andgrus

  • Dokumenty12 151
  • Odsłony695 243
  • Obserwuję374
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań548 490

Winters Rebecca - Ucieczka z raju

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :532.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Winters Rebecca - Ucieczka z raju.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera W Winters Rebecca
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 164 stron)

Rebecca Winters Ucieczka z raju

ROZDZIAŁ PIERWSZY 29 września Dla mojego ukochanego Philippe'a Na pamiątką tej wspaniałej chwili na łące u stóp Mount Rainier, kiedy to poprosiłeś o moją rękę. W tych złotych spinkach do mankietów ukryte są najdrob­ niejsze płatki polnych kwiatów, które dla mnie wtedy zerwałeś. Są bezcenne, bo to świadectwo twojej miłości. Nigdy żadna kobieta nie była bardziej mi ja kochana przez swojego męza. Tysiąc serdeczności. To już miesiąc od naszego ślubu! Kellie Kellie Madsen Didier odłożyła pióro, wsunęła karnecik do koperty i przykłeiła ją do prezentu opakowanego w czarny pa­ pier i przewiązanego czerwoną, zieloną i złotą wstążką. Mnó­ stwo czasu zabrało jej ułożenie płatków kwiatowych tak, żeby dobrze wyglądały pod owalnym szkiełkiem obramowanym zło­ tem. Z rezultatu była jednak zadowolona. Już za chwilę Philippe otworzy drzwi ich eleganckiego apartamentu, którego okna wychodziły na jezioro Neuchatel. Był to jeden z najpiękniejszych zakątków w Szwajcarii. Tak, ich dom był prawdziwym rajem. Szybkim krokiem przeszła z sypialni do salonu, w którym przygotowała specjalną kolację. Stół nakryła najlepszym ko-

ronkowym obrusem, a na nim ustawiła najlepszą porcelanę, kryształy i srebro. Do wazonu włożyła bukiet jesiennych kwia­ tów. Obok kielicha stojącego przy jego nakryciu położyła pre­ zent. Potem pospieszyła do kuchni skończyć przygotowania. Już od samego rana, kiedy tylko Philippe wyszedł do biura, zabrała się do przyrządzania wykwintnego posiłku. Większość dnia spędziła gotując i sprzątając, ale zdążyła się też wykąpać i ułożyć włosy, które teraz miękko opadały na ramiona, za­ krywając krótkie rękawy nowej, obcisłej sukienki z czarnej krepy. Philippe często powtarzał, że jej zielone oczy i długie włosy w kolorze karmelu z naturalnymi blond pasemkami wprost oszałamiająco wyglądają przy czerni sukni. Całości do­ pełniały eleganckie czarne pantofelki na wysokim obcasie. Miała nadzieję, że tego wieczoru go oczaruje. Spojrzała na zegarek. Siódma trzydzieści. Spóźniał się już pół godziny. A przecież zadzwonił po południu i powiedział, że będzie w domu o siódmej. To było do niego niepodobne. Gdyby zatrzymał go jakiś klient, zadzwoniłby ponownie. Na początku tygodnia Philippe powiedział jej, że odwiedził gó ambasador Wybrzeża Kości Słoniowej. Chodziło o duże zamówienie na limuzyny. Być może nastąpiła pomyłka przy wysyłce z fabryki luksusowych samochodów Didiera w Pary­ żu? A może pojawił się inny pilny problem? No cóż, Philippe traktował swoją pracę bardzo poważnie. Z zapaleniem świec lepiej więc poczekać, aż usłyszy dźwięk klucza w zamku. Kelly wróciła do kuchni. Raz jeszcze chciała sprawdzić, czy wszystko gotowe. Minęło dziesięć minut, potem kolejne dziesięć. Zaczęła się naprawdę niepokoić. Zadzwoniła do Phi­ lippe na komórkę, ale połączyła się tylko z pocztą głosową. Coraz bardziej niespokojna wykręciła domowy numer Marcela,

sekretarza Philippe'a. Marcel powiedział, że gdy wychodził z biura, Philippe rozmawiał właśnie z Nowym Jorkiem. Zasu­ gerował, że być może miał jeszcze coś do omówienia z pra­ cownikiem ochrony albo kimś innym z nocnej zmiany. Jego zdaniem nie było powodu do zdenerwowania. Philippe'a mogło zatrzymać wiele spraw, na przykład kolacja z klientem. Odwiesiła słuchawkę, ale nadal odczuwała dziwny niepo­ kój. Gdyby Philippe miał zamiar zabrać klienta do restauracji, jak zwykle i ją zaprosiłby. Nagle przypomniała sobie, że przed­ wczoraj odwiedził ich Roger, jeden z przyjaciół Philippe'a. Może nie wyjechał jeszcze do Zermatt? To by wszystko tłu­ maczyło. Kiedy zaczynali rozmawiać o swej wspólnej pasji - wspinaczce wysokogórskiej - zapominali o całym świecie. Po­ biegła do gabinetu poszukać numeru Rogera, ale zanim udało jej się odnaleźć nazwisko w notesie, zadzwonił telefon. - Słucham?' - Madame Didier? - zapytał poważny głos. Przeczucie zbliżającego się nieszczęścia było tak silne, że niemal wpadła w panikę. Jej wargi były zupełnie suche. - Tak, to ja. - Dzwonię z izby przyjęć w szpitalu Vaudois. Pani mąż czuje się dobrze, ale miał wypadek samochodowy i pyta o panią. Dobry Boże. - Zaraz tam będę! Odłożyła słuchawkę i natychmiast zadzwoniła po taksówkę. W garażu stało wprawdzie sportowe auto, które Philippe kupił jej w prezencie ślubnym, nie znała jednak drogi do szpitala, nie chciała też tracić czasu na szukanie miejsca do zaparko­ wania. Poza tym drżała tak bardzo, że nie byłaby w stanie prowadzić.

