COŚ BYŁO NIE TAK.
Czuła to wyraźnie i nie potrafiła
się bronić przed falą ogarniającego ją
przerażenia. Ból pojawił się nagle i
teraz promieniował z brzucha. Upuściła
filiżankę z kawą, którą trzymała w ręce.
Usłyszała, jak roztrzaskuje się na
kawałki. Zataczając się, z wysiłkiem
wyszła z idealnie urządzonego pokoju
dziecięcego. Wszystko było już
przygotowane i nic nie mogło pójść nie
tak - tego by nie przeżyła.
Dziewczynka, która miała przyjść na
świat, była dla niej wszystkim. Tak
długo o to walczyli.
Po pięciu krokach ból uderzył
ponownie. Był jak potężny cios w plecy,
rozprzestrzeniał się jak płomień,
sięgając w dół, w stronę miednicy.
Odebrało jej dech w piersiach i oparła
się ręką o ścianę, żeby nie upaść na
podłogę.
Dobry Boże, co się dzieje? Było na
to o wiele za wcześnie.
I w dodatku była sama.
Równocześnie uderzyła ją myśl, że w
ciągu ostatnich dni dziecko nie
poruszało się tak jak wcześniej.
Musiała jakoś dojść do sypialni, gdzie
był
telefon.
Dokładnie w chwili gdy dotarła do
progu sypialni i zobaczyła podwójne
łóżko, pojawiło się parcie. Uczucie było
zupełnie takie, jakby musiała iść do
toalety.
Oszołomiona, zdarła z siebie
spodnie i majtki. Nie do końca mieściło
jej się w głowie, że właśnie rodzi, sama
w domu. Coś takiego nigdy nie przyszło
jej na myśl, mimo najróżniejszych,
przerażających scenariuszy, które sobie
wyobrażała. Między jednym skurczem a
drugim pomyślała, że powinna
przynajmniej spróbować dotrzeć do
łóżka, jednak dokładnie w chwili gdy
udało jej się wczołgać do pokoju, na
dywan, i podźwignąć na czworaki,
pojawiła się główka dziecka. Nie miała
żadnego wpływu na przebieg porodu:
rodziła jak zwierzę, wydobywając z
siebie dźwięki, o jakie nigdy by siebie
nie podejrzewała. Wzięła dziecko na
ręce i wypuściła powietrze, zlana
potem po strasznym wysiłku.
Dziecko było już na świecie i
wszystko poszło dobrze.
Poradziła sobie zupełnie sama,
choć od dawna drżała na myśl o tym,
jak to będzie. Teraz była dumna, że
udało jej się zachować spokój. Powoli
zaczynała się uspokajać. Jej policzki
były wilgotne od potu i łez. Czy odważy
się policzyć paluszki u rąk i nóg? A
jeśli jakichś brakuje? Nie była już taka
młoda jak na pierwsze dziecko. Nagle
wstrząsnęło nią uczucie, że coś tu się
nie zgadza.
Było cicho.
Dlaczego dziecko nie krzyczy?
Ogarnęła ją panika. Có-
reczka leżała i w ogóle się nie
poruszała. Dotykała deli-katnego
ciałka, ale nie było żadnej reakcji.
Ostrożnie pochyliła się nad dzieckiem,
dotknęła ustami jego malut-kich
usteczek i wdmuchnęła w nie powietrze.
Robiła to desperacko, równocześnie
zdecydowanymi ruchami uciskała
klatkę piersiową, aby pobudzić serce.
Uniosła dziewczynkę do góry i
potrząsnęła nią, zrozpaczona;
zwiotczała główka poruszała się
wprzód i w tył.
- Obudź się! Obudź! - wrzeszczała,
nie dopuszczając do siebie myśli, że
może jest już za późno.
Ta świadomość ją sparaliżowała.
Z trudem wciągała powietrze do płuc.
