Barbara Wood
Klątwa Tęczowego Węża
Przełożyła Teresa Sośnicka
Książkę tą dedykuję z wyrazami miłości
Bratu Richardowi
Moje szczególne podziękowania należą się kilku wspaniałym osobom:
Chrisowi Bennettowi z Newstead w Tasmanii za jego sumienne naukowe badania,
skrupulatne notatki, wywiady, nagrania i cierpliwe odpowiedzi na tysiące pytań, a także za
doskonałą znajomość Okręgu Zachodniego.
Rodzinie Lewandowskich, również z Tasmanii, za ich wsparcie i wiarę we mnie, a
szczególnie za ich niestrudzone i zawsze ochocze wysiłki zdobywania materiałów
źródłowych dotyczących niezrozumiałych dla mnie spraw.
Panu Peterowi Cameronowi oraz jego żonie z Okręgu Zachodniego w Wiktorii za
możliwość przyjrzenia się życiu na owczej farmie.
Lucy Lewandowskiej-Porter za próbki wełny, za instrukcje posługiwania się
kołowrotkiem i wyjątkowo wrażliwy wgląd w duchowość Aborygenek.
I wreszcie, w nie mniejszym stopniu, konsultantom z instytutu L&B Research, którzy
zwykli kierować się mottem: „Historia to nasza sprawa”.
Część pierwsza
1871
ROZDZIAŁ 1
Joanna śniła.
Widziała siebie, jak wspiera się na ramieniu przystojnego młodego mężczyzny,
wdzięczna mu za oparcie, lecz obojętna na okazywaną troskliwość. Nie dostrzegała stojących
w równym szeregu brytyjskich żołnierzy, dam w eleganckich sukniach i kapeluszach ani
oficerów na koniach, którzy salutowali uniesionymi w górę szablami, gdy dwie trumny
spuszczano do grobu. Joanna zdawała sobie sprawę tylko z jednego – że oto straciła dwoje
ludzi, których kochała, i że w wieku osiemnastu lat została sama na świecie.
Żołnierze podnieśli karabiny i oddali honorową salwę. Błękitne niebo rozdarł huk
wystrzałów. Joanna podniosła wzrok, zaskoczona. Poprzez czarny welon dymu
prześwitywało słońce. Wydało się jej zbyt duże, zbyt gorące i wiszące zbyt nisko nad ziemią.
Gdy dowódca pułku przystąpił do odczytywania pochwał nad grobami sir Petroniusa i
lady Emily Drury, Joanna spojrzała na niego zaskoczona. Dlaczego mówił tak niewyraźnie?
Nie mogła go zrozumieć. Rozejrzała się wokół po twarzach ludzi, którzy przybyli tłumnie,
żeby oddać ostatni hołd jej rodzicom. Byli tu dziś reprezentowani przedstawiciele wszystkich
klas: od służących po najwyższe wojskowe osobistości oraz dwór wicekróla Indii. I
najwyraźniej nikomu oprócz Joanny przemówienie dowódcy nie wydało się bełkotliwe ani
niestosowne.
Ogarnęło ją przeczucie nadciągającej katastrofy. Zaczęła się bać.
Nagle zamarła z przerażenia. Na obrzeżach tłumu stał pies – ten sam, który pozbawił
życia jej matkę.
Przecież tamto zwierzę zostało zgładzone! Joanna widziała na własne oczy, jak żołnierz
je zastrzelił. A jednak znajdowało się tutaj. Jego czarne ślepia były utkwione prosto w niej.
Wtem ruszyło w jej stronę. Próbowała krzyknąć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Pies pędził susami w kierunku Joanny i już miał ją zaatakować, ale wzbił się w niebo i
rozprysł na tysiące gorących białych gwiazd.
Zawirowały nad jej głową niczym lśniąca karuzela, przytłaczające w swoim pięknie i
potędze.
Utworzyły na firmamencie długi, kręty niebiański gościniec wyłożony brylantami. Nie, to
nie był gościniec ani droga; szlak się poruszał.
Niespodziewanie przybrał kształt olbrzymiego połyskującego węża.
Brylantowy gad rozwinął się na całą długość i zaczął pełznąć w jej stronę. Czuła, jak ją
obmywa zimny żar ognistej gwiazdy. Obserwowała masywne, rozrastające się cielsko. Nagle
dostrzegła na środku gadziej głowy jedyne błyskające płomieniami oko. A kiedy wąż
otworzył paszczę, zauważyła jej czarne wnętrze, które niczym tunel śmierci zamierzało ją
pochłonąć.
Krzyknęła.
Gwałtownie otworzyła oczy. Przez moment nie wiedziała, gdzie się znajduje. Poczuła
delikatne kołysanie statku. W mroku dostrzegła ściany kajuty. Powoli wróciła jej pamięć.
Płynęła do Australii na pokładzie żaglowca ss „Estella”.
Usiadła i sięgnęła po zapałki leżące na małym stoliku przy łóżku. Ręce trzęsły się jej
straszliwie. Nie mogła zapalić lampy. Narzuciła szal na ramiona i podeszła do świetlika.
Szamotała się z nim przez chwilę, lecz w końcu zdołała otworzyć. Poczuła na twarzy zimny
powiew oceanicznej bryzy. Zamknęła oczy, starając się odzyskać spokój.
Sen był bardzo realny.
Oddychając głęboko i wsłuchując się w znajome odgłosy – skrzypienie masztów i
stękanie wręg – powoli wracała do rzeczywistości. „To był tylko sen – tłumaczyła sobie. –
Jeszcze jedno senne widziadło... „
„Czy sny są ogniwem łączącym nas ze światem duchów?
– napisała kiedyś w swoim dzienniku matka Joanny, lady Emily.
– Czy przekazują wiadomości, ostrzegają, a może wyjaśniają tajemnice?”
„Ja też chciałabym to wiedzieć, mamo” – pomyślała Joanna, zapatrzona w bezkresny,
ciągnący się aż po linię horyzontu ocean.
Choć gwiazdy nad Indiami były wielkie i piękne, nie dorównywały okazałością tym,
które Joanna obecnie podziwiała na nocnym niebie. Rolę dawnych, rozpraszających
wątpliwości drogowskazów z dzieciństwa miały teraz przejąć nieznane gwiazdozbiory
mrugające do niej znad południowej półkuli.
Starała się pojąć znaczenie swojego niedawnego snu. To, że śniła o pogrzebie, a nawet o
psie, było oczywiste. Ale jak miała wytłumaczyć sobie gwiezdnego węża oraz własny strach?
I skąd wzięła się pewność, że wąż był gotów ją unicestwić?
Na kilka tygodni przed śmiercią lady Emily zanotowała w swoim dzienniku: „Prześladują
mnie nocne koszmary. Szczególnie przeraża mnie jeden majak, którego nie rozumiem, a jest
nie do zniesienia. Inne sny są zaledwie osobliwymi wizjami wydarzeń. Nie budzą we mnie
grozy. Wydają się tylko niewiarygodnie realne. Czyżby to były wspomnienia, które zatarły się
w mojej pamięci? Czyżbym przypominała sobie czasy wczesnego dzieciństwa? Chciałabym
to wiedzieć. Przeczuwam, że w tych tajemniczych wizjach kryje się rozwiązanie zagadki
mojego życia. I wiem, że jeśli wkrótce nie zostanie znalezione, zginę”.
Joannę wyrwały z rozmyślań niosące się po wodzie, padające w ciemnościach komendy,
które narzucały tempo pracy: „Raz, raz, raz... „, oraz odgłos zanurzania wioseł. Przypomniała
sobie, że „Estella” została unieruchomiona przez morską ciszę.
– W życiu nie widziałem czegoś podobnego – wyznał kapitan poprzedniego dnia. – Tyle
lat spędziłem na morzu, a nie spotkałem się na tej szerokości geograficznej z bezwietrzną
pogodą. Nie mogę tego pojąć. Wygląda na to, że będę musiał posadzić ludzi w barkasach i
płynąć dalej niczym na galerze.
Joanna czuła narastający lęk.
W sanatorium w Allahabad, gdzie przez kilka tygodni przychodziła do siebie po
niespodziewanej śmierci rodziców, śniła, że tak właśnie się stanie.
„Dlaczego? – zastanawiała się, dygocząc z zimna. – Czy to, co dręczyło moją matkę i w
końcu ją zniszczyło, teraz zaczęło prześladować również mnie?”
– Musisz pojechać do Australii, Joanno – powiedziała lady Emily na kilka godzin przed
śmiercią. – Wybierz się w podróż, którą miałyśmy odbyć razem. Coś nas zabija. Znajdź
źródło naszej zagłady i połóż mu kres. W przeciwnym razie twoje życie też się skończy
przedwcześnie i nikt się nie dowie, co było tego powodem.
Joanna rozejrzała się po kajucie. Była kobietą zamożną. W czasie długiej podróży z Indii
do Australii mogła pozwolić sobie na wygodną kabinę. Nie zniosłaby towarzystwa
współpasażerów. Pragnęła samotności. Chciała zostać sam na sam ze swoim smutkiem.
Potrzebowała czasu, żeby spróbować dociec, co przydarzyło się jej rodzinie, a także jej samej,
oraz zrozumieć, co ciągnie ją na drugi koniec świata do kraju, o którym wie tak niewiele.
Obrzuciła wzrokiem dokumenty leżące na małym biurku. Wśród nich znajdował się zapis
spadkowy sporządzony dawno temu przez dziadków, których nie znała. Usiłowała go
rozszyfrować i, tak jak niegdyś jej matka, pojąć jego dziwną treść. Stanowił teraz część
spuścizny Joanny. Nikt nie wiedział, gdzie leży wymieniona w akcie notarialnym ziemia, z
jakiego powodu rodzice lady Emily ją nabyli ani czy kiedykolwiek na niej mieszkali. Wzrok
Joanny spoczął na dzienniku matki – na „księdze życia” lady Emily wypełnionej opisami
snów, lęków i daremnych wysiłków pojęcia tajemnicy swego życia: wczesnych lat
dzieciństwa, o których nie zachowały się żadne wspomnienia, oraz sennych majaków, które
zapowiadały zatrważającą przyszłość.
– Mam przeczucie, Joanno – oświadczyła lady Emily u kresu swoich dni – że odpowiedź
na wszystko znajduje się w wymienionej w testamencie miejscowości o nazwie Karra Karra.
Posiadłość ta leży gdzieś w Australii. Nieraz zastanawiałam się, czy nie stamtąd właśnie
pochodzi kobieta, którą widuję w snach. Niewykluczone, że moja matka nie umarła i żyje
nadal, choć jest to raczej mało prawdopodobne. Musisz odszukać Karra Karra, Joanno. Zrób
to dla mnie. Po to, żeby ocalić siebie.
I w przyszłości swoje dzieci.
„Od czego mam ocalić siebie?” – pomyślała Joanna.
Wśród dokumentów na biurku znajdował się również list, zawierający stwierdzenie:
„Twoje wypowiedzi są obrazą Boga”. Nie był podpisany, lecz Joanna wiedziała, że pochodził
od ciotki Millicent, która wychowała jej matkę i dla której przeszłość Emily Drury była tak
przerażająca, że nigdy nie chciała o niej wspominać. Wśród szpargałów na stoliku stał
miniaturowy portret lady Emily, pięknej kobiety o smutnych oczach. Jak należało dopasować
do siebie te wszystkie fragmenty, żeby rozwiązać zagadkę życia matki, a być może i
przeznaczenia Joanny?
– Nie mam pojęcia, dlaczego twoja matka umiera – oznajmił lekarz. – Ten przypadek
wykracza poza zakres mojej wiedzy. Nie jest chora, a jednak gaśnie. Przypuszczam, że to
raczej schorzenie duszy niż ciała, ale nie potrafię wyjaśnić, co jest jego powodem.
Joanna domyślała się przyczyny. Kilka dni przedtem na teren obozu wojskowego, gdzie
stacjonował jej ojciec, wdarł się pies chory na wściekliznę. Zapędził w kąt zamarłą z
przerażenia Joannę i szykował się do skoku. Lady Emily zagrodziła psu drogę. W momencie
ataku zwierzę zostało zastrzelone przez żołnierza i padło martwe u ich stóp.
– Lady Emily ma wszystkie objawy wścieklizny, panno Drury – orzekł lekarz. – A
przecież nie została pogryziona. Pozostaje dla mnie tajemnicą, skąd się wzięły te symptomy.
Joanna ponownie spojrzała przez świetlik na ciemny ocean. Słyszała pracujących przy
wiosłach mężczyzn, którzy usiłowali wyciągnąć statek z morskiej ciszy. Pomyślała o swojej
umierającej matce – zupełnie bezbronnej wobec siły, która ją zabijała. A także o tym, jak
kilka godzin po śmierci ukochanej żony pułkownik Petronius przystawił sobie do skroni
służbowy rewolwer i nacisnął spust.
– Dają znać o sobie dziwne moce, moja najdroższa Joanno – mówiła lady Emily w
ostatnich chwilach życia. – Po tylu latach upomniały się o mnie. I upomną się też o ciebie.
Proszę cię... pojedź do Australii, sprawdź, co się stało, i nie dopuść, by ta trucizna... ta klątwa
wyrządziła ci krzywdę.
Joanna przypomniała sobie dawną opowieść swojej matki:
– Kapitan statku przywiózł mnie do domu ciotki Millicent w Anglii, gdy miałam cztery
lata. Przypłynęłam razem z nim żaglowcem, prawdopodobnie z Australii. Miałam ze sobą
bardzo niewiele rzeczy. I w ogóle nie mówiłam. Nie byłam w stanie. Jestem przekonana, że
to, co się wydarzyło na tamtym kontynencie, choć nie potrafię tego odtworzyć w pamięci,
musiało być przeżyciem nie do opisania. Ciotka twierdziła, że upłynęły miesiące, zanim się
do niej odezwałam. To ważne, Joanno, żebyś się dowiedziała, co spotkało naszą rodzinę na
antypodach.
Mniej więcej od roku, gdy lady Emily skończyła trzydzieści dziewięć lat, zaczęły ją
prześladować nocne koszmary, które, jej zdaniem, mogły być wspomnieniami z okresu
wczesnego dzieciństwa. Opisywała je w swoim dzienniku:
„Jestem małym dzieckiem, trzyma mnie na rękach młoda ciemnoskóra kobieta. Otaczają
nas ludzie. Wszyscy w milczeniu na coś czekamy. Wpatrujemy się w otwór przypominający
wyjście z jaskini. Odzywam się, ale zostaję uciszona. Przeczuwam, że ma nadejść moja
matka. Chcę, żeby przyszła. I niepokoję się o nią. W tym momencie sen się kończy, ale jest
tak żywy i szczegółowy, że niemal czuję na skórze piekące promienie słońca. Zastanawiam
się, czy nie są to obrazy z moich lat spędzonych w Australii. Ale co miałyby oznaczać?”
Joanna spojrzała na gwiazdozbiór zwany Krzyżem Południa. Jego wierzchołek wytyczał
drogę do Australii, od której dzieliło Joannę zaledwie kilka dni podróży. Była zdecydowana
dotrzeć tam i znaleźć odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Gdy zamknęła oczy pięknej lady
Emily, zmarłej na tajemniczą chorobę, pomyślała: „Masz to już za sobą, matko. Lata
koszmarnych snów i nie nazwanych lęków minęły. Wreszcie zaznasz spokoju”.
Ale podczas pobytu w sanatorium miała sen: widziała siebie na środku oceanu. Statek był
unieruchomiony przez morską ciszę, martwe żagle zwisały z masztów, a kapitan
poinformował załogę, że niebezpiecznie maleją zapasy wody i żywności. We śnie Joanna
wiedziała, że to ona jest powodem groźby, która zawisła nad żaglowcem.
Po przebudzeniu uświadomiła sobie z przerażeniem, że to, co prześladowało przez całe
życie lady Emily, nie umarło wraz z nią.
Przysłuchując się marynarzom, którzy w mroku pracowali przy wiosłach, Joanna na nowo
nabrała przekonania o pilnej potrzebie własnej misji. To nie mógł być zwykły zbieg
okoliczności – jej sen i unieruchomiony statek. W dziwnych majakach, które nękały jej
matkę, musiał się kryć jakiś sens. Wpatrując się w noc, usiłowała wyobrazić sobie kontynent,
który leżał niedaleko stąd – Australię, gdzie czekały na nią tajemnice przeszłości, a kto wie,
może i przyszłości?
– Melbourne! Port Melbourne! Proszę się przygotować do zejścia na ląd!
Joanna stała na pokładzie razem z innymi podróżnymi i obserwowała zbliżający się
przylądek. Spieszno jej było do opuszczenia „Estelli” i ciasnej kabiny. Spojrzała ponad
głowami ludzi oczekujących na przybycie statku. Miasto odcinało się wyraźnym konturem na
tle nieba. Joanna zastanawiała się, czy za budowlami i wieżami kościołów, gdzieś w głębi
kraju, który przez tysiące lat znany był tylko koczowniczym plemionom tubylców, znajdzie
odpowiedzi, których szukała jej matka.
Gdy trap został spuszczony i oficerowie statku zgromadzili się, żeby pożegnać
pasażerów, Joanna spojrzała w niebo. Blask ją oślepił. Nie były to znane jej gorące promienie
słońca Indii, w których dorastała, ani łagodne i mgliste światło Anglii, które kiedyś widziała
jako dziecko. Słońce nad Australią świeciło ostro i przenikliwie, wydawało się niemal
agresywne.
Joanna dostrzegła grupę tragarzy. Wbiegali na pokład, chwytali walizki oraz wszystko, co
im wpadło w ręce, i zapewniali szykujących się do zejścia na ląd pasażerów, że przeniesienie
ich bagaży będzie kosztowało zaledwie kilka pensów. Joannę zagadnął młody ciemnoskóry
mężczyzna:
– Pomogę pani. Za jedne sześć pensów. Dokąd się pani udaje? Przyjrzała mu się uważnie.
Było to jej pierwsze spotkanie z Aborygenem – z przedstawicielem rasy, o której przez całe
życie tak wiele słyszała.
– Dobrze – rzekła po chwili. – Proszę zanieść mój kufer do portu.
Mężczyzna złapał za uchwyt skrzyni, dźwignął ją w górę i z uśmiechem spojrzał na
Joannę. Nagle jego twarz zmieniła wyraz. Zamrugał powiekami, a potem odstawił bagaż,
niespodziewanie się odwrócił i sięgnął po wiklinowy kosz, z którym nie mogła sobie poradzić
jakaś staruszka.
– Pomogę pani, zgoda? – zaproponował i pospiesznie się oddalił.
Do Joanny podszedł marynarz z wózkiem bagażowym.
– Zawiozę kufer na ląd.
– O co mu chodziło? – spytała, wskazując na tubylca.
– Proszę nie przejmować się jego zachowaniem, panienko. Prawdopodobnie uznał, że
kufer jest za ciężki. Krajowcy nie lubią się przemęczać. Odstawię pani bagaż do portu.
Schodząc po trapie, rozglądała się za Australijczykiem, lecz on jakby zapadł się pod
ziemię.
– Jesteśmy na miejscu, panienko – rzekł marynarz, gdy znaleźli się na brzegu. – Czy ktoś
na panią czeka?