Przebiegła przez pokoje w poszukiwaniu torebki, wyłączyła piekarnik i nie czekając na windę, zbiegła dwa piętra w dół. Nie czuła nawet, jak zimno jest na dworze. Gdy tylko pojawiła się taksówka, wybiegła na ulicę, dając znaki kierowcy. . - Do szpitala Vaudois, monsieur. - Oui, madame. Nerwowo splotła ramiona. Starała się myśleć racjonalnie. Przecież gdyby Philippe był poważnie ranny, dzwoniący nie powiedziałby, że czuje się dobrze. Mimo to nie będzie w stanie normalnie oddychać, dopóki nie ujrzy go na własne oczy i nie przytuli. - Proszę się pospieszyć. Mój mąż miał wypadek. Proszę mnie wysadzić przed wejściem na izbę przyjęć - powiedziała do kierowcy po francusku. Skinął głową, ale nie przyspieszył, mimo iż jak zwykle wieczorem nie było na ulicach większego ruchu. No tak, Szwaj­ caria to pełen godności, cywilizowany kraj i niewielu kierow­ ców ryzykuje bez potrzeby. Co innego urodzony we Francji Philippe. Zdaniem jego rodziny, u której mieszkała przez mie­ siąc w pobliżu lasku Vincennes w Paryżu, od urodzenia lubił kusić los. Jako dwudziestolatek brał udział w wyścigach sa­ mochodowych i prowadził z szybkością, która większość ludzi wprawiała w przerażenie. Jego siostra Claudine, bliska przy­ jaciółka Kellie, zwierzyła jej się kiedyś, że chociaż porzucił wyścigi na rzecz wspinaczki wysokogórskiej, wciąż jeszcze zdarzało mu się docisnąć gaz do dechy podczas testowania któregoś z nowych sportowych modeli wypuszczanych z fa­ bryki. Jeżeli to właśnie miało miejsce dziś wieczór, to cena okazała się zbyt wysoka. Kiedy wydawało jej się, że dłużej nie zniesie niepewności,

dotarli do szpitala. Przed wejściem stało kilka karetek. Na ich widok serce podeszło jej do gardła. - Jesteśmy na miejscu, madame. - Merci, monsieur. Nie licząc, wręczyła mu plik banknotów, wysiadła z ta­ ksówki i wbiegła do szpitala. Poczekalnia pełna była ludzi, a wszyscy rozmawiali przyciszonymi głosami. Pełne niepokoju twarze zdradzały ich uczucia. Podchodząc do recepcji, Kellie dostrzegła w lustrze swoją twarz. Jej wyraz był dokładnie taki sam. - Przepraszam. Jestem Kellie Didier.. Przywieziono tu mo­ jego męża, Philippe'a. Może mi pani powiedzieć, gdzie leży? - Tam, po lewej stronie, parawan numer cztery. - Dziękuję - wyszeptała Kellie. Szybkim krokiem przeszła przez wahadłowe drzwi na izbę przyjęć, gdzie panował ogromny ruch. Personel medyczny i pomocniczy, a nawet policjanci, bez przerwy wchodzili i wy­ chodzili z oddziału. Wydawało się, że zajęte są wszystkie po­ mieszczenia. Za pierwszym parawanem płakała jakaś kobieta. Pełna wdzięczności, że to nie Philippe tak cierpi, podbiegła do czwartej przegródki i odsłoniła zasłonę. Dzięki Bogu był przytomny. Leżał na kozetce w szpitalnej koszuli, przykryty nieskazitelnie białym prześcieradłem. Uklękła u jego boku. - Philippe? - Mon amour. Myślałem już, że nigdy się nie zjawisz. Zaskoczyło ją drżenie głębokiego głosu. Zazwyczaj to Phi­ lippe dodawał wszystkim pewności siebie. Był nie tylko silny fizycznie i pełen zapału do działania, ale otaczała go też aura prawdziwie męskiej wewnętrznej mocy, dzięki czemu sprawiał wrażenie niepokonanego.

- Kochanie, przyjechałam natychmiast po telefonie ze szpi­ tala - powiedziała Kellie, poruszona jego bezbronnością. - Tak czekałam, aż wrócisz z pracy! Jego twarz o pięknej oliwkowej cerze, okolona czarnymi włosami i zawsze rozświetlona ciemnobrązowymi oczami, była teraz nienaturalnie blada. - Mon Dieu, twoja piękność jest niemal bolesna. Szybkim ruchem uniósł prawą rękę, żeby przyciągnąć do siebie jej głowę. Zauważyła, że jego lewe ramię pozostało bez­ władne. Tak ją to zaintrygowało, że nie była przygotowana na pocałunek - intensywny, niemal dziki. Od dnia ślubu kochali się bez przerwy, w dzień i w nocy, bez względu na okolicz­ ności i miejsce, nigdy jednak jeszcze mąż nie obejmował jej tak, jakby miał to być ich ostatni uścisk. - Philippe, najdroższy - wyszeptała, gdy oderwał się od jej ust. - Widzę, że jesteś ranny w lewe ramię. - Uderzyłem się w łokieć, to nic poważnego. Przyjrzała mu się zaniepokojona. - Czy dolega ci coś jeszcze? - Rozbiłem lewe kolano. - Och, kochany, pozwól, obejrzę. - Nie ma potrzeby. Zdaniem doktora nie mam żadnych zła­ mań, jestem tylko poobijany. Za chwilę zrobią prześwietlenie, żeby się upewnić. Czekam na moją kolej. Zanim przyjdą, muszę ci coś powiedzieć. Znów opanowały ją złe przeczucia. Drżąc, wzięła głęboki wdech i zapytała: - O co chodzi? Usłyszała, jak wzywa bożej pomocy, zanim mruknął: - Może powinnaś usiąść.

