andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 236
  • Obserwuję379
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 325

Winters Rebecca - Ślepy na miłość

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :610.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Winters Rebecca - Ślepy na miłość.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera W Winters Rebecca
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 155 stron)

Vance, energiczny mężczyzna prowadzący z sukcesem interesy w Kenii, traci wzrok w katastrofie. Nie chce stać się ciężarem dla młodej, świeżo poślubionej żony. Żąda rozwodu wbrew oczekiwaniom kochającej go kobiety. Jak potoczą się ich losy? Czy Libby pokona trudności na drodze do szczęścia?

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Panie doktorze, czy to znaczy, że ślepota mojego męża jest nieodwracalna? - Libby Anson usiłowała zapanować nad sobą. W czasie długiego nocnego lotu z Londynu do Nairobi podtrzymywała ją na duchu myśl, że jeszcze nie wszystko stracone i operacja przywróci mu wzrok. - Obawiam się, że tak - doktor Stillman od­ powiedział cicho, ostatecznie pozbawiając ją resztek nadziei, której czepiała się kurczowo do tej chwili. Pochylił się w jej stronę i zaczął wyjaśniać. - Kiedy osunął się strop w kopalni, siła wstrząsu sprawiła, że mikroskopijny odłamek rudy przebił czaszkę pani męża. Jestem przekonany, że zniszczył nerwy wzrokowe, ponieważ chory nie reaguje w ogóle na światło. Bardzo mi przykro. - Nie mogę w to uwierzyć - potrząsnęła głową. Jej czarne błyszczące włosy ułożyły się miękko wokół ramion. - Czy Vance wie, że jego ślepota jest trwała? - Tak. Zażądał, by powiedzieć mu prawdę w mo­ mencie, gdy odzyskał przytomność. - Ale przecież minęły ponad dwa tygodnie od wypadku. Nie rozumiem, dlaczego nikt mnie nie zawiadomił. Przyleciałabym pierwszym samolotem. Kiedy pomyślę, że cały ten czas leżał w szpitalu, a ja nic nie wiedziałam... - głos stopniowo zamierał jej w gardle. - Byłem przekonany, że kontaktował się z rodziną. Dopiero przedwczoraj wieczorem dowiedziałem się, że nikt go nie odwiedzał ani nie dzwonił, prócz kilku 5

pracowników firmy Anson Mining. Pozwoliłem sobie więc zadzwonić do jego biura z prośbą o numer telefonu najbliższego krewnego. Jakiś pan Dean powiedział mi, że w Londynie mieszka ojciec pana Ansona i natychmiast się z nim porozumiałem. - Czy Vance w ogóle o mnie nie wspomniał? Zupełnie tego nie rozumiem. - Libby westchnęła. Doktor Stillman przyjrzał się jej owalnej twarzy o regularnych rysach. W oczach Libby czaił się niepokój. - Dopóki nie zjawiła się pani na oddziale, w ogóle nie wiedziałem, że pan Anson jest żonaty. Na dodatek z tak piękną kobietą... Państwa ślub był trzymany w całkowitej tajemnicy. Nikt z jego przedsiębiorstwa nie został poinformowany o tym fakcie. Od jak dawna są państwo małżeństwem? - Od trzech tygodni. - Libby westchnęła głęboko i ciągnęła dalej drżącym, przerywanym głosem. - Vance musiał polecieć do Kenii natychmiast po uroczystości w związku z kłopotami w jednej z kopalń. Miał wrócić za kilka dni. Postanowiliśmy, że poczekam w Londynie, a potem wyjedziemy. Od tego czasu nie dał żadnego znaku życia. Powiedział, że wybiera się w niedostępne, górskie okolice i zadzwoni do mnie, jak tylko to będzie możliwe. Dopiero dzięki temu, że pan skontaktował się z jego ojcem, wiemy, co się z nim dzieje. Znów ogarnęła ją fala bólu. Vance zranił ją do głębi, nie przyznając się do tego, że jest żonaty. - Nawet pani nie wie, jaką ulgą jest dla mnie pani przyjazd - lekarz uśmiechnął się. - Odnalazłem brakujący element łamigłówki. - Jakiej łamigłówki, panie doktorze? - Libby pochyliła się do przodu z zaciekawieniem. - Chociaż wiedziałem, że pani mąż jest twardym człowiekiem, martwił mnie jego niezłomny upór, by

pozostać całkowicie samodzielnym mimo utraty wzroku. Teraz, kiedy panią zobaczyłem, zaczynam rozumieć. - Co pan ma na myśli? - Libby wbiła w niego wzrok, mocno zaniepokojona. - Szczerze pani powiem, że gdyby to na mnie czekała piękna młoda żona, a ja niespodziewanie straciłbym wzrok, prawdopodobnie w pierwszej chwili pomyślałbym o samobójstwie - mówiąc to założył ramiona za głowę. - Czy to znaczy, że Vance nie chce żyć? - wy­ krzyknęła. - Czy dlatego nie skontaktował się ze mną zaraz po wypadku? - Nie, nie o to mi chodzi. - Zapewnił ją. - Po prostu zamknął się w sobie, bo nie może znieść myśli, że jest zależny od innych, a w szczególności od pani. Jest inteligentnym człowiekiem sukcesu, przyzwycza­ jonym do panowania nad sytuacją. Tu, w Kenii, zrobił karierę, której wielu mu zazdrości. Jego decyzjom podporządkowany jest cały, liczny personel firmy. Co więcej, ożenił się i chciał być wszystkim dla żony. Dla pani. Ślepota była straszliwym ciosem dla niego, dla jego męskości. Stracił wiarę w to, że może być pani obrońcą, żywicielem rodziny, kochankiem... - Jest dla mnie tym wszystkim, obojętnie czy widzi, czy nie -jej głos załamał się. - Myślałam, że zadzwonił pan do jego ojca tylko dlatego, że nie mógł pan skontaktować się ze mną. Nie wiedziałam, że on... Czy większość ludzi reaguje podobnie w takiej sytuacji? Czy odwracają się od tych, którzy ich najbardziej kochają? Spuścił wzrok i wygładzał kciukiem brzeg folderu leżącego przed nim na biurku. - Utrata wzroku zawsze wywołuje depresję. Każdy przypadek jest jednak inny. Jak większość mężczyzn, chciał być idealnym mężem. Raptem ślepota postawiła