Spojrzała w stronę ludzi tłoczących się w porcie. Wymachiwali w podnieceniu, witając
pasażerów. Przypomniała sobie ustęp z dziennika swojej matki: „Czasami zastanawiam się,
czy istnieje szansa na to, aby moi rodzice wciąż jeszcze żyli w Australii”.
Joanna wręczyła marynarzowi kilka pensów i odparła:
– Nie, nikogo się nie spodziewam.
Otoczona tłumem, starała się ustalić dalszy plan działania. Najpierw musiała znaleźć
sobie jakieś lokum oraz sposób na utrzymanie się z finansowych zasobów, jakimi
dysponowała. Dopiero po upływie dwóch i pół roku spadek stawał się jej własnością. Musiała
się też zwrócić o pomoc w zlokalizowaniu ziemi należącej niegdyś do jej rodziny – do kogoś,
kto znał Australię sprzed trzydziestu siedmiu lat.
Nagle jej uwagę przykuło zamieszanie za plecami i dobiegające krzyki:
– Stój! Zatrzymajcie tego chłopca!
Obejrzała się. Na pokładzie jakiś dzieciak usiłował się przedrzeć przez ludzką ciżbę.
Wyglądał na cztery, pięć lat. Miotał się i rzucał w różne strony, by umknąć stewardowi.
– Zatrzymajcie go! – wołali ludzie, lecz chłopiec pierzchnął, zbiegł trapem w dół i
przemknął obok Joanny.
Pędził na oślep, rozpaczliwie przebierając chudymi nogami w krótkich spodenkach, a gdy
steward go dopadł, rzucił się na płask i zaczął tłuc głową o ziemię.
– Hola, hola, mały! – rzekł mężczyzna, chwytając go za kołnierz. – Dosyć tego!
– Zadaje pan dziecku ból – wtrąciła się Joanna. Uklękła przy malcu i stwierdziła, że ma
rozcięte czoło.
– Nie bój się – powiedziała. – Nikt cię nie skrzywdzi. – Wyjęła z torebki chusteczkę i
delikatnie przyłożyła ją do głowy dziecka. – To nie będzie bolało.
Podniosła wzrok na stewarda.
– Co się stało? – spytała. – Mały sprawia wrażenie przerażonego.
– Przykro mi, panienko, ale nie wiem. Nie jestem jego niańką. Chłopak został wsadzony
na pokład w Adelajdzie. Przebywał pod pokładem przez kilka dni i było z nim samo
utrapienie. Nic nie jadł i nie odzywał się ani słowem...
– A gdzie są jego rodzice?
– Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że sprawił mi mnóstwo kłopotu i że miał wysiąść w
Melbourne. Ktoś powinien się tutaj po niego zgłosić.
Joanna zauważyła jednofuntowy banknot przypięty do koszuli chłopca oraz kartkę z jego
imieniem i nazwiskiem: Adam Westbrook.
– Masz na imię Adam? – spytała. Dzieciak spojrzał na nią, lecz nie odpowiedział.
Steward zaczął odpinać banknot.
– Przypuszczam, że to dla mnie, zważywszy na problemy, jakich mi przysporzył.
– Niech pan zostawi pieniądze. Należą do dziecka – rzekła Joanna.
Steward otaksował ją spojrzeniem. Spostrzegł, że jest śliczna. Nuta w jej głosie
świadczyła o tym, że młoda kobieta przywykła do wydawania rozkazów. Jego uwagi nie
uszedł też kosztowny ubiór ani etykietka pierwszej klasy na kufrze. Uznał, że ma do
czynienia z damą.
– Chyba ma pani rację. Proszę nie sądzić, że nie lubię dzieci, tylko ten był wyjątkowo
krnąbrny. Przez cały czas płakał i wymachiwał pięściami. I przez całą podróż nie
wypowiedział ani jednego słowa. No cóż, muszę wracać na statek. – I zanim Joanna zdążyła
cokolwiek powiedzieć, zniknął w tłumie.
Przyjrzała się uważnie bladej i wymizerowanej buzi chłopca. Miała wrażenie, że gdyby
podniosła malca do światła, mogłaby go przejrzeć na wskroś. Dlaczego sam płynął statkiem?
Musiał doznać jakiegoś nieszczęścia i pewnie bardzo cierpiał, skoro był gotów rozbić sobie
głowę o kamienie.
Nagle dobiegł ją męski głos:
– Przepraszam, panienko, czy to jest Adam?
Podniosła wzrok. Przed nią stał bardzo przystojny mężczyzna. Miał mocno zarysowaną
szczękę, prosty nos i zmarszczki od słońca wokół szarych oczu.
– Nazywam się Hugh Westbrook – przedstawił się, zdejmując kapelusz. – Przybyłem po
Adama. – Uśmiechnął się do Joanny, a potem przyklęknął przed chłopcem. – Witaj, Adamie.
Przyjechałem, żeby cię zabrać do domu.
Kiedy zdjął kapelusz, Joanna dostrzegła podobieństwo pomiędzy nim a malcem – mieli
identyczne usta o wąskiej górnej i wypukłej dolnej wardze. A kiedy mężczyzna obrzucił
dzieciaka poważnym spojrzeniem, między jego brwiami pojawiła się taka sama jak u chłopca
pionowa bruzda.
– Sprawiasz wrażenie trochę wystraszonego, Adamie – zauważył Westbrook. – O nic się
nie martw. Twój ojciec był moim kuzynem, a więc jesteśmy ze sobą spokrewnieni. –
Wyciągnął rękę, lecz dzieciak się cofnął i oparł plecami o Joannę.
Westbrook miał ze sobą paczkę zawiniętą w brązowy papier i przewiązaną sznurkiem.
Zabrał się do jej rozpakowywania.
– Przyniosłem to dla ciebie. Na pewno przyda ci się kilka nowych rzeczy. Czy matka
wspominała ci kiedyś o Merindzie, mojej farmie owczej?
Chłopiec milczał nadal. Hugh Westbrook wyprostował się i zwrócił do Joanny:
– Nabyłem to w Melbourne. – Rozłożył marynarkę, w którą były zawinięte buty i
kapelusz. – List nie zawierał żadnych szczegółowych informacji o potrzebach chłopca. To
ubranie przyda się na teraz, a potem dokupię mu inne rzeczy. Proszę – rzekł, podając
marynarkę chłopcu.
Malec wydał z siebie dziwny okrzyk i zasłonił głowę rękami.
– Pozwoli pan, że pomogę – zaproponowała Joanna. Ubrała chłopca, ale marynarka była
za duża i malca prawie nie było w niej widać.
– Przymierzmy w takim razie nakrycie głowy – zasugerował Westbrook, lecz kapelusz
opadł Adamowi na oczy i zatrzymał się na nosie.
– O mój Boże! – westchnęła Joanna.
– Nie przypuszczałem, że chłopiec będzie taki mały. W styczniu skończy pięć lat. Nie
mam żadnego doświadczenia z dziećmi i kupiłem rzeczy na wyrost. – Spojrzał na dzieciaka z
namysłem, a potem rzekł do Joanny: – Wyobrażałem sobie chłopca, który potrafi się sam
sobą zająć. Nie mam pojęcia o potrzebach dzieci. Na farmie pracujemy całymi dniami. A
tymczasem okazuje się, że Adam wymaga troskliwej opieki.
Joanna przyjrzała się rozcięciu na czole malca.
– On bardzo cierpi – zauważyła. – Czy spotkało go coś złego?
– Nie wiem dokładnie, co się stało. Jego ojciec zmarł kilka lat temu, gdy chłopiec był
niemowlęciem. A ostatnio osierociła go również matka. Otrzymałem list od władz Australii
Południowej z zapytaniem, czy wezmę go do siebie. Jestem obecnie jego najbliższym
krewnym.
– Biedactwo! – Joanna położyła rękę na ramieniu Adama. – Na co umarła jego matka?
– Nie wiem.
– Mam nadzieję, że nie był przy tym obecny. Jest taki mały. Widzę jednak, że jakieś
bolesne przeżycia wycisnęły na nim swoje piętno. Czy ktoś cię skrzywdził, Adamie? –
zwróciła się do chłopca. – Proszę cię, powiedz nam. Odczujesz ulgę, gdy wyrzucisz to z
siebie.
Uwaga dziecka była jednak skupiona na załadowującym statek dźwigu portowym.
– Moja matka przeżyła wstrząs we wczesnym dzieciństwie – wyjaśniła Joanna
Westbrookowi. – Była świadkiem jakiegoś straszliwego wydarzenia, które potem
prześladowało ją przez całe życie. Nie miała nikogo bliskiego, kto by uzdrowił jej duszę, kto
by jej pomógł zrozumieć własny ból i otoczył miłością. Wychowywała ją ciotka, osoba oschła
i chłodna. Jestem pewna, że matkę zabiło wspomnienie o tamtym wydarzeniu z czasów
dzieciństwa.
Wzięła Adama pod brodę i uniosła do góry jego buzię. W oczach dziecka czaił się ból i
przerażenie. „Zachowuje się tak, jak gdyby przeżywał koszmar na jawie, w którym my
uczestniczymy” – pomyślała.
Pochyliła się nad chłopcem.
– To nie sen, Adamie. Jesteś przytomny. Wszystko jest w porządku, naprawdę. Będziesz
otoczony troskliwą opieką. Nikt cię nie skrzywdzi. Ja też miewam złe sny. Bez przerwy mnie
nachodzą, ale wiem, że to tylko niegroźne majaki.
Westbrook przyglądał się Joannie, gdy uspokajała chłopca. Jej szczupła sylwetka,
łagodnie nachylająca się nad dzieckiem, przywiodła mu na myśl rosnący na pustyni
eukaliptus.
– Dziękuję. To miło, że zechciała nam pani pomóc – powiedział, gdy zauważył, jak
kojąco podziałały na chłopca jej słowa. – Osoba, która na panią czeka, będzie się
niecierpliwić, panno...
– Drury – rzekła. – Joanna Drury.
– Przyjechała pani tutaj na wakacje, panno Drury?
– Nie, nie na wakacie. Obie z mamą planowałyśmy razem udać się w tę podróż.
Zamierzaliśmy poznać historię naszej rodziny, a także odszukać ziemię, którą matka
odziedziczyła. Zmarła jednak, zanim wyjechałyśmy z Indii. Dlatego przybyłam tutaj sama. –
Uśmiechnęła się. – Nigdy dotąd nie byłam w Australii. Czuję się trochę oszołomiona!
Westbrook zauważył ze zdziwieniem, że iskra, która na moment rozbłysła w jej oczach,
wkrótce zgasła. Rozpoznał kryjący się w uśmiechu młodej kobiety strach. Odczuł też rezerwę
w jej głosie, jakby mówiąc o zwykłych sprawach, ukrywała jakąś tajemnicę. Był
zaintrygowany.
– Dość dobrze znam Australię. Gdzie leży ziemia, której pani szuka?
– Nie mam pojęcia. Przypuszczam tylko, że w okolicy miejsca zwanego Karra Karra. Czy
wie pan, gdzie to jest?
– Karra Karra. To nazwa w języku plemiennym. Czy znajduje się w kolonii Wiktoria?
– Przykro mi, ale nie wiem.
Westbrook przez moment zatrzymał na niej wzrok.
– Mam rozległe znajomości w Australii. Chętnie pomogę pani w poszukiwaniach.
– To bardzo uprzejmie z pana strony, panie Westbrook. Przypuszczam jednak, że pilno
panu zabrać Adama do domu.
Uderzył go wdzięk, z jakim odgarnęła z twarzy kosmyk włosów. Spojrzał w stronę
mężczyzn, którzy ustawili się wzdłuż trapu i uśmiechali zalotnie do schodzących na ląd
pasażerek statku. Niektórzy z nich trzymali tabliczki z napisami: „Szukam żony. Potrzebna
zdrowa i umiejąca gotować kobieta, małżeństwo niewykluczone”. Inni, bardziej bezczelni,
zaczepiali je i coś wykrzykiwali. Nagle Westbrook wyobraził sobie samotną Joannę w
Melbourne – w ruchliwym portowym mieście, gdzie na jedną kobietę przypadało czterech
mężczyzn. Byłaby tu całkiem bezbronna i narażona na ordynarne zaczepki.
– Przepraszam, że o to pytam, ale gdzie się pani zamierza zatrzymać w Melbourne, panno
Drury?
– Sądzę, że najpierw pójdę do hotelu, a potem rozejrzę się za jakimś domem lub
mieszkaniem do wynajęcia.
– Tak więc możemy sobie nawzajem pomóc, panno Drury. Szuka pani kogoś, kto byłby
pani przewodnikiem po Australii, a mnie potrzebna jest opiekunka do Adama. Czy możemy
zawrzeć umowę? Przez jakiś czas pani . pomoże chłopcu przywyknąć do nowego otoczenia, a
ja wybiorę się razem z panią na poszukiwania Karra Karra. To nie potrwa długo. Żenię się za
sześć miesięcy. Na mojej farmie nie ma luksusów, a pani, jak się domyślam, przywykła do
wygody. Ale oboje z Adamem będziecie mieli mój skromny dom do dyspozycji. I dopilnuję,
by niczego wam nie brakowało. Chcę, żeby chłopiec od samego początku dobrze się u mnie
poczuł, a przy pani jest spokojniejszy.
Gdy nie wydawała się do końca przekonana, dodał:
– Rozumiem pani wahanie, ale co ma pani do stracenia? Zawrzyjmy umowę na sześć
miesięcy. Pani zaopiekuje się Adamem, a ja pomogę pani odnaleźć to, czego pani szuka.
Powierzchnia Australii liczy ponad siedem i pół miliona kilometrów kwadratowych, z czego
większość to tereny zupełnie dziewicze. Znam znaczną część tego kontynentu. Nic zdoła pani
w pojedynkę zrealizować celu, który tutaj panią przywiódł. Potrzebuje pani czyjegoś
wsparcia. Jeden z moich przyjaciół jest prawnikiem; mogę zwrócić się do niego z prośbą, by
przyjrzał się aktowi własności ziemi, którą pani odziedziczyła. Proszę się wybrać do mnie
choćby na miesiąc, a ja poradzę pani, od czego najlepiej rozpocząć poszukiwania. Obiecuję,
że pod moim dachem nic niestosownego panią nie spotka. Niech pani rozważy moją
propozycję, panno Drury, a ja w tym czasie sprowadzę powóz.
Patrzyła za nim, dopóki nie zniknął w tłumie. Nagle poczuła w swojej dłoni małą rękę.
Spojrzała na Adama i napotkała ogromne szare, uważnie się w nią wpatrujące oczy. Zamyśliła
się nad nieoczekiwanym obrotem wydarzeń. Pomyślała o bliskich, których zostawiła w
Indiach, o dobrze znanych miastach, kulturze, w której dorastała, i wreszcie o młodym
oficerze, który stał obok niej na pogrzebie i który się jej oświadczył. Nagle ogarnęła ją
nostalgia. Gdy obserwowała rozpraszający się powoli tłum w porcie – ludzi odjeżdżających
powozami, dyliżansami i konno zatłoczoną drogą prowadzącą do centrum Melbourne, po raz
pierwszy w życiu poczuła się samotna. Przebywała wśród obcych, w nie znanym kraju.
Gdyby nie chęć zadośćuczynienia życzeniu matki, z pewnością pozostałaby w Indiach.
Niespodziewanie powróciła myślami do młodego Aborygena, który niedawno wszedł na
pokład statku. Przypomniała sobie osobliwe spojrzenie, jakim ją obrzucił w chwili, gdy
podnosił kufer. Zaraz jednak przywołała się do porządku. Przecież nie miała innego wyjścia i
musiała przyjechać do Australii.
Pomyślała o Hughu Westbrooku i zdziwiła się stwierdzając, że wywarł na niej duże
wrażenie. Był przystojny i młody – oceniała jego wiek na trzydzieści lat. Ale nie tylko to było
w nim pociągające. Joanna przywykła do idealnie wyczyszczonych mundurów i
nienagannych manier. Nawet prośba ojej rękę została wyrażona sztywno i uprzejmie, jak
gdyby młody oficer w chwili oświadczyn kierował się regułami surowego protokołu. Joanna
była pewna, że nigdy nie ośmieliłby się zagadnąć damy, która nie została mu formalnie
przedstawiona. Westbrook zachowywał się swobodnie, najwyraźniej stosując się do własnych
zasad, i to się Joannie w nim podobało.
Zaproponował, że pomoże jej odszukać Karra Karra. Zakładała, że będzie zdana na czyjąś
pomoc, a on twierdził, że dobrze zna Australię. Czy powinna wyjawić mu dalszą część
historii, która ją tu przywiodła – o snach i o następujących po nich nieszczęśliwych
wydarzeniach? Uznała jednak, że jeszcze jest na to za wcześnie.
Ponownie przypomniała sobie reakcję młodego tubylca, który na jej widok gwałtownie
się odwrócił, ale zaraz odsunęła od siebie to wspomnienie. A także proroczy sen o statku
uwięzionym w morskiej ciszy. Wolała puścić wodze fantazji i snuć domysły co do wyglądu
owczej farmy Hugha Westbrooka. Czy leżała wśród rozległych zielonych pastwisk, tak jak
gospodarstwa, które widywała w Anglii? Czy osłaniały ją cienie dębów, a wróble ćwierkały w
ogrodzie za kuchnią? A może dom Hugha Westbrooka nie przypominał wyglądem farm
angielskich? Joanna przeczytała wszystkie dostępne materiały na temat tego ciekawego
kontynentu, gdzie pierwotnie nie było zwierząt kopytnych ani dużych drapieżników, gdzie
drzewa zamiast liści zrzucały jesienią korę, a tubylcze plemiona uchodziły za najstarszą rasę
na ziemi. Nagle zapragnęła to wszystko zobaczyć.
– Co powie pani na moją propozycję, panno Drury?
Znowu stał przed nią Hugh Westbrook. Wciąż był bez nakrycia głowy i miał zmierzwione
włosy. Joanna dorastała wśród oficerów mających gładkie fryzury, z przedziałkiem pośrodku.
Włosy Westbrooka były długie, faliste, a niesforne kosmyki wymykały się na wszystkie
strony, jak gdyby czesała je sama natura.
Czuła małą rękę Adama w swojej dłoni i pomyślała o tym. że rozpaczliwie tłukąc głową o
ziemię, chciał zagłuszyć jakieś niewypowiedzianie tragiczne wspomnienie.
– Zgoda, pojadę do pana na jakiś czas, panie Westbrook – rzekła.
Uśmiechnął się z widoczną ulgą.
– Czy ma pani ochotę zatrzymać się w mieście? Może chce pani wysłać list do rodziny i
zawiadomić ją, gdzie się pani zatrzyma?
– Nie, to zbyteczne – odparła. – Ja nie mam rodziny. Gdy Westbrook załadowywał jej
kufer do powozu, sięgnęła do podręcznej torby, wyjęła małą butelkę oraz czysty bandaż i
polała płynem ranę na czole chłopca.
– Czym pani przemywa skaleczenie? – spytał Westbrook.
– To olejek eukaliptusowy – odparła. – Ma właściwości antyseptyczne i przyspiesza
gojenie.
– Nie sądziłem, że gdzieś poza Australią rosną drzewa eukaliptusowe.