Nagle zaczęła oddychać bardzo, bardzo
szybko i poczuła, że zaraz straci
przytomność.
Gdy zrobiła już wszystko, co było
w jej mocy, i nie zobaczyła żadnych
oznak życia, powoli opuściła dziecko i
osunęła się na podłogę, prosto w kałużę
krwi. Jej ciało drżało w
niekontrolowany sposób i leżała tak,
zrozpaczona, aż pochłonęła ją
ciemność.
WIELKI CZWARTEK, 21
kwietnia
- DOPIERO GDY POGODZISZ
SIĘ z tym, że twoje dziecko odeszło,
będziesz w stanie pójść dalej. To
wszystko jest kwestią podjęcia decyzji i
być może nadeszła już pora, byś ją
podjęła.
Agnes Dahlén nie chciała patrzeć
tej kobiecie w oczy.
Wyglądała przez okno na spowitą
w szarej mgle stolicę, pulsującą życiem,
pełną zestresowanych ludzi, z których
każdy dokądś zmierzał. Ona sama miała
wrażenie, że jej życie zamarło w
bezruchu. Nie potrafiła po prostu
odpuścić i iść dalej; to za bardzo bolało.
Jej spojrzenie powróciło do pokoju,
musnęło ciemnobrązowe zasłony.
Zastanawiała się, po co w ogóle zadaje
sobie trud i przychodzi do tej
psychoterapeutki w Södermalm. Nie
czuła się dzięki temu ani szczęśliwsza,
ani mądrzejsza, co najwyżej uboższa. Po
tych ostatnich słowach wręcz
nienawidziła swojej terapeutki.
Dobrze było móc pozwolić sobie
na takie uczucia i na to, by tak myśleć.
Zresztą sama terapeutka powiedziała, że
nie ma złych uczuć i że chodzi przecież o
to, by pozwolić im wydostać się na
zewnątrz, nie dusić ich w sobie. Podczas
pierwszych wizyt kobieta po prostu
siedziała i nic nie mówiła. Wyglądała
poważnie. Jedynym dźwiękiem było
intensywne, złowróżbne tykanie zegara.
Po trzech kwadransach rozlegał się
dzwonek, krótki, ostry ton, który
oznaczał dla Agnes tysiąc koron mniej. I
to niezależnie od tego, czy ona albo
terapeutka odezwały się chociaż jednym
słowem.
A teraz nagle ta kobieta w
ogromnych okularach otworzyła usta i
wypluła z siebie wyrok. To było
ostatnie, co Agnes miała ochotę
usłyszeć.
- A tak w ogóle, zastanawiałaś się
już nad tym, jak będzie z tym warsztatem
radzenia sobie z żalem po utracie, na
który się zapisałaś? Myślę, że dobrze by
ci zrobiło, gdybyś na niego poszła -
ciągnęła dalej terapeutka.
Agnes kurczowo ścisnęła torebkę i
z irytacją zerknęła na zegar. Teraz, gdy
naprawdę potrzebowała sygnału
kończącego sesję, oczywiście nie mogła
się go doczekać.
Ironia losu.
- Masz męża i córkę, którzy cię
potrzebują. Są przy tobie.
Skup się zamiast tego na nich.
Spróbuj przekształcić twoje poczucie
utraty w siłę do działania, zanim
odrzucisz ich z powodu czegoś, czego
nigdy nie będziesz mogła mieć. Agnes,
proszę, spójrz na mnie - poprosiła
terapeutka.
Agnes bardzo niechętnie spojrzała
kobiecie w oczy i zobaczyła, że jej
źrenice są duże i patrzą na nią błagalnie.
Nic nie odpowiedziała. Czekała, co
powie dalej.
- Agnes, co czujesz, kiedy mówię
do ciebie te słowa?
Że nie masz dzieci i dlatego nic nie
rozumiesz. I że zostałaś
psychoterapeutką, bo byłaś taka
cholernie nieudana.