Kellie poczuła nagle, że chyba rzeczywiście potrzebuje oparcia. Przy ścianie dostrzegła stołek i podsunęła go do łóżka. Chwyciła prawą dłoń męża, pocałowała ją i przycisnęła do swojego policzka. - Cóż takiego strasznego musisz mi powiedzieć? Jego twarz stężała na chwilę, a po chwili oczy przybrały błagalny wyraz.. - Kochanie, o co chodzi? Nie była w stanie znieść napięcia nawet przez sekundę dłu­ żej. Philippe odchrząknął. - Kiedy składaliśmy przysięgę małżeńską, obiecywaliśmy sobie miłość na dobre i na złe. - Przecież się kochamy! Ja cię kocham! - Nie chciałem, żeby w naszym małżeństwie kiedykolwiek nastały złe chwile. - Jego głos się załamał. - A nastały? - Z trudem przełknęła ślinę. - Kellie, nie wiem, jak ci to powiedzieć. - Co? - Oczekiwanie było torturą. Przeczesała palcami je­ go ciemne, falujące włosy. - Przecież wiesz, że możesz mi powiedzieć wszystko. Spojrzał na nią zbolałym wzrokiem. - Późnym popołudniem, gdy kończyłem pracę w biurze i wybierałem się do domu, ktoś mnie odwiedził. Była to ko­ bieta, którą kilka miesięcy przed poznaniem ciebie uratowałem z lawiny w Chamonix. Kellie czuła się, jakby spadała z ogromnej wysokości. - Nazywa się Yvette Boiteux. Nazwisko nic jej nie powiedziało, ale dobrze pamiętała, co jej kiedyś wyjawiła Claudine. Ponoć przed pojawiemem się Kellie, jej brat złamał wiele kobiecych serc.

- Musiała mieć ważny powód, by wieczorem nachodzić żonatego mężczyznę w biurze. - Kellie nie potrafiła opanować drżenia głosu, - Wiem tylko, że jest w ósmym miesiącu ciąży i twierdzi, że dziecko jest moje. Kellie tak silnie zacisnęła zęby na własnej dłoni, że aż po­ jawiła się strużka krwi. Philippe nie zdawał sobie sprawy, z ja­ ką mocą ściska jej drugą dłoń. - Kochanie, wysłuchaj mnie, proszę! - Słucham. - Odwróciła oczy. - Spaliśmy ze sobą tylko raz i zabezpieczyłem się. To był błąd od samego początku. Wiem, że mam nie najlepszą repur tację, ale tak naprawdę w moim życiu liczyło się tylko kilka kobiet. A Yvette do nich nie należała. Kellie nie mogła zaczerpnąć oddechu. - Wierzę ci - powiedziała wreszcie. Siła jego uścisku była tak wielka, że palce jej drętwiały. Nie zważała na to w nadziei, że ból fizyczny przyćmi cier­ pienie, które ją przeniknęło. - Kiedy weszła do biura, nie wyglądała dobrze. Powie­ działa, że przyjechała autobusem, bo nie ma samochodu. Za­ proponowałem, że odwiozę ją do domu. Zanim powiedziałem cokolwiek o ustaleniu ojcostwa, modliłem się w duchu, by przyznała, że porzucił ją kochanek. Wiedziała, że nie mam pro­ blemów z pieniędzmi. To tłumaczyłoby fakt, że właśnie do mnie zwraca się w ostatniej chwili o pomoc finansową. Kellie zacisnęła mocno powieki. A jeśli test potwierdzi, że Philippe jest ojcem dziecka? - Kiedy jechaliśmy do mieszkania, w którym - jak powie­ działa - mieszka z matką, wjechał na nas jakiś turysta. Zda-

niem policji to jego wina, po prostu stracił panowanie nad kierownicą. W innych okolicznościach prawdopodobnie za­ uważyłbym go i uniknął zderzenia. Potrząsnęła głową. - Nie mam pojęcia, jak w ogóle byłeś w stanie funkcjo­ nować po usłyszeniu takiej wiadomości. Philippe aż jęknął. - Siła uderzenia cisnęła mój samochód w zaparkowaną fur­ gonetkę. Lekarz powiedział, że Yvette nie jest ranna, ale na tym etapie ciąży szok może wywo... - Monsieur Didier? - przerwał mu głos pielęgniarza. - Za­ bieram pana na prześwietlenie. Madame, gdyby zechciała pani na chwilę wyjść. - Ależ oczywiście. - Kochanie! - zawołał niespokojnie Philippe. - Będę tuż za zasłoną. Odstawiła stołek na miejsce i wyszła do poczekalni. Po chwili pojawili się pielęgniarze, pchając wózek, na którym leżał Philippe. - Obiecaj mi, że będziesz tu, gdy wrócę. Do tej pory powstrzymywała się od płaczu, teraz jednak łzy same zaczęły jej spływać po policzkach. - A gdzie miałabym być? Jesteś całym moim życiem, Philippe. Bez ciebie nic nie miałoby sensu. Kiedy zniknął za drzwiami, uświadomiła sobie, że musi za­ wiadomić jego rodziców i Marcela. Ale nagle jej ciało nie chciało słuchać nakazów umysłu. Powoli ruszyła w stronę re­ cepcji. Zza pierwszej zasłony dobiegał histeryczny płacz ko­ biety wzywającej Philippe'a. Zamarła.