– Kilka zostało sprowadzonych do Indii, gdzie mieszkałam. Mama kupowała olejek w
tamtejszej aptece. Używała go do leczenia wielu schorzeń. Umiejętności medyczne należały
do jej licznych talentów.
– Myślałem, że tylko Australijczycy znają moc uzdrawiającą olejku eukaliptusowego.
Przecież to oni go odkryli. Używali eukaliptusa w celach leczniczych na wiele wieków przed
przybyciem na ten kontynent białego człowieka.
Gdy powóz odjeżdżał z portu, zostawiając w tyle tłumy i „Estellę”, Joanna zastanawiała
się, czy na obszarze siedmiu i pół miliona kilometrów kwadratowych znajdzie to, czego
szuka. Pomyślała o ciemnoskórej kobiecie, która nawiedzała matkę w snach, i o dziadkach,
którzy przypłynęli do Australii ponad czterdzieści lat temu. Rozważała znaczenie dręczących
ją majaków i coraz bardziej umacniała się w słuszności swojej decyzji o powrocie do tego
miejsca, gdzie wszystko wzięło swój początek. To z nim były związane fragmentaryczne
wspomnienia matki z czasów jej wczesnego dzieciństwa. A to, co się tu zaczęło, tutaj również
powinno się zakończyć.
Pomyślała też o siedzącym obok niej mężczyźnie oraz o skrzywdzonym małym chłopcu –
o ludziach, którzy nieoczekiwanie pojawili się w jej życiu. Przepełniło ją uczucie zwątpienia i
strach.
ROZDZIAŁ 2
Paulina Downs nie mogła się doczekać swojej nocy poślubnej. Gdy szwaczka wpinała
ostatnie szpilki do eleganckiego peniuaru, Paulina obracała się na wszystkie strony,
napawając oczy swoim odbiciem w ogromnym lustrze.
„Hugh zemdleje, kiedy mnie w tym zobaczy!” – myślała z podnieceniem.
Krój był najnowszy – spóźniony w stosunku do ostatnich trendów mody tylko o kilka
tygodni, jakie zajęło przewiezienie wzoru i tkaniny z Paryża do Melbourne. Atłas w
kremowym kolorze o odcieniu szampana zdobiły koronki z Walencji i drobne guziczki z
rodzaju tych, które potrafią wyprodukować tylko w Domu Mody Wortha. Peniuar zdawał się
spływać wzdłuż szczupłego ciała, podkreślając pełne piersi i kształtne biodra, a sposób, w jaki
układał się u stóp, sprawiał, że Paulina – choć słusznego wzrostu – wydawała się jeszcze
wyższa. Całe tygodnie zajął jej wybór odpowiedniego fasonu. Nie mogła się zdecydować, co
będzie mieć na sobie podczas pierwszej nocy z Hughiem Westbrookiem.
Peniuar stanowił tylko część bogatej ślubnej wyprawy. Sypialnia Pauliny w Lismore, w
Okręgu Zachodnim, była zawalona belami materiałów, żurnalami, wykrojami i nie
wykończonymi kreacjami. Nie były to zwyczajne suknie; Paulina uważała siebie za osobę
wyjątkową. Musiała mieć pewność, że choć mieszka w koloniach na samym końcu świata,
gdzie moda jest zwykle o kilka lat spóźniona, jej garderoba będzie uszyta według
najnowszego kroju.
„Jakie to zachwycające, że będę nosić to wszystko jako pani Westbrook” – pomyślała,
obrzucając wzrokiem swoje suknie. Stare i nudne krynoliny zostały w końcu zarzucone i w
modzie zaczęły obowiązywać zupełnie inne fasony. Umierała ze zniecierpliwienia, żeby
pokazać publicznie ten radykalnie nowy wynalazek zwany turniurą oraz śmiałe, wiązane z
tyłu spódnice, których kraj unosił się kilka centymetrów nad ziemią. A te tkaniny! Była
pewna, że niebieskie jedwabie oraz cynamonowe atłasy, przewiązane czarną lub złotą
aksamitką i ozdobione białymi koronkami przy szyi oraz przy mankietach, doskonale
podkreślą jej piękne platynowe włosy i błękitne oczy. Strojenie się było główną pasją Pauliny.
Nadążając za modą, zapominała o tym, że nie mieszka w Londynie, lecz w zapadłej kolonii
nazwanej imieniem królowej Wiktorii.
Paulina należała do tutejszego ziemiaństwa. Urodziła się i wychowała w jednej z
największych owczych farm w Okręgu Zachodnim. Od dziecka była rozpieszczana i otaczana
zbytkiem. Ojciec nazywał ją księżniczką i wymusił od syna przyrzeczenie, że po jego śmierci
zapewni Paulinie spokojne i wygodne życie. Obecnie mieszkała razem z bratem i liczną
służbą w dwupiętrowym dworze w posiadłości liczącej dziesięć tysięcy hektarów. Czas
upływał jej na polowaniach, na przyjęciach podczas weekendów oraz na balach wydawanych
z okazji świąt i w celach dobroczynnych. Można by sądzić, że nie mieszka w Australii, lecz w
zamożnej wiejskiej rezydencji w Anglii. Zarówno ona, jak i jej brat, Frank, nadawali ton
tutejszej społecznej elicie. Paulina hołdowała zasadzie, że mieszkając w koloniach, nie wolno
całkiem „zdziczeć”.
Jedynym niemodnym postępkiem Pauliny było zwlekanie z zamążpójściem i wynikający
z tej decyzji fakt, że w dwudziestym czwartym roku życia wciąż trwała w panieńskim stanie.
Nie brakowało jej konkurentów, ale przeważali wśród nich nieokrzesani prostacy, którzy
szybko wzbogacili się na owcach lub na złocie i przyjeżdżali z australijskich pustkowi na
pastwiska Wiktorii, aby odgrywać rolę panów. Cóż z tego, że niektórzy byli nawet bogatsi od
jej brata. Paulinę raził ich brak obycia i fatalne maniery. Uprawiali hazard, pili piwo prosto z
butelki, okropnie się wyrażali, a co gorsza, bez szacunku odnosili się do przedstawicieli
wyższych sfer. Hugh Westbrook był wyjątkiem. Choć też przybył z buszu i zgromadził
niewielki majątek w złocie, a ponadto miał zwyczaj pracować razem ze swoimi poganiaczami
i sam grodził pastwiska, pod wieloma względami różnił się od innych hodowców. Miał w
sobie coś, co urzekło Paulinę od pierwszej chwili. Poznała go dziesięć lat temu, kiedy to jako
dwudziestoletni młody mężczyzna nabywał Merindę. Paulina była wtedy czternastoletnią
dziewczynką.
Zakochała się w nim nie z powodu jego pięknego uśmiechu. Przede wszystkim
dostrzegała w nim uczciwego człowieka, czego nie mogła powiedzieć o innych, osiedlających
się w kolonii Wiktoria przybyszach. Przeczuwała drzemiącą w nim siłę – głęboko
zakorzenioną, niezmienną i dającą poczucie stabilizacji. Merinda w chwili zakupu była
podupadłą posiadłością z nielicznymi, zamieszkanymi przez dzikich lokatorów chałupami.
Dzięki silnej woli i pracy własnych rąk Hugh zbudował na niej pokazową farmę. Dziesięć lat
temu Frank przewidywał, że młody człowiek wyzbędzie się posiadłości przed upływem roku.
Hugh udowodnił jednak, że zarówno Frank, jak i inni hodowcy byli w błędzie. Obecnie nikt
już nie wątpił, że Westbrook zajdzie jeszcze wyżej.
„Oboje zajdziemy, mój kochany” – pomyślała Paulina. Najbardziej podniecające
wydawało jej się to, że gdy inni zwracali uwagę na jego stwardniałe dłonie i zakurzone buty,
ona widziała w nim subtelnego dżentelmena, jakim kiedyś miał się stać dzięki niej.
– Dosyć na dzisiaj – zwróciła się do szwaczki. – Pora na odpoczynek i na herbatę. Czy
mogłabyś powiedzieć Elsie, żeby przygotowała dla mnie kąpiel?
Przez długi czas Paulina trzymała w tajemnicy swoje nadzieje związane z Hughiem
Westbrookiem. Społeczność Okręgu Zachodniego oczekiwała od niej, że poślubi mężczyznę
ze swojej sfery – kogoś zamożnego i kulturalnego. Paulina była jednak zdecydowana wyjść
za mąż za Hugha. Nie przepuściła żadnej okazji spotkania się z nim. Widywała go na
dorocznych pokazach hodowców, na urządzanych w stodołach potańcówkach, na przyjęciach
u sąsiadów, na wyścigach oraz we własnym domu, gdy przyjeżdżał, żeby omówić problemy
hodowlane z Frankiem. W miarę upływu czasu wzbudzał w niej coraz to większe pożądanie.
Nieraz zjawiał się bez uprzedzenia. Przyjeżdżał konno i machał jej ręką na powitanie. Zwykle
potem nie mogła zasnąć, wyobrażając sobie, że jest jego żoną i dzieli z nim sypialnię...
Nie potrafiła dokładnie określić, kiedy powzięła decyzję o poślubieniu Hugha. Z pełną
premedytacją kokietowała go przez trzy lata i wciągała we flirt, tak aby był przekonany, że to
on zabiega ojej względy. Wiedząc, jak pięknie wyglądają jej włosy w blasku księżyca,
aranżowała w bezchmurne wieczory przechadzki z Hughiem po ogrodzie. Pilnowała, by był
zapraszany na zawody łucznicze, gdyż podczas napinania cięciwy bardzo korzystnie
prezentowała się jej sylwetka i uwypuklał biust. Stwierdziwszy, że jest smakoszem jaj w sosie
curry i ciastek „Dundee”, stała się również ich amatorką. A kiedy Hugh oświadczył, że lubi
wiersze Byrona, poświęciła wiele dni na zapoznanie się z dziełami tego poety.
W końcu Hugh zaczął napomykać o małżeństwie. Skończył trzydziestkę i w jego
wypowiedziach coraz częściej pojawiały się zwroty „kiedy się ożenię” albo „gdy będę miał
własne dzieci”. Paulina uznała, że nadszedł stosowny moment. Inne kobiety również miały
Hugha na oku. Choć Paulina przypuszczała, że ona jest obiektem jego zainteresowania, to jak
dotychczas jej domysły nie zostały potwierdzone. I dlatego zdecydowała się na zrobienie
niewyobrażalnego wprost kroku.
Gdyby jej postępek wyszedł na jaw, lokalna społeczność przeżyłaby wstrząs: Paulina
oświadczyła się Hughowi. Jej przyjaciele uznaliby takie zachowanie za niegodne damy.
Żaden mężczyzna nie zasługiwał na to, żeby kobieta aż do tego stopnia się dla niego
zapomniała. Paulina oceniała jednak swoje posunięcie jako przejaw praktyczności. Upływał
czas, a coraz to inne kobiety w okręgu zapraszały Hugha na herbatę i na wspólne przejażdżki
konne, zabiegały o jego uwagę na przyjęciach. Namówienie Hugha na piknik w dniu, w
którym od świtu zbierało się na deszcz, było zwykłą kalkulacją. Wybrali się razem konno nad
rzekę. Zjedli lunch, na który składały się jaja w sosie curry i ciastka „Dundee”, potem zdążyli
jeszcze przez chwilę porozmawiać o owcach, o polityce kolonialnej, Darwinie i o nowej
powieści Juliusza Verne’a, gdy lunął ulewny deszcz. Paulina lepiej tego nie mogła
zaaranżować. Szukając schronienia, rzucili się w stronę pobliskich drzew. Przemoczeni,
potykając się, wpadli na siebie i wybuchnęli śmiechem. „Wiesz co, Hugh? Sądzę, że
powinniśmy się pobrać” – rzekła Paulina, a on pocałował ją mocno i namiętnie. Gdy myślała
o tym później, doszła do wniosku, że jego reakcja przyćmiła oślepiający blask błyskawicy
rozdzierającej niebo ponad ich głowami. Pocałunek był tylko jeden, lecz w zupełności
wystarczył. Hugh powiedział: „Wyjdź za mnie”, i Paulina wygrała.
Po oficjalnych zaręczynach odkryła jednak, że zmuszenie Hugha do ustalenia daty ślubu
jest równoznaczne ze złapaniem w potrzask trąby powietrznej. Pierwszeństwo miała zawsze
jego farma: ślub nie mógł się odbyć zimą z powodu kotnych owiec, które wkrótce miały
rodzić i wymagały utrzymania jak największej czystości w zagrodach; wiosną trzeba było
czuwać nad jagniętami i strzyc stado, latem nastawał czas kąpania zwierząt i innych zabiegów
hodowlanych, ale jesienią...
Paulina stwierdziła, że jesienią na farmie owczej jest najmniej pracy i razem z Hughiem
uzgodnili, że ślub odbędzie się w marcu.
Wszystko przebiegało zgodnie z planem aż do momentu nadejścia listu od władz Australii
Południowej z informacją o Adamie Westbrooku – dalekim krewnym Hugha.
Nagle w wizji wspólnej przyszłości z Hughiem pojawiła się rysa: nie będą mogli cieszyć
się swoją obecnością ani kochać bez opamiętania. Rozpoczną swoje małżeńskie życie
obarczeni obecnością dziecka jakiejś obcej kobiety. Paulina z niechęcią myślała o na wpół
dzikim, niesfornym stworzeniu, które Hugh miał ze sobą przywieźć. „Nie musisz brać na
siebie odpowiedzialności za to dziecko” – zasugerowała kiedyś, lecz natychmiast pożałowała
tych słów, dostrzegając błysk złości w oczach narzeczonego. Zapewniła go prędko, że z
radością powita chłopca, lecz w głębi serca lękała się tego momentu.
Nie była jeszcze gotowa, by wziąć na siebie obowiązki matki. Chciała się najpierw
oswoić z rolą żony. Wiedziała, że małżeństwo pociąga za sobą pewne wyrzeczenia i często
wymaga przedkładania cudzych potrzeb ponad własne. Nie wyobrażała sobie, co to znaczy
mieć dziecko. Jej matka zmarła wiele lat temu na grypę podczas szerzącej się w kolonii
Wiktoria epidemii, która zabrała również dwie siostry Pauliny oraz jej młodszego brata. Wraz
z jedynym ocalałym z rodzeństwa Frankiem Paulina była wychowywana przez ojca i kilka
guwernantek. Nic nie wiedziała o stosunkach łączących matki z dziećmi. Chciała mieć kiedyś
córkę i często wyobrażała sobie, jak uczy ją jazdy konnej, polowania i wychowuje na
„nadzwyczajną” panienkę. Kształtowanie charakteru i nauczanie młodej dziewczyny musiało
dawać wiele satysfakcji, ale na razie Paulina nie była w stanie pojąć macierzyńskich uczuć:
miłości, oddania i poświęcenia.
– Kąpiel gotowa – rzekła służąca, wyrywając Paulinę z rozmyślań.
Po męczącym i wyczerpującym dniu spędzonym przy wykrojach, wybieraniu tkanin oraz
trwaniu w nieruchomej pozie, gdy dwie krawcowe uwijały się ze szpilkami i nożycami,
Paulina postanowiła się odprężyć i wziąć długą kąpiel. Była kobietą zmysłową. Lubiła
pocałunek pereł na szyi, muśnięcie puchowego boa na gołej skórze ramion, rozkoszne
zetknięcie ciała z atłasowymi prześcieradłami i delikatną koronkową koszulą nocną. Lubiła
też pieszczotliwie muskać opuszkami palców twarde szlachetne kamienie oprawione w srebro
i w złoto. Niewiele było przyjemności, których Paulina sobie odmawiała i które byłyby jej
obce. Frank mógł pozwolić sobie na to, żeby zaopatrywać siostrę w szampany z Francji i
sprowadzać na jej stół najwykwintniejsze dania. Paulina spędzała godziny przy fortepianie,
delektując się muzyką Chopina i Mozarta. Była miłośniczką polowań ze sforą psów, a
podczas konnych przejażdżek pokonywała najbardziej niebezpieczne płoty i rowy, znajdując
zadowolenie w prowadzeniu wierzchowca, w szybowaniu w powietrzu i wyzywaniu losu. Do
nielicznych przyjemności, jakim zdołała się oprzeć dwudziestoczteroletnia Paulina Downs,
należała ta najbardziej upragniona: intymne zbliżenie z mężczyzną.
Rozkoszowała się ciepłą wodą, powoli nacierając gąbką ciało. W zaparowanym lustrze
dostrzegła odbicie Elsie, służącej, która rozkładała świeżą bieliznę. Młoda Angielka była
ładna. Paulina wiedziała, że spotyka się z jednym ze stajennych z Lismore, i zastanawiała się,
co dziewczyna robi z chłopakiem, kiedy przebywa z nim sam na sam.
Poczuła ukłucie zazdrości.
Gdy przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze – pięknej twarzy okolonej gęstymi,
falistymi blond włosami – nasunęła się jej refleksja: „Paulina Downs, córka jednej z
najstarszych i najzamożniejszych rodzin w kolonii Wiktoria, zazdrości swojej pokojówce!”
Ale to była prawda.
„Czy Elsie kocha się ze swoim chłopakiem? – zastanawiała się. – Czy rzucają się sobie w
ramiona przy każdym spotkaniu, a potem pospiesznie szukają jakiegoś odosobnionego
miejsca, gdzie obejmują się, całują i rozkoszują gorącem swoich ciał i delikatnością
wzajemnych pieszczot?”
Zamknęła oczy i zanurzyła się głębiej w wodzie. Przesunęła dłońmi wzdłuż bioder i na
nowo odczuła niemal fizyczny ból – dotkliwe pożądanie, potrzebę kochania się z Hughiem.
Snuła fantazje na temat ich poślubnej nocy i rozpamiętywała pocałunek w deszczu,
ekscytację, jaką obudziła w niej bliskość ciała narzeczonego i obietnica przyszłych rozkoszy.
„Już niedługo” – pomyślała. Za sześć miesięcy pozna ekstazę, o której od tak dawna
marzyła.
Zegar w sypialni wybił godzinę i Paulina nagle uświadomiła sobie, że zrobiło się późno.
Postanowiła dołożyć wszelkich starań, żeby jej ślub był najbardziej okazały ze
wszystkich, jakie odbyły się w Okręgu Zachodnim. Poprosiła Franka, który był właścicielem
ukazującego się w Melbourne „Timesa”, aby wykorzystał swoje wpływy i namówił na występ
podczas uroczystości zaślubin śpiewaczkę operową światowej sławy. Pauliny nie zadowalała
żadna, nawet najdoskonalsza artystka z Australii, gdyż jej kolonialne pochodzenie obniżyłoby
rangę wesela do wydarzenia na lokalną skalę. Na luty był zaplanowany w Melbourne występ
Królewskiego Towarzystwa Operowego. Lydia Meacham, londyńska primadonna odznaczona
Orderem Imperium Brytyjskiego i znana od Covent Garden po Leningrad z czystego i
doskonale brzmiącego głosu, przybywała do Australii wraz z zespołem. Paulina marzyła,
żeby Lydia zaśpiewała na jej ślubie, i nie omieszkała powiadomić o tym Franka.