go w zupełnie nowej sytuacji, nad którą nie potrafił zapanować. Ogarnął go lęk. - Nie mogę sobie wyobrazić, by Vance się czegoś bał - jej oczy napełniły się łzami. - On też sobie tego nie może wyobrazić... Libby zmrużyła oczy, gdy w pełni dotarło do niej znaczenie słów lekarza. Teraz dla Vance'a zapanowała wieczna noc. Nie miała pojęcia, jakie to uczucie. Tęsknota za nim pogłębiała jeszcze jej smutek. - Czy cierpi? - spytała i powoli uniosła głowę. - Jest w świetnej formie fizycznej. Jedynie od czasu do czasu miewa bóle głowy. Martwi mnie, że obarcza się winą za ten wypadek. Zginęły w nim dwie osoby. Libby westchnęła cicho. Nic o tym nie wiedziała. Nie pomyślała nawet o innych, skupiając całą uwagę na nieszczęściu męża. - Nie chciałem go wypisać ze szpitala, póki się nie dowiem, czy ma bliskiego przyjaciela lub rodzinę, która mogłaby się nim zaopiekować. Do tej pory odrzucił wszystkie propozycje pomocy. Zgodził się jedynie na odwiedziny kilku pracowników swojej firmy. Jak już mówiłem, zadzwoniłem do jego ojca, żeby się dowiedzieć, czy rodzina jest w ogóle przygo­ towana do tego, by się nim zająć. - Spojrzał na nią z niepokojem. - Muszę przyznać, że z ulgą przyjąłem wiadomość o pani przyjeździe. Mąż upierał się, by dzisiaj opuścić szpital. Z pewnością będzie się pani we wszystkim sprzeciwiał, ale rozpaczliwie pani potrzebuje. Czy sprosta pani tej sytuacji? - Potrzebuję Vance'a bardziej niż on mnie. Jestem jego żoną i mam zamiar dzielić z nim życie, niezależnie od sytuacji. - Brawo! Szczęściarz z niego, że ma taką żonę. Mam nadzieję, że niedługo w pełni to sobie uświadomi. - Doktor uśmiechnął się, całkowicie uspokojony. Słuchając lekarza, Libby czuła, jak ogarnia ją

strach. Vance miał już dwa tygodnie na to, żeby odgrodzić się murem od świata, od niej. Nie za­ dzwonił przecież. - Chciałabym go zobaczyć - powiedziała zdecydo­ wanym głosem, podnosząc się z krzesła. - Dziękuję, że poświęcił mi pan tyle czasu, panie doktorze. Jestem panu wdzięczna za opiekę nad Vance'em. - Życzę pani powodzenia - lekarz wstał i uścisnął jej dłoń. - Za chwilę też zajrzę do pani męża. Porozmawiamy wtedy bardziej szczegółowo o dalszych zaleceniach. Zaniesie mu pani lunch? Nie ma takiego apetytu jak powinien, co jest zresztą zupełnie zro­ zumiałe. Innym się to nie udało, ale może pani nakłoni go do jedzenia. - Spróbuję - przyrzekła niepewnym głosem. - Czy mogę pani zadać osobiste pytanie? - Oczywiście - wbiła w niego wzrok, zaskoczona napięciem, które wyczuła w jego głosie. - Jak długo zna pani męża? - Prawie trzy lata. Poznałam go, gdy mój ojczym kupił stadninę ogierów sąsiadującą z posiadłością jego rodziny. Dlaczego pan pyta? - Cieszę się, że małżeństwo państwa nie jest wynikiem krótkiej, szalonej miłości. Przynajmniej ma pani świadomość, co panią czeka. - Spod wpół przymkniętych powiek obserwował ją, gdy wychodziła z gabinetu. Libby weszła do separatki, niosąc tacę z lunchem dla Vance'a. - Tacę proszę zabrać tam, skąd została wzięta - rozległ się znajomy niski głos. - Wychodzę za chwilę ze szpitala i wszystko się zmarnuje. Można ją dać temu nieszczęśnikowi z sąsiedniego pokoju. On jest na diecie lekkostrawnej, ja nie. Ten wybuch niezadowolenia sprawił, że Libby nie

odważyła się przyznać, kim jest. Powoli przeszła przez pokój tak mały, że niemal otarła się o męża. - Powiedziałem, że nie jestem głodny! Na litość... - nagle przerwał i uniósł głowę, natężając uwagę. Odwrócił się i ciągnął dalej ściszonym głosem, z roztargnieniem przeczesując włosy ręką. - Te perfumy... Przez moment myślałem... Ręce drżały jej tak, że filiżanka zabrzęczała na spodku, a pokrywka zsunęła się z talerza. Ostrożnie postawiła tacę na stoliku przy łóżku. Odwróciła się i spojrzała na jedynego mężczyznę, którego kochała. Ubrany był w jedwabną piżamę i szlafrok koloru kawy. Czy to jakiś kolega lub pracownik przywiózł je z farmy? Czy były w jego guście? A może kupiła je jedna z sekretarek? Jej pewność siebie zachwiała się, gdyż właściwie wcale nie znała tego Vance'a, który mieszkał w Kenii. Listy i telefony dostarczyły jej ledwo strzępów informacji o jego życiu codziennym i przyzwyczaje­ niach. Jego wygląd niewiele się zmienił, co było dla niej pewnym zaskoczeniem. Usta nabrały cynicznego wyrazu, a bruzdy wokół nich pogłębiły się. Pozostał jednak pięknym i pociągającym mężczyzną. Widać było, że uparł się przy samodzielnym goleniu. Tu i ówdzie dostrzegła resztki zarostu, co przedtem, przy jego dokładności, nigdy się nie zdarzało. Miał dłuższe włosy i stracił nieco na wadze, przez co wyglądał dość chłopięco przy swoich trzydziestu jeden latach. W oczach Libby był ideałem, jak dawniej. Akurat pakował się i zaczęła go z uwagą obser­ wować. Upychał wszystko bez ładu i składu w walizce. Zaklął, gdy część rzeczy spadła z łóżka na podłogę. Ze ściśniętym sercem patrzyła, jak obmacuje dłonią krawędź łóżka, i opada na kolana, by je podnieść. Nieświadomie zrobiła ruch, jakby chciała mu pomóc. I

