BARBARA
WOOD
DOMINA
P R O L O G
NOWY JORK 1881
Miała dziwny sen. Teraz, w jasnych promieniach słońca,
które wpadało przez okno, nie potrafiła go odtworzyć, ale
jego ponura, niepokojąca atmosfera wciąż wisiała w powietrzu. Przeraziło ją coś, czego nie mogła już
sobie przypomnieć.
Czy sny coś zapowiadają? Czy przepowiadają przyszłość? Potrząsnęła głową i wyskoczyła z łóżka.
Bajdurzenia i brednie.
Sen to sen, i nic więcej.
Ożywiona jak dziecko, podminowana tym, co ją czeka
w tak niezwykłym dniu, czuła, że choć raz musi zerknąć na
ulicę. Zbiegła po schodach do łazienki i tam, chowając się
skromnie za perkalowymi zasłonkami, spojrzała przez okno.
Na zewnątrz panował ruch, dość niezwykły w ospałym na ogół
mieście. Klekotały rozpędzone powozy, konie stukały podkowami o bruk, dzieci i psy biegały tam i z
powrotem, a po chodnikach sunęli stateczni panowie we frakach i cylindrach.
Nigdzie nie zauważyła kobiet.
Odsunęła się od okna i zmarszczyła czoło.
A więc to tak. Kobiet nie będzie...
Dwa lata temu mieszkanki Lucernę zjednoczyły wysiłki,
żeby ją stąd wygonić. Odmawiały jej kwatery, ostentacyjnie
odwracały się od niej na ulicy i traktowały ją z pełną wyniosłości pogardą, jaką obdarza się panienki o
wątpliwej moralności. Wtedy, w czasie tych długich samotnych dni, Samanta Hargrave była zarówno
obiektem potępienia ze strony czcigodnych mieszkanek miasta, jak i pożądliwych domysłów męż-
5
czyzn. Bo jaka kobieta chciałaby dobrowolnie siedzieć w sali
pełnej młodych kawalerów i w ich towarzystwie wysłuchiwać wykładów na tematy, które z natury rzeczy
obrażają delikatne damskie uszy? Zdaniem obywateli Lucernę, Samanta Hargrave zjawiła się w mieście
tylko po to, żeby męską młodzież sprowadzić z drogi cnoty.
Ale tak było dwa lata temu. Wciąż miała nadzieję, że
obawy i uprzedzenia, jakie wobec niej żywili mieszkańcy
miasteczka, już dawno poszły w niepamięć. Niestety manifestacyjna nieobecność kobiet na uroczystości
wręczania dyplomów była wyraźną demonstracją ich niegasnącej dezaprobaty.
Poczuła się tym urażona, lecz za nic na świecie nie chciała
sobie popsuć nastroju w tak doniosłym dniu. Wytężyła więc
całą swoją dojrzałość i stoicyzm wypracowany podczas dwudziestu jeden lat życia, zaczerpnęła głęboko
tchu i zaczęła się szykować do wyjścia.
Przechyliła porcelanowy dzbanek i nalała wody do miski.
Spojrzała w lustro. Zdumiało ją, że nic się nie zmieniła
w czasie ostatniej nocy. To zaskakujące, ale wciąż wygląda tak
samo... Zazwyczaj cieszyła ją własna uroda, lecz teraz Samanta pomyślała z gorzką ironią: Jestem za
ładna. I za młoda.
Doktor w spódnicy i tak musi bez końca walczyć o akceptację środowiska i pacjentów, a co dopiero
kobieta tak ładna i młoda jak ona. Praktycznie nie ma szans... Przyglądając się
sobie bez emocji, niczym komuś obcemu, zaczęła badawczo
analizować w lustrze wysoko sklepione czoło, wąski nos, ładnie zarysowane brwi, łagodną linię nieco
wypukłych ust.
Z chwilą gdy postanowiła się wedrzeć do świata mężczyzn,
wszystko to natychmiast zaczęło przemawiać przeciw niej. Czy
kiedykolwiek potraktują mnie poważnie, jak prawdziwego lekarza? — myślała.
Przyjrzała się swoim oczom. Wiedziała, że są jej największym atutem. Miała niezwykłe oczy w kształcie
migdałów
— lekko skośne, okolone długimi gęstymi rzęsami, a zaskakujące blade tęczówki, jasnoszare,
obramowane ciemną, niemal czarną obwódką, sprawiały wrażenie, że Samanta widzi nimi więcej i
dogłębniej niż inni. Tak, oczy miała poważne,
6
o pełnym mocy spojrzeniu — duże, jasne, błyszczące — a ten,
na kogo patrzyła, dostrzegał w nich silną i nieugiętą duszę.
Zajęła się poranną toaletą. Myła się tak, jak większość
kobiet w tamtych czasach. Stanęła na gumowej macie i przecierała ciało myjką, na przemian to
namydlaną, to zanurzaną w wodzie. Nie spłukiwała mydła. W owych czasach wanny
wciąż jeszcze stanowiły nowość, i to wysoce kontrowersyjną.
Lekarze ostrzegali, że siedzenie w wodzie może nadwątlić
zdrowie. Zresztą wanny zdarzały się tylko w najbogatszych
i najodważniejszych domach.
Kiedy sięgała po gorset z rządkowo tkanej bawełny, leciutko drżały jej ręce. Odczekała chwileczkę, żeby
się opanować, a potem ściągnęła sznurówki gorsetu — ale nie tak mocno, żeby się krzywić z bólu. Na
swoje szczęście Samanta miała bardzo wąską kibić — zawdzięczała ją miesiącom głodowych
porcji jedzenia. Kobiety często, żeby osiągnąć modną talię
osy, sznurowały się tak ciasno, że potem musiały wspomagać
się morfiną, żeby znieść ból towarzyszący noszeniu gorsetu.
Wsuwając zgrabne nogi w haftowane pantalony, coś sobie
przypomniała i uśmiechnęła się do wspomnienia. Wtedy jednak, te dwa lata temu, nie było jej wcale do
śmiechu.
Kiedy po raz pierwszy przyszła na zajęcia w Kolegium
Medycyny w Lucernę, powitał ją złośliwy chór kolegów, adeptów medycyny, którzy nucili pod nosem:
Widząc się ledwie boginią
W świecie samych bogów,
Wenus rozpięła stanik
I odnalazła swą drogę.
Jakże odlegle to się jej dziś wydawało! Jak bardzo się
zmieniła w ciągu ostatnich dwóch lat... Jak bardzo świat
się zmienił! W październiku tysiąc osiemset siedemdziesiątego dziewiątego roku, przestraszona i
onieśmielona, potulnie poszła na swój pierwszy wykład i z całej duszy pragnęła skryć
się pod czepeczkiem, żeby uniknąć wścibskich spojrzeń mężczyzn siedzących w wyższych rzędach
audytorium. Jakie paskudne kawały jej wtedy wycinali! Teraz, kiedy to wspomi-7
nała, nie mogła wprost uwierzyć, że przeszła przez te wszystkie szykany! Ileż to rzeczy zmieniło się od
tamtej pory!
Zapinając guziki lnianej bluzeczki pomyślała, że byłoby
cudownie, gdyby tak on przyjechał. Palce jej znieruchomiały,
serce zabiło gwałtowniej. Westchnęła z rezygnacją. Nie,
Joshua nie przyjedzie. Mogłaby równie dobrze zapragnąć
gwiazdki z nieba.
Suknia, którą za chwilę miała na siebie włożyć, była zupełnie niepodobna do tych, jakie dotąd nosiła.
Samanta całe życie walczyła z biedą, z trudem wiązała koniec z końcem,
żyła z dnia na dzień, raz oszczędzając pensy, to znów choćby
dolara. Żyła prawdziwie po spartańsku, wciąż sobie obiecując, że pewnego dnia jej wyrzeczenia zostaną
nagrodzone.
I wreszcie dziś nadszedł oczekiwany dzień. Krawiec z Canan-
daigua stworzył dzieło po prostu doskonałe.
Wspólnie wybrali perłową szarość jako kolor pasujący do
jej oczu i przewertowali ostatnie żurnale, szukając właściwego fasonu. Wybór padł na model Wortha,
najbardziej znanego projektanta strojów — zmienili tylko kilka szczegółów, by dopasować styl sukni do
wysokiej i wiotkiej sylwetki Samanty.
Zmniejszyli nieco turniurę, która w eleganckich europejskich
kręgach niebywale się rozrastała. Zdecydowali się też nie skracać sukni i nie odsłaniać butów, co w
Paryżu stawało się szalenie modne i nad wyraz bulwersujące. Teraz jedwabny żakard ściśle przylegał do
stanu i talii Samanty — z przodu spódnicy
zwisał suto niczym sfałdowana zasłona, z tyłu zaś zebrany był
nad turniurą. Krawiec wykończył obcisłe rękawy i wysoki kołnierzyk marszczoną hiszpańską koronką i aż
ze Spitalfields sprowadził guziki, które naszył gęsto zaczynając od samej szyi,
a kończąc poniżej stanu.
Samanta dokupiła do sukni wysokie buty też zapinane
na guziczki i maleńki ustrojony piórami toczek, który teraz
włożyła na czubek korony splecionej z czarnych loków. Na
zakończenie wpięła w stójkę nową broszkę z kameą. Serce
mocno jej biło z emocji. Wystarczyło już tylko naciągnąć rękawiczki i wyjść.