Brat nie był zachwycony pomysłem, gdyż nie darzył szczególną sympatią Królewskiego
Towarzystwa Operowego. „Uważają nas za niechcianych pasierbów” – zwykł narzekać,
ilekroć zespół wyruszał w długą podróż z Anglii do australijskich kolonii. „Pysznią się,
zadzierają nosa, wywyższają i sprawiają wrażenie, jakby wyświadczali nam ogromną łaskę” –
mawiał.
Paulina wcale nie była oburzona. „To całkiem zrozumiałe. Przecież kolonie leżą tak
daleko od metropolii. „
Przypomniała sobie, że wiele lat temu na swym pierwszym balu w Anglii poniosła
prawdziwą klęskę. Czuła się beznadziejnie w niemodnej sukni. Dziewczęta w Londyńskiej
Akademii nie mogły się nadziwić, że ma na sobie kreację, jakich od dawna się już nie nosi. A
potem, dostrzegając zakłopotanie i przerażenie Pauliny, zapewniły, że jej to uchodzi: przybyła
przecież z tak daleka. W końcu Paulina przywykła do protekcjonalnego tonu, jakim zwracali
się do niej i do brata Anglicy w Londynie. Nazywali ich kolonistami i najwyraźniej nie
traktowali poważnie. Wiedziała, że tamte dziewczęta nie chciały być wobec niej okrutne.
Wyraziły tylko otwarcie swój lekceważący stosunek do mieszkających w koloniach rodaków,
których uważały za zacofanych i prowincjonalnych.
Paulina pojechała wtedy po raz pierwszy do Londynu, gdyż osiągnęła wiek
upoważniający ją do „bywania w towarzystwie”.
Dziewczęta z zamożnych australijskich rodzin zawsze były wysyłane „do domu”, by
nabrały tam towarzyskiej ogłady. Nawet matka Pauliny, która wychowywała się na farmie w
Nowej Południowej Walii, odbyła w stosownym czasie podróż do ojczyzny. I Paulina też
planowała, że towarzyski debiut jej córek nastąpi kiedyś w Anglii.
Owijając się w ręcznik, który przytrzymywała Elsie, pomyślała: „Frank powinien wrócić
lada moment. Nie mogę się go doczekać. Jakie ma dla mnie wieści? Czy zdołał zaangażować
Lydię Meacham?” Wszystko musiało się przecież udać: ślub, przyjęcie weselne i miodowy
miesiąc. Całe jej przyszłe życie.
Uśmiechnęła się, gdy wróciła myślami do Hugha i do ich nocy poślubnej, którą miała
nadzieję uczynić nocą niespodzianek dla nich obojga.
– Frank! Już wróciłeś? – spytał John Reed, widząc przyjaciela przy barze w pubie
Finnegana.
Frank musiał podnieść wzrok, żeby napotkać jego spojrzenie. Reed górował nad nim,
podobnie jak większość mężczyzn.
– Witaj, John. Dopiero co przyjechałem. Postanowiłem przed powrotem do domu wstąpić
tutaj na drinka. – „Zanim będę zmuszony zakomunikować Paulinie nowiny”, pomyślał. – Co
słychać w Glenhope?
– Dziękuję, wspaniale. Spodziewam się w tym roku ogromnych zysków. Czy masz jakieś
wieści o wyprawie w głąb kontynentu?
Frank nabył upadającego „Timesa” dla rozrywki. Wkrótce jednak jego hobby przemieniło
się w graniczące z obsesją pragnienie, aby stworzyć gazetę mogącą konkurować z ukazującą
się w koloniach prasą. Wciąż jeszcze nakłady „Timesa” były małe, lecz dziennik sukcesywnie
zdobywał nowych czytelników, głównie dzięki pomysłowości i energii właściciela. Frank nie
ustawał w poszukiwaniach nowych sposobów dotarcia do odbiorcy. Kiedy więc się
dowiedział, że wydawca „New York Herald” wysłał do Afryki niejakiego Stanleya, by
odnalazł zaginionego doktora Livingstone’a, wpadł na pomysł utworzenia ekspedycji
badawczej w głąb australijskiego lądu, kontynentu zwanego „Nigdy Nigdy”.
Już wcześniej wielu ludzi podejmowało próby przemierzenia Australii z południowego
wschodu na północny zachód. Rozpoczynali wędrówkę w Melbourne lub w Adelajdzie i
kierowali się w stronę Oceanu Indyjskiego. Zawsze jednak zatrzymywały ich rozległe słone
pustynie, gdzie panowały bardzo wysokie temperatury. Śmiałkowie, którzy odważyli się
zapuścić w to piekło, przypłacali swoją decyzję życiem. Frank wierzył, że za pustynną strefą
klimatyczną leży wielkie śródlądowe morze. Za własne pieniądze wyposażył na wyprawę
dziesięciu ludzi i dał im szesnaście wielbłądów. Uczestnicy ekspedycji zabrali również ze
sobą łódź ogromnych rozmiarów, którą ciągnęli na saniach w nadziei, że dotrą do obszaru
wodnego. W zamian za finansowe wsparcie Franka odkryte morze miało zostać nazwane jego
imieniem.
„Times” publikował najświeższe informacje o przebiegu kolejnych etapów podróży.
Jednakże jakiś czas temu po członkach wyprawy zaginął wszelki słuch. Zaczęły krążyć nawet
pogłoski, że podzielili los poprzedników i ponieśli śmierć na Wielkiej Pustyni Wiktorii.
– Sądzisz, że ich straciliśmy? – spytał Reed.
Frank dorastał, słuchając historii o aborygenach, którzy według podań zamieszkiwali ten
ogromny, niezbadany region; fantastycznych powiastek o Krainie Snów, gdzie czary i cuda
zdarzały się co dnia, oraz legend o duchach przodków, którzy toczyli walki z mitycznymi
bestiami, takimi jak nocny potwór Yowie czy Tęczowy Wąż. Opowiadania te wydawały się
białemu człowiekowi zbyt niesamowite, by mógł w nie uwierzyć. Jednak Frank zawsze
twierdził, że muszą zawierać ziarnko prawdy. A skoro w tej dzikiej głuszy żyli rdzenni
mieszkańcy Australii, niewykluczone, że mógł tam również przetrwać biały człowiek.
– Jeszcze o nich usłyszymy, John – rzekł Frank. – Bądź spokojny.
Reed pociągnął łyk piwa.
– Co sądzisz o nowej barmance? – spytał.
Frank zauważył ją, gdy tylko wszedł do lokalu. Pub był usytuowany na obrzeżach
Cameron Town, opodal miejsca gdzie główna ulica miasta łączyła się z wiejską drogą zwaną
Traktem Camerona. Gdy Frank przybył tu późnym popołudniem, zaskoczył go widok wielu
koni i gigów na podwórzu. Pub Finnegana był spokojnym lokalem. Droższy od innych w
okolicy, gromadził elegancką klientelę, głównie zamożnych hodowców, którzy przychodzili
tu, żeby się napić w spokoju i ciszy. Postrzygaczy i parobków obsługiwano w robotniczym
pubie Faceya po drugiej stronie ulicy. Nieczęsto zdarzało się, żeby podwórze u Finnegana
było tak zatłoczone jak tego październikowego popołudnia. Zdumienie Franka stało się
jednak jeszcze większe, gdy stwierdził, że w środku nie ma wolnych miejsc.
– To z jej powodu – wyjaśnił Reed, wskazując głową barmankę, która nalewała whisky
przy drugim końcu baru. – Zaczęła pracować tutaj sześć tygodni temu. I od tamtej pory stary
Joe Finnegan nie może narzekać na zastój w interesie.
Frank uważnie się przyjrzał tej blisko czterdziestoletniej i niezbyt szczupłej kobiecie o
zupełnie przeciętnej urodzie. Fason jej prostej sukienki z pewnością nie został
zaprojektowany z myślą o pobudzaniu męskiej wyobraźni. Gdy podawała drinki i inkasowała
pieniądze od klientów, Frank nie dostrzegł u niej typowej dla barmanek zalotności. Uznał, że
nie ma w niej nic niezwykłego ani pociągającego.
– Naprawdę z jej powodu zgromadził się tutaj taki tłum? – spytał zdumiony.
– Nazywa się Ivy Dearborn – rzekł Reed. – Ma szczególny dar przyciągania ludzi.
– Co masz na myśli?
– Gdy nie obsługuje klientów, robi szkice. Czy widzisz leżący obok kasy blok rysunkowy
oraz ołówek? Obserwuj ją. Za chwilę zacznie portretować któregoś z gości.
– Płacą jej za to?
– Ależ skąd! Nie robi tego dla pieniędzy! I nie przyjmuje zamówień! Zawsze wybór
tematu należy do niej. Nigdy nie wiadomo, kogo będzie rysować ani w jaki sposób to zrobi.
Jest też karykaturzystką i nie zawsze jej prace są pochlebne dla osoby, którą portretuje.
Twierdzi, że przedstawia ludzi tak, jak ich widzi.
Żebyś zobaczył moją podobiznę! Tłusty miś koala o leniwym spojrzeniu!
Frank roześmiał się głośno.
– A więc wygląda na to, że jej prace są wiernymi kopiami rzeczywistości, nie sądzisz,
John?
– Nie mów tego zawczasu. Właśnie ciebie rysuje.
– Mnie?!
– Wpadłeś jej w oko, gdy tylko wszedłeś do lokalu.
Dotychczas Frank dostrzegał jedynie stojącą przed nim whisky. Był całkowicie
zaabsorbowany losami wyprawy, a także nowinami, które musiał obwieścić Paulinie. Nie
mógł też zapomnieć o Hughu Westbrooku, na którego się natknął w Melbourne, ani o
dziewczynie, która miała mu pomóc w opiece nad chłopcem. Ta młoda kobieta pokazała mu
akt własności ziemi nabytej trzydzieści siedem lat temu przez jej dziadków. Zaintrygowała
Franka, choć nie był w stanie stwierdzić, czy dokument jest nadal ważny. Zawsze szukał
jakiejś przyciągającej uwagę czytelników historii i teraz zastanawiał się, czy stary akt
notarialny nie okazałby się takim właśnie interesującym tematem.
– Idź i poproś Ivy, żeby pokazała ci twój portret. Nie jesteś ciekawy, jak ona cię widzi?
Frank domyślał się, w jaki sposób barmanka mogła go przedstawić. Nie miał złudzeń co
do własnej aparycji. Miał trzydzieści cztery lata, był niski i łysiał, kobiety rzadko się za nim
oglądały. W zeszłym roku zrobiono mu podczas jarmarku karykaturę. Został na niej
przedstawiony jako dumnie stąpająca papuga kakadu z cygarem w dziobie.
– Jest samotna – kontynuował Reed. – Wynajmuje pokój u Mary Smith. Każdy z
obecnych tu mężczyzn próbował umówić się z nią na randkę, ale bezskutecznie. Spytałem
Finnegana, czy potajemnie z nią sypia, ale zaklinał się, że nie. Twierdził, że ich znajomość
nie wykracza poza stosunki służbowe. Dla kogo ona siebie oszczędza?
Frank przyglądał się kobiecie, która zawzięcie machała ołówkiem, rysując coś w
szkicowniku. Pracowała w skupieniu. Nie dostrzegał w jej oczach cienia służalczości, która
świadczyłaby o nadziei na napiwek. Rysowanie zdawało się całkowicie ją pochłaniać.
Wreszcie skończyła i podała szkic siedzącemu za barem Paddy’emu Malloyowi, którego
sportretowała. Wszyscy zgromadzili się wokół niego, żeby obejrzeć podobiznę. Nagle rozległ
się krzyk:
– Spójrzcie, co ona ze mną zrobiła! To zniewaga! To niegodziwość!
– Dobry Boże! – rzekł John Reed. – Jak sądzisz, co mogło tak oburzyć biedaka?
John i Frank również podeszli do rozsierdzonego Irlandczyka.
– Nie zniosę tego! – wykrzykiwał.
Frank ponad jego ramieniem rzucił okiem na szkic i stwierdził, że barmanka narysowała
wysokiego ptaka podobnego do żurawia, w meloniku i z monoklem w oku, który łudząco
przypominał Malloya.
– Daj spokój, Paddy – rzucił jeden z jego przyjaciół.
– Ona nie miała złych zamiarów.
– Żądam, żeby ją zwolniono z pracy! Domagam się, żeby ta kobieta natychmiast się stąd
wyniosła!
– Spokojnie, panie Malloy. – Finnegan zbliżył się do zagniewanego gościa, wycierając
ręce w fartuch. – Jestem pewien, że panna Dearborn nie zamierzała sprawić panu przykrości.
To przecież tylko zabawa.
– Jeśli natychmiast nie zwolni pan tej...
– Uspokój się – przerwał Frank wściekłemu Malloyowi.
– Co się stało z twoim poczuciem humoru? Musisz przyznać, że autorka rysunku
uchwyciła pewne podobieństwo.
– Och, tak sądzisz? Zobaczymy, jak tobie się spodoba ta zabawa, gdy obejrzysz własny
portret. – Zgarnął z baru stos papierów i zaczął je przeglądać. – Jestem przekonany, że ciebie
również narysowała. Z pewnością nie oszczędziła żadnego z nas.
Frank spojrzał na barmankę, która nie wydawała się ani rozbawiona, ani zdenerwowana.
Przyłapał się na tym, że podziwia jej starannie upięte na czubku głowy piękne rude włosy.
Napotkał jej oczy i poczuł, że oblewa się rumieńcem. Nagle stracił ochotę na oglądanie
wykonanego przez nią swojego portretu.
– Nie zawracaj sobie tym głowy, Malloy – rzekł. Zamierzał odejść, ale John Reed
zatrzymał go ze śmiechem.
– Zaczekaj, Frank. Nie rób nam zawodu. Przekonajmy się, jak ta pani cię widzi.
Ktoś rzucił dowcip z tyłu sali i wszyscy się roześmiali. Angus McCloud, ponury Szkot,
odezwał się z drugiego końca baru:
– Dziewczyna prawdopodobnie potrzebowała zaledwie pół kartki papieru, żeby cię
narysować, Downs!
– A oto i twoja podobizna! – rzekł w końcu Malloy, lecz gdy przyjrzał się szkicowi, zaraz
zrzedła mu mina.
Frank nie chciał oglądać rysunku, ale zdziwiła go reakcja Malloya oraz innych mężczyzn,
którzy nagle zamilkli.
– A to heca, Downs! – zauważył któryś z gości. – Chciałbyś tak wyglądać!
Frank nigdy nie widział swojego portretu przedstawionego w tak pochlebny sposób.
Twarz, choć podobna, była doskonalsza niż w rzeczywistości. Ivy wiernie odtworzyła jego
oczy, ale włosom i brodzie w jakiś subtelny i tajemniczy sposób dodała urody. Frank nie mógł
się oprzeć wrażeniu, że na rysunku jest niemal przystojny!
Podniósł wzrok na barmankę, która pracowicie wycierała kontuar, a potem ponownie
spojrzał na szkic. W pubie wciąż zalegała cisza. Odchrząknął i powiedział:
– Nie rozumiem, co cię tak rozsierdziło, Malloy. Ta dama jest najwyraźniej bardzo
utalentowana.
Irlandczyk odsunął na bok swój portret i sięgnął po drinka. Inni mężczyźni powrócili do
stolików, miejsc przy barze i przerwanych rozmów. Frank podniósł szklankę z whisky, a John
Reed szturchnął go łokciem.
– Założę się, że wpadłeś jej w oko – stwierdził.
Frank nie wiedział, co o tym sądzić. Powoli sączył drinka i usiłował ustalić dalszy plan
działania. Przede wszystkim powinien zawiadomić Paulinę. Zatrważała go jednak myśl o
przekazaniu jej nowin dotyczących spotkania z Westbrookiem, ślicznej opiekunki, którą
przyszły szwagier wiózł ze sobą do domu, chłopca o imieniu Adam oraz licznych
komentarzy, jakie w ciągu ostatnich kilku dni wywołało zachowanie Hugha. Próbował też
skoncentrować uwagę na losach wyprawy i zastanowić się nad koniecznością wysłania ekipy
ratunkowej.
Lecz wszystkie jego myśli powracały w końcu do Ivy Dearborn i do tego, co mógł
oznaczać schlebiający mu portret.
– Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, ale przyjechał pan Downs – rzekła Elsie, wchodząc
do łazienki.
Paulina sięgnęła po szlafrok.
– Dziękuję, Elsie. Powiedz mu, że zaraz do niego przyjdę.
Frank nalał sobie drinka i rozejrzał się po pokoju siostry, który przywodził mu na myśl
damski kufer po eksplozji.
Wszędzie leżały ubrania – porozkładane na krzesłach i na sofie suknie, porozrzucane na
tureckim dywanie plisowane i koronkowe części garderoby oraz porozwieszane wokół
wstążki. Frank wiedział, że to ślubna wyprawa siostry. Spodziewał się astronomicznego
rachunku od krawcowej, ale skoro Paulina była dzięki temu szczęśliwa, postanowił, że w
ogóle o tym nie wspomni.
Jeszcze zanim zobaczył siostrę, poczuł gorącą parę i silną woń perfum. Najej widok
pomyślał jak zwykle: „Mój Boże, jakaż ona jest piękna!” Miał słabość do wysokich kobiet. A
barmanka u Finnegana, której zachowanie wciąż analizował w myślach, też nie była niska.
– Frank, kochanie – powiedziała Paulina, całując go w policzek – mam nadzieję, że
przywozisz dobre nowiny.
Był rad, że siostra zamierza poślubić Hugha Westbrooka. Wiedział, że jako jedyna żona
w kolonii Wiktoria będzie mogła być pewna swojego męża. Hugh Westbrook nie należał do
kobieciarzy. Wszyscy wiedzieli, że ma tylko jedną wielką namiętność – Merindę.
– Musiałem użyć dyplomacji i złożyć obietnicę wynajęcia najlepszej orkiestry w
Melbourne, a także zaproponować horrendalne wprost honorarium, ale twojemu życzeniu
stanie się zadość. W końcu nadszedł z Londynu list z informacją, że wielka Lydia zgodziła się
wystąpić na twoim ślubie.
– Och, Frank! Dziękuję! – wykrzyknęła Paulina, ściskając brata. – Teraz już wszystko
ułoży się doskonale. Jak ja zdołam wytrzymać te sześć miesięcy!
Frank roześmiał się i pokręcił głową. Był pewien, że Paulina nie będzie miała trudności z
wypełnieniem sobie czasu. Niebawem miały się odbyć zawody o Puchar Melbourne, którym
towarzyszył bal u gubernatora, a także szereg przyjęć i polowań. Wkrótce potem wypadały
święta Bożego Narodzenia i jak co roku państwo Ormsby wydawali w Strathfield wielką fetę;
przygotowaniom Paulina poświęcała każdą wolną chwilę. Na Nowy Rok zaplanowany był bal
maskowy, urządzany przez Colina i Christinę MacGregorów w Kilmarnock, po którym
zwykle organizowane były liczne pikniki i letnie wycieczki nad morze.
Paulina przy toaletce rozczesywała włosy.
– Zaprosiłam dzisiaj MacGregorów na kolację, Frank. Mam nadzieję, że nie wymkniesz
się chyłkiem do klubu.
