze wszyst​kich in​nych? – pod​su​nął. – Nie po​wie​dzia​łam tego. – To nie w moim sty​lu, nie ma zresz​tą ta​kiej po​trze​by. A je​śli są​dzisz, że wła​śnie

tego typu dys​po​zy​cja stoi za moją de​cy​zją w spra​wie Cape’a, to bar​dzo się my​lisz. Je​że​li Cape fak​tycz​nie do​pu​ścił się de​frau​da​cji, po​nie​sie sto​sow​ne kon​se​kwen​cje, to wszyst​ko. To przy​kra praw​da, ale lu​dzie sami są ko​wa​la​mi wła​sne​go losu. – Twar​de po​dej​ście. – Tak uwa​żasz? – Pu​ścił jej ra​mię i przy​sta​nął. Śpie​szą​cy uli​cą tłum prze​chod​niów roz​stą​pił się wo​kół nich, zer​ka​jąc na nich z za​- cie​ka​wie​niem. Wie​czór był bar​dzo cie​pły i Kate na​gle po​czu​ła się nie​wy​god​nie w swo​im ko​stiu​mie-zbroi. Ner​wo​wo ob​li​za​ła war​gi. – To nie moja spra​wa – po​wie​dzia​ła szyb​ko. – Do​kąd idzie​my? – Czy w ten spo​sób da​jesz mi do zro​zu​mie​nia, że czas za​koń​czyć ten te​mat? – Nie po​win​nam była po​wie​dzieć tego, co po​wie​dzia​łam. – Je​steś wol​na, mo​żesz mó​wić, co chcesz. Ru​szy​li w kie​run​ku pubu przy jed​nej z bocz​nych uli​czek. – Mogę mó​wić, co chcę, po​nie​waż pra​cu​ję w ro​dzin​nej fir​mie. – Kate uśmiech​nę​ła się lek​ko, pró​bu​jąc po​pra​wić at​mos​fe​rę. – Masz ra​cję. To jed​na wiel​ka szczę​śli​wa ro​dzi​na, pod wa​run​kiem, że wszy​scy jej człon​ko​wie za​cho​wu​ją się jak na​le​ży. Kie​dy ktoś gwał​ci obo​wią​zu​ją​ce za​sa​dy, mu​szę prze​jąć ster. – To na​praw​dę wiel​ka ro​dzi​na. – Po​cząt​ki były skrom​ne i pew​nie wła​śnie dla​te​go w ta​kich sy​tu​acjach jak ta wciąż sta​ram się za​jąć spra​wą oso​bi​ście. Nie za​ło​ży​łem fir​my po to, aby ktoś mógł pod jej przy​kryw​ką nie​uczci​wie za​ra​biać. Je​ste​śmy na miej​scu. Pchnął drzwi i we​szli do po​miesz​cze​nia tak ciem​ne​go, że wzrok Kate przy​zwy​cza​- ił się do mro​ku do​pie​ro po paru se​kun​dach. W ba​ro​wej sali pa​no​wał lek​ki nie​ład, a wy​strój wnę​trza wy​dał się Kate za​ska​ku​ją​co świe​ży. – Nie przy​szło​by mi do gło​wy, że lu​bisz ta​kie miej​sca – wy​zna​ła im​pul​syw​nie. Ales​san​dro uśmiech​nął się. – Wła​ści​ciel tego pubu to mój sta​ry przy​ja​ciel. Każ​da wi​zy​ta tu​taj jest jak an​ti​do​- tum na go​rącz​ko​we tem​po ży​cia, mo​żesz mi wie​rzyć. Może zdej​miesz ża​kiet? – Nie, tak mi jest wy​god​nie. Nie​do​wie​rza​ją​co uniósł brwi. – Wi​dzę, że chcesz od razu za​brać się do pra​cy i po​mi​nąć przy​jem​ne stro​ny tej sy​- tu​acji. – Mam wszyst​kie dane w tecz​ce, więc… – Nie chcę po​mniej​szać two​je​go en​tu​zja​zmu, ale ja chęt​nie zła​pał​bym od​dech, za​- nim za​cznę słu​chać, co na​bro​ił Geo​r​ge Cape – prze​rwał jej. – Mo​żesz so​bie uwa​żać mnie za bez​względ​ne​go po​two​ra, lecz Cape prze​pra​co​wał w mo​jej fir​mie ład​nych parę lat. Bar​dzo ża​łu​ję, że nie przy​szedł do mnie, gdy do​szedł do wnio​sku, że po​- trze​bu​je po​życz​ki. Kate mia​ła wiel​ką ocho​tę po​ra​dzić mu, żeby jesz​cze po​pra​co​wał nad re​ali​za​cją idei „wiel​kiej ro​dzin​nej fir​my”, ale unie​moż​li​wił jej to wła​ści​ciel lo​ka​lu, któ​ry pod​- szedł do nich i wdał się w oży​wio​ną kon​wer​sa​cję z Ales​san​drem. Roz​ma​wia​li po wło​sku i Kate mia​ła moż​li​wość ob​ser​wo​wać zu​peł​nie in​ne​go niż za​zwy​czaj sze​fa, któ​ry swo​bod​nie ge​sty​ku​lo​wał i cie​pło się uśmie​chał. To w tym wcie​le​niu ocza​ro​wu​je ko​bie​ty, prze​mknę​ło jej przez gło​wę. Oto fa​cet,

któ​ry może mieć każ​dą i w peł​ni wy​ko​rzy​stu​je swój ta​lent. Gdy pod ko​niec wcią​gnę​li ją do roz​mo​wy, uśmiech​nę​ła się uprzej​mie i sztyw​no uści​snę​ła dłoń wła​ści​cie​la baru, co, jak po​wie​dział jej Ales​san​dro, gdy usa​do​wi​li się przy sto​li​ku w al​ko​wie na ty​łach sali, nie​wąt​pli​wie sku​tecz​nie zdu​si​ło w za​rod​ku wszel​kie na​gan​ne na​dzie​je jego przy​ja​cie​la. – Nie mam po​ję​cia, o czym mó​wisz. – Kate wy​ję​ła fol​der z do​ku​men​ta​mi, któ​re mie​li omó​wić, i po​ło​ży​ła go na bla​cie obok sie​bie. Kel​ner przy​niósł im wino, na koszt lo​ka​lu. – Mu​sisz na​praw​dę do​brze znać wła​ści​cie​la, sko​ro sta​wia ci wino – mruk​nę​ła. – Do​rzu​cił​by i je​dze​nie, ale ja za każ​dym ra​zem na​le​gam, żeby wy​sta​wił mi ra​chu​- nek za wszyst​ko, co tu za​ma​wiam. – Bar​dzo ład​nie z two​jej stro​ny. Ro​ze​śmiał się gło​śno i rzu​cił jej peł​ne uzna​nia spoj​rze​nie. – Masz po​czu​cie hu​mo​ru, nie wie​dzia​łem. Po​my​śla​ła, że to bar​dzo nie​grzecz​na uwa​ga, za​raz jed​nak uświa​do​mi​ła so​bie, że nie bar​dzo może na​rze​kać, bo prze​cież sama po​zwo​li​ła so​bie na śmia​łe spo​strze​że​- nia pod ad​re​sem sze​fa. – Roz​luź​nij się – za​mru​czał, de​li​kat​nie od​su​wa​jąc dłoń, któ​rą za​sła​nia​ła kie​li​szek, i na​le​wa​jąc jej wino. – Przy​szli​śmy tu​taj, żeby pra​co​wać, to praw​da, ale nie je​steś te​raz w biu​rze. I wła​śnie na tym po​le​gał pro​blem – w biu​rze, oto​czo​na kom​pu​te​ra​mi, sza​fa​mi na do​ku​men​ty, biur​ka​mi