Odrzucił do tyłu głowę i Libby mimowolnie wstrzymała oddech. Jego oczy utkwione były w przestrzeń - piękne, aksamitnie brązowe i złe! Nie mogła uwierzyć, że jej nie widzi. - Czego, do cholery, pani chce?! To na pewno nie pani Grady. Ona już wie, że nie można mnie zmusić do jedzenia - rzucił tak oschle, że zadrżała. Szybko obrzuciła go wzrokiem i nie dostrzegła żadnych śladów po ranie. Doktor Stillman powiedział, że mikroskopijny odłamek przebił czaszkę za linią włosów. Siła walącej się masy gruzu spowodowała jedynie małą rankę. Na dodatek jego opalenizna nadawała mu zdrowy wygląd i mogła zwieść każdego, kto nie wiedział, że jest śniady przez cały rok. Libby nie dała oszukać się pozorom. Była pewna, że szok po wypadku jeszcze nie minął. - Czy już się napatrzyłaś, kimkolwiek jesteś?! - warknął na nią, aż podskoczyła. - Czy nie wiesz, że to niegrzecznie gapić się na ślepca? Libby była przerażona. Nie poznawała człowieka, który mówił głosem Vance'a. Poczuła krople potu na czole i postanowiła wziąć się w garść. Nie mogła pozwolić sobie na słabość. - Vance? - zaczęła niepewnie. - Mój Boże, to rzeczywiście ty - wyszeptał chrap­ liwie, całkowicie zaskoczony. W jego głosie kryło się, na razie trudne do określenia, uczucie. Gdy wstawał, wokół jego ust pojawiła się bladość. Z trudem wymówił jej imię, jakby ledwo zdołał odszukać je w najdalszych zakamarkach pamięci. Jednak nadał mu ciepłe brzmie­ nie, zdradzając głębię swych uczuć. Należało to zapamiętać. Libby szybko podbiegła do niego. - Tak, Vance, to ja. Miałeś przyjechać do Londynu i nie zjawiłeś się, ale wybaczam ci, biorąc pod uwagę okoliczności - zdążyła wyszeptać, zanim zarzuciła mu ramiona na szyję. Całowała go gorączkowo, jakby

chciała wyładować napięcie, w którym żyła przez ostatnie dwa dni. Vance stał sztywny i wyprężony. Nie zastanowiła się przedtem nad jego ewentualną reakcją. Nagle poczuła, że ją odpycha i chowa się za łóżko. Uderzył się o dźwignię służącą do podnoszenia i opuszczania wezgłowia. Zaklął znów, a jego pierś unosiła się, jakby z trudem chwytał powietrze. - Co tutaj robisz, Libby? - spytał z zimną nienawiś­ cią w głosie. - Czy takie pytanie zadaje się żonie - przerażona, z trudem przełknęła ślinę. - Wiesz, że nie chciałem, byś tu przyjeżdżała. Napisałem wszystko w liście - wepchnął ręce do kieszeni i stał nieruchomo jak wykuty w skale. - W jakim liście? - przysunęła się do niego. Czuła, że serce wali jej jak młotem. - List podyktowałem sekretarce. Zapewniła mnie, że go wyśle. - Vance, nie dostałam twojego listu. Przysięgam. Zapadła cisza. Vance chyba zastanawiał się nad szczerością jej słów. - Nawet zakładając, że mówisz mi prawdę, w ogóle nie rozumiem, dlaczego tu jesteś. Zgodnie z umową ja miałem się skontaktować z tobą. - Doktor Stillman zadzwonił do twojego ojca wczoraj rano i powiedział mu o wypadku. Ojciec natychmiast porozumiał się ze mną i jak tylko załatwiłam sprawy związane z wyjazdem, wsiadłam w pierwszy samolot. - Twarz Vance'a poszarzała. Zbielałymi palcami kurczowo ściskał oparcie łóżka. - Dlaczego nie powiadomiłeś mnie o tym, co się stało? Dlaczego nie mogłam dzielić z tobą twojego nieszczęścia? Wiesz, że przyjechałabym od razu. Wzięła go za rękę. Delikatnie uścisnęła jego palce, ale wyszarpnął dłoń i odsunął się. Sprawiło jej to ból, gdyż nigdy przedtem Vance jej nie odtrącił.

- Nie powinnaś była przyjeżdżać - wymamrotał ponuro. Jego dłoń poruszyła się nad otwartą walizką, jakby miał zamiar czymś rzucić ze złości. - To był list polecony. Knowania doktora Stillmana, nawet jeśli płynące z dobroci serca, sprawiły, że zjawiłaś się tu, nim go otrzymałaś. Wyjaśniłem w nim, dlaczego nie chcę cię więcej widzieć, a nasze małżeństwo nie ma sensu. - No, ale teraz, kiedy już tu jestem, możesz mi o wszystkim sam powiedzieć - westchnęła głęboko, starając się za wszelką cenę zachować spokój. Obser­ wowała jak usiłuje odnaleźć uchwyt walizki. Na skroniach pulsowały mu nabrzmiałe żyły a bladość wokół ust jeszcze się pogłębiła. - Jedź do domu, Libby. Tu nie masz nic do roboty - opuścił wieko walizki, ale nie mógł jej zamknąć, wysunął się uchwyt nesesera z przyborami do golenia. Choć spodziewała się zmian w jego zachowaniu, nie była przygotowana na tyle zimnego okrucieństwa. Stał się odpychającym, bezwzględnym człowiekiem. Pomyślała, że gdyby jeszcze raz spróbowała go dotknąć, pewno odepchnąłby ją z całej siły. - Tu jest mój dom - szepnęła. - Trzy tygodnie temu wzięliśmy ślub i na dowód tego mam obrączkę. O ile sobie dobrze przypominam, część przysięgi brzmiała - na dobre i na złe, w chorobie i zdrowiu, póki śmierć nas nie rozłączy. - Jestem niewidomy, Libby. Tego przysięga nie uwzględnia. - Ale żyjesz! - starała się zapanować nad uczuciami. - Kiedy usłyszałam, że miałeś wypadek, liczyło się tylko to, że nie zginąłeś. Straciłeś wzrok, ale z tym możemy sobie poradzić. Pomogę ci. Zrobiłabym wszystko dla ciebie. - Mylisz się, Libby - stwierdził, międląc pod nosem przekleństwo. Stał wyprostowany, z zaciśniętymi