– Przecież nie darzysz wielką sympatią tego małżeństwa.
– To prawda, ale ich farma graniczy z Merindą i wkrótce będą moimi sąsiadami.
Pomyślałam więc, że muszę zacząć zaskarbiać sobie ich przyjaźń.
– Skoro mowa o Merindzie... Wyjeżdżając z Melbourne, natknąłem się na Hugha.
Frank zauważył, że na samą wzmiankę o narzeczonym zabarwiły się jej policzki, a oczy
zaiskrzyły.
– Och, powiedz, czy Hugh jest już w drodze powrotnej do domu?
Zazdrościł Westbrookowi. Wątpił, by wzmianka o nim wywołała kiedykolwiek tak
gwałtowną reakcję u jakiejś kobiety. Znowu pomyślał o swojej pochlebnej podobiźnie.
Dlaczego barmanka narysowała go w taki sposób, skoro wszystkich innych karykaturowała?
Próbował porozmawiać z nią przed wyjściem z lokalu, ale była zajęta obsługiwaniem tłumu
Barbara Wood Klątwa Tęczowego Węża Przełożyła Teresa Sośnicka
Książkę tą dedykuję z wyrazami miłości Bratu Richardowi
Moje szczególne podziękowania należą się kilku wspaniałym osobom: Chrisowi Bennettowi z Newstead w Tasmanii za jego sumienne naukowe badania, skrupulatne notatki, wywiady, nagrania i cierpliwe odpowiedzi na tysiące pytań, a także za doskonałą znajomość Okręgu Zachodniego. Rodzinie Lewandowskich, również z Tasmanii, za ich wsparcie i wiarę we mnie, a szczególnie za ich niestrudzone i zawsze ochocze wysiłki zdobywania materiałów źródłowych dotyczących niezrozumiałych dla mnie spraw. Panu Peterowi Cameronowi oraz jego żonie z Okręgu Zachodniego w Wiktorii za możliwość przyjrzenia się życiu na owczej farmie. Lucy Lewandowskiej-Porter za próbki wełny, za instrukcje posługiwania się kołowrotkiem i wyjątkowo wrażliwy wgląd w duchowość Aborygenek. I wreszcie, w nie mniejszym stopniu, konsultantom z instytutu L&B Research, którzy zwykli kierować się mottem: „Historia to nasza sprawa”.
Część pierwsza 1871
ROZDZIAŁ 1 Joanna śniła. Widziała siebie, jak wspiera się na ramieniu przystojnego młodego mężczyzny, wdzięczna mu za oparcie, lecz obojętna na okazywaną troskliwość. Nie dostrzegała stojących w równym szeregu brytyjskich żołnierzy, dam w eleganckich sukniach i kapeluszach ani oficerów na koniach, którzy salutowali uniesionymi w górę szablami, gdy dwie trumny spuszczano do grobu. Joanna zdawała sobie sprawę tylko z jednego – że oto straciła dwoje ludzi, których kochała, i że w wieku osiemnastu lat została sama na świecie. Żołnierze podnieśli karabiny i oddali honorową salwę. Błękitne niebo rozdarł huk wystrzałów. Joanna podniosła wzrok, zaskoczona. Poprzez czarny welon dymu prześwitywało słońce. Wydało się jej zbyt duże, zbyt gorące i wiszące zbyt nisko nad ziemią. Gdy dowódca pułku przystąpił do odczytywania pochwał nad grobami sir Petroniusa i lady Emily Drury, Joanna spojrzała na niego zaskoczona. Dlaczego mówił tak niewyraźnie? Nie mogła go zrozumieć. Rozejrzała się wokół po twarzach ludzi, którzy przybyli tłumnie, żeby oddać ostatni hołd jej rodzicom. Byli tu dziś reprezentowani przedstawiciele wszystkich klas: od służących po najwyższe wojskowe osobistości oraz dwór wicekróla Indii. I najwyraźniej nikomu oprócz Joanny przemówienie dowódcy nie wydało się bełkotliwe ani niestosowne. Ogarnęło ją przeczucie nadciągającej katastrofy. Zaczęła się bać. Nagle zamarła z przerażenia. Na obrzeżach tłumu stał pies – ten sam, który pozbawił życia jej matkę. Przecież tamto zwierzę zostało zgładzone! Joanna widziała na własne oczy, jak żołnierz je zastrzelił. A jednak znajdowało się tutaj. Jego czarne ślepia były utkwione prosto w niej. Wtem ruszyło w jej stronę. Próbowała krzyknąć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Pies pędził susami w kierunku Joanny i już miał ją zaatakować, ale wzbił się w niebo i rozprysł na tysiące gorących białych gwiazd. Zawirowały nad jej głową niczym lśniąca karuzela, przytłaczające w swoim pięknie i potędze. Utworzyły na firmamencie długi, kręty niebiański gościniec wyłożony brylantami. Nie, to nie był gościniec ani droga; szlak się poruszał. Niespodziewanie przybrał kształt olbrzymiego połyskującego węża. Brylantowy gad rozwinął się na całą długość i zaczął pełznąć w jej stronę. Czuła, jak ją obmywa zimny żar ognistej gwiazdy. Obserwowała masywne, rozrastające się cielsko. Nagle dostrzegła na środku gadziej głowy jedyne błyskające płomieniami oko. A kiedy wąż otworzył paszczę, zauważyła jej czarne wnętrze, które niczym tunel śmierci zamierzało ją pochłonąć. Krzyknęła. Gwałtownie otworzyła oczy. Przez moment nie wiedziała, gdzie się znajduje. Poczuła delikatne kołysanie statku. W mroku dostrzegła ściany kajuty. Powoli wróciła jej pamięć.
Płynęła do Australii na pokładzie żaglowca ss „Estella”. Usiadła i sięgnęła po zapałki leżące na małym stoliku przy łóżku. Ręce trzęsły się jej straszliwie. Nie mogła zapalić lampy. Narzuciła szal na ramiona i podeszła do świetlika. Szamotała się z nim przez chwilę, lecz w końcu zdołała otworzyć. Poczuła na twarzy zimny powiew oceanicznej bryzy. Zamknęła oczy, starając się odzyskać spokój. Sen był bardzo realny. Oddychając głęboko i wsłuchując się w znajome odgłosy – skrzypienie masztów i stękanie wręg – powoli wracała do rzeczywistości. „To był tylko sen – tłumaczyła sobie. – Jeszcze jedno senne widziadło... „ „Czy sny są ogniwem łączącym nas ze światem duchów? – napisała kiedyś w swoim dzienniku matka Joanny, lady Emily. – Czy przekazują wiadomości, ostrzegają, a może wyjaśniają tajemnice?” „Ja też chciałabym to wiedzieć, mamo” – pomyślała Joanna, zapatrzona w bezkresny, ciągnący się aż po linię horyzontu ocean. Choć gwiazdy nad Indiami były wielkie i piękne, nie dorównywały okazałością tym, które Joanna obecnie podziwiała na nocnym niebie. Rolę dawnych, rozpraszających wątpliwości drogowskazów z dzieciństwa miały teraz przejąć nieznane gwiazdozbiory mrugające do niej znad południowej półkuli. Starała się pojąć znaczenie swojego niedawnego snu. To, że śniła o pogrzebie, a nawet o psie, było oczywiste. Ale jak miała wytłumaczyć sobie gwiezdnego węża oraz własny strach? I skąd wzięła się pewność, że wąż był gotów ją unicestwić? Na kilka tygodni przed śmiercią lady Emily zanotowała w swoim dzienniku: „Prześladują mnie nocne koszmary. Szczególnie przeraża mnie jeden majak, którego nie rozumiem, a jest nie do zniesienia. Inne sny są zaledwie osobliwymi wizjami wydarzeń. Nie budzą we mnie grozy. Wydają się tylko niewiarygodnie realne. Czyżby to były wspomnienia, które zatarły się w mojej pamięci? Czyżbym przypominała sobie czasy wczesnego dzieciństwa? Chciałabym to wiedzieć. Przeczuwam, że w tych tajemniczych wizjach kryje się rozwiązanie zagadki mojego życia. I wiem, że jeśli wkrótce nie zostanie znalezione, zginę”. Joannę wyrwały z rozmyślań niosące się po wodzie, padające w ciemnościach komendy, które narzucały tempo pracy: „Raz, raz, raz... „, oraz odgłos zanurzania wioseł. Przypomniała sobie, że „Estella” została unieruchomiona przez morską ciszę. – W życiu nie widziałem czegoś podobnego – wyznał kapitan poprzedniego dnia. – Tyle lat spędziłem na morzu, a nie spotkałem się na tej szerokości geograficznej z bezwietrzną pogodą. Nie mogę tego pojąć. Wygląda na to, że będę musiał posadzić ludzi w barkasach i płynąć dalej niczym na galerze. Joanna czuła narastający lęk. W sanatorium w Allahabad, gdzie przez kilka tygodni przychodziła do siebie po niespodziewanej śmierci rodziców, śniła, że tak właśnie się stanie. „Dlaczego? – zastanawiała się, dygocząc z zimna. – Czy to, co dręczyło moją matkę i w końcu ją zniszczyło, teraz zaczęło prześladować również mnie?” – Musisz pojechać do Australii, Joanno – powiedziała lady Emily na kilka godzin przed
śmiercią. – Wybierz się w podróż, którą miałyśmy odbyć razem. Coś nas zabija. Znajdź źródło naszej zagłady i połóż mu kres. W przeciwnym razie twoje życie też się skończy przedwcześnie i nikt się nie dowie, co było tego powodem. Joanna rozejrzała się po kajucie. Była kobietą zamożną. W czasie długiej podróży z Indii do Australii mogła pozwolić sobie na wygodną kabinę. Nie zniosłaby towarzystwa współpasażerów. Pragnęła samotności. Chciała zostać sam na sam ze swoim smutkiem. Potrzebowała czasu, żeby spróbować dociec, co przydarzyło się jej rodzinie, a także jej samej, oraz zrozumieć, co ciągnie ją na drugi koniec świata do kraju, o którym wie tak niewiele. Obrzuciła wzrokiem dokumenty leżące na małym biurku. Wśród nich znajdował się zapis spadkowy sporządzony dawno temu przez dziadków, których nie znała. Usiłowała go rozszyfrować i, tak jak niegdyś jej matka, pojąć jego dziwną treść. Stanowił teraz część spuścizny Joanny. Nikt nie wiedział, gdzie leży wymieniona w akcie notarialnym ziemia, z jakiego powodu rodzice lady Emily ją nabyli ani czy kiedykolwiek na niej mieszkali. Wzrok Joanny spoczął na dzienniku matki – na „księdze życia” lady Emily wypełnionej opisami snów, lęków i daremnych wysiłków pojęcia tajemnicy swego życia: wczesnych lat dzieciństwa, o których nie zachowały się żadne wspomnienia, oraz sennych majaków, które zapowiadały zatrważającą przyszłość. – Mam przeczucie, Joanno – oświadczyła lady Emily u kresu swoich dni – że odpowiedź na wszystko znajduje się w wymienionej w testamencie miejscowości o nazwie Karra Karra. Posiadłość ta leży gdzieś w Australii. Nieraz zastanawiałam się, czy nie stamtąd właśnie pochodzi kobieta, którą widuję w snach. Niewykluczone, że moja matka nie umarła i żyje nadal, choć jest to raczej mało prawdopodobne. Musisz odszukać Karra Karra, Joanno. Zrób to dla mnie. Po to, żeby ocalić siebie. I w przyszłości swoje dzieci. „Od czego mam ocalić siebie?” – pomyślała Joanna. Wśród dokumentów na biurku znajdował się również list, zawierający stwierdzenie: „Twoje wypowiedzi są obrazą Boga”. Nie był podpisany, lecz Joanna wiedziała, że pochodził od ciotki Millicent, która wychowała jej matkę i dla której przeszłość Emily Drury była tak przerażająca, że nigdy nie chciała o niej wspominać. Wśród szpargałów na stoliku stał miniaturowy portret lady Emily, pięknej kobiety o smutnych oczach. Jak należało dopasować do siebie te wszystkie fragmenty, żeby rozwiązać zagadkę życia matki, a być może i przeznaczenia Joanny? – Nie mam pojęcia, dlaczego twoja matka umiera – oznajmił lekarz. – Ten przypadek wykracza poza zakres mojej wiedzy. Nie jest chora, a jednak gaśnie. Przypuszczam, że to raczej schorzenie duszy niż ciała, ale nie potrafię wyjaśnić, co jest jego powodem. Joanna domyślała się przyczyny. Kilka dni przedtem na teren obozu wojskowego, gdzie stacjonował jej ojciec, wdarł się pies chory na wściekliznę. Zapędził w kąt zamarłą z przerażenia Joannę i szykował się do skoku. Lady Emily zagrodziła psu drogę. W momencie ataku zwierzę zostało zastrzelone przez żołnierza i padło martwe u ich stóp. – Lady Emily ma wszystkie objawy wścieklizny, panno Drury – orzekł lekarz. – A przecież nie została pogryziona. Pozostaje dla mnie tajemnicą, skąd się wzięły te symptomy.
Joanna ponownie spojrzała przez świetlik na ciemny ocean. Słyszała pracujących przy wiosłach mężczyzn, którzy usiłowali wyciągnąć statek z morskiej ciszy. Pomyślała o swojej umierającej matce – zupełnie bezbronnej wobec siły, która ją zabijała. A także o tym, jak kilka godzin po śmierci ukochanej żony pułkownik Petronius przystawił sobie do skroni służbowy rewolwer i nacisnął spust. – Dają znać o sobie dziwne moce, moja najdroższa Joanno – mówiła lady Emily w ostatnich chwilach życia. – Po tylu latach upomniały się o mnie. I upomną się też o ciebie. Proszę cię... pojedź do Australii, sprawdź, co się stało, i nie dopuść, by ta trucizna... ta klątwa wyrządziła ci krzywdę. Joanna przypomniała sobie dawną opowieść swojej matki: – Kapitan statku przywiózł mnie do domu ciotki Millicent w Anglii, gdy miałam cztery lata. Przypłynęłam razem z nim żaglowcem, prawdopodobnie z Australii. Miałam ze sobą bardzo niewiele rzeczy. I w ogóle nie mówiłam. Nie byłam w stanie. Jestem przekonana, że to, co się wydarzyło na tamtym kontynencie, choć nie potrafię tego odtworzyć w pamięci, musiało być przeżyciem nie do opisania. Ciotka twierdziła, że upłynęły miesiące, zanim się do niej odezwałam. To ważne, Joanno, żebyś się dowiedziała, co spotkało naszą rodzinę na antypodach. Mniej więcej od roku, gdy lady Emily skończyła trzydzieści dziewięć lat, zaczęły ją prześladować nocne koszmary, które, jej zdaniem, mogły być wspomnieniami z okresu wczesnego dzieciństwa. Opisywała je w swoim dzienniku: „Jestem małym dzieckiem, trzyma mnie na rękach młoda ciemnoskóra kobieta. Otaczają nas ludzie. Wszyscy w milczeniu na coś czekamy. Wpatrujemy się w otwór przypominający wyjście z jaskini. Odzywam się, ale zostaję uciszona. Przeczuwam, że ma nadejść moja matka. Chcę, żeby przyszła. I niepokoję się o nią. W tym momencie sen się kończy, ale jest tak żywy i szczegółowy, że niemal czuję na skórze piekące promienie słońca. Zastanawiam się, czy nie są to obrazy z moich lat spędzonych w Australii. Ale co miałyby oznaczać?” Joanna spojrzała na gwiazdozbiór zwany Krzyżem Południa. Jego wierzchołek wytyczał drogę do Australii, od której dzieliło Joannę zaledwie kilka dni podróży. Była zdecydowana dotrzeć tam i znaleźć odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Gdy zamknęła oczy pięknej lady Emily, zmarłej na tajemniczą chorobę, pomyślała: „Masz to już za sobą, matko. Lata koszmarnych snów i nie nazwanych lęków minęły. Wreszcie zaznasz spokoju”. Ale podczas pobytu w sanatorium miała sen: widziała siebie na środku oceanu. Statek był unieruchomiony przez morską ciszę, martwe żagle zwisały z masztów, a kapitan poinformował załogę, że niebezpiecznie maleją zapasy wody i żywności. We śnie Joanna wiedziała, że to ona jest powodem groźby, która zawisła nad żaglowcem. Po przebudzeniu uświadomiła sobie z przerażeniem, że to, co prześladowało przez całe życie lady Emily, nie umarło wraz z nią. Przysłuchując się marynarzom, którzy w mroku pracowali przy wiosłach, Joanna na nowo nabrała przekonania o pilnej potrzebie własnej misji. To nie mógł być zwykły zbieg okoliczności – jej sen i unieruchomiony statek. W dziwnych majakach, które nękały jej matkę, musiał się kryć jakiś sens. Wpatrując się w noc, usiłowała wyobrazić sobie kontynent,
który leżał niedaleko stąd – Australię, gdzie czekały na nią tajemnice przeszłości, a kto wie, może i przyszłości? – Melbourne! Port Melbourne! Proszę się przygotować do zejścia na ląd! Joanna stała na pokładzie razem z innymi podróżnymi i obserwowała zbliżający się przylądek. Spieszno jej było do opuszczenia „Estelli” i ciasnej kabiny. Spojrzała ponad głowami ludzi oczekujących na przybycie statku. Miasto odcinało się wyraźnym konturem na tle nieba. Joanna zastanawiała się, czy za budowlami i wieżami kościołów, gdzieś w głębi kraju, który przez tysiące lat znany był tylko koczowniczym plemionom tubylców, znajdzie odpowiedzi, których szukała jej matka. Gdy trap został spuszczony i oficerowie statku zgromadzili się, żeby pożegnać pasażerów, Joanna spojrzała w niebo. Blask ją oślepił. Nie były to znane jej gorące promienie słońca Indii, w których dorastała, ani łagodne i mgliste światło Anglii, które kiedyś widziała jako dziecko. Słońce nad Australią świeciło ostro i przenikliwie, wydawało się niemal agresywne. Joanna dostrzegła grupę tragarzy. Wbiegali na pokład, chwytali walizki oraz wszystko, co im wpadło w ręce, i zapewniali szykujących się do zejścia na ląd pasażerów, że przeniesienie ich bagaży będzie kosztowało zaledwie kilka pensów. Joannę zagadnął młody ciemnoskóry mężczyzna: – Pomogę pani. Za jedne sześć pensów. Dokąd się pani udaje? Przyjrzała mu się uważnie. Było to jej pierwsze spotkanie z Aborygenem – z przedstawicielem rasy, o której przez całe życie tak wiele słyszała. – Dobrze – rzekła po chwili. – Proszę zanieść mój kufer do portu. Mężczyzna złapał za uchwyt skrzyni, dźwignął ją w górę i z uśmiechem spojrzał na Joannę. Nagle jego twarz zmieniła wyraz. Zamrugał powiekami, a potem odstawił bagaż, niespodziewanie się odwrócił i sięgnął po wiklinowy kosz, z którym nie mogła sobie poradzić jakaś staruszka. – Pomogę pani, zgoda? – zaproponował i pospiesznie się oddalił. Do Joanny podszedł marynarz z wózkiem bagażowym. – Zawiozę kufer na ląd. – O co mu chodziło? – spytała, wskazując na tubylca. – Proszę nie przejmować się jego zachowaniem, panienko. Prawdopodobnie uznał, że kufer jest za ciężki. Krajowcy nie lubią się przemęczać. Odstawię pani bagaż do portu. Schodząc po trapie, rozglądała się za Australijczykiem, lecz on jakby zapadł się pod ziemię. – Jesteśmy na miejscu, panienko – rzekł marynarz, gdy znaleźli się na brzegu. – Czy ktoś na panią czeka? Spojrzała w stronę ludzi tłoczących się w porcie. Wymachiwali w podnieceniu, witając pasażerów. Przypomniała sobie ustęp z dziennika swojej matki: „Czasami zastanawiam się, czy istnieje szansa na to, aby moi rodzice wciąż jeszcze żyli w Australii”. Joanna wręczyła marynarzowi kilka pensów i odparła: – Nie, nikogo się nie spodziewam.