i bez​u​stan​nie dzwo​nią​cy​mi te​le​fo​na​mi, po​tra​fi​ła być zim​na i opa​no​wa​na, na​to​miast tu​taj… Tu​taj było zu​peł​nie ina​czej. Nie ule​ga​ło wąt​pli​wo​ści, że lo​kal cie​szy się wiel​ką po​- pu​lar​no​ścią, bo pra​wie wszyst​kie sto​li​ki były za​ję​te, a przy ba​rze tło​czy​li się męż​- czyź​ni w gar​ni​tu​rach i ko​bie​ty w ku​szą​cych let​nich kre​acjach i pan​to​flach na wy​so​- kim ob​ca​sie. – Dla​cze​go tyle pra​cu​jesz po go​dzi​nach? Kate zmarsz​czy​ła brwi i po​wo​li po​cią​gnę​ła łyk wina. Co to za py​ta​nie, po​my​śla​ła. Mia​ła przed sobą sze​fa i wła​ści​cie​la fir​my, któ​ry chy​ba po​wi​nien gra​tu​lo​wać jej en​- tu​zja​zmu i po​świę​ce​nia, a nie do​cie​kać, cze​mu tak cięż​ko pra​cu​je. – Wy​da​wa​ło mi się, że to pro​sta dro​ga do dal​szych awan​sów, ale cał​kiem nie​wy​- klu​czo​ne, że się po​my​li​łam. Uśmiech​nął się, da​jąc wy​raz uzna​niu dla jej sar​ka​stycz​ne​go po​czu​cia hu​mo​ru. – Zresz​tą prze​cież kie​dy w pią​tek przy​sze​dłeś zo​sta​wić te do​ku​men​ty, sam oka​za​- łeś roz​cza​ro​wa​nie, że na ca​łym pię​trze nikt już nie pra​cu​je. – To praw​da. – Więc dla​cze​go te​raz kry​ty​ku​jesz mnie za to, że od cza​su do cza​su we​zmę parę nad​go​dzin? – Od​nio​słem wra​że​nie, że ro​bisz to ra​czej co​dzien​nie, a nie tyl​ko od cza​su do cza​- su. I wca​le cię nie kry​ty​ku​ję. Jego ciem​ne oczy wpa​try​wa​ły się w nią z ta​kim sku​pie​niem, że zno​wu po​czu​ła się nie​swo​jo. Ales​san​dro był jej sze​fem, w jej in​te​re​sie było więc trak​to​wa​nie go z neu​- tral​ną uprzej​mo​ścią. Wszyst​kie te gad​ki o fir​mie jako wiel​kiej ro​dzi​nie były w grun​- cie rze​czy mało istot​ne, znacz​nie bar​dziej li​czy​ło się to, że jed​nym ski​nie​niem mógł

zruj​no​wać jej ka​rie​rę. Tak samo jak ka​rie​rę Geo​r​ge’a Cape’a. Rzu​ci​ła mu nie​chęt​ne spoj​rze​nie i na​gle przez gło​wę prze​mknę​ła jej kom​plet​nie za​ska​ku​ją​ca myśl, że chcia​ła​by po​czuć jego zmy​sło​we war​gi na swo​ich. Zu​peł​nie nie wie​dzia​ła, skąd się ta myśl wzię​ła, była jed​nak tak rze​czy​wi​sta i żywa, że całe jej cia​ło za​re​ago​wa​ło w jed​nej chwi​li. – Je​stem am​bit​na i nie wi​dzę w tym nic złe​go – oświad​czy​ła twar​do, byle tyl​ko po​- zbyć się de​kon​cen​tru​ją​cej wi​zji. – Cięż​ko pra​cu​ję, gdyż mam na​dzie​ję, że moja cięż​- ka pra​ca prze​ło​ży się na kon​kret​ne ko​rzy​ści, czy​li awans. Nie na​le​żę do w czep​ku uro​dzo​nych i za​wsze mu​sia​łam wal​czyć o wszyst​ko, co chcia​łam zdo​być. – Su​ge​ru​jesz, że twoi ko​le​dzy po​cho​dzą z bar​dziej uprzy​wi​le​jo​wa​nych śro​do​wisk? – za​gad​nął. – Ni​cze​go nie su​ge​ru​ję, stwier​dzam tyl​ko fakt. Ales​san​dro za​uwa​żył ru​mie​niec na po​licz​kach Kate. Czuł, że jej re​ak​cje są szcze​- re. Nie sie​dzie​li te​raz w zim​nym, pe​dan​tycz​nie upo​rząd​ko​wa​nym biu​rze, nie​wiel​ki fol​der na sto​le był je​dy​nym do​wo​dem, że przy​szli tu w ce​lach za​wo​do​wych. Bez tła w po​sta​ci ga​bi​ne​tu na​gle do​strzegł praw​dzi​wą oso​bę, ukry​wa​ją​cą się pod pięk​ną, lecz bez​oso​bo​wą ma​ską. Czy za​le​ża​ło mu, by już w tej chwi​li spro​wa​dzić roz​mo​wę na pra​cę? Nie, jesz​cze nie te​raz. – Może uwa​żasz, że ja wy​wo​dzę się z ta​kie​go śro​do​wi​ska? – spy​tał le​ni​wie. – W ogó​le się nad tym nie za​sta​na​wia​łam – skła​ma​ła. – Je​stem tu, żeby wy​ko​nać kon​kret​ne za​da​nie, a nie wtrą​cać się w pry​wat​ne ży​cie in​nych. – Mu​sisz się po​twor​nie nu​dzić. – Dla​cze​go? Dla​cze​go tak mó​wisz? – Bo cięż​ka pra​ca jest god​na naj​wyż​szej po​chwa​ły, ale czy biu​ro​we plot​ki nie do​- star​cza​ją lu​dziom przy​jem​nej roz​ryw​ki? Plo​tecz​ki, przy​pusz​cze​nia, su​ge​stie? – To nie dla mnie. Jej głos brzmiał zde​cy​do​wa​nie, była jed​nak wi​docz​nie zde​ner​wo​wa​na. Się​gnę​ła po menu i za​czę​ła je stu​dio​wać, ale wciąż czu​ła na so​bie jego wzrok. – Chy​ba za​mó​wię rybę – po​wie​dzia​ła. Ales​san​dro na​wet nie zer​k​nął w menu. Ge​stem przy​wo​łał krę​cą​ce​go się w po​bli​żu kel​ne​ra, któ​ry na​tych​miast po​spie​szył do ich sto​li​ka. Pie​nią​dze wy​czu​wa się z da​le​ka, po​my​śla​ła Kate. Jej szef miał mnó​stwo pie​nię​dzy, był na​praw​dę bo​ga​ty i lu​dzie od razu wi​dzie​li, z kim mają do czy​nie​nia. Tak, lu​dzie zmie​nia​li się, gdy w grę wcho​dzi​ły pie​nią​dze. Uprzej​mie za​cze​ka​ła, aż Ales​san​dro skoń​czy skła​dać za​mó​wie​nie, i naj​pierw po​- dzię​ko​wa​ła za wino, za​raz jed​nak zmie​ni​ła zda​nie, po​nie​waż nie​wiel​ka ilość al​ko​ho​- lu mo​gła jej po​móc tro​chę się roz​luź​nić. – Je​śli więc cho​dzi o Geo​r​ge’a… – Otwo​rzy​ła fol​der i po​czu​ła dłoń Ales​san​dra na swo​jej. – Wszyst​ko w swo​im cza​sie. – Prze​pra​szam, wy​da​wa​ło mi się, że już zdą​ży​łeś zła​pać od​dech. – Do​pie​ro za​czy​nam. Rzu​cił jej osza​ła​mia​ją​cy uśmiech, któ​ry by​naj​mniej nie uspo​ko​ił jej nie​po​słusz​ne​go cia​ła.