- Proszę się uspokoić, pani Boiteux - odezwał się drugi głos kobiecy. - Monsieur Didier odwiedzi panią, gdy tylko wróci z prześwietlenia. - Muszę się z nim zobaczyć! Kocham go, jest ojcem mo­ jego dziecka. Urodzę jego syna. Proszę mi dać słowo, że nie jest ranny, że nic mu nie jest! - Nie powinna się pani denerwować. To może zaszkodzić pani albo dziecku. Wie pani przecież, że toksemia, na którą pani cierpi, i zbyt wysokie ciśnienie są niebezpieczne. Musi pani z nami współpracować. - To moja wina, że mieliśmy wypadek. Zaproponował, że odwiezie mnie do domu, a ja się zgodziłam. Gdybym odmó­ wiła, nie byłby teraz ranny. On jest wspaniały. Kiedyś uratował mi życie. Gdyby coś mu się stało, umarłabym. - Nie, mademoiselle. Trzeba żyć. Niedługo urodzi pani dziecko. Proszę pomyśleć, ile radości sprawi jego wychowy­ wanie. Dzwoniliśmy już do pani matki. Wkrótce przyjedzie tu, żeby panią pocieszyć. - Nie! - wykrzyknęła kobieta. - Bez Philippe'a życie nie ma sensu. Proszę mu powiedzieć, żeby tu przyszedł. To jego dziecko. Pani nie rozumie, on jest całym moim życiem! To jego dziecko. On jest całym moim życiem. Kellie czuła się, jakby ktoś skakał właśnie po jej grobie. Poczuła na ra­ mieniu czyjąś dłoń. - Madame? Nie wygląda pani dobrze. Czy chce się pani położyć? - zapytał jeden z pielęgniarzy. - N-nie. Nic mi nie jest. - Odprowadzę panią do recepcji, tam będzie pani mogła usiąść, czekając na męża. - Dziękuję.

Gdy pielęgniarz prowadził ją do krzesła stojącego tuż obok wahadłowych drzwi, nogi miała jak z waty. - Jak mąż wróci z prześwietlenia, ktoś panią zawiadomi. Czy mogę coś dla pani zrobić? Kełlie czuła się jak w nocnym koszmarze, w którym ucieka przed czymś, ale wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. - Czy mógłby pan zadzwonić do sekretarza mojego męża i poinformować go o wypadku? Proszę mu powiedzieć, żeby zadzwonił do rodziców Philippe'a. Postanowiła osobiście zadzwonić do nich później, w tej chwili nie miała na to siły. Pielęgniarz wyjął z kieszeni notes. - Jak nazywa się ten pan i jaki jest jego numer telefonu? Podyktowała mu numer, a kiedy odszedł, odczekała chwi­ lę, aż minęło nagłe osłabienie, potem podeszła do recepcjo­ nistki. - Proszę mi zamówić taksówkę. Dziesięć minut później była z powrotem w domu. Poszła prosto do gabinetu Philippe'a i usiadła przy biurku. Sięgnęła po notatnik i wyjęła z podstawki złote pióro, jeden z wielu prezentów ślubnych. Najdroższy! Nigdy nie przestanę cię kochać, ale Yvette kochała cię pierwsza. Jesteśmy małżeństwem dopiero od trzydziestu dni, ona nosi twoje dziecko od ośmiu miesięcy. Tego nie przewi­ dzieliśmy, składając przysięgi małżeńskie. Słyszałam, jak cię wołała. Nie wiedziała, że słyszę jej roz­ mowę z lekarką. Błagała, żebyś przyszedł ją odwiedzić. Wiedząc, co powiedziała lekarce w zaufaniu, nie mam wąt­ pliwości, że dziecko jest twoje. Nie winię cię za nic, najdroższy.