Ale zatrzymała się jeszcze. Zamknęła oczy, zacisnęła smukłe dłonie i zmówiła w myślach modlitwę
zapamiętaną z dzie-8
ciństwa. Na moment ogarnął ją smutek i pomyślała o ojcu,
żałując, że nie może jej w tym dniu oglądać, ale już po chwili
dziękowała Bogu, że doprowadził ją do tego sukcesu.
Nareszcie uspokojona, wzięła szare zamszowe rękawiczki
i wykręcając przed lustrem głowę, obejrzała kark, czy nigdzie
nie wymyka się jakiś niesforny kosmyk. W końcu, już nie zainteresowana własnym wyglądem, śmiało
wyszła z pokoju.
Dzisiejszy dzień był jej wielkim triumfem, ale wiedziała,
że czekają ją trudności.
Profesor Jones wyszedł jej na spotkanie aż do saloniku.
Niecierpliwił się już od pół godziny, nerwowo przemierzając
pokój, jak ojciec w dniu ślubu córki. Kiedy wreszcie, za którymś nawrotem do drzwi, zobaczył w nich
Samantę, jego twarz rozjaśnił najpogodniejszy z uśmiechów.
Ona też uśmiechnęła się w rewanżu — dla niego dzisiejszy
dzień miał również szczególne znaczenie. Cały świat obserwował tego postawnego mężczyznę o różowej
łysinie i sterczących baczkach, który miał odwagę złamać przyjęte konwenanse. Po raz pierwszy w
historii uczelni rozdanie dyplomów miało się odbywać w obecności dziennikarzy. Zdenerwowany
profesor Jones — dziekan Kolegium Medycyny — zamrugał
gwałtownie za szkłami binokli i z przejęcia nie wydusił z siebie słowa.
— Pójdziemy już, panie profesorze? — wyręczyła go.
Kiedy wyszli na schodki przed drzwiami, Samanta stanęła
jak wryta i szybko oceniając sytuację, przysłoniła oczy dłonią,
udając, że razi ją słońce. Tak naprawdę potrzebowała kilku
chwil, żeby się opancerzyć przed wzrokiem mężczyzn, którzy
stali na ulicy i bezwstydnie się na nią gapili. No cóż, to, że
osłoniła oczy przed oślepiającym blaskiem słońca, mogło zostać uznane za naturalny odruch — jezioro
Canandaigua, le
żące za porośniętymi trawą stokami wzgórz, które tworzyły
niewielki wał po przeciwnej stronie Main Street, lśniło pora
żająco srebrzyście. Samanta oderwała dłoń od oczu; spojrzała
na taflę jeziora i otaczający je krajobraz w bogatej wiosennej
szacie. Patrzyła na łagodne stoki wzgórz pokryte mozaiką
szmaragdowych, upstrzonych winnicami pól wokół farm, na
9
dziko rosnące nad jeziorem i w mieście jabłonie kwitnące
bujną bielą oraz na czyste niebo jaśniejące błękitem. Ciepłe
powietrze drżało leniwie, nie zakłócone podmuchami wiatru;
w ogródkach wzdłuż Main Street rozkwitły liczne kwiaty.
Oczarowana, stała przez chwilę bez słowa. Potem dostrzegła
bezczelne męskie spojrzenia, które natychmiast przywołały ją
do rzeczywistości.
Wsunęła dłoń pod ramię profesora Jonesa i niemal spłynęła ze schodów, by wraz z nim udać się do
budynku kolegium.
Dlaczego kobiety nie przyszły? — raz po raz zadawała
sobie pytanie, idąc pod ciężkimi od kwiecia konarami jabłonek w stronę okrągłego gmachu. Przecież
moje zwycięstwo jest również ich zwycięstwem!
Ale dobrze wiedziała, że na pewno nie przyjdą. Nie dostrzegła choćby dziewczynki na ulicy.
Kiedy oboje z profesorem weszli na drewniany mostek
nad niedużym strumykiem, który oddzielał tereny uczelni od
reszty miasta, poczuła nagły żal. Przechodziła tędy już po raz
ostatni. Podczas gdy profesor Jones z niepokojem lustrował
zebrany tłum, szukając kogoś wzrokiem, Samanta przypomniała sobie z czułością i smutkiem dzień, kiedy
pierwszy raz zobaczyła budynek uczelni.
Imponujący gmach stał na wyciętej w gęstym lesie polanie, zaledwie sto sześćdziesiąt kilometrów od
granic terytorium Indian Mohawk, na dawnym indiańskim cmentarzu
— stąd plotki, że wewnątrz straszy — i wyglądał zaskakująco
pompatycznie i nie na miejscu u boku zwykłego przygranicznego miasteczka o prostej drewnianej
zabudowie. Główne pomieszczenia szkoły mieściły się bowiem w wielkim murowanym budynku o
dwóch piętrach i dość niezwykłej fasadzie ozdobionej przyczółkiem nad szerokim, cofniętym portykiem
ujętym w dwa rzędy kolumn. Centralną część gmachu stanowiła wielka biała rotunda, wewnątrz
poszatkowana labiryntem sal wykładowych, amfiteatrów, pomieszczeń sekcyjnych, bibliotecznych i
biurowych. Mówiło się, że budynek powstał
według projektu Tomasza Jeffersona, który miał słabość do
ciężkiej rzymskiej architektury. Samanta uważała, że gmach
10
akademii w tym otoczeniu wygląda niezwykle pretensjonalnie. Przed dwoma laty stalą na tym samym
mostku i słuchała indiańskiej legendy, opowiadanej jej przez doktora Jonesa.
Dokładnie w miejscu, gdzie dziś wznosiła się szkoła, w tragicznych okolicznościach zginęło dwoje
nieszczęsnych irokez-kich kochanków i jak wieść niosła ich duchy wciąż nie mogły
się odnaleźć i wciąż się nawoływały. Czasem, gdy pracowała
do późna w laboratorium anatomii, słyszała tajemnicze odgłosy, których źródła nigdy nie zdołała ustalić.
Nic w tym dziwnego, że i teraz też myślała o duchach.
W końcu zewsząd ją otaczały. Wszystkie zjawiły się przy niej,
by towarzyszyć jej w dniu triumfu. Czuła, że jest przy niej
ojciec, Samuel Hargrave, surowy i nieugięty sługa Boży;
jej nieszczęśliwi i nie mogący zaznać spokoju bracia; Isaiah
Hawksbilł; kochany Freddy. Czy jest wśród nich i matka?
Czyżby Samanta czuła tego pięknego wiosennego dnia i jej
obecność — jakieś łagodne, tkliwe prądy?
Przypomniała sobie Hannę Mallone i ogarnął ją smutek.
To dar dla ciebie, moja najdroższa przyjaciółko — pomyśla
ła. To jest nasz wspólny sukces.
Inni studenci niespokojnie krążyli przed budynkiem
w cieniu wielkiego portyku. Niczym narowiste konie, ledwie
okiełznane i wciąż szarpiące cugle, młodzi mężczyźni mieli
ochotę szaleć, psocić, wywijać kapeluszami. Ale powaga tego
szczególnego dnia i ceremonia uświęcona tradycją powstrzymywały ich od figli. Profesorowie już
nadchodzili. Zjawiło się też kilku dandysowatych reporterów w kraciastych marynarkach i melonikach.
Doktor Jones przeprosił Samantę, mrucząc pod nosem o jakimś panu Kencie, podeszła więc
do niedużej grupki studentów, którzy cicho o czymś rozprawiali.
Przebijając się przez tłum, biedny doktor Jones wyłamywał sobie palce ze zdenerwowania i niespokojnie
rozglądał
się na boki. Gdzież, u licha, jest ten diabelny Simon Kent?!
Cała sytuacja wyniknęła oczywiście w związku z Samantą
Hargrave, choć ona sama nie miała o tym pojęcia. Kilka dni
wcześniej jeden z profesorów zwrócił uwagę doktora Jonesa
11
na fakt, że zwykły dyplom kolegium nie będzie, niestety, odpowiedni dla studentki Hargrave. Dyplomy
tłoczono po łacinie i wszystkie zwroty i końcówki w tekście, dotyczące absolwentów wydziału
medycyny, pisano w męskim rodzaju. Tytuł, jaki absolwent otrzymywał na zakończenie nauk, od lat
brzmiał: domine, a znaczył tyle co w angielskim master, czyli pan, mistrz. Czy jest też żeński
odpowiednik tego tytułu?
— dociekał zaniepokojony profesor. Nie może to być żeńska
wersja master, czyli angielska mistress — jak wiadomo tym słowem określa się kochankę, nałożnicę —
lecz tytuł, który
godzi się nadać studentce. Jakiś łaciński termin, odpowiednik
pani, mistrzyni. Zebrało się grono pedagogów i długo nad
tym radziło. Wreszcie wybrano: domina.
Następny problem był już natury technicznej. Uczelnia
od lat posługiwała się tłoczonymi na baraniej skórze dyplomami, w których rzemieślnik przygotowywał
cały tekst, zostawiając wolne miejsce jedynie na wpisanie imienia i nazwiska absolwenta. Teraz więc
trzeba było szybko znaleźć jakiegoś
miejscowego artystę, zdolnego skopiować cały dyplom, który
wytłoczyłby odpowiednie zwroty z żeńskimi końcówkami. Wybór padł na Simona Kenta, miejscowego
farmera. Ale Kent miał dostarczyć dyplom w przeddzień uroczystości, a tymczasem dotąd się jeszcze nie
zjawił!