– Może po​wi​nie​nem był bar​dziej za​in​te​re​so​wać się two​ją ka​rie​rą – rzekł ci​cho. – Bio​rąc pod uwa​gę, że je​steś jed​ną z mo​ich wscho​dzą​cych gwiazd… – Nie przy​pusz​cza​łam, że an​ga​żu​jesz się w oce​nę kom​pe​ten​cji pra​cow​ni​ków. To mój szef, je​stem jego pod​wład​ną, przy​po​mnia​ła so​bie do​bit​nie. Szef za​da​je do​- wol​ne py​ta​nia, pod​wład​na nie za​da​je żad​nych. – To praw​da, nie ro​bię tego – przy​znał. Na​wet nie spoj​rzał na kel​ne​ra, któ​ry po​sta​wił przed nimi ta​le​rze. – Za​kła​dam, że od tego są moi lu​dzie z dzia​łu kadr – do​dał. – Oczy​wi​ście oni pew​- nie też pra​cu​ją tyl​ko od dzie​wią​tej do sie​dem​na​stej, po​dob​nie jak twoi ko​le​dzy z księ​go​wo​ści. – Wszy​scy pra​cu​ją po go​dzi​nach zimą – wy​ja​śni​ła Kate. – Te​raz mamy lato i upa​ły, więc lu​dzie chcą wyjść wy​star​cza​ją​co wcze​śnie, żeby się jesz​cze na​cie​szyć słoń​- cem. – Ale nie ty – od​bił pi​łecz​kę. – Nie cze​ka​ją na cie​bie ani słoń​ce, ani żad​ne inne waż​ne spra​wy? – Nie wy​da​je mi się, żeby to była two​ja spra​wa. I z góry prze​pra​szam, je​że​li uwa​- żasz, że to nie​uprzej​me spo​strze​że​nie. – Nie mu​sisz mnie prze​pra​szać, chcia​łem się tyl​ko upew​nić. Czu​jesz, że mu​sisz miesz​kać w biu​rze, żeby awan​so​wać? – Ja… Pró​bo​wa​ła wy​obra​zić so​bie ży​cie z tą mi​tycz​ną dru​gą po​ło​wą, męż​czy​zną, któ​ry te​raz szy​ko​wał​by ko​la​cję dla nich dwoj​ga, co ja​kiś czas z nie​po​ko​jem zer​ka​jąc na ze​ga​rek. Po​win​na coś z tym zro​bić, po​win​na prze​mie​nić wi​zję w rze​czy​wi​stość. W tej chwi​li nie od​czu​wa​ła bra​ku męż​czy​zny w ży​ciu, wie​dzia​ła jed​nak, że taka chwi​la w koń​cu na​dej​dzie. Je​że​li nie bę​dzie uwa​ża​ła, pew​ne​go dnia obu​dzi się bez szans na nor​mal​ną eg​zy​sten​cję, zu​peł​nie sama, głów​nie dla​te​go, że po​świę​ci​ła wszyst​ko w po​szu​ki​wa​niu po​czu​cia bez​pie​czeń​stwa. – O czym my​ślisz? – za​py​tał. – Słu​cham? – By​łaś ty​siąc mil stąd – zdia​gno​zo​wał su​cho. – Za​da​łem ci pro​ste py​ta​nie, sło​wo daję, jed​no z tych, któ​re ra​czej nie wy​ma​ga​ją aż tak głę​bo​kie​go za​my​śle​nia. Mało bra​ko​wa​ło, a po​wie​dzia​ła​by mu, jak głę​bo​kie​go za​my​śle​nia wy​ma​ga to „pro​- ste py​ta​nie”. – Prze​pra​szam. Wiem, że nie mu​szę pra​co​wać do nie wia​do​mo któ​rej go​dzi​ny, oczy​wi​ście, cho​ciaż, je​śli mam być zu​peł​nie szcze​ra, zimą zo​sta​ję po go​dzi​nach rza​- dziej niż nie​któ​rzy z mo​ich ko​le​gów. – No, tak. Dla​te​go, że je​steś noc​ną isto​tą? Kate po​my​śla​ła na​gle o mat​ce, o jej pra​cy w mrocz​nych ba​rach, o na​piw​kach, po​- tań​ców​kach i po​ka​zy​wa​niu się w każ​dym idio​tycz​nym stro​ju, jaki ka​za​no jej wło​żyć. To była noc​na isto​ta, za​ję​ta noc​ny​mi za​ję​cia​mi. Nie ona. – Ni​g​dy mnie tak nie na​zy​waj! – eks​plo​do​wa​ła, za​nim zdą​ży​ła się po​wstrzy​mać. Cała dy​go​ta​ła ze zło​ści, mu​sia​ła ukryć dło​nie pod bla​tem, żeby nie zo​ba​czył, jak się trzę​są. – Jak mam cię nie na​zy​wać? – za​py​tał po​wo​li, nie spusz​cza​jąc wzro​ku z jej za​czer​- wie​nio​nej twa​rzy. – Po​wie​dzia​łem coś złe​go? Wy​ja​śnij mi, o co cho​dzi, bo na​praw​dę

nie ro​zu​miem. Opa​no​wa​ła się z naj​wyż​szym tru​dem. – O nic nie cho​dzi. Prze​pra​szam, nie​po​trzeb​nie tak ostro za​re​ago​wa​łam. – Po pierw​sze, prze​stań prze​pra​szać za wszyst​ko, co, jak ci się wy​da​je, może mnie ura​zić. Nie ob​ra​żam się tak ła​two. A po dru​gie, o coś jed​nak cho​dzi. Zbla​dłaś jak prze​ście​ra​dło, te​raz trzę​siesz się jak osi​ka. Co spo​wo​do​wa​ło ten na​gły wy​buch obu​rze​nia? Na​praw​dę chciał się do​wie​dzieć, dla​cze​go tak za​re​ago​wa​ła. Pod spo​koj​ną ma​ską bu​zo​wał pło​mień na​mięt​nych uczuć i to go moc​no in​try​go​wa​ło. Oparł łok​cie na sto​le i na​chy​lił się ku niej. – Pró​bu​jesz wy​my​ślić uprzej​my spo​sób zwró​ce​nia mi uwa​gi, że nic mi do tego, mam ra​cję? Kate pra​wie fi​zycz​nie czu​ła, że zna​la​zła się w polu dzia​ła​nia po​tęż​nej oso​bo​wo​ści, któ​ra nie​wąt​pli​wie po​zwo​li​ła mu prze​nieść się w stra​tos​fe​rę bo​gac​twa i wła​dzy. Wie​dzia​ła też, że na tę