Musisz jednak zrozumieć, że ona potrzebuje twojej pomocy i opieki. Jest bardzo chora, a jej ciąża jest zagrożona. Wiem, że wypełnisz swój obowiązek, nie tak jak mój ojciec, który porzucił moją matką i mnie. Wracam do Stanów, tam wystąpią o rozwód. Wkrótce będziesz mógł się z nią ożenić i zo­ stać prawdziwym ojcem. Możesz być pewien, że nie oczekują od ciebie alimentów. Pragną tytko obietnicy, że zrobisz to, co dobre dla Yvette i two­ jego syna. Nikt nie mógłby być lepszym ojcem niż ty. Kocham Cią. Kellie Zdjęła obrączkę i położyła ją na notatniku, potem zadzwo­ niła po taksówkę. Na lotnisku zastanowi się, którym samolotem powinna lecieć. Przebrała się w wełniane spodnie i sweter, schowała do lodówki kolację i posprzątała kuchnię. Do torby wrzuciła kilka najpotrzebniejszych ubrań i kosmetyków. Z szu­ flady wyjęła paszport, na toaletce położyła klucze od samo­ chodu i wyszła, nie oglądając się za siebie. Gdy tylko wsiadła do taksówki, zadzwoniła komórka. Zig­ norowała to i poprosiła kierowcę, żeby jak najszybciej zawiózł ją do Genewy. Telefon dzwonił jeszcze co najmniej dwadzie­ ścia razy. Najwyraźniej Philippe wrócił z prześwietlenia i nie wiedział, co się z nią stało. Nieważne. Przestanie dzwonić, gdy , tylko lekarze powiedzą mu, że Yvette- wzywa go, i gdy zda sobie sprawę, jak bardzo jest chora. - Kellie? - Siwa głowa jej dziadka wychyliła się zza drzwi restauracyjnej kuchni. - Telefon do ciebie! - Powiedz, że oddzwonię.

Podszedł do ogromnego stołu, na którym przygotowywała sałatki. - To Claudine. Świeży ból przeszył jej serce. - Od kiedy wróciłaś do domu tydzień temu, unikasz wszel­ kich rozmów z Philippe'em. Nie możesz ignorować również jego siostry. Tak się po prostu nie robi. Zastąpię cię w kuchni, a ty idź do gabinetu i porozmawiaj z nią. Wzięła głęboki oddech. Wiedziała, że nie może odkładać tej rozmowy w nieskończoność. - Dobrze. To nie potrwa długo. - Nie spiesz się. Nie można bez końca tłumić wszelkich uczuć, one w końcu wybuchną. Rozmowa z Claudine dobrze ci zrobi. To takie słodkie stworzenie. Dziadek Kellie wprost uwielbiał Claudine, która mieszkała z nimi przez miesiąc podczas swojego pobytu w Ameryce. Dziewczyna miała wszystkie cechy Didierów - urodę, klasę i mnóstwo wdzięku. Dziadkowi ogromną przyjemność spra­ wiały rozmowy z nią, prowadzone łamaną francuszczyzną. Może dlatego rozpad małżeństwa Kellie z bratem Claudine aż tak bardzo go zranił. Cała rodzina wiedziała, dlaczego Kellie postanowiła wziąć rozwód, ale nikt nigdy nie powiedział jej złego słowa, nie próbowali też skłonić do zmiany decyzji. I za to była im wdzięczna. Zdawała sobie jednak sprawę, że bardzo lubili Philippe'a. Matka nadal bolała nad tym, że marzenia jej córki legły w gruzach. Szybkim krokiem wyszła z kuchni i wbiegła po schodach na górę. Mieszkali na piętrze, nad znakomicie prosperującą rodzinną restauracją. Otworzył ją w latach sześćdziesiątych dziadek, a nazwał The Eatery, czyli Jadłodajnia. Była to gra

słów: mieszkali w Eatonville w stanie Waszyngton, u podnóża Gór Kaskadowych i Mount Rainier. Dorastając, Kellie marzyła, że pewnego dnia zamieni tę zwykłą jadłodajnię w prawdziwą francuską restaurację. Studiowała więc najpierw romanistykę, później ukończyła kurs dla francuskich szefów kuchni w Napa w Kalifornii. A kiedy dziadek sprawił jej niespodziankę i po­ przez uniwersytet zorganizował pobyt u francuskiej rodziny, aby mogła podszlifować język, poznała Claudine. W domu Didierów spotkała Philippe'a, który akurat przy­ jechał na jeden dzień w odwiedziny. Od pierwszego wejrzenia pokochała go tak głęboko, że zmienił cały jej świat. Widać i jego świat musiał się zmienić, bo gdy jej pobyt we Francji dobiegł końca, przyjechał za nią do Stanów. Nim minął mie­ siąc, byli już małżeństwem. Doświadczywszy niewyobrażal­ nego szczęścia podczas trzydziestu dni małżeństwa, zrozumia­ ła, że życie bez niego nigdy nie miałoby w sobie tej cudownej magii. Nigdy. Teraz ze wszystkich sił starała się zapomnieć o przeszłości, wiedziała jednak, że gdy tylko usłyszy głos jego siostry, ból powróci ze zdwojoną siłą. Jej dłoń drżała, gdy podnosiła słu­ chawkę w gabinecie dziadka. - Słucham. Claudine? - Kellie - w głosie przyjaciółki słychać było cierpienie. - Nareszcie! - Wybacz, że do tej pory nie potrafiłam zdobyć się na roz­ mowę z tobą. - Kellie z trudem wydobyła głos z gardła. - Nie przepraszaj, cherie. Ja również kocham Philippe'a i każdego wieczora płaczę, myśląc o tym, co się stało. - Jak... jak on się czuje? - Fizycznie dochodzi do siebie. Miał rozbity łokieć, ale