Jeśli nie przyjdzie, będzie to absolutna katastrofa — myślał Jones. Przecież Kolegium Medycyny w
Lucernę tworzy dzisiaj historię! Doktor Henry Jones w tym wielkim dniu skupiał na sobie uwagę całego
świata. Jakiś reporter przyjechał
nawet z Michigan! Sukces lub porażka śmiałego i wielce krytykowanego eksperymentu, na jaki doktor
Jones ważył się przed dwoma laty — to znaczy przyjęcie kobiety w poczet
studenów — zależał od tego, co stanie się właśnie dziś! Jeżeli
Kent nawali, liczni oponenci eksperymentu Jonesa aż zatrą
ręce z radości. Doktor Jones jeszcze się nie poddawał i szukał
niestownego farmera.
— Przepraszam! ...praszam!
Samanta odwróciła się i zobaczyła wysokiego krzepkiego
mężczyznę, w zsuniętym z czoła kapeluszu, który przepychał
się do niej przez tłum.
12
— Panno Hargrave! Chciałbym prosić o kilka słów. —
W jednej ręce trzymał notatnik, a w drugiej ołówek.
— Jack Morley z „Sun" w Baltimore. Chciałbym zadać pani
kilka pytań.
— Za chwilę zaczynamy uroczystość, panie Morley
— zauważyła.
— Jak się pani czuje jako pierwszy doktor w spódnicy
i absolwentka męskiej uczelni?
— Nie jestem pierwszą lekarką. Doktor Elizabeth Blackwell wyprzedziła mnie o całe trzydzieści lat.
— Tak, tak, ona była pierwsza, ale od tamtej pory do dziś
żadna kobieta nie poszła w jej ślady. Doktor Blackwell udało
się przypadkiem, a gdy tylko uzyskała dyplom, drzwi męskich
uczelni zamknęły się przed kobietami. Pewnie walczyła pani
jak lwica, żeby się dostać do Harvardu?
— Złożyłam tam podanie, ale je odrzucono.
— Mogę zapytać, skąd ta ambicja, żeby ukończyć męską
szkołę? Przecież jest mnóstwo szkół dla kobiet.
Samanta uniosła brodę.
— Chciałam zdobyć możliwie najlepsze wykształcenie
medyczne. Skoro żyjemy w świecie rządzonym przez mężczyzn, uznałam, że tylko męska szkoła może mi
zapewnić właściwe wykształcenie. Któregoś dnia takie podziały w ogóle
przestaną istnieć. — Odwróciła się na pięcie.
— Mówi pani jak kolejna Lucy Stoner!
Studenci i profesorowie zaczynali już tworzyć procesję.
Do kościoła mieli wchodzić dwójkami. Kilka dni temu dyskutowano zawzięcie, gdzie powinno się
ustawić pannę Hargrave. Uznano, że byłoby ładnie, gdyby wsparta na ramieniu
doktora Jonesa rozpoczynała pochód studentów. Ale Samanta
sprzeciwiła się wszelkim przywilejom, jakie miałyby spaść na
nią jedynie z racji płci. Kończyła studia z trzecią lokatą
na roku i chciała iść w pochodzie jako trzecia.
Podczas gdy wszyscy ustawiali się według rangi zajmowanego stanowiska — a w gronie profesorskim
było pięćdziesiąt osób — profesor Jones wciąż wyłamywał sobie palce ze zdenerwowania i raz po raz
obrzucał polankę niespokojnym wzrokiem. Gdzież jest ten Simon Kent?
13
Nagle rogi rozbrzmiały głośnym akordem i profesor szybko przeszedł na czoło pochodu. Dał znak, żeby
rozpocząć ceremonię. Indianie ze szczepu Seneca, w tradycyjnych ubraniach z koźlej skóry i orlich
pióropuszach zagrali America na trąbkach, tubach i puzonach. Kiedy procesja ruszyła spod
schodów rotundy, spokojny, cichy las nagle ożył — drozdy
i szpaki poderwały się z konarów rozłożystego wiązu i pobliskich klonów, przerażone zające czmyhnęły
spod krzaków, a stateczni mężczyźni w godnych czarnych strojach i młoda
dziewczyna w popielatej sukni rozpoczęli paradę.
Kościół prezbiteriański, gdzie odbywały się wszystkie oficjalne spotkania mieszkańców miasteczka, leżał
na skraju Lucernę, oddalony od rotundy o jakieś pięćset metrów. Pochód przemierzył tę odległość w
dziesięć minut i w ciągu tego czasu Samanta zdążyła ochłonąć. Kiedy jednak ujrzała przed
kościołem zbity tłum mężczyzn, jej pewność siebie znów
uległa zachwianiu.
Przed kościołem stały najróżniejsze bryczki i podwody,
konie, psy oraz małe dzieci, a na dodatek dziennikarze i fotoreporterzy z aparatami już nabitymi na
statywy. Po prostu cyrk! I to w dużej mierze spowodowany przez jedną wiotką
i cichą dziewczynę, która — na równi z mężczyznami — za
chwilę miała otrzymać dyplom. Można było pomyśleć, że to
zupełna wariatka! Dziesiątki ludzi zjechało tu z daleka, żeby
popatrzeć na ten wybryk natury. Kobieta kończąca męską
uczelnię! Też coś!
Pochód zatrzymał się pod schodami, żeby dać czas fotografom. Samanta nie chowała głowy, uniosła ją
dumnie i obrzuciła wzrokiem zebrany tłum. Zauważyła zdumione spojrzenia farmerów w ubraniach z
samodziału — przyszli na własne oczy zobaczyć to wydarzenie, żeby latami rozprawiać
o nim w długie zimowe wieczory.
Wtem serce skoczyło jej do gardła. Joshua!
Nie... Mężczyzna na schodach kościoła odwrócił się twarzą
i natychmiast spostrzegła pomyłkę. To tylko ktoś jego wzrostu, o podobnie szerokich ramionach i ciemnej
karnacji. Naprawdę jest niemądra, skoro choćby przez chwilę mogła przy-14
puszczać, że tu przyjechał. Półtora roku minęło już od czasu,
gdy ślubowała, że więcej go nie spotka.
Wyprostowała ramiona. Mimo szaleńczo dudniącego serca usłyszała skrzyp otwieranych drzwi kościoła i
pomyślała: Jeśli nie mogę mieć jego, nie chcę innego mężczyzny.
Czekając w napięciu, aż pochód ruszy do środka, wyobra
żała sobie, jak też by się czulą jako panna młoda. W pewnym
sensie — skonstatowała w duchu — dzisiaj biorę ślub. Wejdę
do kościoła jako panna Hargrave, a wyjdę jako pani doktor.
To jest dla mnie prawdziwy dzień ślubu. Nie będzie innego.
Nerwy miała napięte tak strasznie, że gdyby przyszło jej
jeszcze czekać dłużej, chyba zaczęłaby krzyczeć. Miała wrażenie, że stoi nad brzegiem wielkiego
zamglonego morza i po to, by się tu znaleźć, pokonała setki kilometrów. A teraz, gdy
już dotarła nad wodę, wie, że to nie koniec tej żmudnej wędrówki. Tak, zdobyła dużo, wygrała wiele
bitew, pokonała tyle przeszkód! A przecież...
Za otwartymi drzwiami przeczuwała już swoją przyszłość.
Nowe zmagania, nowe trudności i — nie, o tym zupełnie nie
powinna myśleć — nowi mężczyźni. Oto koniec jednej długiej
drogi, lecz początek drugiej zarazem. Tylko dokąd ją ta nowa
droga zawiedzie? Ku jakiemu tajemniczemu przeznaczeniu?
Gdybyż tylko kobiety przyszły na tę uroczystość! Dlaczego zostały w domach?!
CZĘŚĆ PIERWSZA
ANGLIA 1860
1
Kobieta krzyknęła już po raz trzydziesty w ciągu godziny.
Jej ostatni krzyk rozdarł ciszę wiosennej nocy i zdawało się, że
zatrząsł domem w posadach. Jakaś postać nachyliła się nad
nią. To pani Cadwallader odprawiała pantomimę nad cierpiącą Felicity Hargrave.
— Coś nie tak... — mruknęła akuszerka pod nosem. Podparła sobie krzyż pulchną dłonią, wyprostowała
plecy i mocno naciągnęła mięśnie. Sięgnęła po butelkę wzmacniającego toniku, który przyniosła z myślą o
biednej Felicity, i sama upiła
sporą miarkę.
Niedobrze to wyglądało. Ciężki poród, a mąż na dole wcale go nie ułatwiał. Co to za człowiek, żeby tak
bronić żonie odrobiny toniku i nie chcieć ulżyć jej w bólach? No właśnie!
Samuel Hargrave. Zakazał pani Cadwallader podawać żonie
jakichkolwiek medykamentów na ułatwienie porodu. I bardzo to smutne, bo pani Cadwallader była
przecież najlepiej zaopatrzoną akuszerką w Londynie. Nosiła w torbie opium
i belladonnę, sporysz, który przyspiesza poród i hamuje krwawienie, oraz cały zestaw ziół i innych
ludowych środków. No i do tego miała jeszcze butelkę mocnego dżinu. Akuszerka
zakorkowała butelkę ze wzmacniającym tonikiem i odstawiła
ją na podłogę, a potem nachyliła się nad Felicity i krzepkimi
dłońmi pogłaskała jej wzdęty brzuch.