oso​bo​wość skła​da się dużo, dużo wię​cej niż nie​zwy​kła in​te​li​- gen​cja i ol​brzy​mia am​bi​cja. Od​wró​ci​ła twarz i z tru​dem prze​łknę​ła śli​nę. – Moja mat​ka pra​co​wa​ła w ba​rze, tań​czy​ła na ru​rze i ro​bi​ła wie​le in​nych po​dob​- nych rze​czy. Nie mam po​ję​cia, dla​cze​go ci to mó​wię, bo ra​czej nie je​stem skłon​na do zwie​rzeń. Pew​nie wy​da​je ci się to dziw​ne, że dużo pra​cu​ję po go​dzi​nach, ale… – Ale po​trze​bu​jesz za​bez​pie​cze​nia fi​nan​so​we​go? – Może i tak – uśmiech​nę​ła się ostroż​nie. – Może masz ra​cję. Czu​ła ulgę i nie mo​gła temu za​prze​czyć, na​wet sama przed sobą. Kie​dy do​ra​sta​ła, wraż​li​wość na​sto​lat​ki na​ra​ża​ła ją na ago​nie za​że​no​wa​nia. Sta​ra​ła się z ni​kim nie utrzy​my​wać zbyt bli​skich kon​tak​tów. Nie chcia​ła, aby kto​kol​wiek do​wie​dział się, że jej mat​ka pra​cu​je jako kel​ner​ka w noc​nym ba​rze i spro​wa​dza do domu męż​czyzn, któ​rzy ją wy​ko​rzy​sty​wa​li, bo wy​glą​da​ła tak, jak wy​glą​da​ła, i była smut​ną, zde​spe​ro​- wa​ną ko​bie​tą, zdol​ną sku​pić na so​bie uwa​gę je​dy​nie dzię​ki swe​mu ku​szą​ce​mu cia​łu. Ko​cha​ła mat​kę, lecz wsty​dzi​ła się jej i wła​snych uczuć. A te​raz jej szef, któ​re​go styl ży​cia bu​dził w niej obrzy​dze​nie, któ​ry był sym​bo​lem wszyst​kie​go, co znie​chę​ca​- ło ją do męż​czyzn, sie​dział na​prze​ciw​ko niej z wy​ra​zem współ​czu​cia na twa​rzy, i to współ​czu​cie było jak klucz otwie​ra​ją​cy jej skryt​kę z ta​jem​ni​ca​mi. Było to głu​pie. Idio​tycz​ne. I w ja​kiś spo​sób nie​bez​piecz​ne. – Świat mo​je​go dzie​ciń​stwa był moc​no roz​chwia​ny – cią​gnę​ła, zma​ga​jąc się z we​- wnętrz​nym opo​rem. – Mama ni​g​dy nie była za​in​te​re​so​wa​na nor​mal​ną biu​ro​wą pra​- cą. Wy​cho​dzi​ła do tych swo​ich ko​lej​nych ba​rów w nocy, zo​sta​wia​jąc mnie z tą czy inną ko​le​żan​ką, a kie​dy skoń​czy​łam dwa​na​ście lat, zu​peł​nie samą. Ko​cha​łam mat​- kę… Ko​cham ją, ale nie​na​wi​dzę tego, w jaki spo​sób za​ra​bia​ła. Robi mi się sła​bo, zu​- peł​nie do​słow​nie, na samą myśl o niej w ską​pych, ob​ci​słych ciu​chach, tań​czą​cej przed męż​czy​zna​mi, któ​rzy ga​pi​li się na nią i wy​cią​ga​li łapy, żeby ją ob​ma​cy​wać. Cią​gle się w któ​rymś za​ko​chi​wa​ła, za​wsze my​śla​ła, że ten je​dy​ny to pierw​szy z brze​gu przy​stoj​niak, któ​ry po​pa​trzy na nią z za​chwy​tem i po​wie jej, że jest pięk​- na. – Więc gdy na​zwa​łem cię noc​ną isto​tą… – Prze​pra​szam. – Kate wbi​ła wzrok w kie​li​szek, któ​ry Ales​san​dro wła​śnie po​now​-

nie na​peł​niał wi​nem. – Co mó​wi​łem ci na te​mat tego cią​głe​go prze​pra​sza​nia? – Pra​cu​ję dla cie​bie. – Ten fakt nie czy​ni z cie​bie mo​jej pod​da​nej. Nie mam jesz​cze mo​nar​sze​go sta​tu​- su, o tym też ci mó​wi​łem. Gdzie te​raz miesz​ka two​ja mat​ka? – W Korn​wa​lii. – Rzu​ci​ła mu szyb​kie spoj​rze​nie i na​tych​miast od​wró​ci​ła wzrok. Był tak grzesz​nie przy​stoj​ny! Nie po​win​no to mieć dla niej żad​ne​go zna​cze​nia, była prze​cież ostat​nią oso​bą na świe​cie, któ​ra mia​ła​by oce​niać czło​wie​ka po wy​glą​- dzie, lecz żo​łą​dek sku​lił jej się z pod​nie​ce​nia i z ogrom​nym tru​dem zmu​si​ła się, żeby nie za​pa​trzeć się na tę śnia​dą, po​waż​ną, peł​ną za​in​te​re​so​wa​nia twarz. Mia​ła dziw​- ne uczu​cie, że był​by w sta​nie zaj​rzeć do jej gło​wy i wy​cią​gnąć stam​tąd naj​głę​biej skry​wa​ne, naj​mrocz​niej​sze my​śli. – Dwa razy wy​szła za mąż i dwa razy się roz​wio​dła – pod​ję​ła. – Dru​gi mąż, Greg, dał jej w ra​mach ugo​dy dość dużą sumę, aby mo​gła ku​pić so​bie ja​kiś mały dom i mama wy​bra​ła wy​brze​że. – Co z two​im oj​cem? – Nie po​dej​rze​wa​łam, że będę zmu​szo​na od​po​wia​dać na tyle oso​bi​stych py​tań. – Kate do​sko​na​le zda​wa​ła so​bie spra​wę, że sama za​czę​ła tę roz​mo​wę, i w to​nie jej gło​su za​brzmia​ła te​raz nuta re​zy​gna​cji. Ales​san​dro ni​g​dy nie in​te​re​so​wał się ży​ciem ko​biet, z któ​ry​mi ro​man​so​wał. Jed​- nak w przy​pad​ku dziew​czy​ny sie​dzą​cej te​raz przed nim, naj​zu​peł​niej szcze​rze pra​- gnął się do​wie​dzieć, co ją drę​czy. – Oj​ciec zo​sta​wił nas za​raz