nie musi już nosić ręki na temblaku. Konieczna jednak była operacja kolana, inaczej pojechałby za tobą. Kellie cicho jęknęła. Więc jego stan był poważniejszy, niż dał po sobie poznać. Kto się nim opiekuje? - Teraz porusza się o kulach, żeby nie obciążać kolana, przynajmniej dopóki się nie zagoi. Każde słowo Claudine rozdzierało jej duszę. - Kellie, mój brat jest zdruzgotany twoim odejściem - wy­ znała Claudine drżącym głosem. Łzy spływały po policzkach Kellie. - Czy to on poprosił cię, żebyś do mnie zadzwoniła? - Nie. Philippe z nikim nie rozmawia. Za bardzo cierpi. Miałam nadzieję, że przez ten tydzień przemyślałaś swoją de­ cyzję. - Nie myślałam o niczym innym - przyznała Kellie, tłu­ miąc łzy. - Jednak rozwód wydaje mi się jedynym możliwym rozwiązaniem. Philippe musi zerwać więzy łączące go ze mną, tylko wtedy będzie mógł spełnić swój moralny obowiązek. Wiesz równie dobrze jak ja, że będzie cudownym ojcem. Wi­ działaś, jak bawi się ze swoimi siostrzeńcami i siostrzenicami. Między innymi dlatego chciałam wyjść za niego. - Mój brat nie musi żenić się z tą kobietą, aby być wzo­ rowym ojcem! - Odwiedziny to nie to samo, co życie w pełnej rodzinie. Dziecko Yvette nie powinno być pozbawione ojca. Ja go nigdy nie miałam i nie chcę, żeby jego syn przeżył to samo. Poza tym Philippe zawsze chciał mieć rodzinę. Teraz ją ma. Yvette go uwielbia, a dziecko urodzi się lada dzień. - Nie o to chodzi, Kellie. On jest w tobie za bardzo za­ kochany, żeby brać pod uwagę małżeństwo z inną kobietą.

- Kiedyś jednak zależało mu na Yvette. Może ją pokochać, jeśli da szansę swoim uczuciom. A dziecko z pewnością będzie uwielbiał. Gdybyś była na moim miejscu, czy odebrałabyś mu szansę wychowania syna we własnym domu wraz z jego matką, w pełnej rodzinie? Zapadła cisza. - Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Nie wiem, jak to jest dorastać bez ojca. Najwyraźniej zraniło cię to bardziej, niż sądziłam. - Claudine, w szpitalu słyszałam rozmowę Yvette z lekar­ ką. Jej ból i tęsknota za Philippe'em były porażające- Wtedy zrozumiałam, jak muszę postąpić. Raz jeszcze Glaudine zawahała się. - A twój ból i twoja tęsknota za nim? - Ja się nie liczę. - Teraz tak mówisz. Ale pewnego dnia... No cóż, mam nadzieję, że nie będziesz żałować swojej decyzji. - Nie chcę, żebyś mnie znienawidziła. - Nie bądź niemądra. Za to Philippe na pewno chciałby cię znienawidzić. Byłoby mu wtedy łatwiej. Byłaś już u ad­ wokata? Kellie gwałtownie nabrała powietrza w płuca. - Tak. W ciągu tygodnia Philippe powinien dostać doku­ menty. - To go zabije. - Nie mów tak. - Muszę, bo znam mojego brata Wydaje ci się, że rozwód skłoni go do poślubienia Yvette? Mylisz się. On kocha ciebie. Cała nasza rodzina kocha ciebie. - Ja też kocham was wszystkich - powiedziała Kellie,

z trudem powstrzymując łzy. - Kocham was za to, że tak bar­ dzo wam na mnie zależy. Jednak teraz liczy się tylko Yvette i jej dziecko. - Kellie? - odezwała się Claudine po chwili milczenia. Kellie otarła łzy wierzchem dłoni. - Tak? - On pragnie tylko jednej żony. Ciebie. - Zmieni zdanie, gdy na świat przyjdzie syn, gdy zobaczy go po raz pierwszy. - Mylisz się. - Claudine. - Przepraszam. Obiecałam sobie, że nie będę wywierać na ciebie presji, a od początku naszej rozmowy nic innego nie robię. - Nie masz za co przepraszać. Jestem okropna, nie zapy­ tałam nawet, jak twój związek z Julesem. - Nie istnieje. - Jak to? - W przeciwieństwie do mojego brata Jules to prawdziwy playboy, który nigdy się nie ustatkuje. Jest zbyt atrakcyjny i ma za dużo pieniędzy. Potrafi w przekonujący sposób udawać, że jestem kobietą jego życia, ale w głębi duszy wiem, że to nie­ prawda. Pewnego dnia znudzi się mną. On jeszcze o tym nie wie, ale nasza ostatnia randka była rzeczywiście ostatnia. Trud­ no, wierzę, że znajdę jeszcze tego jedynego. Szkoda, że nikt nie dorównuje Philippe'owi. To prawda, nikt nie mógł się równać z Philippe'eni. Cho­ ciaż Kellie znała jednego mężczyznę, który miał równie wiele zalet. Roger, przyjaciel Philippe'a. Od kiedy go poznała, miała nadzieję, że on i Claudine będą razem. Miała nawet zamiar

porozmawiać o tym z mężem. Ale teraz nie ma już męża. Phi- lippe nie należy już do jej świata. - Wiem, że chcesz już zakończyć tę rozmowę, Kełlie. Ale proszę, dzwoń do mnie czasem. Nie zniosłabym, gdybyś zer­ wała również ze mną. - Nie zrobiłabym tego. Wkrótce odezwę się do ciebie, obie­ cuję. - A tout a l'heure, cherie. - A bientót, chere Claudine. Kellie odłożyła słuchawkę i rozpłynęła się we łzach. Nie była w stanie znieść tego bólu. Pobiegła do swojego pokoju i rzuciła się na łóżko.