No, no, złotko — uspokajała śpiewnie. — Dajże nam
17
Felicity, z włosami splątanymi, częściowo przylepionymi
do twarzy, częściowo rozrzuconymi na poduszce, krzyknęła
tak przeraźliwie, że pani Cadwallader dałaby sobie niemal
odciąć głowę, że słychać ją było aż w Kencie.
Akuszerka usiadła i zacisnęła usta.
— To już dwadzieścia godzin — mruknęła do siebie.
— I to przy trzecim dziecku. Wielka niesprawiedliwość...
— Jej wielki biust podniósł się i opadł gwałtownie w rytm
głębokiego westchnienia. — Hm, nie lubię tego robić, ale
chyba muszę jej dać na kichanie.
Sapnęła nieco, sięgając po torbę, i wyciągnęła z niej piórko i butelkę. Otworzyła butelkę i solidnie
zanurzyła piórko w białym sproszkowanym ciemierniku. Potem, nie wstając
jeszcze z kolan, wyciągnęła ramię nad olbrzymim, ciężko unoszącym się i opadającym brzuchem i
wetknęła koniec piórka w jedną z dziurek nosa rodzącej.
— Na, kochana, na...
Pani Cadwallader szybko usiadła w nogach łóżka i przygotowywała się na nieuchronny wynik zabiegu —
potężne kichnięcie i dynamiczne wyrzucenie dziecka z łona matki.
Felicity Hargrave, krzywiąc się z bólu przy kolejnym
skurczu, wciągnęła gwałtownie powietrze, na chwilę oderwała
nieco plecy od prześcieradła i wystrzeliła tak potężnym kichnięciem, że jego podmuch zmierzwił włosy
akuszerki. W tej samej chwili w kanale rodnym — przed godziną porządnie
wysmarowyn gęsim sadłem — ukazała się maleńka nóżka.
Pulchna pani Cadwallader uniosła brwi.
— To tak się sprawy mają... Już się tu na nic nie nadam...
Trzy ponure postacie siedziały przy stole w jadalni; złoży
ły dłonie przed sobą i schyliły głowy. Na wyszorowanym drewnianym blacie nie stały teraz talerze ani
kubki. Na środku stołu tkwiła oliwna lampa, w której palił się tłuszcz kaszalota.
Płomień rzucał pełną cieni poświatę na trzy smętne twarze.
Samuel Hargrave, mąż Felicity, zatonął w modlitwie; Mat-
thew, sześciolatek, wpatrywał się w płomień lampy wielkimi
jak spodki ciemnymi oczami; a James, dziewięcioletni chłopiec, raz po raz to wyłamywał sobie palce, to
znów nerwowo zagryzał wewnętrzną stronę policzka. Spojrzał na ojca, licząc
na jakiś znak pociechy z jego strony, ale nadaremnie.
Samuel Hargrave, głęboko zatopiony w rozmowie z Bogiem, zaciskał dłonie tak mocno, że aż mu zbielały
kostki.
Trwał w takiej pozie już od czterech godzin, nie okazując
najmniejszych śladów znużenia. Tak bardzo koncentrował się
na modlitwie, że nie słyszał nawet, kiedy pani Cadwallader
zeszła po schodach.
— Tato... — szepnął James, przerażony straszną miną
akuszerki.
Samuel całą siłą woli oderwał się od swych myśli. Podniósł
ciężkie od religijnych medytacji spojrzenie i przesunął wzrok
na pulchną kobietę.
— Nic z tego, proszę pana. Źle się wstawiło. Bardzo źle.
Idzie zadkiem. Jedna nóżka jest w dole, a druga ułożyła się
w stronę główki.
— Nie da się dziecka obrócić?
— Tym razem nie, proszę pana. Musiałabym włożyć do
środka całą rękę, a nie mogę, na okoliczność tego, że pańska
biedna żona tak strasznie krzyczy i ucieka przede mną. Potrzeba jej prawdziwego dochtora.
— Nie! — Samuel zaprotestował tak szybko i z taką mocą,
że akuszerka aż podskoczyła z wrażenia. — Żaden mężczyzna
nie obrazi wzrokiem skromności mojej żony.
Pani Cadwallader wbiła w niego bystre okrągłe oczka.
— Za pozwoleniem, psze pana — zaczęła. — Nie ma nic
bezbożnego w tym, że dochtór obejrzy pańską żonę. Medycy
to najprawdziwsi dżentelmeni, nic im nie można zarzucić. Takie sprawy w ogóle ich nie interesują. Pan
wie, co mam na myśli...
— Nie chcę tu doktora, pani Cadwallader.
Akuszerka wyprostowała ramiona i prychnęła z przyganą.
— Jeśli mi się wolno wyrazić, psze pana, to nie mamy
czasu na rozmowy. Pańska żona i dziecko są w wielkich kłopotach. Trzeba się śpieszyć, panie 'Argrave!
Samuel wstał z krzesła — jego wysoka chuda postać
niemal wypełniała nieduże pomieszczenie. Mały Matthew
i James patrzyli na niego w skupieniu. Zawsze mieli wrażenie,
19
że kiedy ojciec siedzi w kantorze na wysokim stołku i pochyla
się nad księgami handlowymi, w zestawieniu z jego wielką
sylwetką mały kantor kurczy się jeszcze bardziej — ojciec
górował dosłownie nad wszystkim. Ale dziś widzieli, jak
barki ojca uginają się pod niewidzialnym ciężarem. Samuel
Hargrave wyciągnął z kieszeni chusteczkę i otarł nią czoło.
Akuszerka czekała niecierpliwie. Podobnie jak wielu innym ludziom, pan Hargrave zupełnie się jej nie
podobał. Ani ta jego pobożność oddanego metodysty... No i w ogóle. To, że
tu dzisiaj przyszła, było jej gestem wobec kochanej Felicity.
— Pani Cadwallader — zaczął Hargrave głosem jak
z ambony. — Nie skażę mojej żony na śmiertelny grzech nie-
skromności. Żaden mężczyzna nie pokala jej czystej chrześcijańskiej duszy. To nasze wspólne życzenie...
— Niech pan ją teraz zapyta, czy dalej nie chce dochtora!
Samuel spojrzał udręczonym wzrokiem w sufit. Z sypialni
dobiegł ich następny krzyk. Twarz mężczyzny skurczyła się
w grymasie bólu.
Dziewięcioletni James nie odrywał oczu od wielkiej postaci ojca, który nawet w domowym zaciszu
siedział w czarnym surducie, czarnych spodniach, białej koszuli i białej wy-krochmalonej krawatce.
Serce chłopca waliło jak młot. Nigdy
dotąd nie widział, żeby ojciec się wahał.
Akuszerka rozstawiła nogi, oparła ręce na biodrach, jakby
się szykowała do walki, a tymczasem James niezauważenie
ześlizgnął się z krzesła.
— Mówię panu uczciwie, panie 'Argrave: pańskiej żonie trzeba dochtora! Jest taki zacny medyk przy
Tottenham Court Road, po drugiej stronie Great Russel Street. Ten
dochtór Stone to człowiek honoru, bez dwóch zdań. Widzia
łam go tyle razy...
— Nie, pani Cadwallader.
Gdy akuszerka patrząc na Samuela kipiała z oburzenia,
mały James wyszedł na palcach do ciemnego przedsionka.
— Słowo daję, panie 'Argrave, pańska żona potrzebuje
pomocy!
Mężczyzna opuścił głowę i spojrzał na akuszerkę z takim
gniewem, że aż się cofnęła.
— A zatem proponuję, moja dobra kobieto, żeby wróciła
pani na swój posterunek i pomogła żonie. — Odwrócił się
i wyciągnął rękę, żeby przysunąć sobie krzesło. — Ja się tu
będę modlił.
Pani Cadwallader wchodziła na górę, Samuel oparł pochyloną głowę na złożonych do modlitwy dłoniach
i nikt nie zauważył zniknięcia małego Jamesa.
Kiedy po jakimś czasie drzwi wejściowe cicho się otworzy
ły, wpuszczając do wnętrza domu nie tylko wilgotne powietrze mglistej wiosennej nocy, ale i Jamesa,
Samuel modlił się tak intensywnie, że z czoła ściekały mu strużki potu. James
stanął w progu i zalękniony patrzył na schyloną głowę ojca.
— Ojcze... — wyszeptał.
Mężczyzna z trudem uniósł ciężkie powieki, zamrugał
kilka razy i wreszcie zauważył nienaturalnie pobladłą twarz
syna.
— Tato, sprowadziłem pomoc. — James ciężko dyszał,
bo biegł w obie strony.
Samuel znów zamrugał nieprzytomnie.
— Co mówisz?
— Byłem po doktora. Zaraz tu będzie.
Wreszcie Samuel zrozumiał, o co chodzi. Gniew wziął górę
nad wszelką pobożnością. Powoli wstawał z krzesła.
— Byłeś po doktora?
James skurczył się w sobie.
— T... t... tak, tato. Myślałem, że nie wiesz, co robić...