Otoczona tłumem, starała się ustalić dalszy plan działania. Najpierw musiała znaleźć sobie jakieś lokum oraz sposób na utrzymanie się z finansowych zasobów, jakimi dysponowała. Dopiero po upływie dwóch i pół roku spadek stawał się jej własnością. Musiała się też zwrócić o pomoc w zlokalizowaniu ziemi należącej niegdyś do jej rodziny – do kogoś, kto znał Australię sprzed trzydziestu siedmiu lat. Nagle jej uwagę przykuło zamieszanie za plecami i dobiegające krzyki: – Stój! Zatrzymajcie tego chłopca! Obejrzała się. Na pokładzie jakiś dzieciak usiłował się przedrzeć przez ludzką ciżbę. Wyglądał na cztery, pięć lat. Miotał się i rzucał w różne strony, by umknąć stewardowi. – Zatrzymajcie go! – wołali ludzie, lecz chłopiec pierzchnął, zbiegł trapem w dół i przemknął obok Joanny. Pędził na oślep, rozpaczliwie przebierając chudymi nogami w krótkich spodenkach, a gdy steward go dopadł, rzucił się na płask i zaczął tłuc głową o ziemię. – Hola, hola, mały! – rzekł mężczyzna, chwytając go za kołnierz. – Dosyć tego! – Zadaje pan dziecku ból – wtrąciła się Joanna. Uklękła przy malcu i stwierdziła, że ma rozcięte czoło. – Nie bój się – powiedziała. – Nikt cię nie skrzywdzi. – Wyjęła z torebki chusteczkę i delikatnie przyłożyła ją do głowy dziecka. – To nie będzie bolało. Podniosła wzrok na stewarda. – Co się stało? – spytała. – Mały sprawia wrażenie przerażonego. – Przykro mi, panienko, ale nie wiem. Nie jestem jego niańką. Chłopak został wsadzony na pokład w Adelajdzie. Przebywał pod pokładem przez kilka dni i było z nim samo utrapienie. Nic nie jadł i nie odzywał się ani słowem... – A gdzie są jego rodzice? – Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że sprawił mi mnóstwo kłopotu i że miał wysiąść w Melbourne. Ktoś powinien się tutaj po niego zgłosić. Joanna zauważyła jednofuntowy banknot przypięty do koszuli chłopca oraz kartkę z jego imieniem i nazwiskiem: Adam Westbrook. – Masz na imię Adam? – spytała. Dzieciak spojrzał na nią, lecz nie odpowiedział. Steward zaczął odpinać banknot. – Przypuszczam, że to dla mnie, zważywszy na problemy, jakich mi przysporzył. – Niech pan zostawi pieniądze. Należą do dziecka – rzekła Joanna. Steward otaksował ją spojrzeniem. Spostrzegł, że jest śliczna. Nuta w jej głosie świadczyła o tym, że młoda kobieta przywykła do wydawania rozkazów. Jego uwagi nie uszedł też kosztowny ubiór ani etykietka pierwszej klasy na kufrze. Uznał, że ma do czynienia z damą. – Chyba ma pani rację. Proszę nie sądzić, że nie lubię dzieci, tylko ten był wyjątkowo krnąbrny. Przez cały czas płakał i wymachiwał pięściami. I przez całą podróż nie wypowiedział ani jednego słowa. No cóż, muszę wracać na statek. – I zanim Joanna zdążyła cokolwiek powiedzieć, zniknął w tłumie. Przyjrzała się uważnie bladej i wymizerowanej buzi chłopca. Miała wrażenie, że gdyby
podniosła malca do światła, mogłaby go przejrzeć na wskroś. Dlaczego sam płynął statkiem? Musiał doznać jakiegoś nieszczęścia i pewnie bardzo cierpiał, skoro był gotów rozbić sobie głowę o kamienie. Nagle dobiegł ją męski głos: – Przepraszam, panienko, czy to jest Adam? Podniosła wzrok. Przed nią stał bardzo przystojny mężczyzna. Miał mocno zarysowaną szczękę, prosty nos i zmarszczki od słońca wokół szarych oczu. – Nazywam się Hugh Westbrook – przedstawił się, zdejmując kapelusz. – Przybyłem po Adama. – Uśmiechnął się do Joanny, a potem przyklęknął przed chłopcem. – Witaj, Adamie. Przyjechałem, żeby cię zabrać do domu. Kiedy zdjął kapelusz, Joanna dostrzegła podobieństwo pomiędzy nim a malcem – mieli identyczne usta o wąskiej górnej i wypukłej dolnej wardze. A kiedy mężczyzna obrzucił dzieciaka poważnym spojrzeniem, między jego brwiami pojawiła się taka sama jak u chłopca pionowa bruzda. – Sprawiasz wrażenie trochę wystraszonego, Adamie – zauważył Westbrook. – O nic się nie martw. Twój ojciec był moim kuzynem, a więc jesteśmy ze sobą spokrewnieni. – Wyciągnął rękę, lecz dzieciak się cofnął i oparł plecami o Joannę. Westbrook miał ze sobą paczkę zawiniętą w brązowy papier i przewiązaną sznurkiem. Zabrał się do jej rozpakowywania. – Przyniosłem to dla ciebie. Na pewno przyda ci się kilka nowych rzeczy. Czy matka wspominała ci kiedyś o Merindzie, mojej farmie owczej? Chłopiec milczał nadal. Hugh Westbrook wyprostował się i zwrócił do Joanny: – Nabyłem to w Melbourne. – Rozłożył marynarkę, w którą były zawinięte buty i kapelusz. – List nie zawierał żadnych szczegółowych informacji o potrzebach chłopca. To ubranie przyda się na teraz, a potem dokupię mu inne rzeczy. Proszę – rzekł, podając marynarkę chłopcu. Malec wydał z siebie dziwny okrzyk i zasłonił głowę rękami. – Pozwoli pan, że pomogę – zaproponowała Joanna. Ubrała chłopca, ale marynarka była za duża i malca prawie nie było w niej widać. – Przymierzmy w takim razie nakrycie głowy – zasugerował Westbrook, lecz kapelusz opadł Adamowi na oczy i zatrzymał się na nosie. – O mój Boże! – westchnęła Joanna. – Nie przypuszczałem, że chłopiec będzie taki mały. W styczniu skończy pięć lat. Nie mam żadnego doświadczenia z dziećmi i kupiłem rzeczy na wyrost. – Spojrzał na dzieciaka z namysłem, a potem rzekł do Joanny: – Wyobrażałem sobie chłopca, który potrafi się sam sobą zająć. Nie mam pojęcia o potrzebach dzieci. Na farmie pracujemy całymi dniami. A tymczasem okazuje się, że Adam wymaga troskliwej opieki. Joanna przyjrzała się rozcięciu na czole malca. – On bardzo cierpi – zauważyła. – Czy spotkało go coś złego? – Nie wiem dokładnie, co się stało. Jego ojciec zmarł kilka lat temu, gdy chłopiec był niemowlęciem. A ostatnio osierociła go również matka. Otrzymałem list od władz Australii
Południowej z zapytaniem, czy wezmę go do siebie. Jestem obecnie jego najbliższym krewnym. – Biedactwo! – Joanna położyła rękę na ramieniu Adama. – Na co umarła jego matka? – Nie wiem. – Mam nadzieję, że nie był przy tym obecny. Jest taki mały. Widzę jednak, że jakieś bolesne przeżycia wycisnęły na nim swoje piętno. Czy ktoś cię skrzywdził, Adamie? – zwróciła się do chłopca. – Proszę cię, powiedz nam. Odczujesz ulgę, gdy wyrzucisz to z siebie. Uwaga dziecka była jednak skupiona na załadowującym statek dźwigu portowym. – Moja matka przeżyła wstrząs we wczesnym dzieciństwie – wyjaśniła Joanna Westbrookowi. – Była świadkiem jakiegoś straszliwego wydarzenia, które potem prześladowało ją przez całe życie. Nie miała nikogo bliskiego, kto by uzdrowił jej duszę, kto by jej pomógł zrozumieć własny ból i otoczył miłością. Wychowywała ją ciotka, osoba oschła i chłodna. Jestem pewna, że matkę zabiło wspomnienie o tamtym wydarzeniu z czasów dzieciństwa. Wzięła Adama pod brodę i uniosła do góry jego buzię. W oczach dziecka czaił się ból i przerażenie. „Zachowuje się tak, jak gdyby przeżywał koszmar na jawie, w którym my uczestniczymy” – pomyślała. Pochyliła się nad chłopcem. – To nie sen, Adamie. Jesteś przytomny. Wszystko jest w porządku, naprawdę. Będziesz otoczony troskliwą opieką. Nikt cię nie skrzywdzi. Ja też miewam złe sny. Bez przerwy mnie nachodzą, ale wiem, że to tylko niegroźne majaki. Westbrook przyglądał się Joannie, gdy uspokajała chłopca. Jej szczupła sylwetka, łagodnie nachylająca się nad dzieckiem, przywiodła mu na myśl rosnący na pustyni eukaliptus. – Dziękuję. To miło, że zechciała nam pani pomóc – powiedział, gdy zauważył, jak kojąco podziałały na chłopca jej słowa. – Osoba, która na panią czeka, będzie się niecierpliwić, panno... – Drury – rzekła. – Joanna Drury. – Przyjechała pani tutaj na wakacje, panno Drury? – Nie, nie na wakacie. Obie z mamą planowałyśmy razem udać się w tę podróż. Zamierzaliśmy poznać historię naszej rodziny, a także odszukać ziemię, którą matka odziedziczyła. Zmarła jednak, zanim wyjechałyśmy z Indii. Dlatego przybyłam tutaj sama. – Uśmiechnęła się. – Nigdy dotąd nie byłam w Australii. Czuję się trochę oszołomiona! Westbrook zauważył ze zdziwieniem, że iskra, która na moment rozbłysła w jej oczach, wkrótce zgasła. Rozpoznał kryjący się w uśmiechu młodej kobiety strach. Odczuł też rezerwę w jej głosie, jakby mówiąc o zwykłych sprawach, ukrywała jakąś tajemnicę. Był zaintrygowany. – Dość dobrze znam Australię. Gdzie leży ziemia, której pani szuka? – Nie mam pojęcia. Przypuszczam tylko, że w okolicy miejsca zwanego Karra Karra. Czy wie pan, gdzie to jest?
– Karra Karra. To nazwa w języku plemiennym. Czy znajduje się w kolonii Wiktoria? – Przykro mi, ale nie wiem. Westbrook przez moment zatrzymał na niej wzrok. – Mam rozległe znajomości w Australii. Chętnie pomogę pani w poszukiwaniach. – To bardzo uprzejmie z pana strony, panie Westbrook. Przypuszczam jednak, że pilno panu zabrać Adama do domu. Uderzył go wdzięk, z jakim odgarnęła z twarzy kosmyk włosów. Spojrzał w stronę mężczyzn, którzy ustawili się wzdłuż trapu i uśmiechali zalotnie do schodzących na ląd pasażerek statku. Niektórzy z nich trzymali tabliczki z napisami: „Szukam żony. Potrzebna zdrowa i umiejąca gotować kobieta, małżeństwo niewykluczone”. Inni, bardziej bezczelni, zaczepiali je i coś wykrzykiwali. Nagle Westbrook wyobraził sobie samotną Joannę w Melbourne – w ruchliwym portowym mieście, gdzie na jedną kobietę przypadało czterech mężczyzn. Byłaby tu całkiem bezbronna i narażona na ordynarne zaczepki. – Przepraszam, że o to pytam, ale gdzie się pani zamierza zatrzymać w Melbourne, panno Drury? – Sądzę, że najpierw pójdę do hotelu, a potem rozejrzę się za jakimś domem lub mieszkaniem do wynajęcia. – Tak więc możemy sobie nawzajem pomóc, panno Drury. Szuka pani kogoś, kto byłby pani przewodnikiem po Australii, a mnie potrzebna jest opiekunka do Adama. Czy możemy zawrzeć umowę? Przez jakiś czas pani . pomoże chłopcu przywyknąć do nowego otoczenia, a ja wybiorę się razem z panią na poszukiwania Karra Karra. To nie potrwa długo. Żenię się za sześć miesięcy. Na mojej farmie nie ma luksusów, a pani, jak się domyślam, przywykła do wygody. Ale oboje z Adamem będziecie mieli mój skromny dom do dyspozycji. I dopilnuję, by niczego wam nie brakowało. Chcę, żeby chłopiec od samego początku dobrze się u mnie poczuł, a przy pani jest spokojniejszy. Gdy nie wydawała się do końca przekonana, dodał: – Rozumiem pani wahanie, ale co ma pani do stracenia? Zawrzyjmy umowę na sześć miesięcy. Pani zaopiekuje się Adamem, a ja pomogę pani odnaleźć to, czego pani szuka. Powierzchnia Australii liczy ponad siedem i pół miliona kilometrów kwadratowych, z czego większość to tereny zupełnie dziewicze. Znam znaczną część tego kontynentu. Nic zdoła pani w pojedynkę zrealizować celu, który tutaj panią przywiódł. Potrzebuje pani czyjegoś wsparcia. Jeden z moich przyjaciół jest prawnikiem; mogę zwrócić się do niego z prośbą, by przyjrzał się aktowi własności ziemi, którą pani odziedziczyła. Proszę się wybrać do mnie choćby na miesiąc, a ja poradzę pani, od czego najlepiej rozpocząć poszukiwania. Obiecuję, że pod moim dachem nic niestosownego panią nie spotka. Niech pani rozważy moją propozycję, panno Drury, a ja w tym czasie sprowadzę powóz. Patrzyła za nim, dopóki nie zniknął w tłumie. Nagle poczuła w swojej dłoni małą rękę. Spojrzała na Adama i napotkała ogromne szare, uważnie się w nią wpatrujące oczy. Zamyśliła się nad nieoczekiwanym obrotem wydarzeń. Pomyślała o bliskich, których zostawiła w Indiach, o dobrze znanych miastach, kulturze, w której dorastała, i wreszcie o młodym oficerze, który stał obok niej na pogrzebie i który się jej oświadczył. Nagle ogarnęła ją
nostalgia. Gdy obserwowała rozpraszający się powoli tłum w porcie – ludzi odjeżdżających powozami, dyliżansami i konno zatłoczoną drogą prowadzącą do centrum Melbourne, po raz pierwszy w życiu poczuła się samotna. Przebywała wśród obcych, w nie znanym kraju. Gdyby nie chęć zadośćuczynienia życzeniu matki, z pewnością pozostałaby w Indiach. Niespodziewanie powróciła myślami do młodego Aborygena, który niedawno wszedł na pokład statku. Przypomniała sobie osobliwe spojrzenie, jakim ją obrzucił w chwili, gdy podnosił kufer. Zaraz jednak przywołała się do porządku. Przecież nie miała innego wyjścia i musiała przyjechać do Australii. Pomyślała o Hughu Westbrooku i zdziwiła się stwierdzając, że wywarł na niej duże wrażenie. Był przystojny i młody – oceniała jego wiek na trzydzieści lat. Ale nie tylko to było w nim pociągające. Joanna przywykła do idealnie wyczyszczonych mundurów i nienagannych manier. Nawet prośba ojej rękę została wyrażona sztywno i uprzejmie, jak gdyby młody oficer w chwili oświadczyn kierował się regułami surowego protokołu. Joanna była pewna, że nigdy nie ośmieliłby się zagadnąć damy, która nie została mu formalnie przedstawiona. Westbrook zachowywał się swobodnie, najwyraźniej stosując się do własnych zasad, i to się Joannie w nim podobało. Zaproponował, że pomoże jej odszukać Karra Karra. Zakładała, że będzie zdana na czyjąś pomoc, a on twierdził, że dobrze zna Australię. Czy powinna wyjawić mu dalszą część historii, która ją tu przywiodła – o snach i o następujących po nich nieszczęśliwych wydarzeniach? Uznała jednak, że jeszcze jest na to za wcześnie. Ponownie przypomniała sobie reakcję młodego tubylca, który na jej widok gwałtownie się odwrócił, ale zaraz odsunęła od siebie to wspomnienie. A także proroczy sen o statku uwięzionym w morskiej ciszy. Wolała puścić wodze fantazji i snuć domysły co do wyglądu owczej farmy Hugha Westbrooka. Czy leżała wśród rozległych zielonych pastwisk, tak jak gospodarstwa, które widywała w Anglii? Czy osłaniały ją cienie dębów, a wróble ćwierkały w ogrodzie za kuchnią? A może dom Hugha Westbrooka nie przypominał wyglądem farm angielskich? Joanna przeczytała wszystkie dostępne materiały na temat tego ciekawego kontynentu, gdzie pierwotnie nie było zwierząt kopytnych ani dużych drapieżników, gdzie drzewa zamiast liści zrzucały jesienią korę, a tubylcze plemiona uchodziły za najstarszą rasę na ziemi. Nagle zapragnęła to wszystko zobaczyć. – Co powie pani na moją propozycję, panno Drury? Znowu stał przed nią Hugh Westbrook. Wciąż był bez nakrycia głowy i miał zmierzwione włosy. Joanna dorastała wśród oficerów mających gładkie fryzury, z przedziałkiem pośrodku. Włosy Westbrooka były długie, faliste, a niesforne kosmyki wymykały się na wszystkie strony, jak gdyby czesała je sama natura. Czuła małą rękę Adama w swojej dłoni i pomyślała o tym. że rozpaczliwie tłukąc głową o ziemię, chciał zagłuszyć jakieś niewypowiedzianie tragiczne wspomnienie. – Zgoda, pojadę do pana na jakiś czas, panie Westbrook – rzekła. Uśmiechnął się z widoczną ulgą. – Czy ma pani ochotę zatrzymać się w mieście? Może chce pani wysłać list do rodziny i zawiadomić ją, gdzie się pani zatrzyma?