po moim przyj​ściu na świat. Był pierw​szą i je​dy​ną mi​- ło​ścią mamy, w każ​dym ra​zie ona tak twier​dzi. – Od​chrząk​nę​ła i bez​sku​tecz​nie spró​bo​wa​ła wró​cić do chłod​ne​go, obo​jęt​ne​go tonu gło​su, któ​ry nie​wąt​pli​wie był jej zna​kiem fir​mo​wym. – My​ślę, że od jego odej​ścia cią​gle sta​ra​ła się za​stą​pić go kimś in​nym. – A te​raz? – Co, a te​raz? – Ma ko​goś? Kie​dy się uśmiech​nę​ła, na uła​mek se​kun​dy wstrzy​mał od​dech, po​ra​żo​ny na​głym, nie​spo​dzie​wa​nym od​kry​ciem. Była pięk​na. Czyż​by ce​lo​wo pró​bo​wa​ła ukryć swo​ją uro​dę? Nie po​tra​fił się oprzeć wra​że​niu, że oto otwo​rzył pusz​kę Pan​do​ry. Dziew​czy​- na pra​co​wa​ła dla nie​go i przy​szli tu wy​łącz​nie po to, aby prze​dys​ku​to​wać przy​- szłość in​ne​go pra​cow​ni​ka jego fir​my. Była to po​waż​na spra​wa, tym​cza​sem on za żad​ne skar​by świa​ta nie chciał skie​ro​wać roz​mo​wy na wła​ści​we tory. – Od trzech lat w ży​ciu mo​jej mat​ki nie ma żad​ne​go męż​czy​zny. Nie​wy​klu​czo​ne, że w koń​cu uda​ło jej się uwol​nić od uza​leż​nie​nia, ja​kim było po​szu​ki​wa​nie mi​ło​ści w naj​zu​peł​niej nie​od​po​wied​nich miej​scach. – A ty? – wy​mam​ro​tał ochry​ple. – W two​im ży​ciu też nie ma żad​ne​go męż​czy​zny? Wbrew swo​jej woli wy​obra​ził ją so​bie z męż​czy​zną. Ze sobą. Twarz, któ​rą upar​- cie po​ka​zy​wa​ła świa​tu, wca​le nie sta​no​wi​ła traf​ne​go pod​su​mo​wa​nia oso​by, jaką była. Wy​star​czy​ło le​ciut​ko za​dra​pać wierzch​nią war​stwę i już spod zim​nej, mar​mu​- ro​wej po​wierzch​ni wy​zie​ra​ły skłę​bio​ne, nie​prze​wi​dy​wal​ne wiry. Ogar​nę​ło go nie​zwy​kle sil​ne, sza​lo​ne pra​gnie​nie, aby wy​pły​nąć na te nie​spo​koj​ne

wody. Nie bez po​wo​du do​ko​ny​wał okre​ślo​nych wy​bo​rów. Wy​klu​cza​ją​ca in​nych lu​dzi po​tęż​na mi​łość jego ro​dzi​ców nie po​zo​sta​wi​ła dużo miej​sca dla dziec​ka. Nie po​trze​- bo​wa​li ni​ko​go in​ne​go i w re​zul​ta​cie nie​roz​sąd​nych, zwa​rio​wa​nych de​cy​zji roz​trwo​- ni​li wszyst​kie pie​nią​dze, to​piąc je w z góry ska​za​nych na nie​po​wo​dze​nie in​we​sty​- cjach. Kon​tro​la nad ży​ciem? Nie mie​li żad​nej. To on po​tra​fił kon​tro​lo​wać swo​je po​su​nię​- cia i po​stę​po​wa​nie, włącz​nie z ży​ciem sek​su​al​nym, lecz na​gle wszyst​kie te pięk​ne, próż​ne, płyt​kie i ule​głe ko​bie​ty, któ​re za​peł​nia​ły jego świat, wy​da​ły mu się nud​ne i mę​czą​co prze​wi​dy​wal​ne. Było to kom​plet​ne sza​leń​stwo. Ni​g​dy, ni​g​dy nie łą​czył pra​cy z przy​jem​no​ścią. Ni​g​- dy. Ta ko​bie​ta po​win​na być dla nie​go jak za​ka​za​ny owoc. Mimo tego roz​bu​dzi​ła jego po​żą​da​nie. Kate wy​chwy​ci​ła w jego gło​sie coś, co prze​szy​ło ją dresz​czem, cho​ciaż roz​pacz​li​- wie sta​ra​ła się za​pa​no​wać nad emo​cja​mi. Jak do tego do​szło? Jak to się sta​ło, że ich roz​mo​wa zbo​czy​ła z za​sad​ni​cze​go te​- ma​tu na cał​ko​wi​cie pry​wat​ny grunt? Co jej strze​li​ło do gło​wy, żeby za​cząć dzie​lić się hi​sto​rią swe​go ży​cia z wła​snym sze​fem, któ​ry śmia​ło mógł​by star​to​wać w kon​- kur​sie na naj​przy​stoj​niej​sze​go fa​ce​ta na świe​cie? Dla​cze​go po​sta​no​wi​ła zro​bić z sie​bie idiot​kę? – By​łam do​tąd cał​ko​wi​cie po​chło​nię​ta ka​rie​rą – po​wie​dzia​ła oschle. – Nie mia​łam cza​su na ro​man​tycz​ne związ​ki. – Oso​bi​ście za​wsze uwa​ża​łem, że odro​bi​na przy​jem​no​ści po​ma​ga nie tyl​ko w ży​- ciu pry​wat​nym, ale i za​wo​do​wym – wy​mam​ro​tał Ales​san​dro. – Ja tak nie po​tra​fię – skrzy​wi​ła się lek​ko. – A te​raz uwa​żam, że na​praw​dę naj​- wyż​szy czas, że​by​śmy po​pro​si​li o ra​chu​nek i za​ję​li się spra​wą Geo​r​ge’a. Jest już póź​niej, niż przy​pusz​cza​łam. Ales​san​dro już ja​kiś czas temu mach​nął w my​śli ręką na spra​wę Geo​r​ge’a. Tym pro​ble​mem śmia​ło mo​gli się za​jąć póź​niej, tym​cza​sem te​raz… – Jak nie po​tra​fisz? – za​py​tał. Po​pa​trzy​ła na nie​go spod wy​so​ko unie​sio​nych brwi, uda​jąc, że nie ro​zu​mie py​ta​- nia. – Ach, po​sta​no​wi​łaś scho​wać się za tą swo​ją za​wo​do​wą ma​ską! Dla​cze​go? – Po​nie​waż nie przy​szli​śmy tu​taj, żeby roz​ma​wiać o mnie. Mie​li​śmy