pięściami przy łóżku. Kto inny już dawno by go posłuchał i uciekł jak najdalej. - My nie istniejemy jako para. Powtarzałem doktorowi Stillmanowi - żad­ nych odwiedzin. - Żona chyba nie naldży do tej samej kategorii co inni - upierała się przy swoim. - Dlaczego nie powiedziałeś, że jesteś żonaty? Czy masz tak mało wiary we mnie, by myśleć, że skompromituję cię przy twoich znajomych i kolegach? - To nie było powodem i sama o tym wiesz - w ruchu, jakim przeczesał dłonią włosy, widać było rozpacz i bezradność. - Nigdy nie zrozumiesz, Libby. - Pomóż mi! Kocham cię, Vance. Pozwól, bym nadal była dla ciebie żoną - błagała, obchodząc dookoła łóżko, by podejść do niego. - Przestań, Libby. Wypadek wszystko zmienił - oczy Vance'a zwęziły się. - Twoją miłość do mnie również? Na mgnienie oka jego twarz wykrzywił grymas bólu. - Nie jestem już tym mężczyzną, za którego wyszłaś za mąż. Utrata wzroku zmienia stosunek do życia pod każdym względem. To tak, jakby się człowiek po raz drugi urodził. Muszę iść swoją drogą. Sam. Przykro mi, że list doszedł zbyt późno i nie uniknęłaś tej niepotrzebnej podróży. - Niepotrzebnej!? - ogarnęła ją fala gniewu. - Nie zmienisz tego, że jesteśmy małżeństwem. List nie ma znaczenia, bo już tu jestem. Nie zrezygnuję z małżeń­ stwa, które się nawet nie zaczęło. - I nie zacznie. - Zdecydowanie w jego głosie wykluczało dalszą dyskusję. - Po południu przenoszę się ze szpitala do swojego mieszkania. Dla ciebie zamówię taksówkę na lotnisko. Pierwszym samolotem odlecisz do Londynu. - Nie mówisz tego poważnie. - Nigdy w życiu nie mówiłem bardziej poważnie

niż teraz - jego oschłość pozbawiła ją wszelkich złudzeń. Stał wyprężony z gniewnie zaciśniętymi szczękami. - Następny lot do Londynu jest dopiero rano - powiedziała pierwszą rzecz, która jej przyszła do głowy, by zyskać na czasie. - Jeżeli jednak tak zależy ci na tym, by się mnie pozbyć, wezmę taksówkę do hotelu. - Nie. Nie pozwolę na to, byś sama mieszkała w hotelu. Nie znasz Nairobi. Poza tym jesteś stanowczo zbyt piękna - sprzeciwił się, zupełnie niespodziewanie. Drapał się po karku, mrucząc do siebie niezrozumiale. - Wygląda na to, że nie pozostaje mi nic innego, jak wziąć cię ze sobą. Rano zamówimy taksówkę na lotnisko. - Vance, mam dwadzieścia trzy lata. Jestem kobietą a nie dzieckiem, za które możesz decydować - wy­ mknęło się jej, nim zdążyła się zastanowić, co mówi. - A mężczyzna, za którego wyszłaś za mąż nie istnieje - zmarszczył groźnie brwi, pomaszerował do łazienki i zatrzasnął za sobą drzwi. - Przestań litować się nad sobą! - krzyknęła za nim ze złością. - Pani Anson? Libby okręciła się pięcie. Z pałającymi policzkami, rozdygotana, znalazła się twarzą w twarz z doktorem Stillmanem. - Czy mogłaby pani wyjść na korytarz? Chciałbym z panią zamienić parę słów. Libby wyszła z pokoju i ciężko oparła się plecami o ścianę. Spotkanie z Vance'em pozbawiło ją wszelkich sił. Czuła się wręcz chora. - Pewno słyszał pan, jak się kłóciliśmy - wyszeptała, kryjąc twarz w dłoniach. - Wstyd mi, że straciłam panowanie nad sobą. Ale on nie pozwala mi zbliżyć się do siebie i na chwilę zapomniałam, że jest

niewidomy. Myślałam tylko o tym, że chce zniszczyć naszą miłość. - Spodziewałem się tego. Musi pani zrozumieć. Jeszcze nie pogodził się z utratą wzroku. Wierzy, że już nigdy nie będzie widział. To wszystko i zaskoczenie pani przyjazdem sprawiło, że reaguje w ten sposób. - Jak długo tak będzie? - Libby uniosła głowę. - Jestem jego żoną. Bardzo go kocham. - Chciałbym mieć dla pani gotową odpowiedź, ale to niemożliwe. Musi mu pani dać więcej czasu. - Mój czas niedługo się skończy. Vance oczekuje, że jutro rano polecę do Londynu. - Dzisiejszy dzień dopiero się zaczął - próbował ją uspokoić. - Co zamierzacie zrobić po wyjściu ze szpitala? - Vance mówi, że pojedziemy do jego mieszkania. Miałam nadzieję, że zabierze mnie na farmę. Kiedy pomyślę, jakie mieliśmy plany... - głos jej załamał się. Gwałtownie zamrugała oczami, nie mogąc powstrzy­ mać łez. - Proszę nie rezygnować z planów. To dopiero pierwszy dzień. I proszę pamiętać, że ja tu jestem. Wraz z historią choroby i lekarstwami na uśmierzenie bólu zostawiłem numery telefonów, pod którymi może mnie pani zastać. Przełożona pielęgniarek, pani Grady, ma duże doświadczenie w pracy z niewidomymi. Będzie mogła służyć radą, gdy przyjdzie czas, by nauczyć męża samodzielnego wykonywania codziennych czynności. Musi pani do niej zadzwonić i umówić się na wizytę. Libby przygładziła niesforny kosmyk włosów. Nie mogła myśleć o czymkolwiek poza jutrzejszym rankiem, kiedy zgodnie z planem Vance'a miała znaleźć się w samolocie do Londynu. Nie powiedziała jednak o tym lekarzowi. - Dziękuję jeszcze raz, panie doktorze. Bardzo mi pomogła ta rozmowa.