– Nie, to zbyteczne – odparła. – Ja nie mam rodziny. Gdy Westbrook załadowywał jej kufer do powozu, sięgnęła do podręcznej torby, wyjęła małą butelkę oraz czysty bandaż i polała płynem ranę na czole chłopca. – Czym pani przemywa skaleczenie? – spytał Westbrook. – To olejek eukaliptusowy – odparła. – Ma właściwości antyseptyczne i przyspiesza gojenie. – Nie sądziłem, że gdzieś poza Australią rosną drzewa eukaliptusowe. – Kilka zostało sprowadzonych do Indii, gdzie mieszkałam. Mama kupowała olejek w tamtejszej aptece. Używała go do leczenia wielu schorzeń. Umiejętności medyczne należały do jej licznych talentów. – Myślałem, że tylko Australijczycy znają moc uzdrawiającą olejku eukaliptusowego. Przecież to oni go odkryli. Używali eukaliptusa w celach leczniczych na wiele wieków przed przybyciem na ten kontynent białego człowieka. Gdy powóz odjeżdżał z portu, zostawiając w tyle tłumy i „Estellę”, Joanna zastanawiała się, czy na obszarze siedmiu i pół miliona kilometrów kwadratowych znajdzie to, czego szuka. Pomyślała o ciemnoskórej kobiecie, która nawiedzała matkę w snach, i o dziadkach, którzy przypłynęli do Australii ponad czterdzieści lat temu. Rozważała znaczenie dręczących ją majaków i coraz bardziej umacniała się w słuszności swojej decyzji o powrocie do tego miejsca, gdzie wszystko wzięło swój początek. To z nim były związane fragmentaryczne wspomnienia matki z czasów jej wczesnego dzieciństwa. A to, co się tu zaczęło, tutaj również powinno się zakończyć. Pomyślała też o siedzącym obok niej mężczyźnie oraz o skrzywdzonym małym chłopcu – o ludziach, którzy nieoczekiwanie pojawili się w jej życiu. Przepełniło ją uczucie zwątpienia i strach.
ROZDZIAŁ 2 Paulina Downs nie mogła się doczekać swojej nocy poślubnej. Gdy szwaczka wpinała ostatnie szpilki do eleganckiego peniuaru, Paulina obracała się na wszystkie strony, napawając oczy swoim odbiciem w ogromnym lustrze. „Hugh zemdleje, kiedy mnie w tym zobaczy!” – myślała z podnieceniem. Krój był najnowszy – spóźniony w stosunku do ostatnich trendów mody tylko o kilka tygodni, jakie zajęło przewiezienie wzoru i tkaniny z Paryża do Melbourne. Atłas w kremowym kolorze o odcieniu szampana zdobiły koronki z Walencji i drobne guziczki z rodzaju tych, które potrafią wyprodukować tylko w Domu Mody Wortha. Peniuar zdawał się spływać wzdłuż szczupłego ciała, podkreślając pełne piersi i kształtne biodra, a sposób, w jaki układał się u stóp, sprawiał, że Paulina – choć słusznego wzrostu – wydawała się jeszcze wyższa. Całe tygodnie zajął jej wybór odpowiedniego fasonu. Nie mogła się zdecydować, co będzie mieć na sobie podczas pierwszej nocy z Hughiem Westbrookiem. Peniuar stanowił tylko część bogatej ślubnej wyprawy. Sypialnia Pauliny w Lismore, w Okręgu Zachodnim, była zawalona belami materiałów, żurnalami, wykrojami i nie wykończonymi kreacjami. Nie były to zwyczajne suknie; Paulina uważała siebie za osobę wyjątkową. Musiała mieć pewność, że choć mieszka w koloniach na samym końcu świata, gdzie moda jest zwykle o kilka lat spóźniona, jej garderoba będzie uszyta według najnowszego kroju. „Jakie to zachwycające, że będę nosić to wszystko jako pani Westbrook” – pomyślała, obrzucając wzrokiem swoje suknie. Stare i nudne krynoliny zostały w końcu zarzucone i w modzie zaczęły obowiązywać zupełnie inne fasony. Umierała ze zniecierpliwienia, żeby pokazać publicznie ten radykalnie nowy wynalazek zwany turniurą oraz śmiałe, wiązane z tyłu spódnice, których kraj unosił się kilka centymetrów nad ziemią. A te tkaniny! Była pewna, że niebieskie jedwabie oraz cynamonowe atłasy, przewiązane czarną lub złotą aksamitką i ozdobione białymi koronkami przy szyi oraz przy mankietach, doskonale podkreślą jej piękne platynowe włosy i błękitne oczy. Strojenie się było główną pasją Pauliny. Nadążając za modą, zapominała o tym, że nie mieszka w Londynie, lecz w zapadłej kolonii nazwanej imieniem królowej Wiktorii. Paulina należała do tutejszego ziemiaństwa. Urodziła się i wychowała w jednej z największych owczych farm w Okręgu Zachodnim. Od dziecka była rozpieszczana i otaczana zbytkiem. Ojciec nazywał ją księżniczką i wymusił od syna przyrzeczenie, że po jego śmierci zapewni Paulinie spokojne i wygodne życie. Obecnie mieszkała razem z bratem i liczną służbą w dwupiętrowym dworze w posiadłości liczącej dziesięć tysięcy hektarów. Czas upływał jej na polowaniach, na przyjęciach podczas weekendów oraz na balach wydawanych z okazji świąt i w celach dobroczynnych. Można by sądzić, że nie mieszka w Australii, lecz w zamożnej wiejskiej rezydencji w Anglii. Zarówno ona, jak i jej brat, Frank, nadawali ton tutejszej społecznej elicie. Paulina hołdowała zasadzie, że mieszkając w koloniach, nie wolno całkiem „zdziczeć”.
Jedynym niemodnym postępkiem Pauliny było zwlekanie z zamążpójściem i wynikający z tej decyzji fakt, że w dwudziestym czwartym roku życia wciąż trwała w panieńskim stanie. Nie brakowało jej konkurentów, ale przeważali wśród nich nieokrzesani prostacy, którzy szybko wzbogacili się na owcach lub na złocie i przyjeżdżali z australijskich pustkowi na pastwiska Wiktorii, aby odgrywać rolę panów. Cóż z tego, że niektórzy byli nawet bogatsi od jej brata. Paulinę raził ich brak obycia i fatalne maniery. Uprawiali hazard, pili piwo prosto z butelki, okropnie się wyrażali, a co gorsza, bez szacunku odnosili się do przedstawicieli wyższych sfer. Hugh Westbrook był wyjątkiem. Choć też przybył z buszu i zgromadził niewielki majątek w złocie, a ponadto miał zwyczaj pracować razem ze swoimi poganiaczami i sam grodził pastwiska, pod wieloma względami różnił się od innych hodowców. Miał w sobie coś, co urzekło Paulinę od pierwszej chwili. Poznała go dziesięć lat temu, kiedy to jako dwudziestoletni młody mężczyzna nabywał Merindę. Paulina była wtedy czternastoletnią dziewczynką. Zakochała się w nim nie z powodu jego pięknego uśmiechu. Przede wszystkim dostrzegała w nim uczciwego człowieka, czego nie mogła powiedzieć o innych, osiedlających się w kolonii Wiktoria przybyszach. Przeczuwała drzemiącą w nim siłę – głęboko zakorzenioną, niezmienną i dającą poczucie stabilizacji. Merinda w chwili zakupu była podupadłą posiadłością z nielicznymi, zamieszkanymi przez dzikich lokatorów chałupami. Dzięki silnej woli i pracy własnych rąk Hugh zbudował na niej pokazową farmę. Dziesięć lat temu Frank przewidywał, że młody człowiek wyzbędzie się posiadłości przed upływem roku. Hugh udowodnił jednak, że zarówno Frank, jak i inni hodowcy byli w błędzie. Obecnie nikt już nie wątpił, że Westbrook zajdzie jeszcze wyżej. „Oboje zajdziemy, mój kochany” – pomyślała Paulina. Najbardziej podniecające wydawało jej się to, że gdy inni zwracali uwagę na jego stwardniałe dłonie i zakurzone buty, ona widziała w nim subtelnego dżentelmena, jakim kiedyś miał się stać dzięki niej. – Dosyć na dzisiaj – zwróciła się do szwaczki. – Pora na odpoczynek i na herbatę. Czy mogłabyś powiedzieć Elsie, żeby przygotowała dla mnie kąpiel? Przez długi czas Paulina trzymała w tajemnicy swoje nadzieje związane z Hughiem Westbrookiem. Społeczność Okręgu Zachodniego oczekiwała od niej, że poślubi mężczyznę ze swojej sfery – kogoś zamożnego i kulturalnego. Paulina była jednak zdecydowana wyjść za mąż za Hugha. Nie przepuściła żadnej okazji spotkania się z nim. Widywała go na dorocznych pokazach hodowców, na urządzanych w stodołach potańcówkach, na przyjęciach u sąsiadów, na wyścigach oraz we własnym domu, gdy przyjeżdżał, żeby omówić problemy hodowlane z Frankiem. W miarę upływu czasu wzbudzał w niej coraz to większe pożądanie. Nieraz zjawiał się bez uprzedzenia. Przyjeżdżał konno i machał jej ręką na powitanie. Zwykle potem nie mogła zasnąć, wyobrażając sobie, że jest jego żoną i dzieli z nim sypialnię... Nie potrafiła dokładnie określić, kiedy powzięła decyzję o poślubieniu Hugha. Z pełną premedytacją kokietowała go przez trzy lata i wciągała we flirt, tak aby był przekonany, że to on zabiega ojej względy. Wiedząc, jak pięknie wyglądają jej włosy w blasku księżyca, aranżowała w bezchmurne wieczory przechadzki z Hughiem po ogrodzie. Pilnowała, by był zapraszany na zawody łucznicze, gdyż podczas napinania cięciwy bardzo korzystnie
prezentowała się jej sylwetka i uwypuklał biust. Stwierdziwszy, że jest smakoszem jaj w sosie curry i ciastek „Dundee”, stała się również ich amatorką. A kiedy Hugh oświadczył, że lubi wiersze Byrona, poświęciła wiele dni na zapoznanie się z dziełami tego poety. W końcu Hugh zaczął napomykać o małżeństwie. Skończył trzydziestkę i w jego wypowiedziach coraz częściej pojawiały się zwroty „kiedy się ożenię” albo „gdy będę miał własne dzieci”. Paulina uznała, że nadszedł stosowny moment. Inne kobiety również miały Hugha na oku. Choć Paulina przypuszczała, że ona jest obiektem jego zainteresowania, to jak dotychczas jej domysły nie zostały potwierdzone. I dlatego zdecydowała się na zrobienie niewyobrażalnego wprost kroku. Gdyby jej postępek wyszedł na jaw, lokalna społeczność przeżyłaby wstrząs: Paulina oświadczyła się Hughowi. Jej przyjaciele uznaliby takie zachowanie za niegodne damy. Żaden mężczyzna nie zasługiwał na to, żeby kobieta aż do tego stopnia się dla niego zapomniała. Paulina oceniała jednak swoje posunięcie jako przejaw praktyczności. Upływał czas, a coraz to inne kobiety w okręgu zapraszały Hugha na herbatę i na wspólne przejażdżki konne, zabiegały o jego uwagę na przyjęciach. Namówienie Hugha na piknik w dniu, w którym od świtu zbierało się na deszcz, było zwykłą kalkulacją. Wybrali się razem konno nad rzekę. Zjedli lunch, na który składały się jaja w sosie curry i ciastka „Dundee”, potem zdążyli jeszcze przez chwilę porozmawiać o owcach, o polityce kolonialnej, Darwinie i o nowej powieści Juliusza Verne’a, gdy lunął ulewny deszcz. Paulina lepiej tego nie mogła zaaranżować. Szukając schronienia, rzucili się w stronę pobliskich drzew. Przemoczeni, potykając się, wpadli na siebie i wybuchnęli śmiechem. „Wiesz co, Hugh? Sądzę, że powinniśmy się pobrać” – rzekła Paulina, a on pocałował ją mocno i namiętnie. Gdy myślała o tym później, doszła do wniosku, że jego reakcja przyćmiła oślepiający blask błyskawicy rozdzierającej niebo ponad ich głowami. Pocałunek był tylko jeden, lecz w zupełności wystarczył. Hugh powiedział: „Wyjdź za mnie”, i Paulina wygrała. Po oficjalnych zaręczynach odkryła jednak, że zmuszenie Hugha do ustalenia daty ślubu jest równoznaczne ze złapaniem w potrzask trąby powietrznej. Pierwszeństwo miała zawsze jego farma: ślub nie mógł się odbyć zimą z powodu kotnych owiec, które wkrótce miały rodzić i wymagały utrzymania jak największej czystości w zagrodach; wiosną trzeba było czuwać nad jagniętami i strzyc stado, latem nastawał czas kąpania zwierząt i innych zabiegów hodowlanych, ale jesienią... Paulina stwierdziła, że jesienią na farmie owczej jest najmniej pracy i razem z Hughiem uzgodnili, że ślub odbędzie się w marcu. Wszystko przebiegało zgodnie z planem aż do momentu nadejścia listu od władz Australii Południowej z informacją o Adamie Westbrooku – dalekim krewnym Hugha. Nagle w wizji wspólnej przyszłości z Hughiem pojawiła się rysa: nie będą mogli cieszyć się swoją obecnością ani kochać bez opamiętania. Rozpoczną swoje małżeńskie życie obarczeni obecnością dziecka jakiejś obcej kobiety. Paulina z niechęcią myślała o na wpół dzikim, niesfornym stworzeniu, które Hugh miał ze sobą przywieźć. „Nie musisz brać na siebie odpowiedzialności za to dziecko” – zasugerowała kiedyś, lecz natychmiast pożałowała tych słów, dostrzegając błysk złości w oczach narzeczonego. Zapewniła go prędko, że z
radością powita chłopca, lecz w głębi serca lękała się tego momentu. Nie była jeszcze gotowa, by wziąć na siebie obowiązki matki. Chciała się najpierw oswoić z rolą żony. Wiedziała, że małżeństwo pociąga za sobą pewne wyrzeczenia i często wymaga przedkładania cudzych potrzeb ponad własne. Nie wyobrażała sobie, co to znaczy mieć dziecko. Jej matka zmarła wiele lat temu na grypę podczas szerzącej się w kolonii Wiktoria epidemii, która zabrała również dwie siostry Pauliny oraz jej młodszego brata. Wraz z jedynym ocalałym z rodzeństwa Frankiem Paulina była wychowywana przez ojca i kilka guwernantek. Nic nie wiedziała o stosunkach łączących matki z dziećmi. Chciała mieć kiedyś córkę i często wyobrażała sobie, jak uczy ją jazdy konnej, polowania i wychowuje na „nadzwyczajną” panienkę. Kształtowanie charakteru i nauczanie młodej dziewczyny musiało dawać wiele satysfakcji, ale na razie Paulina nie była w stanie pojąć macierzyńskich uczuć: miłości, oddania i poświęcenia. – Kąpiel gotowa – rzekła służąca, wyrywając Paulinę z rozmyślań. Po męczącym i wyczerpującym dniu spędzonym przy wykrojach, wybieraniu tkanin oraz trwaniu w nieruchomej pozie, gdy dwie krawcowe uwijały się ze szpilkami i nożycami, Paulina postanowiła się odprężyć i wziąć długą kąpiel. Była kobietą zmysłową. Lubiła pocałunek pereł na szyi, muśnięcie puchowego boa na gołej skórze ramion, rozkoszne zetknięcie ciała z atłasowymi prześcieradłami i delikatną koronkową koszulą nocną. Lubiła też pieszczotliwie muskać opuszkami palców twarde szlachetne kamienie oprawione w srebro i w złoto. Niewiele było przyjemności, których Paulina sobie odmawiała i które byłyby jej obce. Frank mógł pozwolić sobie na to, żeby zaopatrywać siostrę w szampany z Francji i sprowadzać na jej stół najwykwintniejsze dania. Paulina spędzała godziny przy fortepianie, delektując się muzyką Chopina i Mozarta. Była miłośniczką polowań ze sforą psów, a podczas konnych przejażdżek pokonywała najbardziej niebezpieczne płoty i rowy, znajdując zadowolenie w prowadzeniu wierzchowca, w szybowaniu w powietrzu i wyzywaniu losu. Do nielicznych przyjemności, jakim zdołała się oprzeć dwudziestoczteroletnia Paulina Downs, należała ta najbardziej upragniona: intymne zbliżenie z mężczyzną. Rozkoszowała się ciepłą wodą, powoli nacierając gąbką ciało. W zaparowanym lustrze dostrzegła odbicie Elsie, służącej, która rozkładała świeżą bieliznę. Młoda Angielka była ładna. Paulina wiedziała, że spotyka się z jednym ze stajennych z Lismore, i zastanawiała się, co dziewczyna robi z chłopakiem, kiedy przebywa z nim sam na sam. Poczuła ukłucie zazdrości. Gdy przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze – pięknej twarzy okolonej gęstymi, falistymi blond włosami – nasunęła się jej refleksja: „Paulina Downs, córka jednej z najstarszych i najzamożniejszych rodzin w kolonii Wiktoria, zazdrości swojej pokojówce!” Ale to była prawda. „Czy Elsie kocha się ze swoim chłopakiem? – zastanawiała się. – Czy rzucają się sobie w ramiona przy każdym spotkaniu, a potem pospiesznie szukają jakiegoś odosobnionego miejsca, gdzie obejmują się, całują i rozkoszują gorącem swoich ciał i delikatnością wzajemnych pieszczot?” Zamknęła oczy i zanurzyła się głębiej w wodzie. Przesunęła dłońmi wzdłuż bioder i na
nowo odczuła niemal fizyczny ból – dotkliwe pożądanie, potrzebę kochania się z Hughiem. Snuła fantazje na temat ich poślubnej nocy i rozpamiętywała pocałunek w deszczu, ekscytację, jaką obudziła w niej bliskość ciała narzeczonego i obietnica przyszłych rozkoszy. „Już niedługo” – pomyślała. Za sześć miesięcy pozna ekstazę, o której od tak dawna marzyła. Zegar w sypialni wybił godzinę i Paulina nagle uświadomiła sobie, że zrobiło się późno. Postanowiła dołożyć wszelkich starań, żeby jej ślub był najbardziej okazały ze wszystkich, jakie odbyły się w Okręgu Zachodnim. Poprosiła Franka, który był właścicielem ukazującego się w Melbourne „Timesa”, aby wykorzystał swoje wpływy i namówił na występ podczas uroczystości zaślubin śpiewaczkę operową światowej sławy. Pauliny nie zadowalała żadna, nawet najdoskonalsza artystka z Australii, gdyż jej kolonialne pochodzenie obniżyłoby rangę wesela do wydarzenia na lokalną skalę. Na luty był zaplanowany w Melbourne występ Królewskiego Towarzystwa Operowego. Lydia Meacham, londyńska primadonna odznaczona Orderem Imperium Brytyjskiego i znana od Covent Garden po Leningrad z czystego i doskonale brzmiącego głosu, przybywała do Australii wraz z zespołem. Paulina marzyła, żeby Lydia zaśpiewała na jej ślubie, i nie omieszkała powiadomić o tym Franka. Brat nie był zachwycony pomysłem, gdyż nie darzył szczególną sympatią Królewskiego Towarzystwa Operowego. „Uważają nas za niechcianych pasierbów” – zwykł narzekać, ilekroć zespół wyruszał w długą podróż z Anglii do australijskich kolonii. „Pysznią się, zadzierają nosa, wywyższają i sprawiają wrażenie, jakby wyświadczali nam ogromną łaskę” – mawiał. Paulina wcale nie była oburzona. „To całkiem zrozumiałe. Przecież kolonie leżą tak daleko od metropolii. „ Przypomniała sobie, że wiele lat temu na swym pierwszym balu w Anglii poniosła prawdziwą klęskę. Czuła się beznadziejnie w niemodnej sukni. Dziewczęta w Londyńskiej Akademii nie mogły się nadziwić, że ma na sobie kreację, jakich od dawna się już nie nosi. A potem, dostrzegając zakłopotanie i przerażenie Pauliny, zapewniły, że jej to uchodzi: przybyła przecież z tak daleka. W końcu Paulina przywykła do protekcjonalnego tonu, jakim zwracali się do niej i do brata Anglicy w Londynie. Nazywali ich kolonistami i najwyraźniej nie traktowali poważnie. Wiedziała, że tamte dziewczęta nie chciały być wobec niej okrutne. Wyraziły tylko otwarcie swój lekceważący stosunek do mieszkających w koloniach rodaków, których uważały za zacofanych i prowincjonalnych. Paulina pojechała wtedy po raz pierwszy do Londynu, gdyż osiągnęła wiek upoważniający ją do „bywania w towarzystwie”. Dziewczęta z zamożnych australijskich rodzin zawsze były wysyłane „do domu”, by nabrały tam towarzyskiej ogłady. Nawet matka Pauliny, która wychowywała się na farmie w Nowej Południowej Walii, odbyła w stosownym czasie podróż do ojczyzny. I Paulina też planowała, że towarzyski debiut jej córek nastąpi kiedyś w Anglii. Owijając się w ręcznik, który przytrzymywała Elsie, pomyślała: „Frank powinien wrócić lada moment. Nie mogę się go doczekać. Jakie ma dla mnie wieści? Czy zdołał zaangażować Lydię Meacham?” Wszystko musiało się przecież udać: ślub, przyjęcie weselne i miodowy
miesiąc. Całe jej przyszłe życie. Uśmiechnęła się, gdy wróciła myślami do Hugha i do ich nocy poślubnej, którą miała nadzieję uczynić nocą niespodzianek dla nich obojga. – Frank! Już wróciłeś? – spytał John Reed, widząc przyjaciela przy barze w pubie Finnegana. Frank musiał podnieść wzrok, żeby napotkać jego spojrzenie. Reed górował nad nim, podobnie jak większość mężczyzn. – Witaj, John. Dopiero co przyjechałem. Postanowiłem przed powrotem do domu wstąpić tutaj na drinka. – „Zanim będę zmuszony zakomunikować Paulinie nowiny”, pomyślał. – Co słychać w Glenhope? – Dziękuję, wspaniale. Spodziewam się w tym roku ogromnych zysków. Czy masz jakieś wieści o wyprawie w głąb kontynentu? Frank nabył upadającego „Timesa” dla rozrywki. Wkrótce jednak jego hobby przemieniło się w graniczące z obsesją pragnienie, aby stworzyć gazetę mogącą konkurować z ukazującą się w koloniach prasą. Wciąż jeszcze nakłady „Timesa” były małe, lecz dziennik sukcesywnie zdobywał nowych czytelników, głównie dzięki pomysłowości i energii właściciela. Frank nie ustawał w poszukiwaniach nowych sposobów dotarcia do odbiorcy. Kiedy więc się dowiedział, że wydawca „New York Herald” wysłał do Afryki niejakiego Stanleya, by odnalazł zaginionego doktora Livingstone’a, wpadł na pomysł utworzenia ekspedycji badawczej w głąb australijskiego lądu, kontynentu zwanego „Nigdy Nigdy”. Już wcześniej wielu ludzi podejmowało próby przemierzenia Australii z południowego wschodu na północny zachód. Rozpoczynali wędrówkę w Melbourne lub w Adelajdzie i kierowali się w stronę Oceanu Indyjskiego. Zawsze jednak zatrzymywały ich rozległe słone pustynie, gdzie panowały bardzo wysokie temperatury. Śmiałkowie, którzy odważyli się zapuścić w to piekło, przypłacali swoją decyzję życiem. Frank wierzył, że za pustynną strefą klimatyczną leży wielkie śródlądowe morze. Za własne pieniądze wyposażył na wyprawę dziesięciu ludzi i dał im szesnaście wielbłądów. Uczestnicy ekspedycji zabrali również ze sobą łódź ogromnych rozmiarów, którą ciągnęli na saniach w nadziei, że dotrą do obszaru wodnego. W zamian za finansowe wsparcie Franka odkryte morze miało zostać nazwane jego imieniem. „Times” publikował najświeższe informacje o przebiegu kolejnych etapów podróży. Jednakże jakiś czas temu po członkach wyprawy zaginął wszelki słuch. Zaczęły krążyć nawet pogłoski, że podzielili los poprzedników i ponieśli śmierć na Wielkiej Pustyni Wiktorii. – Sądzisz, że ich straciliśmy? – spytał Reed. Frank dorastał, słuchając historii o aborygenach, którzy według podań zamieszkiwali ten ogromny, niezbadany region; fantastycznych powiastek o Krainie Snów, gdzie czary i cuda zdarzały się co dnia, oraz legend o duchach przodków, którzy toczyli walki z mitycznymi bestiami, takimi jak nocny potwór Yowie czy Tęczowy Wąż. Opowiadania te wydawały się białemu człowiekowi zbyt niesamowite, by mógł w nie uwierzyć. Jednak Frank zawsze twierdził, że muszą zawierać ziarnko prawdy. A skoro w tej dzikiej głuszy żyli rdzenni mieszkańcy Australii, niewykluczone, że mógł tam również przetrwać biały człowiek.