Nigdy dotąd nie widział, żeby ojciec ruszał się aż tak szybko. W mgnieniu oka Samuel znalazł się po
drugiej stronie stołu, a jedyną rzeczą, jaką James dostrzegł, zanim w oczach
stanęły mu świeczki, była uniesiona wielka dłoń ojca. Wrzasnął
— bardziej ze zdumienia niż z bólu — i natychmiast osłonił
lewe ucho. Samuel wyciągnął rękę, oderwał dłoń syna od ucha
i jeszcze raz z całej siły huknął w to samo miejsce. James
wyrywał się rozpaczliwie, a tymczasem ojciec mocno wymierzał mu kolejne razy. Ciosy padały aż do
chwili, gdy usłyszeli:
— Czy to dom państwa Hargrave?
Chłopiec podniósł obolałą głowę i obrócił załzawione oczy
na doktora Stone'a.
BARBARA WOOD DOMINA P R O L O G NOWY JORK 1881 Miała dziwny sen. Teraz, w jasnych promieniach słońca, które wpadało przez okno, nie potrafiła go odtworzyć, ale jego ponura, niepokojąca atmosfera wciąż wisiała w powietrzu. Przeraziło ją coś, czego nie mogła już sobie przypomnieć. Czy sny coś zapowiadają? Czy przepowiadają przyszłość? Potrząsnęła głową i wyskoczyła z łóżka. Bajdurzenia i brednie. Sen to sen, i nic więcej. Ożywiona jak dziecko, podminowana tym, co ją czeka w tak niezwykłym dniu, czuła, że choć raz musi zerknąć na ulicę. Zbiegła po schodach do łazienki i tam, chowając się skromnie za perkalowymi zasłonkami, spojrzała przez okno. Na zewnątrz panował ruch, dość niezwykły w ospałym na ogół mieście. Klekotały rozpędzone powozy, konie stukały podkowami o bruk, dzieci i psy biegały tam i z powrotem, a po chodnikach sunęli stateczni panowie we frakach i cylindrach. Nigdzie nie zauważyła kobiet. Odsunęła się od okna i zmarszczyła czoło. A więc to tak. Kobiet nie będzie... Dwa lata temu mieszkanki Lucernę zjednoczyły wysiłki, żeby ją stąd wygonić. Odmawiały jej kwatery, ostentacyjnie odwracały się od niej na ulicy i traktowały ją z pełną wyniosłości pogardą, jaką obdarza się panienki o wątpliwej moralności. Wtedy, w czasie tych długich samotnych dni, Samanta Hargrave była zarówno obiektem potępienia ze strony czcigodnych mieszkanek miasta, jak i pożądliwych domysłów męż-
5 czyzn. Bo jaka kobieta chciałaby dobrowolnie siedzieć w sali pełnej młodych kawalerów i w ich towarzystwie wysłuchiwać wykładów na tematy, które z natury rzeczy obrażają delikatne damskie uszy? Zdaniem obywateli Lucernę, Samanta Hargrave zjawiła się w mieście tylko po to, żeby męską młodzież sprowadzić z drogi cnoty. Ale tak było dwa lata temu. Wciąż miała nadzieję, że obawy i uprzedzenia, jakie wobec niej żywili mieszkańcy miasteczka, już dawno poszły w niepamięć. Niestety manifestacyjna nieobecność kobiet na uroczystości wręczania dyplomów była wyraźną demonstracją ich niegasnącej dezaprobaty. Poczuła się tym urażona, lecz za nic na świecie nie chciała sobie popsuć nastroju w tak doniosłym dniu. Wytężyła więc całą swoją dojrzałość i stoicyzm wypracowany podczas dwudziestu jeden lat życia, zaczerpnęła głęboko tchu i zaczęła się szykować do wyjścia. Przechyliła porcelanowy dzbanek i nalała wody do miski. Spojrzała w lustro. Zdumiało ją, że nic się nie zmieniła w czasie ostatniej nocy. To zaskakujące, ale wciąż wygląda tak samo... Zazwyczaj cieszyła ją własna uroda, lecz teraz Samanta pomyślała z gorzką ironią: Jestem za ładna. I za młoda. Doktor w spódnicy i tak musi bez końca walczyć o akceptację środowiska i pacjentów, a co dopiero kobieta tak ładna i młoda jak ona. Praktycznie nie ma szans... Przyglądając się sobie bez emocji, niczym komuś obcemu, zaczęła badawczo analizować w lustrze wysoko sklepione czoło, wąski nos, ładnie zarysowane brwi, łagodną linię nieco wypukłych ust. Z chwilą gdy postanowiła się wedrzeć do świata mężczyzn, wszystko to natychmiast zaczęło przemawiać przeciw niej. Czy kiedykolwiek potraktują mnie poważnie, jak prawdziwego lekarza? — myślała. Przyjrzała się swoim oczom. Wiedziała, że są jej największym atutem. Miała niezwykłe oczy w kształcie migdałów — lekko skośne, okolone długimi gęstymi rzęsami, a zaskakujące blade tęczówki, jasnoszare,
obramowane ciemną, niemal czarną obwódką, sprawiały wrażenie, że Samanta widzi nimi więcej i dogłębniej niż inni. Tak, oczy miała poważne,
6 o pełnym mocy spojrzeniu — duże, jasne, błyszczące — a ten, na kogo patrzyła, dostrzegał w nich silną i nieugiętą duszę. Zajęła się poranną toaletą. Myła się tak, jak większość kobiet w tamtych czasach. Stanęła na gumowej macie i przecierała ciało myjką, na przemian to namydlaną, to zanurzaną w wodzie. Nie spłukiwała mydła. W owych czasach wanny wciąż jeszcze stanowiły nowość, i to wysoce kontrowersyjną. Lekarze ostrzegali, że siedzenie w wodzie może nadwątlić zdrowie. Zresztą wanny zdarzały się tylko w najbogatszych i najodważniejszych domach. Kiedy sięgała po gorset z rządkowo tkanej bawełny, leciutko drżały jej ręce. Odczekała chwileczkę, żeby się opanować, a potem ściągnęła sznurówki gorsetu — ale nie tak mocno, żeby się krzywić z bólu. Na swoje szczęście Samanta miała bardzo wąską kibić — zawdzięczała ją miesiącom głodowych porcji jedzenia. Kobiety często, żeby osiągnąć modną talię osy, sznurowały się tak ciasno, że potem musiały wspomagać się morfiną, żeby znieść ból towarzyszący noszeniu gorsetu. Wsuwając zgrabne nogi w haftowane pantalony, coś sobie przypomniała i uśmiechnęła się do wspomnienia. Wtedy jednak, te dwa lata temu, nie było jej wcale do śmiechu. Kiedy po raz pierwszy przyszła na zajęcia w Kolegium Medycyny w Lucernę, powitał ją złośliwy chór kolegów, adeptów medycyny, którzy nucili pod nosem: Widząc się ledwie boginią W świecie samych bogów, Wenus rozpięła stanik I odnalazła swą drogę. Jakże odlegle to się jej dziś wydawało! Jak bardzo się
zmieniła w ciągu ostatnich dwóch lat... Jak bardzo świat się zmienił! W październiku tysiąc osiemset siedemdziesiątego dziewiątego roku, przestraszona i onieśmielona, potulnie poszła na swój pierwszy wykład i z całej duszy pragnęła skryć się pod czepeczkiem, żeby uniknąć wścibskich spojrzeń mężczyzn siedzących w wyższych rzędach audytorium. Jakie paskudne kawały jej wtedy wycinali! Teraz, kiedy to wspomi-7 nała, nie mogła wprost uwierzyć, że przeszła przez te wszystkie szykany! Ileż to rzeczy zmieniło się od tamtej pory! Zapinając guziki lnianej bluzeczki pomyślała, że byłoby cudownie, gdyby tak on przyjechał. Palce jej znieruchomiały, serce zabiło gwałtowniej. Westchnęła z rezygnacją. Nie, Joshua nie przyjedzie. Mogłaby równie dobrze zapragnąć gwiazdki z nieba. Suknia, którą za chwilę miała na siebie włożyć, była zupełnie niepodobna do tych, jakie dotąd nosiła. Samanta całe życie walczyła z biedą, z trudem wiązała koniec z końcem, żyła z dnia na dzień, raz oszczędzając pensy, to znów choćby dolara. Żyła prawdziwie po spartańsku, wciąż sobie obiecując, że pewnego dnia jej wyrzeczenia zostaną nagrodzone. I wreszcie dziś nadszedł oczekiwany dzień. Krawiec z Canan- daigua stworzył dzieło po prostu doskonałe. Wspólnie wybrali perłową szarość jako kolor pasujący do jej oczu i przewertowali ostatnie żurnale, szukając właściwego fasonu. Wybór padł na model Wortha, najbardziej znanego projektanta strojów — zmienili tylko kilka szczegółów, by dopasować styl sukni do wysokiej i wiotkiej sylwetki Samanty. Zmniejszyli nieco turniurę, która w eleganckich europejskich kręgach niebywale się rozrastała. Zdecydowali się też nie skracać sukni i nie odsłaniać butów, co w Paryżu stawało się szalenie modne i nad wyraz bulwersujące. Teraz jedwabny żakard ściśle przylegał do stanu i talii Samanty — z przodu spódnicy zwisał suto niczym sfałdowana zasłona, z tyłu zaś zebrany był nad turniurą. Krawiec wykończył obcisłe rękawy i wysoki kołnierzyk marszczoną hiszpańską koronką i aż ze Spitalfields sprowadził guziki, które naszył gęsto zaczynając od samej szyi,
a kończąc poniżej stanu. Samanta dokupiła do sukni wysokie buty też zapinane na guziczki i maleńki ustrojony piórami toczek, który teraz włożyła na czubek korony splecionej z czarnych loków. Na zakończenie wpięła w stójkę nową broszkę z kameą. Serce mocno jej biło z emocji. Wystarczyło już tylko naciągnąć rękawiczki i wyjść. Ale zatrzymała się jeszcze. Zamknęła oczy, zacisnęła smukłe dłonie i zmówiła w myślach modlitwę zapamiętaną z dzie-8 ciństwa. Na moment ogarnął ją smutek i pomyślała o ojcu, żałując, że nie może jej w tym dniu oglądać, ale już po chwili dziękowała Bogu, że doprowadził ją do tego sukcesu. Nareszcie uspokojona, wzięła szare zamszowe rękawiczki i wykręcając przed lustrem głowę, obejrzała kark, czy nigdzie nie wymyka się jakiś niesforny kosmyk. W końcu, już nie zainteresowana własnym wyglądem, śmiało wyszła z pokoju. Dzisiejszy dzień był jej wielkim triumfem, ale wiedziała, że czekają ją trudności. Profesor Jones wyszedł jej na spotkanie aż do saloniku. Niecierpliwił się już od pół godziny, nerwowo przemierzając pokój, jak ojciec w dniu ślubu córki. Kiedy wreszcie, za którymś nawrotem do drzwi, zobaczył w nich Samantę, jego twarz rozjaśnił najpogodniejszy z uśmiechów. Ona też uśmiechnęła się w rewanżu — dla niego dzisiejszy dzień miał również szczególne znaczenie. Cały świat obserwował tego postawnego mężczyznę o różowej łysinie i sterczących baczkach, który miał odwagę złamać przyjęte konwenanse. Po raz pierwszy w historii uczelni rozdanie dyplomów miało się odbywać w obecności dziennikarzy. Zdenerwowany profesor Jones — dziekan Kolegium Medycyny — zamrugał gwałtownie za szkłami binokli i z przejęcia nie wydusił z siebie słowa. — Pójdziemy już, panie profesorze? — wyręczyła go.