ROZDZIAŁ DRUGI - Kellie? Odwróciła głowę w kierunku pielęgniarki. - Tak? - Doktor Evans chce z tobą porozmawiać. Kiedy się ubie­ rzesz, wejdź do gabinetu. - Dobrze. Doktor Evans był ich lekarzem rodzinnym, i to chyba od zawsze. To on leczył jej zapalenia migdałków, skaleczenia, zła­ mania i grypy. Ostatnio cierpiała z powodu silnych bólów gło­ wy, które zaczęły się tego dnia, kiedy adwokat wysłał prawni­ kowi Philippe'a papiery rozwodowe. Czyli tydzień temu. Od tamtego czasu mąż już więcej nie zadzwonił. Chociaż tego właśnie chciała, nadal martwiła się o niego. Zastanawiała się też, czy dziecko przyszło już na świat. Zawsze wprawdzie mog­ ła zadzwonić do Claudine, ale w głębi duszy bała się, że pod­ czas rozmowy znów zacznie płakać, a w efekcie bóle głowy staną się jeszcze bardziej dokuczliwe. Miała nadzieję, że doktor przepisze jej coś skutecznego, bo środki przeciwbólowe, jakie kupiła bez recepty, nie pomagały. Kilka minut później wyszła z pokoju zabiegowego i skie­ rowała się do gabinetu Evansa. - Usiądź, Kellie. - Doktor uśmiechnął się. - Wydaje mi

się, że odkryłem przyczynę twego cierpienia, ale diagnozę po­ twierdzić będzie musiał ginekologa Kellie potrząsnęła głową. Ginekolog? Doktor Evans przyjrzał jej się uważnie. - Nie wiedziałaś, że jesteś w ciąży? Zachwiała się, gdyby nie chwyciła mocno oparcia, chyba by spadła z krzesła. - Wnioskuję z tego, że nie planowaliście jeszcze powię­ kszenia rodziny. - Nie. To znaczy pragnęliśmy dziecka. Ale teraz to nie­ możliwe! Po prostu niemożliwe! - wykrzyknęła z rozpaczą. Doktor pochylił się w jej stronę, patrząc na nią w sposób zachęcający do zwierzeń. - Przez dwadzieścia pięć lat nigdy nie widziałem cię tak przejętej. Najwyraźniej przeżywasz jakiś dramat, co tłumaczy­ łoby te bóle głowy. Ton jego głosu sprawił, że tama pękła. Kellie ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. Doktor przesunął w jej stronę pu­ dełko chusteczek. - Powiedz mi, o co chodzi. Rodzinny lekarz zawsze był dla niej kimś w rodzaju spo­ wiednika, teraz jednak, po raz pierwszy w życiu, nie była w stanie mu się zwierzyć. Nie w tej sprawie. Jak mogła wy­ tłumaczyć swoje uczucia? Dowiaduje się, że nosi dziecko Phi- hppe'a, podczas gdy on oczekuje właśnie narodzin syna. A mo­ że Yvette już urodziła? - Przepraszam - powiedziała po chwili, unosząc głowę i ocierając oczy. - Proszę mi wybaczyć ten wybuch. Dziękuję za poradę, ale teraz muszę już iść. - Gwałtownie wstała z krzesła.

Odprowadził ją zatroskanym wzrokiem. - Przykro mi. Obiecaj, że jak najszybciej skontaktujesz się z ginekologiem. Doktor Cutler jest doskonałym specjalistą, je­ go gabinet znajduje się na drugim piętrze. Powiedz mu, że to ja cię przysłałem. Skinęła głową. - Dziękuję, panie doktorze. -. Chcesz chyba urodzić zdrowe dziecko. Nie zwlekaj z ba­ daniem i nie bierz żadnych lekarstw bez konsultacji z gineko­ logiem! - Dobrze. Do widzenia. Pospiesznym krokiem opuściła gabinet i poszła na parking. Za pół godziny otwierali restaurację i musiała zająć się przy­ gotowaniem menu na wieczór. Nikt z rodziny nie wie, że była u lekarza. Na razie, przed podjęciem jakiejś decyzji, nic im nie powie. Najpierw musi sama oswoić się z tą wiadomością. Aby uniknąć nagabywań, zaparkowała na tyłach restauracji i wślizgnęła się tylnym wejściem. Na szczęście szef kuchni i kelnerzy byli zajęci pracą, nie było więc mowy o zbędnych pogaduszkach, zwłaszcza że w piątki pojawiały się tłumy tu­ rystów wybierających się w Góry Kaskadowe łub właśnie stamtąd powracających. Dziadkowie byli zajęci rachunkami, a mama obsługą sali, co pozwoliło Kellie ukryć przed nimi smutek. Jednak o czwar­ tej po południu ból głowy znowu stał się nie do zniesienia. Powiedziała szefowi kuchni, że bierze wolne na resztę dnia i poszła na górę. Nie było na co czekać. Sięgnęła po telefon i zadzwoniła do gabinetu doktora Cutlera, aby umówić się na badanie. Najbliższy wolny termin był dopiero w następny pią­ tek, Kellie poprosiła więc recepcjonistkę o pomoc - nie wy-