roz​ma​wiać o Geo​r​ge’u. – Ale nie zro​bi​li​śmy tego – oświad​czył z bez​li​to​sną lo​gi​ką. – Tak się zło​ży​ło, że nie po​roz​ma​wia​li​śmy o Geo​r​ge’u. – I to był błąd – ode​tchnę​ła z ulgą, gdy kel​ner przy​niósł im ra​chu​nek i gdy za​raz po​tem do sto​li​ka pod​szedł wła​ści​ciel baru, któ​ry za​czął wy​py​ty​wać o opi​nię na te​- mat po​sił​ku, uważ​nie ich ob​ser​wu​jąc by​stry​mi czar​ny​mi ocza​mi. Parę chwil póź​niej Kate wsta​ła, unie​moż​li​wia​jąc dal​szą roz​mo​wę na te​ma​ty oso​bi​- ste. – Po​ja​dę do domu tak​sów​ką – po​wie​dzia​ła zde​cy​do​wa​nie. – Nic z tego. Wy​szli na ze​wnątrz, gdzie zro​bi​ło się już chłod​niej. Ales​san​dro wy​ko​nał krót​ki te​- le​fon i jego sa​mo​chód, ra​zem z szo​fe​rem, rzecz ja​sna, po​ja​wił się obok nich, nie

wia​do​mo skąd. Ales​san​dro otwo​rzył drzwicz​ki i po​mógł Kate wsiąść, a gdy była już w środ​ku, schy​lił się tak, by spoj​rzeć jej pro​sto w oczy. – Na pew​no z ra​do​ścią przyj​miesz wia​do​mość, że los oszczę​dził ci mo​je​go to​wa​- rzy​stwa w tej po​dró​ży. Uśmiech​nął się i Kate szó​stym zmy​słem od​ga​dła, że do​kład​nie wie​dział, co się dzie​je w jej gło​wie. – Po​pro​szę Jack​so​na, żeby pod​rzu​cił cię do domu, a o tam​tej spra​wie bę​dzie​my mo​gli po​mó​wić w póź​niej​szym ter​mi​nie. – Ja​kim póź​niej​szym ter​mi​nie? – Ner​wo​wo przy​gry​zła dol​ną war​gę. Zde​cy​do​wa​ła, że zro​bi wszyst​ko, by wy​mó​wić się za​peł​nio​nym ter​mi​na​rzem spo​- tkań, a przede wszyst​kim ni​g​dy, ale to ni​g​dy nie zgo​dzi się na ko​lej​ne „nad​go​dzi​ny” w przy​tul​nej re​stau​ra​cyj​ce. – Dam ci znać. – Nie chcesz jak naj​szyb​ciej upo​rząd​ko​wać tego ca​łe​go ba​ła​ga​nu? – Miej oko na wszel​kie po​dej​rza​ne ru​chy na na​szych ban​ko​wych kon​tach, to na ra​zie wy​star​czy. Dla​cze​go nie mie​li​by​śmy po​zwo​lić Geo​r​ge’owi na​cie​szyć się ostat​- ni​mi chwi​la​mi spo​ko​ju? Wy​pro​sto​wał się, lek​ko ude​rzył otwar​tą dło​nią w ma​skę ni​skie​go czar​ne​go ma​se​- ra​ti i cof​nął się od kra​węż​ni​ka, od​pro​wa​dza​jąc wzro​kiem włą​cza​ją​cy się do ru​chu sa​mo​chód. Od bar​dzo daw​na nie był tak przy​jem​nie oży​wio​ny. Tyl​ko co wła​ści​wie miał te​raz z tym fan​tem zro​bić?

ROZDZIAŁ TRZECI W cią​gu ubie​głych kil​ku lat Kate wi​dzia​ła w swo​im miej​scu pra​cy bez​piecz​ne schro​nie​nie. Tam czu​ła, że po​sia​da peł​ną kon​tro​lę nad swo​im ży​ciem, i tam cięż​ko pra​co​wa​ła, bu​du​jąc z po​szcze​gól​nych ele​men​tów zde​fi​nio​wa​ną, okre​ślo​ną przez cel ca​łość. Te​raz czu​ła się w biu​rze nie​swo​jo i prak​tycz​nie bez prze​rwy świa​do​mie lub nie roz​glą​da​ła się za Ales​san​drem, któ​ry ostat​nio czę​sto z nią roz​ma​wiał, a to o klien​- cie ze skom​pli​ko​wa​ną sy​tu​acją po​dat​ko​wą, a to o dwóch za​gra​nicz​nych fir​mach, któ​re być może war​to by​ło​by roz​bić na mniej​sze jed​nost​ki, a to o na​by​ciu fir​my elek​tro​nicz​nej czy wresz​cie o za​ło​że​niu wy​daw​nic​twa. – Nor​mal​nie za​jął​by się tym Cape, ale sko​ro prze​by​wa na dłu​gich wa​ka​cjach za gra​ni​cą, któ​re być może prze​dłu​żą się w spo​sób trwa​ły, chy​ba do​brze by​ło​by, że​byś się za​czę​ła za​po​zna​wać z nie​któ​ry​mi jego obo​wiąz​ka​mi. Z tą ostat​nią pro​po​zy​cją wy​stą​pił tego dnia o sie​dem​na​stej trzy​dzie​ści, czy​li w po​- rze, gdy więk​szość ko​le​gów Kate przy​go​to​wy​wa​ła się do opusz​cze​nia biu​ra. Kate sta​ra​ła się za​cho​wy​wać chłod​no i spo​koj​nie, ale ner​wy po​wo​li jej pusz​cza​ły. Od​po​wie​dzia​ła, że to ra​czej szef dzia​łu fi​nan​so​we​go po​wi​nien się za​jąć tymi spra​- wa​mi, usi​łu​jąc nie pa​trzeć na Ales​san​dra, któ​ry przy​siadł na kra​wę​dzi jej biur​ka i na któ​re​go mu​sku​lar​ne uda, wy​raź​nie ry​su​ją​ce się pod na​pię​tym ma​te​ria​łem spodni, wo​la​ła na​wet nie zer​kać. Na do​da​tek szef do tej pory nie po​dał jej ter​mi​nu spo​tka​nia, pod​czas któ​re​go mo​- gła​by przed​sta​wić mu re​zul​ta​ty swo​jej kon​tro​li fi​nan​so​wej, re​zul​ta​ty, któ​re trud​no by​ło​by na​zwać im​po​nu​ją​cy​mi. Geo​r​ge rze​czy​wi​ście ma​czał pal​ce w ja​kichś mal​wer​- sa​cjach, ro​bił to