- Życzę szczęścia - poklepał ją po ramieniu. Libby zatrzymała wzrok na jego oddalającej się sylwetce, nim wsunęła się z powrotem do separatki. Kiedy rozmawiała z doktorem Stillmanem, pielęgniarz pomógł Vance'owi ubrać się w dopasowane levisy i koszulę w stylu safari. Był to strój, w jakim często wybierał się z nią na konne przejażdżki. Teraz, kiedy po wypadku stracił na wadze, wydał się jeszcze przystojniejszy i wyższy niż dawniej. Mimo surowości malującej się na twarzy, wyglądał wspaniale. . - Vance? - Gdzie byłaś? Może w rozpaczy sama stwarzała sobie złudzenia, ale odniosła wrażenie, że odrobina zaniepokojenia łagodziła szorstkość jego głosu. - Doktor Stillman chciał się pożegnać i życzyć nam powodzenia na przyszłość. - Zacisnął usta, ale nic nie powiedział, więc ciągnęła dalej. - A co z lunchem? Nie zjesz nic przed wyjściem? - Jak mam cię przekonać, że teraz udławiłbym się najmniejszym kęsem? - Czy masz coś przeciwko temu, że ja zjem?. Nic nie jadłam od wczorajszego popołudnia. Wstyd się przyznać, ale nie czuję się dobrze - tłumaczyła. Nasiliły się zawroty głowy, które miała w czasie rozmowy w korytarzu. Opadła na jedno z krzeseł stojące obok szafy. Na dodatek ogarnęła ją fala nudności i po chwili była zlana potem. - Libby? Tym razem niepokój w jego głosie nie był tworem jej wyobraźni. Nie czuła się jednak na siłach, by odpowiedzieć. Odnalazł ją po omacku. Jego ciepła dłoń przesunęła się po jej głowie i zatrzymała na karku. - Masz lepką skórę. Schyl głowę między kolana. Libby posłuchała jego rady, zbyt słaba, by samej zastanawiać się nad tym, co należy zrobić. Kiedy

zniknął szum w uszach, uniosła głowę. Rozkoszowała się dotykiem jego ręki. Zanurzył palce w jej włosach i delikatnie masował głowę. - Już lepiej? - był tak blisko, że widziała drobne zmarszczki wokół ust. Przytaknęła ruchem głowy, nim zdała sobie sprawę, że jej nie widzi. Na chwilę o wszystkim zapomniała. - Tak. O wiele lepiej. Dziękuję. - Nie ruszaj się - ze wzruszeniem patrzyła, jak szuka drogi do stołu, by przynieść coś do zjedzenia. Po paru próbach wrócił ze szklanką soku pomarań­ czowego. Libby wzięła ją z jego ręki i duszkiem wypiła wszystko. Sok był ciepławy, ale wcale jej to nie przeszkadzało. Wkrótce poczuła, że siły jej wracają. - Dziękuję. - Dlaczego, na litość boską, nie zjadłaś nic w sa­ molocie - spytał, kucając przy niej. Odnalazł jej ramię i przesunął dłoń w dół do przegubu, by wyczuć puls. Przez jej ciało przebiegło drżenie. - Prawdopodobnie z tego samego powodu, dla którego ty nie zjadłeś lunchu. - Zdusiła w sobie chęć, by przytulić jego głowę do piersi. - Czuję się już dobrze, Vance. - Musisz coś zjeść. Poproszę o jeszcze jeden lunch. - Nie. Skończę ten. Nie róbmy już więcej kłopotu - stanęła na niepewnych nogach. Z niechęcią wysunęła ramię z jego dłoni. Chwiejnym krokiem podeszła do stołu i zaczęła jeść rogalika z kurczakiem. Vance podniósł się. Z obcą mu przedtem niepewnoś­ cią usiłował znaleźć telefon wiszący na ścianie. Zaklął, gdy strącił na podłogę słuchawkę. W końcu udało mu się połączyć z centralą szpitala i zamówić taksówkę. Potem zadzwonił raz jeszcze. Nie mówił po angielsku i Libby domyśliła się, że to suahili, którym wydawał się posługiwać jak tubylec. Odkładał słuchawkę w momen­ cie, gdy w drzwiach pojawił się pielęniarz.

- Jestśmy już gotowi, panie Anson. Wózek inwali­ dzki stoi za panem. - Mogę wyjść stąd na własnych nogach. - Libby zauważyła, że dłonie Vance'a zacisnęły się w pięści. - Wiem, co pan czuje, ale taki jest regulamin szpitala. - Vance! - Libby wtrąciła, nim rozmowa mogła zmienić się w kłótnię. - Przyjechałam tu bezpośrednio z lotniska i zostawiłam bagaże w holu. Zejdę, żeby je zabrać. Spotkamy się przy głównym wejściu. - Ile rzeczy przywiozłaś? - Wszystko, co posiadam, z wyjątkiem mojego konia Kinga - wyrecytowała z zamkniętymi oczami. - Tata dopilnuje, żeby w ciągu tygodnia przypłynął statkiem do Mombasy. Wydawało mi się, że z przyjem­ nością pojedziesz ze mną po niego, kiedy skończy się kwarantanna. Jego oczy płonęły gniewem. Już otwierał usta, chcąc coś powiedzieć, ale wymknęła się z pokoju, żeby go nie słyszeć. Całą drogę do foyer przypominała sobie, jak ojczym tłumaczył jej, że Vance ma jeszcze większy skarb niż swój wzrok, a mianowicie jej miłość. Łatwo mu było to mówić. Po śmierci ojca Libby, jej matka powtórnie wyszła za mąż za wdowca, który nie miał własnych dzieci. Libby zapełniła pustkę w życiu ojczyma i stała się jego oczkiem w głowie. Byli szczęśliwą, ciepłą rodziną. Libby wiedziała jednak, że w przypadku Vance'a sama miłość nie wystarczy.