Kiedy wyszli na schodki przed drzwiami, Samanta stanęła jak wryta i szybko oceniając sytuację, przysłoniła oczy dłonią, udając, że razi ją słońce. Tak naprawdę potrzebowała kilku chwil, żeby się opancerzyć przed wzrokiem mężczyzn, którzy stali na ulicy i bezwstydnie się na nią gapili. No cóż, to, że osłoniła oczy przed oślepiającym blaskiem słońca, mogło zostać uznane za naturalny odruch — jezioro Canandaigua, le żące za porośniętymi trawą stokami wzgórz, które tworzyły niewielki wał po przeciwnej stronie Main Street, lśniło pora żająco srebrzyście. Samanta oderwała dłoń od oczu; spojrzała na taflę jeziora i otaczający je krajobraz w bogatej wiosennej szacie. Patrzyła na łagodne stoki wzgórz pokryte mozaiką szmaragdowych, upstrzonych winnicami pól wokół farm, na
9 dziko rosnące nad jeziorem i w mieście jabłonie kwitnące bujną bielą oraz na czyste niebo jaśniejące błękitem. Ciepłe powietrze drżało leniwie, nie zakłócone podmuchami wiatru; w ogródkach wzdłuż Main Street rozkwitły liczne kwiaty. Oczarowana, stała przez chwilę bez słowa. Potem dostrzegła bezczelne męskie spojrzenia, które natychmiast przywołały ją do rzeczywistości. Wsunęła dłoń pod ramię profesora Jonesa i niemal spłynęła ze schodów, by wraz z nim udać się do budynku kolegium. Dlaczego kobiety nie przyszły? — raz po raz zadawała sobie pytanie, idąc pod ciężkimi od kwiecia konarami jabłonek w stronę okrągłego gmachu. Przecież moje zwycięstwo jest również ich zwycięstwem! Ale dobrze wiedziała, że na pewno nie przyjdą. Nie dostrzegła choćby dziewczynki na ulicy. Kiedy oboje z profesorem weszli na drewniany mostek nad niedużym strumykiem, który oddzielał tereny uczelni od reszty miasta, poczuła nagły żal. Przechodziła tędy już po raz ostatni. Podczas gdy profesor Jones z niepokojem lustrował zebrany tłum, szukając kogoś wzrokiem, Samanta przypomniała sobie z czułością i smutkiem dzień, kiedy pierwszy raz zobaczyła budynek uczelni. Imponujący gmach stał na wyciętej w gęstym lesie polanie, zaledwie sto sześćdziesiąt kilometrów od granic terytorium Indian Mohawk, na dawnym indiańskim cmentarzu — stąd plotki, że wewnątrz straszy — i wyglądał zaskakująco pompatycznie i nie na miejscu u boku zwykłego przygranicznego miasteczka o prostej drewnianej zabudowie. Główne pomieszczenia szkoły mieściły się bowiem w wielkim murowanym budynku o dwóch piętrach i dość niezwykłej fasadzie ozdobionej przyczółkiem nad szerokim, cofniętym portykiem ujętym w dwa rzędy kolumn. Centralną część gmachu stanowiła wielka biała rotunda, wewnątrz
poszatkowana labiryntem sal wykładowych, amfiteatrów, pomieszczeń sekcyjnych, bibliotecznych i biurowych. Mówiło się, że budynek powstał według projektu Tomasza Jeffersona, który miał słabość do ciężkiej rzymskiej architektury. Samanta uważała, że gmach
10 akademii w tym otoczeniu wygląda niezwykle pretensjonalnie. Przed dwoma laty stalą na tym samym mostku i słuchała indiańskiej legendy, opowiadanej jej przez doktora Jonesa. Dokładnie w miejscu, gdzie dziś wznosiła się szkoła, w tragicznych okolicznościach zginęło dwoje nieszczęsnych irokez-kich kochanków i jak wieść niosła ich duchy wciąż nie mogły się odnaleźć i wciąż się nawoływały. Czasem, gdy pracowała do późna w laboratorium anatomii, słyszała tajemnicze odgłosy, których źródła nigdy nie zdołała ustalić. Nic w tym dziwnego, że i teraz też myślała o duchach. W końcu zewsząd ją otaczały. Wszystkie zjawiły się przy niej, by towarzyszyć jej w dniu triumfu. Czuła, że jest przy niej ojciec, Samuel Hargrave, surowy i nieugięty sługa Boży; jej nieszczęśliwi i nie mogący zaznać spokoju bracia; Isaiah Hawksbilł; kochany Freddy. Czy jest wśród nich i matka? Czyżby Samanta czuła tego pięknego wiosennego dnia i jej obecność — jakieś łagodne, tkliwe prądy? Przypomniała sobie Hannę Mallone i ogarnął ją smutek. To dar dla ciebie, moja najdroższa przyjaciółko — pomyśla ła. To jest nasz wspólny sukces. Inni studenci niespokojnie krążyli przed budynkiem w cieniu wielkiego portyku. Niczym narowiste konie, ledwie okiełznane i wciąż szarpiące cugle, młodzi mężczyźni mieli ochotę szaleć, psocić, wywijać kapeluszami. Ale powaga tego szczególnego dnia i ceremonia uświęcona tradycją powstrzymywały ich od figli. Profesorowie już nadchodzili. Zjawiło się też kilku dandysowatych reporterów w kraciastych marynarkach i melonikach. Doktor Jones przeprosił Samantę, mrucząc pod nosem o jakimś panu Kencie, podeszła więc do niedużej grupki studentów, którzy cicho o czymś rozprawiali.
Przebijając się przez tłum, biedny doktor Jones wyłamywał sobie palce ze zdenerwowania i niespokojnie rozglądał się na boki. Gdzież, u licha, jest ten diabelny Simon Kent?! Cała sytuacja wyniknęła oczywiście w związku z Samantą Hargrave, choć ona sama nie miała o tym pojęcia. Kilka dni wcześniej jeden z profesorów zwrócił uwagę doktora Jonesa
11 na fakt, że zwykły dyplom kolegium nie będzie, niestety, odpowiedni dla studentki Hargrave. Dyplomy tłoczono po łacinie i wszystkie zwroty i końcówki w tekście, dotyczące absolwentów wydziału medycyny, pisano w męskim rodzaju. Tytuł, jaki absolwent otrzymywał na zakończenie nauk, od lat brzmiał: domine, a znaczył tyle co w angielskim master, czyli pan, mistrz. Czy jest też żeński odpowiednik tego tytułu? — dociekał zaniepokojony profesor. Nie może to być żeńska wersja master, czyli angielska mistress — jak wiadomo tym słowem określa się kochankę, nałożnicę — lecz tytuł, który godzi się nadać studentce. Jakiś łaciński termin, odpowiednik pani, mistrzyni. Zebrało się grono pedagogów i długo nad tym radziło. Wreszcie wybrano: domina. Następny problem był już natury technicznej. Uczelnia od lat posługiwała się tłoczonymi na baraniej skórze dyplomami, w których rzemieślnik przygotowywał cały tekst, zostawiając wolne miejsce jedynie na wpisanie imienia i nazwiska absolwenta. Teraz więc trzeba było szybko znaleźć jakiegoś miejscowego artystę, zdolnego skopiować cały dyplom, który wytłoczyłby odpowiednie zwroty z żeńskimi końcówkami. Wybór padł na Simona Kenta, miejscowego farmera. Ale Kent miał dostarczyć dyplom w przeddzień uroczystości, a tymczasem dotąd się jeszcze nie zjawił! Jeśli nie przyjdzie, będzie to absolutna katastrofa — myślał Jones. Przecież Kolegium Medycyny w Lucernę tworzy dzisiaj historię! Doktor Henry Jones w tym wielkim dniu skupiał na sobie uwagę całego świata. Jakiś reporter przyjechał nawet z Michigan! Sukces lub porażka śmiałego i wielce krytykowanego eksperymentu, na jaki doktor Jones ważył się przed dwoma laty — to znaczy przyjęcie kobiety w poczet studenów — zależał od tego, co stanie się właśnie dziś! Jeżeli Kent nawali, liczni oponenci eksperymentu Jonesa aż zatrą ręce z radości. Doktor Jones jeszcze się nie poddawał i szukał niestownego farmera.