– Jeszcze o nich usłyszymy, John – rzekł Frank. – Bądź spokojny. Reed pociągnął łyk piwa. – Co sądzisz o nowej barmance? – spytał. Frank zauważył ją, gdy tylko wszedł do lokalu. Pub był usytuowany na obrzeżach Cameron Town, opodal miejsca gdzie główna ulica miasta łączyła się z wiejską drogą zwaną Traktem Camerona. Gdy Frank przybył tu późnym popołudniem, zaskoczył go widok wielu koni i gigów na podwórzu. Pub Finnegana był spokojnym lokalem. Droższy od innych w okolicy, gromadził elegancką klientelę, głównie zamożnych hodowców, którzy przychodzili tu, żeby się napić w spokoju i ciszy. Postrzygaczy i parobków obsługiwano w robotniczym pubie Faceya po drugiej stronie ulicy. Nieczęsto zdarzało się, żeby podwórze u Finnegana było tak zatłoczone jak tego październikowego popołudnia. Zdumienie Franka stało się jednak jeszcze większe, gdy stwierdził, że w środku nie ma wolnych miejsc. – To z jej powodu – wyjaśnił Reed, wskazując głową barmankę, która nalewała whisky przy drugim końcu baru. – Zaczęła pracować tutaj sześć tygodni temu. I od tamtej pory stary Joe Finnegan nie może narzekać na zastój w interesie. Frank uważnie się przyjrzał tej blisko czterdziestoletniej i niezbyt szczupłej kobiecie o zupełnie przeciętnej urodzie. Fason jej prostej sukienki z pewnością nie został zaprojektowany z myślą o pobudzaniu męskiej wyobraźni. Gdy podawała drinki i inkasowała pieniądze od klientów, Frank nie dostrzegł u niej typowej dla barmanek zalotności. Uznał, że nie ma w niej nic niezwykłego ani pociągającego. – Naprawdę z jej powodu zgromadził się tutaj taki tłum? – spytał zdumiony. – Nazywa się Ivy Dearborn – rzekł Reed. – Ma szczególny dar przyciągania ludzi. – Co masz na myśli? – Gdy nie obsługuje klientów, robi szkice. Czy widzisz leżący obok kasy blok rysunkowy oraz ołówek? Obserwuj ją. Za chwilę zacznie portretować któregoś z gości. – Płacą jej za to? – Ależ skąd! Nie robi tego dla pieniędzy! I nie przyjmuje zamówień! Zawsze wybór tematu należy do niej. Nigdy nie wiadomo, kogo będzie rysować ani w jaki sposób to zrobi. Jest też karykaturzystką i nie zawsze jej prace są pochlebne dla osoby, którą portretuje. Twierdzi, że przedstawia ludzi tak, jak ich widzi. Żebyś zobaczył moją podobiznę! Tłusty miś koala o leniwym spojrzeniu! Frank roześmiał się głośno. – A więc wygląda na to, że jej prace są wiernymi kopiami rzeczywistości, nie sądzisz, John? – Nie mów tego zawczasu. Właśnie ciebie rysuje. – Mnie?! – Wpadłeś jej w oko, gdy tylko wszedłeś do lokalu. Dotychczas Frank dostrzegał jedynie stojącą przed nim whisky. Był całkowicie zaabsorbowany losami wyprawy, a także nowinami, które musiał obwieścić Paulinie. Nie mógł też zapomnieć o Hughu Westbrooku, na którego się natknął w Melbourne, ani o dziewczynie, która miała mu pomóc w opiece nad chłopcem. Ta młoda kobieta pokazała mu
akt własności ziemi nabytej trzydzieści siedem lat temu przez jej dziadków. Zaintrygowała Franka, choć nie był w stanie stwierdzić, czy dokument jest nadal ważny. Zawsze szukał jakiejś przyciągającej uwagę czytelników historii i teraz zastanawiał się, czy stary akt notarialny nie okazałby się takim właśnie interesującym tematem. – Idź i poproś Ivy, żeby pokazała ci twój portret. Nie jesteś ciekawy, jak ona cię widzi? Frank domyślał się, w jaki sposób barmanka mogła go przedstawić. Nie miał złudzeń co do własnej aparycji. Miał trzydzieści cztery lata, był niski i łysiał, kobiety rzadko się za nim oglądały. W zeszłym roku zrobiono mu podczas jarmarku karykaturę. Został na niej przedstawiony jako dumnie stąpająca papuga kakadu z cygarem w dziobie. – Jest samotna – kontynuował Reed. – Wynajmuje pokój u Mary Smith. Każdy z obecnych tu mężczyzn próbował umówić się z nią na randkę, ale bezskutecznie. Spytałem Finnegana, czy potajemnie z nią sypia, ale zaklinał się, że nie. Twierdził, że ich znajomość nie wykracza poza stosunki służbowe. Dla kogo ona siebie oszczędza? Frank przyglądał się kobiecie, która zawzięcie machała ołówkiem, rysując coś w szkicowniku. Pracowała w skupieniu. Nie dostrzegał w jej oczach cienia służalczości, która świadczyłaby o nadziei na napiwek. Rysowanie zdawało się całkowicie ją pochłaniać. Wreszcie skończyła i podała szkic siedzącemu za barem Paddy’emu Malloyowi, którego sportretowała. Wszyscy zgromadzili się wokół niego, żeby obejrzeć podobiznę. Nagle rozległ się krzyk: – Spójrzcie, co ona ze mną zrobiła! To zniewaga! To niegodziwość! – Dobry Boże! – rzekł John Reed. – Jak sądzisz, co mogło tak oburzyć biedaka? John i Frank również podeszli do rozsierdzonego Irlandczyka. – Nie zniosę tego! – wykrzykiwał. Frank ponad jego ramieniem rzucił okiem na szkic i stwierdził, że barmanka narysowała wysokiego ptaka podobnego do żurawia, w meloniku i z monoklem w oku, który łudząco przypominał Malloya. – Daj spokój, Paddy – rzucił jeden z jego przyjaciół. – Ona nie miała złych zamiarów. – Żądam, żeby ją zwolniono z pracy! Domagam się, żeby ta kobieta natychmiast się stąd wyniosła! – Spokojnie, panie Malloy. – Finnegan zbliżył się do zagniewanego gościa, wycierając ręce w fartuch. – Jestem pewien, że panna Dearborn nie zamierzała sprawić panu przykrości. To przecież tylko zabawa. – Jeśli natychmiast nie zwolni pan tej... – Uspokój się – przerwał Frank wściekłemu Malloyowi. – Co się stało z twoim poczuciem humoru? Musisz przyznać, że autorka rysunku uchwyciła pewne podobieństwo. – Och, tak sądzisz? Zobaczymy, jak tobie się spodoba ta zabawa, gdy obejrzysz własny portret. – Zgarnął z baru stos papierów i zaczął je przeglądać. – Jestem przekonany, że ciebie również narysowała. Z pewnością nie oszczędziła żadnego z nas. Frank spojrzał na barmankę, która nie wydawała się ani rozbawiona, ani zdenerwowana.
Przyłapał się na tym, że podziwia jej starannie upięte na czubku głowy piękne rude włosy. Napotkał jej oczy i poczuł, że oblewa się rumieńcem. Nagle stracił ochotę na oglądanie wykonanego przez nią swojego portretu. – Nie zawracaj sobie tym głowy, Malloy – rzekł. Zamierzał odejść, ale John Reed zatrzymał go ze śmiechem. – Zaczekaj, Frank. Nie rób nam zawodu. Przekonajmy się, jak ta pani cię widzi. Ktoś rzucił dowcip z tyłu sali i wszyscy się roześmiali. Angus McCloud, ponury Szkot, odezwał się z drugiego końca baru: – Dziewczyna prawdopodobnie potrzebowała zaledwie pół kartki papieru, żeby cię narysować, Downs! – A oto i twoja podobizna! – rzekł w końcu Malloy, lecz gdy przyjrzał się szkicowi, zaraz zrzedła mu mina. Frank nie chciał oglądać rysunku, ale zdziwiła go reakcja Malloya oraz innych mężczyzn, którzy nagle zamilkli. – A to heca, Downs! – zauważył któryś z gości. – Chciałbyś tak wyglądać! Frank nigdy nie widział swojego portretu przedstawionego w tak pochlebny sposób. Twarz, choć podobna, była doskonalsza niż w rzeczywistości. Ivy wiernie odtworzyła jego oczy, ale włosom i brodzie w jakiś subtelny i tajemniczy sposób dodała urody. Frank nie mógł się oprzeć wrażeniu, że na rysunku jest niemal przystojny! Podniósł wzrok na barmankę, która pracowicie wycierała kontuar, a potem ponownie spojrzał na szkic. W pubie wciąż zalegała cisza. Odchrząknął i powiedział: – Nie rozumiem, co cię tak rozsierdziło, Malloy. Ta dama jest najwyraźniej bardzo utalentowana. Irlandczyk odsunął na bok swój portret i sięgnął po drinka. Inni mężczyźni powrócili do stolików, miejsc przy barze i przerwanych rozmów. Frank podniósł szklankę z whisky, a John Reed szturchnął go łokciem. – Założę się, że wpadłeś jej w oko – stwierdził. Frank nie wiedział, co o tym sądzić. Powoli sączył drinka i usiłował ustalić dalszy plan działania. Przede wszystkim powinien zawiadomić Paulinę. Zatrważała go jednak myśl o przekazaniu jej nowin dotyczących spotkania z Westbrookiem, ślicznej opiekunki, którą przyszły szwagier wiózł ze sobą do domu, chłopca o imieniu Adam oraz licznych komentarzy, jakie w ciągu ostatnich kilku dni wywołało zachowanie Hugha. Próbował też skoncentrować uwagę na losach wyprawy i zastanowić się nad koniecznością wysłania ekipy ratunkowej. Lecz wszystkie jego myśli powracały w końcu do Ivy Dearborn i do tego, co mógł oznaczać schlebiający mu portret. – Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, ale przyjechał pan Downs – rzekła Elsie, wchodząc do łazienki. Paulina sięgnęła po szlafrok. – Dziękuję, Elsie. Powiedz mu, że zaraz do niego przyjdę. Frank nalał sobie drinka i rozejrzał się po pokoju siostry, który przywodził mu na myśl
damski kufer po eksplozji. Wszędzie leżały ubrania – porozkładane na krzesłach i na sofie suknie, porozrzucane na tureckim dywanie plisowane i koronkowe części garderoby oraz porozwieszane wokół wstążki. Frank wiedział, że to ślubna wyprawa siostry. Spodziewał się astronomicznego rachunku od krawcowej, ale skoro Paulina była dzięki temu szczęśliwa, postanowił, że w ogóle o tym nie wspomni. Jeszcze zanim zobaczył siostrę, poczuł gorącą parę i silną woń perfum. Najej widok pomyślał jak zwykle: „Mój Boże, jakaż ona jest piękna!” Miał słabość do wysokich kobiet. A barmanka u Finnegana, której zachowanie wciąż analizował w myślach, też nie była niska. – Frank, kochanie – powiedziała Paulina, całując go w policzek – mam nadzieję, że przywozisz dobre nowiny. Był rad, że siostra zamierza poślubić Hugha Westbrooka. Wiedział, że jako jedyna żona w kolonii Wiktoria będzie mogła być pewna swojego męża. Hugh Westbrook nie należał do kobieciarzy. Wszyscy wiedzieli, że ma tylko jedną wielką namiętność – Merindę. – Musiałem użyć dyplomacji i złożyć obietnicę wynajęcia najlepszej orkiestry w Melbourne, a także zaproponować horrendalne wprost honorarium, ale twojemu życzeniu stanie się zadość. W końcu nadszedł z Londynu list z informacją, że wielka Lydia zgodziła się wystąpić na twoim ślubie. – Och, Frank! Dziękuję! – wykrzyknęła Paulina, ściskając brata. – Teraz już wszystko ułoży się doskonale. Jak ja zdołam wytrzymać te sześć miesięcy! Frank roześmiał się i pokręcił głową. Był pewien, że Paulina nie będzie miała trudności z wypełnieniem sobie czasu. Niebawem miały się odbyć zawody o Puchar Melbourne, którym towarzyszył bal u gubernatora, a także szereg przyjęć i polowań. Wkrótce potem wypadały święta Bożego Narodzenia i jak co roku państwo Ormsby wydawali w Strathfield wielką fetę; przygotowaniom Paulina poświęcała każdą wolną chwilę. Na Nowy Rok zaplanowany był bal maskowy, urządzany przez Colina i Christinę MacGregorów w Kilmarnock, po którym zwykle organizowane były liczne pikniki i letnie wycieczki nad morze. Paulina przy toaletce rozczesywała włosy. – Zaprosiłam dzisiaj MacGregorów na kolację, Frank. Mam nadzieję, że nie wymkniesz się chyłkiem do klubu. – Przecież nie darzysz wielką sympatią tego małżeństwa. – To prawda, ale ich farma graniczy z Merindą i wkrótce będą moimi sąsiadami. Pomyślałam więc, że muszę zacząć zaskarbiać sobie ich przyjaźń. – Skoro mowa o Merindzie... Wyjeżdżając z Melbourne, natknąłem się na Hugha. Frank zauważył, że na samą wzmiankę o narzeczonym zabarwiły się jej policzki, a oczy zaiskrzyły. – Och, powiedz, czy Hugh jest już w drodze powrotnej do domu? Zazdrościł Westbrookowi. Wątpił, by wzmianka o nim wywołała kiedykolwiek tak gwałtowną reakcję u jakiejś kobiety. Znowu pomyślał o swojej pochlebnej podobiźnie. Dlaczego barmanka narysowała go w taki sposób, skoro wszystkich innych karykaturowała? Próbował porozmawiać z nią przed wyjściem z lokalu, ale była zajęta obsługiwaniem tłumu