jed​nak od bar​dzo nie​daw​na, a kwo​ty, ja​kie wcho​dzi​ły w grę, nie na​- le​ża​ły do istot​nych. Chcia​ła po​roz​ma​wiać o tym z Ales​san​drem i prze​ko​nać go, by oka​zał li​tość star​- sze​mu pra​cow​ni​ko​wi, nie ży​wi​ła jed​nak wiel​kiej na​dziei na suk​ces. Te​raz, wró​ciw​szy do domu znacz​nie wcze​śniej niż za​zwy​czaj, spoj​rza​ła na swój lap​top i od​wró​ci​ła się z nie​chę​cią. Nie było jesz​cze osiem​na​stej i Kate po pro​stu nie mo​gła się zmu​sić, by usiąść przed mo​ni​to​rem i wró​cić do kwe​stii, któ​ry​mi zaj​mo​wa​- ła się przez cały dzień. Cho​dząc po swo​im ład​nym miesz​kan​ku na par​te​rze ka​mie​ni​cy nie była w sta​nie nie my​śleć o tym, że na​praw​dę nie pro​wa​dzi żad​ne​go ży​cia to​wa​rzy​skie​go. Drzwi na ogró​dek za do​mem sta​ły otwo​rem i do po​ko​ju na​pły​wał za​pach gril​lo​wa​ne​go przez są​sia​dów mię​sa oraz wa​rzyw. Kate uświa​do​mi​ła so​bie, że poza sym​pa​tycz​ną parą z dwój​ką dzie​ci, zaj​mu​ją​cą miesz​ka​nie na pię​trze, nie zna ni​ko​go ze swo​ich są​- sia​dów. Całe jej ży​cie sku​pio​ne było wo​kół pra​cy. Jak to się sta​ło? W po​rząd​ku, do​brze wie​dzia​ła jak, nie ro​zu​mia​ła je​dy​nie, dla​cze​- go stra​ci​ła szer​szą per​spek​ty​wę. Nie mia​ła żad​ne​go ży​cia poza pra​cą, nie mia​ła też

męż​czy​zny, z któ​rym mo​gła​by umó​wić się na wie​czór, ani tym bar​dziej eks​cy​tu​ją​- cych prze​żyć sek​su​al​nych. Trzy lata wcze​śniej mia​ła chło​pa​ka, któ​ry naj​zwy​czaj​niej w świe​cie znik​nął z jej pola wi​dze​nia, po​nie​waż chciał, by dziew​czy​na po​świę​ca​ła mu wię​cej uwa​gi niż Kate. Jego żą​da​nia iry​to​wa​ły ją wte​dy, wy​da​wa​ło jej się, że dla utrzy​ma​nia związ​ku wy​star​czą spo​tka​nia raz na ty​dzień, naj​le​piej w cza​sie week​en​du. I tak zo​sta​ła sama. Jej ów​cze​sny chło​pak nie był na​tu​ral​nie ide​al​nym part​ne​rem i z pew​no​ścią nie chcia​ła​by do nie​go wró​cić, ale czy nie po​win​na roz​po​cząć no​we​go eta​pu ży​cia i po​szu​kać ko​goś, kto by go za​stą​pił? Cał​ko​wi​cie sfru​stro​wa​na, za​trza​snę​ła wy​cho​dzą​ce na ogró​dek fran​cu​skie okno, po​szła wziąć prysz​nic i wło​ży​ła kró​ciut​kie szor​ty i ta​kiż top. Winą za na​pływ drę​- czą​cych ją my​śli po​sta​no​wi​ła obar​czyć sze​fa, któ​ry w ja​kiś spo​sób za​lazł jej za skó​- rę i spra​wił, że za​czę​ła wi​dzieć, cze​go jej bra​ku​je. Po bar​dzo krót​kim cza​sie od​kry​ła, że nie może prze​stać o nim my​śleć. Był tak pe​- łen ży​cia, do​słow​nie try​skał ener​gią, czu​ła się przy nim ni​czym bla​dy, smęt​ny cień. Z nie​przy​jem​ne​go za​my​śle​nia wy​rwał ją gło​śny, na​tar​czy​wy dzwo​nek do drzwi. Sko​czy​ła do ko​ry​ta​rza, żeby są​sia​dom przy​pad​kiem nie przy​szło do gło​wy po​skar​- żyć się na ha​łas, i szyb​ko otwo​rzy​ła drzwi. Ales​san​dro Pre​da był ostat​nią oso​bą, któ​rą spo​dzie​wa​ła się zo​ba​czyć na swo​im pro​gu. Za​mru​ga​ła ner​wo​wo, li​cząc, że ja​kimś cu​dem uda jej się zmie​nić go w ko​goś in​ne​go, za​bieg ten nie przy​niósł jed​nak spo​dzie​wa​ne​go skut​ku. Szef Kate na​dal tam był, wy​so​ki, dy​na​micz​ny, sze​ro​ki w ra​mio​nach i zde​cy​do​wa​nie zbyt eg​zo​tycz​nie przy​stoj​ny jak na lon​dyń​skie przed​mie​ście. Pa​trzył na nią bez sło​wa. Naj​wy​raź​niej do​pie​ro co wy​szedł z pra​cy, po​nie​waż na​- dal miał na so​bie te same ciem​no​sza​re spodnie od gar​ni​tu​ru, w któ​rych wi​dzia​ła go wcze​śniej, po​zbył się tyl​ko ma​ry​nar​ki, a pod​wi​nię​te do łok​cia rę​ka​wy ko​szu​li od​sła​- nia​ły im​po​nu​ją​co umię​śnio​ne przed​ra​mio​na, gę​sto po​ro​śnię​te ciem​ny​mi wło​sa​mi. Za​bra​kło jej tchu i słów, zu​peł​nie do​słow​nie. – Za​pro​sisz mnie do środ​ka? – prze​rwał mil​cze​nie. I od​krył, że wy​ma​ga​ło to od nie​go pew​ne​go wy​sił​ku. Chciał ją za​sko​czyć, przy​je​- chał wie​dzio​ny czy​stą cie​ka​wo​ścią i pra​gnie​niem, żeby zo​ba​czyć ją w in​nym oto​cze​- niu niż biu​ro, ale w żad​nym ra​zie nie spo​dzie​wał się cze​goś ta​kie​go. Sta​ła przed nim nie wy​kroch​ma​lo​na, sztyw​na ko​bie​ta, któ​ra pra​co​wa​ła trzy pię​- tra pod jego ga​bi​ne​tem, lecz dziew​czy​na, któ​rą do​strzegł w ba​rze. Mia​ła