— Przepraszam! ...praszam! Samanta odwróciła się i zobaczyła wysokiego krzepkiego mężczyznę, w zsuniętym z czoła kapeluszu, który przepychał się do niej przez tłum.
12 — Panno Hargrave! Chciałbym prosić o kilka słów. — W jednej ręce trzymał notatnik, a w drugiej ołówek. — Jack Morley z „Sun" w Baltimore. Chciałbym zadać pani kilka pytań. — Za chwilę zaczynamy uroczystość, panie Morley — zauważyła. — Jak się pani czuje jako pierwszy doktor w spódnicy i absolwentka męskiej uczelni? — Nie jestem pierwszą lekarką. Doktor Elizabeth Blackwell wyprzedziła mnie o całe trzydzieści lat. — Tak, tak, ona była pierwsza, ale od tamtej pory do dziś żadna kobieta nie poszła w jej ślady. Doktor Blackwell udało się przypadkiem, a gdy tylko uzyskała dyplom, drzwi męskich uczelni zamknęły się przed kobietami. Pewnie walczyła pani jak lwica, żeby się dostać do Harvardu? — Złożyłam tam podanie, ale je odrzucono. — Mogę zapytać, skąd ta ambicja, żeby ukończyć męską szkołę? Przecież jest mnóstwo szkół dla kobiet. Samanta uniosła brodę. — Chciałam zdobyć możliwie najlepsze wykształcenie medyczne. Skoro żyjemy w świecie rządzonym przez mężczyzn, uznałam, że tylko męska szkoła może mi zapewnić właściwe wykształcenie. Któregoś dnia takie podziały w ogóle przestaną istnieć. — Odwróciła się na pięcie. — Mówi pani jak kolejna Lucy Stoner! Studenci i profesorowie zaczynali już tworzyć procesję.
Do kościoła mieli wchodzić dwójkami. Kilka dni temu dyskutowano zawzięcie, gdzie powinno się ustawić pannę Hargrave. Uznano, że byłoby ładnie, gdyby wsparta na ramieniu doktora Jonesa rozpoczynała pochód studentów. Ale Samanta sprzeciwiła się wszelkim przywilejom, jakie miałyby spaść na nią jedynie z racji płci. Kończyła studia z trzecią lokatą na roku i chciała iść w pochodzie jako trzecia. Podczas gdy wszyscy ustawiali się według rangi zajmowanego stanowiska — a w gronie profesorskim było pięćdziesiąt osób — profesor Jones wciąż wyłamywał sobie palce ze zdenerwowania i raz po raz obrzucał polankę niespokojnym wzrokiem. Gdzież jest ten Simon Kent?
13 Nagle rogi rozbrzmiały głośnym akordem i profesor szybko przeszedł na czoło pochodu. Dał znak, żeby rozpocząć ceremonię. Indianie ze szczepu Seneca, w tradycyjnych ubraniach z koźlej skóry i orlich pióropuszach zagrali America na trąbkach, tubach i puzonach. Kiedy procesja ruszyła spod schodów rotundy, spokojny, cichy las nagle ożył — drozdy i szpaki poderwały się z konarów rozłożystego wiązu i pobliskich klonów, przerażone zające czmyhnęły spod krzaków, a stateczni mężczyźni w godnych czarnych strojach i młoda dziewczyna w popielatej sukni rozpoczęli paradę. Kościół prezbiteriański, gdzie odbywały się wszystkie oficjalne spotkania mieszkańców miasteczka, leżał na skraju Lucernę, oddalony od rotundy o jakieś pięćset metrów. Pochód przemierzył tę odległość w dziesięć minut i w ciągu tego czasu Samanta zdążyła ochłonąć. Kiedy jednak ujrzała przed kościołem zbity tłum mężczyzn, jej pewność siebie znów uległa zachwianiu. Przed kościołem stały najróżniejsze bryczki i podwody, konie, psy oraz małe dzieci, a na dodatek dziennikarze i fotoreporterzy z aparatami już nabitymi na statywy. Po prostu cyrk! I to w dużej mierze spowodowany przez jedną wiotką i cichą dziewczynę, która — na równi z mężczyznami — za chwilę miała otrzymać dyplom. Można było pomyśleć, że to zupełna wariatka! Dziesiątki ludzi zjechało tu z daleka, żeby popatrzeć na ten wybryk natury. Kobieta kończąca męską uczelnię! Też coś! Pochód zatrzymał się pod schodami, żeby dać czas fotografom. Samanta nie chowała głowy, uniosła ją dumnie i obrzuciła wzrokiem zebrany tłum. Zauważyła zdumione spojrzenia farmerów w ubraniach z samodziału — przyszli na własne oczy zobaczyć to wydarzenie, żeby latami rozprawiać o nim w długie zimowe wieczory. Wtem serce skoczyło jej do gardła. Joshua! Nie... Mężczyzna na schodach kościoła odwrócił się twarzą i natychmiast spostrzegła pomyłkę. To tylko ktoś jego wzrostu, o podobnie szerokich ramionach i ciemnej
karnacji. Naprawdę jest niemądra, skoro choćby przez chwilę mogła przy-14 puszczać, że tu przyjechał. Półtora roku minęło już od czasu, gdy ślubowała, że więcej go nie spotka. Wyprostowała ramiona. Mimo szaleńczo dudniącego serca usłyszała skrzyp otwieranych drzwi kościoła i pomyślała: Jeśli nie mogę mieć jego, nie chcę innego mężczyzny. Czekając w napięciu, aż pochód ruszy do środka, wyobra żała sobie, jak też by się czulą jako panna młoda. W pewnym sensie — skonstatowała w duchu — dzisiaj biorę ślub. Wejdę do kościoła jako panna Hargrave, a wyjdę jako pani doktor. To jest dla mnie prawdziwy dzień ślubu. Nie będzie innego. Nerwy miała napięte tak strasznie, że gdyby przyszło jej jeszcze czekać dłużej, chyba zaczęłaby krzyczeć. Miała wrażenie, że stoi nad brzegiem wielkiego zamglonego morza i po to, by się tu znaleźć, pokonała setki kilometrów. A teraz, gdy już dotarła nad wodę, wie, że to nie koniec tej żmudnej wędrówki. Tak, zdobyła dużo, wygrała wiele bitew, pokonała tyle przeszkód! A przecież... Za otwartymi drzwiami przeczuwała już swoją przyszłość. Nowe zmagania, nowe trudności i — nie, o tym zupełnie nie powinna myśleć — nowi mężczyźni. Oto koniec jednej długiej drogi, lecz początek drugiej zarazem. Tylko dokąd ją ta nowa droga zawiedzie? Ku jakiemu tajemniczemu przeznaczeniu? Gdybyż tylko kobiety przyszły na tę uroczystość! Dlaczego zostały w domach?! CZĘŚĆ PIERWSZA ANGLIA 1860
1 Kobieta krzyknęła już po raz trzydziesty w ciągu godziny. Jej ostatni krzyk rozdarł ciszę wiosennej nocy i zdawało się, że zatrząsł domem w posadach. Jakaś postać nachyliła się nad nią. To pani Cadwallader odprawiała pantomimę nad cierpiącą Felicity Hargrave. — Coś nie tak... — mruknęła akuszerka pod nosem. Podparła sobie krzyż pulchną dłonią, wyprostowała plecy i mocno naciągnęła mięśnie. Sięgnęła po butelkę wzmacniającego toniku, który przyniosła z myślą o biednej Felicity, i sama upiła sporą miarkę. Niedobrze to wyglądało. Ciężki poród, a mąż na dole wcale go nie ułatwiał. Co to za człowiek, żeby tak bronić żonie odrobiny toniku i nie chcieć ulżyć jej w bólach? No właśnie! Samuel Hargrave. Zakazał pani Cadwallader podawać żonie jakichkolwiek medykamentów na ułatwienie porodu. I bardzo to smutne, bo pani Cadwallader była przecież najlepiej zaopatrzoną akuszerką w Londynie. Nosiła w torbie opium i belladonnę, sporysz, który przyspiesza poród i hamuje krwawienie, oraz cały zestaw ziół i innych ludowych środków. No i do tego miała jeszcze butelkę mocnego dżinu. Akuszerka zakorkowała butelkę ze wzmacniającym tonikiem i odstawiła ją na podłogę, a potem nachyliła się nad Felicity i krzepkimi dłońmi pogłaskała jej wzdęty brzuch. No, no, złotko — uspokajała śpiewnie. — Dajże nam 17 Felicity, z włosami splątanymi, częściowo przylepionymi do twarzy, częściowo rozrzuconymi na poduszce, krzyknęła tak przeraźliwie, że pani Cadwallader dałaby sobie niemal odciąć głowę, że słychać ją było aż w Kencie. Akuszerka usiadła i zacisnęła usta.