ROZDZIAŁ DRUGI - Czy to pani Anson? - spytał mężczyzna wysiada­ jący z taksówki. - Tak. Mój mąż będzie gotowy za chwilę. - Czy jest coś jeszcze? - kierowca drapał się po głowie, obrzeucając wzrokiem olbrzymie ilości bagażu wokół Libby. - Nie. To znaczy walizka mojego męża. Taksówkarz zamruczał coś w swoim języku i zaczął ładować torby na bagażnik peugeota. To, co się nie mieściło, upchnął przy siedzeniu kierowcy. - Proszę usiąść z tyłu, a ja ustawię jedną z walizek obok pani nóg. Zgodnie z jego poleceniem Libby usiadła na tylnym siedzeniu, starając się zająć jak najmniej miejsca. Za chwilę w drzwiach szpitala pojawił się Vance na wózku inwalidzkim pchanym przez pielęgniarza. Promienie popołudniowego słońca odbijały się od jego włosów, wydobywając ich kasztanowy odcień. W okularach słonecznych wyglądał jak dawniej. Tylko nienaturalna sztywność zdradzała, jak bardzo jest zdenerwowany. Szpital dawał mu poczucie bezpieczeń­ stwa, a życie poza nim wymagało dużej odwagi. Libby zdawała sobie sprawę, że tę chwilę Vance musi przeżyć sam. Żałowała bardzo, bo pragnęła uczest­ niczyć we wszystkim, co go dotyczyło. Konsekwencje utraty wzroku zaczynały być coraz bardziej odczuwalne. Znów ogarnął ją gniew na myśl o tym, że jego ślepota ograbiła ich związek z dawnej intymności. Niestety, do przeszłości należały już 20

bliskość, jaka ich łączyła, i wspólne plany. Żył teraz w swoim własnym świecie, a ona nie miała do niego dostępu, ani najmniejszego pojęcia, jak przedrzeć się przez tę skorupę. - Oto laska. Od personelu szpitala z pana piętra - pielęgniarz położył ją na kolanach Vance'a. Natych­ miast znalazła się na ziemi. - Nie będzie mi, potrzebna. Gdybym musiał po­ sługiwać się laską, wolałbym chodzić z tubą i rozgłaszać wokół, że jestem ociemniały. Niegrzeczność Vance'a przeraziła Libby, lecz pielęg­ niarz, zupełnie nieporuszony, ustawiał wózek przy taksówce. Vance oparł się dłonią o drzwi i zaczął wsiadać do samochodu. Niechcący drugą dłonią zahaczył o jej biodro. Poczuła ciepło jego ręki przez cienką bawełnianą tkaninę kostiumu. Serce zabiło jej mocniej, gdy jego dłoń zabłądziła na jej udo. Wyglądało na to, że nie może się powstrzymać, by jej nie dotknąć. Był tak blisko... Wyrwało jej się westchnienie, które musiał usłyszeć. Natychmiast cofnął rękę i usiadł w momencie, gdy drzwi samochodu zatrzasnęły się. Mimo ciasnoty, starał się trzymać jak najdalej od niej. Libby nie mogła spuścić z niego oczu. Był tak atrakcyjny, że nic poza nim nie przyciągało jej wzroku. Czuła rosnącą chęć, by go przytulić do siebie. Ciało nadal pamiętało jego dotyk, a serce przepełniała radość z faktu, że w dalszym ciągu jej pożąda, niezależnie od tego, jak bardzo nie chciał dopuścić jej do swojego świata ciemności. Kierowca uruchomił silnik i samochód dołączył do strumienia pojazdów. Taksówkarz prowadził z fa­ sonem, zręcznie manewrując swoim gruchotem wśród trąbiących aut i hałaśliwego tłumu. Obserwowała przez okno gwarne i ruchliwe ulice. - Vance - bez zastanowienia wyciągnęła rękę i chwyciła jego ramię. Skrzywił się, jakby jej dotyk

parzył. Szybko cofnęła dłoń. - Wszyscy krzyczą i złoszczą się. Dlaczego? - Taka już jest uroda suahili. Tubylcy wrzeszczą, nie mówią. Przyzwyczaisz się do tego - zamruczał. Zdawał się być gdzieś daleko od niej. Nie odezwał się więcej do końca kursu. Siedział sztywno z oczami wbitymi w przestrzeń. Kierowca jechał jak szalony, ale tak samo prowadzili inni. Do tego również będzie się musiała przyzwyczaić. Nie zamierzała bowiem wyjechać i zostawić go samego, mimo że tego właśnie kategorycznie żądał. Po chwili taksówka zatrzymała się przed nowoczes­ nym pięciopiętrowym budynkiem mieszkalnym w cent­ rum miasta. Kiedyś Vance tłumaczył jej, że biura korporacji znajdują się w bliskim sąsiedztwie, dzięki czemu może do pracy szybko dojść pieszo. W pewnym sensie cieszyła ją perspektywa nawet krótkiego pobytu w jego mieszkaniu. Nareszcie będzie z nim sam na sam, z dala od innych. Może uda jej się spokojnie z nim porozmawiać, bez obawy, że ktoś im przerwie. - Kierowca zaniesie bagaż do holu, a dozorca wpuści cię do mieszkania - słysząc polecenia Vance'a czuła, że serce w niej zamiera. - A ty dokąd jedziesz? - starała się, by w jej głosie słychać było jedynie zainteresowanie, a nie rozpacz spowodowaną jego nieoczekiwaną decyzją. Miała ochotę głośno wykrzyczeć swój gniew na jego bez­ względność i na to, że nie pozwalał jej kochać siebie. Usiłował się jej pozbyć jak najprędzej. - Mam sprawy do załatwienia w biurze i nie wiem, o której wrócę dziś wieczorem, Libby. Nie czekaj na mnie. Poprosiłem dozorcę o zaopatrzenie lodówki. Zjesz kolację, kiedy zechcesz. Nie wychodź z domu, nawet gdybyś się nudziła. Możesz oglądać telewizję. Pod żadnym pozorem nie wolno ci włóczyć się po centrum Nairobi bez towarzystwa. Czy zrozumiałaś?