na so​bie szor​ty i krót​ki top, dłu​gie wło​sy zwią​za​ła w opa​da​ją​cy na ple​cy koń​ski ogon, a jej cia​ło… Była wy​so​ka i smu​kła, brzuch mia​ła pła​ski, pier​si… Ales​san​dro po​czuł, jak na czo​ło wy​stę​pu​ją mu kro​ple potu. Ni​g​dy do​tąd nie za​ob​- ser​wo​wał u sie​bie ta​kiej re​ak​cji na wi​dok ko​bie​ty. Nie wło​ży​ła biu​sto​no​sza. – Co ty tu​taj ro​bisz? – za​py​ta​ła gniew​nym to​nem. Kate z tru​dem ra​dzi​ła so​bie z obec​no​ścią Ales​san​dra w biu​rze, więc jak śmiał wyjść z do​brze zna​ne​go jej oto​cze​nia, któ​re i tak prze​sta​ło już być bez​piecz​nym por​tem, wła​śnie przez nie​go, i po​ja​wić się na pro​gu jej miesz​ka​nia? Na​gle do​tar​ło do niej, jak znacz​na część jej cia​ła jest wy​sta​wio​na na jego spoj​rze​-

nia, oplo​tła się ra​mio​na​mi i znie​ru​cho​mia​ła. Nie za​mknę​ła mu drzwi przed no​sem, ale też nie za​pro​si​ła go do środ​ka. – W tym ty​go​dniu by​łem bar​dzo za​ję​ty – rzekł nie​co szorst​ko, prze​cze​su​jąc pal​ca​- mi ciem​ne wło​sy i za wszel​ką cenę usi​łu​jąc od​zy​skać pa​no​wa​nie nad sobą. – Mia​łem szcze​ry za​miar za​jąć się spra​wą Cape’a ra​zem z tobą, ale za​bra​kło mi cza​su. No i zgod​nie z two​ją su​ge​stią uzna​łem, że Geo​r​ge za​słu​gu​je na wię​cej niż pięć przy​pad​- ko​wych mi​nut. – Nie za​bra​kło ci jed​nak cza​su, żeby zrzu​cić na mnie całą górę obo​wiąz​ków, jesz​- cze za​nim bied​ny Geo​r​ge ostygł w gro​bie, me​ta​fo​rycz​nie, rzecz ja​sna. – Do dia​bła, cze​mu tak dra​ma​ty​zu​jesz? I za​pro​sisz mnie w koń​cu, czy może mam tu da​lej stać i pro​wa​dzić tę roz​mo​wę z tobą na wpół pu​blicz​nie, co? Są​sie​dzi za​raz pew​nie za​cie​ka​wią się, co się dzie​je. Kate od​wró​ci​ła się na pię​cie, bo​le​śnie świa​do​ma, jak bar​dzo ską​pe są jej szor​ty i jak bar​dzo bra​ku​je jej te​raz co​dzien​nej zbroi w po​sta​ci asce​tycz​ne​go ko​stiu​mu. Ales​san​dro wszedł do środ​ka, nie mo​gąc ode​rwać wzro​ku od jej nie​zwy​kle kształt​nych po​ślad​ków. Miał ocho​tę spy​tać Kate, czy za​wsze otwie​ra drzwi w tak nie​for​mal​nym stro​ju, zwłasz​cza że Lon​dyn to prze​cież nie Korn​wa​lia. We​tknął ręce do kie​sze​ni spodni, sta​ra​jąc się cho​ciaż odro​bi​nę za​ma​sko​wać spo​re wy​brzu​sze​nie. – Za​raz się prze​bio​rę – rzu​ci​ła Kate, ge​stem wska​zu​jąc go​ścio​wi, że może po​cze​- kać na nią w kuch​ni. – Prze​pra​szam cię, wiem, że je​steś moim sze​fem i pew​nie uwa​- żasz, że mo​żesz do​wol​nie dys​po​no​wać moim cza​sem, ale wy​da​je mi się, że nie po​wi​- nie​neś zja​wiać się u mnie tak bez uprze​dze​nia. Ich oczy spo​tka​ły się i Kate po​czu​ła, jak jej ser​ce bije co​raz moc​niej i szyb​ciej. Jej sut​ki prę​ży​ły się pod jego spoj​rze​niem, z tru​dem się po​wstrzy​my​wa​ła, by nie po​- trzeć udem o udo. – Dla​cze​go? Usiadł przy ku​chen​nym sto​le. Nie miał po​ję​cia, co się z nim dzie​je. Znał dzie​siąt​ki osza​ła​mia​ją​co pięk​nych i po​cią​ga​ją​cych ko​biet, jed​nak żad​na z nich nie pod​nie​ca​ła go tak bar​dzo jak ta. Może cho​dzi​ło o oczy​wi​sty roz​dź​więk mię​dzy zim​nym, pro​fe​- sjo​nal​nym wi​ze​run​kiem Kate a dłu​go​no​gą, nie​wy​mow​nie atrak​cyj​ną ko​bie​tą, któ​ra kry​ła się pod tą ma​ską? A może po pro​stu zbyt dłu​go nie miał żad​nej sek​su​al​nej przy​go​dy? Kom​plet​nie wbrew so​bie wy​obra​ził so​bie po​ca​łu​nek z Kate, i gwał​tow​nie wcią​- gnął po​wie​trze. – No, tak – od​chrząk​nął. – Prze​bierz się w je​den z tych two​ich pra​wie woj​sko​wych ko​stiu​mów, je​śli uwa​żasz, że w nim bę​dziesz się le​piej czu​ła w mo​jej obec​no​ści. – Co to ma niby zna​czyć? – Su​ro​wo ścią​gnę​ła brwi. Ales​san​dro z wes​tchnie​niem od​chy​lił się do tyłu. – Nic, na​praw​dę. I masz ra​cję, nie po​wi​nie​nem na​cho​dzić cię bez uprze​dze​nia. – Skąd znasz mój ad​res? – Jack​son był tak do​bry, że po​dzie​lił się ze mną tą in​for​ma​cją. Chwi​lę pa​trzy​ła na nie​go w mil​cze​niu, a po​tem spu​ści​ła gło​wę. Czy na​praw​dę mu​- siał wy​glą​dać tak… tak onie​śmie​la​ją​co? I tak sek​sow​nie? Uświa​do​mi​ła so​bie, że jej do​świad​cze​nie w re​la​cjach z męż​czy​zna​mi oscy​lu​je w oko​li​cy zera.