— To już dwadzieścia godzin — mruknęła do siebie. — I to przy trzecim dziecku. Wielka niesprawiedliwość... — Jej wielki biust podniósł się i opadł gwałtownie w rytm głębokiego westchnienia. — Hm, nie lubię tego robić, ale chyba muszę jej dać na kichanie. Sapnęła nieco, sięgając po torbę, i wyciągnęła z niej piórko i butelkę. Otworzyła butelkę i solidnie zanurzyła piórko w białym sproszkowanym ciemierniku. Potem, nie wstając jeszcze z kolan, wyciągnęła ramię nad olbrzymim, ciężko unoszącym się i opadającym brzuchem i wetknęła koniec piórka w jedną z dziurek nosa rodzącej. — Na, kochana, na... Pani Cadwallader szybko usiadła w nogach łóżka i przygotowywała się na nieuchronny wynik zabiegu — potężne kichnięcie i dynamiczne wyrzucenie dziecka z łona matki. Felicity Hargrave, krzywiąc się z bólu przy kolejnym skurczu, wciągnęła gwałtownie powietrze, na chwilę oderwała nieco plecy od prześcieradła i wystrzeliła tak potężnym kichnięciem, że jego podmuch zmierzwił włosy akuszerki. W tej samej chwili w kanale rodnym — przed godziną porządnie wysmarowyn gęsim sadłem — ukazała się maleńka nóżka. Pulchna pani Cadwallader uniosła brwi. — To tak się sprawy mają... Już się tu na nic nie nadam... Trzy ponure postacie siedziały przy stole w jadalni; złoży ły dłonie przed sobą i schyliły głowy. Na wyszorowanym drewnianym blacie nie stały teraz talerze ani kubki. Na środku stołu tkwiła oliwna lampa, w której palił się tłuszcz kaszalota. Płomień rzucał pełną cieni poświatę na trzy smętne twarze. Samuel Hargrave, mąż Felicity, zatonął w modlitwie; Mat- thew, sześciolatek, wpatrywał się w płomień lampy wielkimi jak spodki ciemnymi oczami; a James, dziewięcioletni chłopiec, raz po raz to wyłamywał sobie palce, to znów nerwowo zagryzał wewnętrzną stronę policzka. Spojrzał na ojca, licząc na jakiś znak pociechy z jego strony, ale nadaremnie.
Samuel Hargrave, głęboko zatopiony w rozmowie z Bogiem, zaciskał dłonie tak mocno, że aż mu zbielały kostki. Trwał w takiej pozie już od czterech godzin, nie okazując najmniejszych śladów znużenia. Tak bardzo koncentrował się na modlitwie, że nie słyszał nawet, kiedy pani Cadwallader zeszła po schodach. — Tato... — szepnął James, przerażony straszną miną akuszerki. Samuel całą siłą woli oderwał się od swych myśli. Podniósł ciężkie od religijnych medytacji spojrzenie i przesunął wzrok na pulchną kobietę. — Nic z tego, proszę pana. Źle się wstawiło. Bardzo źle. Idzie zadkiem. Jedna nóżka jest w dole, a druga ułożyła się w stronę główki. — Nie da się dziecka obrócić? — Tym razem nie, proszę pana. Musiałabym włożyć do środka całą rękę, a nie mogę, na okoliczność tego, że pańska biedna żona tak strasznie krzyczy i ucieka przede mną. Potrzeba jej prawdziwego dochtora. — Nie! — Samuel zaprotestował tak szybko i z taką mocą, że akuszerka aż podskoczyła z wrażenia. — Żaden mężczyzna nie obrazi wzrokiem skromności mojej żony. Pani Cadwallader wbiła w niego bystre okrągłe oczka. — Za pozwoleniem, psze pana — zaczęła. — Nie ma nic bezbożnego w tym, że dochtór obejrzy pańską żonę. Medycy to najprawdziwsi dżentelmeni, nic im nie można zarzucić. Takie sprawy w ogóle ich nie interesują. Pan wie, co mam na myśli...
— Nie chcę tu doktora, pani Cadwallader. Akuszerka wyprostowała ramiona i prychnęła z przyganą. — Jeśli mi się wolno wyrazić, psze pana, to nie mamy czasu na rozmowy. Pańska żona i dziecko są w wielkich kłopotach. Trzeba się śpieszyć, panie 'Argrave! Samuel wstał z krzesła — jego wysoka chuda postać niemal wypełniała nieduże pomieszczenie. Mały Matthew i James patrzyli na niego w skupieniu. Zawsze mieli wrażenie,
19 że kiedy ojciec siedzi w kantorze na wysokim stołku i pochyla się nad księgami handlowymi, w zestawieniu z jego wielką sylwetką mały kantor kurczy się jeszcze bardziej — ojciec górował dosłownie nad wszystkim. Ale dziś widzieli, jak barki ojca uginają się pod niewidzialnym ciężarem. Samuel Hargrave wyciągnął z kieszeni chusteczkę i otarł nią czoło. Akuszerka czekała niecierpliwie. Podobnie jak wielu innym ludziom, pan Hargrave zupełnie się jej nie podobał. Ani ta jego pobożność oddanego metodysty... No i w ogóle. To, że tu dzisiaj przyszła, było jej gestem wobec kochanej Felicity. — Pani Cadwallader — zaczął Hargrave głosem jak z ambony. — Nie skażę mojej żony na śmiertelny grzech nie- skromności. Żaden mężczyzna nie pokala jej czystej chrześcijańskiej duszy. To nasze wspólne życzenie... — Niech pan ją teraz zapyta, czy dalej nie chce dochtora! Samuel spojrzał udręczonym wzrokiem w sufit. Z sypialni dobiegł ich następny krzyk. Twarz mężczyzny skurczyła się w grymasie bólu. Dziewięcioletni James nie odrywał oczu od wielkiej postaci ojca, który nawet w domowym zaciszu siedział w czarnym surducie, czarnych spodniach, białej koszuli i białej wy-krochmalonej krawatce. Serce chłopca waliło jak młot. Nigdy dotąd nie widział, żeby ojciec się wahał. Akuszerka rozstawiła nogi, oparła ręce na biodrach, jakby się szykowała do walki, a tymczasem James niezauważenie ześlizgnął się z krzesła. — Mówię panu uczciwie, panie 'Argrave: pańskiej żonie trzeba dochtora! Jest taki zacny medyk przy Tottenham Court Road, po drugiej stronie Great Russel Street. Ten
dochtór Stone to człowiek honoru, bez dwóch zdań. Widzia łam go tyle razy... — Nie, pani Cadwallader. Gdy akuszerka patrząc na Samuela kipiała z oburzenia, mały James wyszedł na palcach do ciemnego przedsionka. — Słowo daję, panie 'Argrave, pańska żona potrzebuje pomocy! Mężczyzna opuścił głowę i spojrzał na akuszerkę z takim gniewem, że aż się cofnęła. — A zatem proponuję, moja dobra kobieto, żeby wróciła pani na swój posterunek i pomogła żonie. — Odwrócił się i wyciągnął rękę, żeby przysunąć sobie krzesło. — Ja się tu będę modlił. Pani Cadwallader wchodziła na górę, Samuel oparł pochyloną głowę na złożonych do modlitwy dłoniach i nikt nie zauważył zniknięcia małego Jamesa. Kiedy po jakimś czasie drzwi wejściowe cicho się otworzy ły, wpuszczając do wnętrza domu nie tylko wilgotne powietrze mglistej wiosennej nocy, ale i Jamesa, Samuel modlił się tak intensywnie, że z czoła ściekały mu strużki potu. James stanął w progu i zalękniony patrzył na schyloną głowę ojca. — Ojcze... — wyszeptał. Mężczyzna z trudem uniósł ciężkie powieki, zamrugał kilka razy i wreszcie zauważył nienaturalnie pobladłą twarz syna. — Tato, sprowadziłem pomoc. — James ciężko dyszał, bo biegł w obie strony. Samuel znów zamrugał nieprzytomnie.
— Co mówisz? — Byłem po doktora. Zaraz tu będzie. Wreszcie Samuel zrozumiał, o co chodzi. Gniew wziął górę nad wszelką pobożnością. Powoli wstawał z krzesła. — Byłeś po doktora? James skurczył się w sobie. — T... t... tak, tato. Myślałem, że nie wiesz, co robić... Nigdy dotąd nie widział, żeby ojciec ruszał się aż tak szybko. W mgnieniu oka Samuel znalazł się po drugiej stronie stołu, a jedyną rzeczą, jaką James dostrzegł, zanim w oczach stanęły mu świeczki, była uniesiona wielka dłoń ojca. Wrzasnął — bardziej ze zdumienia niż z bólu — i natychmiast osłonił lewe ucho. Samuel wyciągnął rękę, oderwał dłoń syna od ucha i jeszcze raz z całej siły huknął w to samo miejsce. James wyrywał się rozpaczliwie, a tymczasem ojciec mocno wymierzał mu kolejne razy. Ciosy padały aż do chwili, gdy usłyszeli: — Czy to dom państwa Hargrave? Chłopiec podniósł obolałą głowę i obrócił załzawione oczy na doktora Stone'a.