trzyma już dłużej z takimi bólami głowy. Po chwili do telefonu podeszła pielęgniarka i powiedziała jej, które tabletki przeciw­ bólowe w tej sytuacji nie zaszkodzą dziecku. Kellie podzię­ kowała za informację i odłożyła słuchawkę. Wypróbowała już ten lek, ale nie przyniósł jej ulgi. Postanowiła iść do łóżka w nadziei, że pomoże jej sen. Istotnie krótka drzemka popra­ wiła jej samopoczucie. Przez cały następny tydzień czekała na odpowiedź prawnika Philippe'a, a gdy czuła nadchodzącą migrenę, zawsze znajdo­ wała jakąś wymówkę, by się położyć. Po piątkowym spotkaniu z doktorem Cutlerem Kellie postanowiła powiedzieć rodzinie o dziecku. Zaraz po zamknięciu restauracji, wieczorem... Od niespokojnych myśli oderwał ją głos kelnera. - Kellie! - O co chodzi, Roy? - Przy wejściu czeka jakaś kobieta. Chce z tobą porozma­ wiać. Powiedziała, że poczeka, aż będziesz miała przerwę. - Miałam już przerwę. Co to za kobieta? - Nie wiem. Nigdy jej dotąd nie widziałem, a z całą pew­ nością bym ją zapamiętał. - Uśmiechnął się. - Na imię ma Lee. Nazwisko zaczyna się chyba na M, ale nie potrafię go wymówić. Kellie nie znała nikogo o takim imieniu... zaraz... ale nie, to niemożliwe. To nie mogła być ta Lee, żona Raoula, najle­ pszego przyjaciela Philippe'a. Kellie nie miała okazji poznać Raoula Mertiera Bergereta D'Arillaca, księcia z francusko­ języcznego kantonu w Szwajcarii. Kiedy zamieszkała w Neu- chatel, Raoul i jego dwudziestosześcioletnia amerykańska żo­ na, rówieśniczka Kellie, byli jeszcze w podróży-poślubnej. Wi­ działa tylko leżące na biurku Philippe'a wycinki z gazet na

temat ich królewskiego ślubu. Jej mąż miał też setki zdjęć i kil­ ka filmów ze wspinaczek wysokogórskich, które odbył z Raou- lem i jego kolegami. Książę z żoną mieli po powrocie za­ mieszkać w NeucMtel, nie mogli więc być tutaj. - Hej, Kellie. Co mam jej powiedzieć? - pytanie Roya sprowadziło ją na ziemię. - Czy jej nazwisko brzmiało jak Mertier? Pokiwał głową. - Tak, właśnie tak. Kellie poczuła, że nogi się pod nią uginają. Może być tylko jeden powód, dla którego sama Lee Mertier czeka na nią w Jad­ łodajni - coś złego przydarzyło się Philippe'owi. Może jego rany były poważniejsze, niż sugerowała Claudine? - Powiedz jej, żeby poczekała na mnie w holu. Zaraz tam przyjdę. - Okej. Gdy wyszedł, Kellie umyła ręce i powiesiła fartuch, potem na drżących nogach przeszła przez kuchnię i salę restauracyjną do holu. Czekała tam na nią śliczna, energiczna kobieta z krót­ kimi, złocistymi włosami i fiołkowymi oczami. W rzeczywi­ stości Lee Mertier wyglądała nieporównanie lepiej niż na zdję­ ciach prasowych. Ubrana w dżinsy i bluzę, sprawiała wrażenie osoby rzeczowej i przystępnej. Spiesząc w jej kierunku, Kellie ledwie była .w stanie oddychać, tak bardzo obawiała się złych wieści o Philippie. - Księżno? - powiedziała drżącym głosem. - Mów mi po imieniu, Lee. - Uśmiechnęła się. - Od razu wiedziałam, że to ty. Ale jesteś piękniejsza niż na fotografii, którą Philippe nosi przy sobie. - Może kiedyś nosił - wyszeptała z trudem. - Wiesz, a ja

miałam właśnie powiedzieć, że gazetowe zdjęcia zupełnie nie oddają twojej urody. - Dziękuję. Kellie usiłowała trzymać emocje na wodzy. - Wiem, że nie przyjechałabyś tu, gdyby Philippe'owi nie stało się coś strasznego. Czy rany, które odniósł w wypadku, były poważniejsze, niż powiedziała mi jego siostra? Oczy Lee pociemniały, wprawiając Kellie w jeszcze wię­ kszy niepokój. - Nie jest umierający, jeśli o to ci chodzi. - Czy coś stało się dziecku? - Kellie - powiedziała cicho księżna. - Czy możemy po­ rozmawiać gdzieś na osobności? - Oczywiście. Wybacz mój brak manier. Muszę przyznać, że jestem śmiertelnie przerażona. Kellie otworzyła drzwi i poprowadziła Lee na górę do salonu. - Usiądź, proszę. Napijesz się czegoś? - Nie, dziękuję. Lee siadła na kanapie, a Kellie na krześle naprzeciwko niej. Lee odezwała się pierwsza. - Wiem, że moja wizyta zaniepokoiła cię, ale doszliśmy z Raoulem do wniosku, że rozmowa telefoniczna nie wy­ starczy. - Czy mąż przyjechał z tobą? - Nie mógł. Przewodniczy międzynarodowej konferencji bankierów, którą raz już przekładał na inny termin. - Ale przecież dopiero wróciliście z podróży poślubnej, prawda? Pomyśleć, że zostawiłaś go, by przylecieć tak daleko. - Posłuchaj, mój mąż kocha Pbilippe'a jak brata i zrobiłby