Zawsze był w stosunku do niej bardzo opiekuńczy, ale teraz jego troska graniczyła z obsesją. Nie miała jednak zamiaru przysparzać mu dodatkowych zmartwień. - Idę do łóżka. Zmiana czasu ścięła mnie z nóg. Obiecałam też zadzwonić do rodziców. Chcieli wiedzieć, czy bez kłopotów dojechałam. Czy mogę porozmawiać z twoim ojcem i powiedzieć mu, że już się dobrze czujesz? Denerwuje się przecież. - Nie widzę żadnej konieczności, zwłaszcza że jutro wieczorem będziesz już w domu - westchnął ciężko. - Chociaż może lepiej zadzwoń. Ktoś musi wyjść po ciebie na lotnisko. Niechętny, protekcjonalny ton znów wywołał w niej gniew. Obróciła się i sięgnęła po podręczny neseser. Reszta bagażu stała już przy drzwiach domu, zanie­ siona tam przez kierowcę. Na tarasie pojawił się dozorca i poprosił Libby, aby poszła za nim. Spojrzała przez ramię na Vance'a, gdyż mimo wszystko martwiła się o niego. Zdławiła chęć upo­ mnienia go, by był ostrożny. Przecież to jego pierwszy dzień poza szpitalem. Onieśmielił ją widok jego surowego profilu. To była twarz, z którą występował w świecie interesów, twarz człowieka całkowicie opanowanego, silnego, zdecydowanego. Bez cech przywódcy nie mógłby zbudować swojego imperium w tym nadal jeszcze zacofanym kraju. Libby wiedziała, że ma też drugą, łagodną i czułą twarz. Przeszył ją ból, gdy zadała sobie pytanie, czy ją jeszcze kiedyś ujrzy. - Przekażę ojcu pozdrowienia od ciebie. Do zoba­ czenia! - krzyknęła, osłaniając dłonią oczy przed słońcem. Vance nie odpowiedział. Kierowca wsiadł do samochodu i odjechali. Odprowadziła wzrokiem oddalającą się taksówkę. Było jej bardzo przykro. Z obawy, że się rozpłacze

przy dozorcy, pośpieszyła za nim i oboje weszli na trzecie piętro. - Budynek jest zabezpieczony, pani Anson. Nie można otworzyć drzwi wejściowych bez specjalnego klucza. Nic tu pani nie grozi. Libby wyszeptała parę słów podziękowania i za­ mknęła drzwi. Oparła się o nie, czując wzbierający szloch. Teraz dopiero nie musiała kryć swojej rozpaczy. Zaciskając pięści, płakała ze złości na niesprawiedliwość życia i z żalu, że Vance nie chce przyjąć jej miłości. W mieszkaniu panowały nieprzeniknione ciemności, gdy obudziła się w parę godzin później. Usłyszała hałas i przestraszona usiadła na łóżku. Czyżby Vance wrócił do domu? Wytężyła słuch. Ktoś potknął się i cicho przeklnął. Vance nie miał jeszcze okazji poznać na nowo rozkładu mieszkania. Odrzuciła kołdrę, zsunęła się z łóżka i pobiegła do przedpokoju, gdzie zapaliła światło. Kątem oka zauważyła, że ktoś rusza się w pokoju obok. Vance właśnie kładł się do łóżka w sypialni dla gości. Zobaczyła jego potargane ciemne włosy na poduszce. Niespokojnie kręcił głową, chcąc ułożyć sie wygodnie. Spod kołdry wystawały opalone ramiona. Na ten widok serce Libby przepełniło się miłością. Pełna zdecydowania podeszła i położyła dłoń na jego nodze. - Vance? - Co ty wyrabiasz? - usiadł raptownie, naciągając na siebie kołdrę. Libby natychmiast odsunęła się, przerażona tym wściekłym wybuchem. Zranił ją kolejny raz tego dnia. - Przyszłam ci powiedzieć, że wszedłeś nie do tego łóżka, co trzeba - oblizała zeschnięte wargi. - Obiecałeś mi, że kiedy znów będziemy razem, znajdziemy jakieś zaciszne miejsce i nigdy nie wypuścisz mnie z ramion. Żyłam tylko po to, - Vance. Tęskniłam aż do bólu...

Błyskawicznie wyskoczył z łóżka i narzucił na siebie ten sam brązowy szlafrok, który miał w szpitalu. - Jeżeli i tak nie śpisz, możemy równie dobrze porozmawiać teraz. Chodź do drugiego pokoju. Usiłowała pogodzić się z faktem, że ciągle ją odtrąca. Nie mogła jednak przyzwyczaić się do cierpienia wywołanego tą sytuacją. Szła za nim do salonu, ze wszystkich sił powstrzymując się, by mu nie pomagać, choć idąc obijał się o meble. Wyglądał mizernie, jak człowiek cierpiący. Przygładził ręką włosy i Libby znów mogła podziwiać ich wspaniały kasztanowy połysk, gdy przebierał w nich palcami. - Czy nie jesteś głodny? - troska o jego zdrowie wzięła górę nad własnym bólem. - Jedzenie jest chyba ostatnią rzeczą, o której myślę - jego pierś uniosła się i opadła w głębokim oddechu. - Z pewnością miałeś straszny dzień, ale to nie znaczy, że możesz nie jeść - powiedziała cicho. - Zrobię kolację. Nie czekała na odpowiedź. Pośpieszyła do kuchni, mijając po drodze kącik jadalny. Za parę minut woda już bulgotała w czajniku, a kanapki były gotowe. - Powiedziałem ci, że nie jestem głodny - nie słyszała, jak przyszedł i stanął w drzwiach. - Ty może nie, ale ja tak. Postawiła na stole kanapki z szynką i pomidorem. Następnie poszła do kuchni po neskę, którą wolała od herbaty. Vance nadal stał w drzwiach, chociaż ona już usiadła i zdążyła przekąsić kanapkę. Przyjrzała mu się z uwagą. Mimo zdrowej opalenizny wyglądał na człowieka, który dźwiga na sobie ciężar całego świata. Dodatkowo jeszcze martwiły ją przypuszczenia doktora Stillmana co do jego depresji. - Mógłbyś przynajmniej usiąść, kiedy jem. Wy­ glądasz na zmęczonego.

- Czy ktoś dzwonił, kiedy mnie nie było? - tarł ręką kark. Wiedziała już, że robił to, gdy był sfrustrowany lub czymś przejęty. - Nic nie słyszałam. Poszłam spać niedługo potem, kiedy dozorca wpuścił mnie do mieszkania. Czy spodziewałeś się ważnego telefonu? Vance skwitował jej pytanie niedbałym machnięciem ręki i włożył dłonie do kieszeni szlafroka. - Czy powtórzyły się mdłości, które miałaś dziś rano? - Nie, nic mi nie było. Jestem pewna, że to z powodu braku snu i niskiego poziomu cukru we krwi. - Kocha­ ła go jeszcze bardziej za to, że mimo wszystko jego instynkt opiekuńczy dominował nad innymi uczuciami. Sama też nie mogła już dłużej ukrywać swojej troski o niego. - To o ciebie się martwię, nie o siebie. Przecież dopiero co wyszedłeś ze szpitala. Jestem pewna, że doktor Stillman zgodziłby się ze mną, że... - Ani jednego słowa więcej - przerwał jej niemal brutalnie. - Przestań bawić się w starą, doświadczoną żonę. I tak mam wystarczająco dużo spraw na głowie. Jak ci wytłumaczyć, że nie jestem tym samym mężczyz­ ną, którego znałaś w Anglii? Traktujesz wszystko jak tymczasowe trudności. Zapewniam cię, że tak nie jest. - Pamiętam, że mówiłam to samo parę lat temu, kiedy przekonywałeś mnie, bym dosiadła Kinga po tym, jak z niego spadłam - uniosła do góry głowę. - Złamałam dwa żebra i czułam się fatalnie, ale jak tylko kości się zrosły, zmusiłeś mnie, bym poszła do stajni i znów znalazła się w siodle. Wszyscy byli gotowi jedynie mnie posieszać. Ty zignorowałeś moje obawy i upierałeś się, dopóki nie znalazłam w sobie tyle siły, żeby zwalczyć strach. Byłam przerażona. Myślałam, że już nigdy nie zbliżę się do Kinga, lecz dawny Vance nie pozwolił mi poddać się. - Jestem ślepy, Libby. Ślepy - jego głos zdradzał

olbrzymie napięcie. Żyły nabrzmiały mu na szyi. Wszedł do kuchni i usiłował ręką wymacać jakieś krzesło. - Nie możesz mieć najmniejszego pojęcia, co to znaczy. Nie mówimy tu o paru złamanych kościach. Nigdy już nie przestudiuję żadnego projektu, nie obejrzę placu budowy, nawet do niego nie dojadę samochodem, nie zrobię kroku bez tej cholernej laski, dzięki której nie wchodzę na ściany. Jakie to uczucie, gdy się wie, że mąż nie widzi i nie będzie w stanie zaopiekować się tobą? Robiąc gwałtowny i zamaszysty ruch ręką, by podkreślić znaczenie swych słów, potrącił kubek z kawą stojący obok na stole i zrzucił go na podłogę. Libby skoczyła na równe nogi i pobiegła do zlewu po ścierkę. - Mój Boże, chyba cię nie oparzyłem? - macając ręką przed sobą, dotarł do zlewu. Jego dłoń musnęła jej ramię. - Nie. Nic się nie stało - zapewniła pospiesznie, słysząc w jego głosie cierpienie. - Kawa nie była gorąca. Zauważyła, że jego ręka dziwnie powoli przesuwa się po jej gołym ramieniu. Stali tak blisko siebie, że zapach perfum łączył się z wonią jego męskiego ciała, tworząc mieszankę działającą jak silny środek pod­ niecający. Czuła jego oddech na swoich ustach. Jej ciało ogarnęła fala gorąca. - Mam tylko trochę zaplamioną koszulę. Oparła się o niego. Pochylił twarz, a ona uniosła głowę oczekując pocałunku, pragnąc go całym sercem. Trwało to jednak ledwo sekundę. Usłyszała, że głęboko zaczerpnął powietrza, i odepchnął ją od siebie. Westchnęła cicho widząc, że oddala się od niej i szuka najbliższego krzesła. Tak nieoczekiwana chwila bliskości niestety minęła. Czuła się całkowicie od­ trącona. Vance stał wyprostowany przy krześle, a ona zabrała się za wycieranie podłogi. Na szczęście kubek nie stłukł się.

- Jestem nie tylko beznadziejny. Jestem po prostu niebezpieczny. - Jego głos był pełen obrzydzenia do samego siebie, co ją przeraziło. - Nie mów tak, Vance - instynktownie przytuliła się do jego pleców i gładziła dłońmi jego ramiona. Gwałtownie odsunął się, jakby zapomniał o swej dawnej delikatności. Odepchnął jej ręce, które bezsilnie zwiesiła po bokach. - Zawsze czułam się z tobą bezpieczna. Ślepota nic nie zmienia. Jestem pewna, że o tym wiesz. Zaklął gwałtownie i obrócił się przodem do niej. Wściekłość zniekształciła rysy jego twarzy. - Nie mogę nawet cię znaleźć! - Przecież jesteś dopiero co po wypadku. Musisz jeszcze poczekać. Daj nam trochę czasu - błagała. - Trochę czasu? - roześmiał się sucho. - Ty chyba ciągle nic nie rozumiesz, Libby. Nic mi nie przywróci wzroku. Twój mąż jest niekompletnym człowiekiem. Kiedy w końcu dostrzeżesz fakty? - Znów litujesz się nad sobą - czuła się podle mówiąc to, gdyż instynkt nakazywał otoczyć go ramionami i ukoić jego ból. Z wściekłością zaprzeczył ruchem głowy, ale zmusiła się, by ciągnąć dalej. - No i dobrze, straciłeś wzrok. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, jakie to uczucie. Ale przy okazji straciłeś też dawne opanowanie i na dodatek cały swój urok. - Kto nauczył cię tych chwytów poniżej pasa? Nigdy bym się tego po tobie nie spodziewał. - Jego policzki pokryły się ciemnym, ceglastym rumieńcem. - Wielu rzeczy o mnie nie wiesz. - Libby splotła ramiona na piersi, zaskoczona własną odwagą. - Nie­ stety wypadek ujawnił takie cechy twojej osobowości, jakich w ogóle nie znałam. Mam nadzieję, że nie traktujesz swoich pracowników jak mnie. Masz reputację godną pozazdroszczenia. Tak przynajmniej twierdzi doktor Stillman. Powiedział mi, że jesteś