- Agnes, widzę, że jesteś zła.
- Mmm - mruknęła, czując, jak
gotuje się z wściekłości, ale nie była w
stanie nic z siebie wykrztusić.
- Rozumiem, że zmagasz się z
silnymi uczuciami. Pozwól im się
wydostać na zewnątrz. To dobrze, że
reagujesz.
Moim zadaniem jest pomóc ci
sobie z nimi poradzić, żebyś była w
stanie pójść dalej. Myślę, że musisz
pozwolić temu chłopcu odejść, to jedyne
rozwiązanie.
Dzwoń, dzwonku. Dzwoń, do
diabła!
- Muszę już iść - odparła zamiast
tego Agnes i spośród kwitków,
tamponów, kosmetyków i kluczy
rozsypanych bezładnie w torebce
wygrzebała portfel. Znalazła dwa
banknoty po pięćset koron i położyła je
na zrobionym na szydełku obrusie.
Unikała wzroku terapeutki, szybko się
podniosła i ruszyła w stronę drzwi.
Jednak gdy już naciskała klamkę,
zawahała się. Czy to naprawdę mądre
uciekać od tego, co trudne?
Zastanawiała się właśnie, czy powinna
coś powiedzieć, gdy zadzwonił
dzwonek. Szybko zamknęła za sobą
drzwi, ignorując słowa pożegnania,
które dotarły do niej z gabinetu.
Niemal zbiegła po schodach na
parter. Dopiero gdy znalazła się na
brukowanej ulicy, przed budynkiem z
czerwonej cegły, odetchnęła głęboko.
Nie była pewna, w którą stronę powinna
pójść. Niezdecydowana, ruszyła wąską
uliczką w stronę Mosebacke, skręciła i
zatrzymała się gwałtownie za rogiem.
Powoli osunęła się na ziemię, chowając
twarz w dłoniach. Łzy płynęły jej przez
palce i spływały pod koszulę. Mijali ją
ludzie. Co tam, niech sobie patrzą,
myślała. Po paru minutach spróbowała
nad sobą zapanować. Nagle poczuła się
głupio na myśl o tym, że po prostu tu
siedzi i się nad sobą użala. Zerknęła
ukradkiem między palcami, by
sprawdzić, czy jest sama.
Właśnie przechodził obok niej
jakiś mężczyzna ubrany w moro, z
pitbulterierem. Dopiero gdy znaleźli się
poza zasięgiem jej wzroku, podniosła
się i strząsnęła niewidoczny brud z
ubrania. Zawróciła i postanowiła ruszyć
długimi, wąskimi schodami w stronę
Slussen. Po drodze zignorowała kobietę
w średnim wieku, która rozpaczliwie
usiłowała jej wcisnąć ostatni numer
„Situation Stockholm”. Nie była nawet
w stanie poczuć wyrzutów sumienia, że
nie wsparła bezdomnych, kupując
gazetę.
Siedząc w metrze jadącym na
zachód, zdążyła doprowadzić się do
porządku, nim dotarła do Alvik. Tam
przesiadła się do tramwaju do Nockeby.
Stare, dobre wagony zastąpiono
nowymi, nowoczesnymi i
praktyczniejszymi.
Nieprzyjemne w nich było to, że
ostre, intensywne oświetlenie
eksponowało nawet najmniejszą
zmarszczkę czy też - jak w jej przypadku
- zaczerwienione od płaczu oczy.
Dostrzegła sąsiadkę, z którą
absolutnie nie miała ochoty teraz
rozmawiać, i szybko opadła na siedzenie
trochę dalej.
Potem przymknęła oczy i pogrążyła
się w marzeniach.
Wyobrażała sobie, jak biegnie,
goniąc Nicole, na pełnej kwiatów łące
w środku lata. Gdy wreszcie dogoniła
córkę, przewróciła ją, potoczyły się w
trawę i udawały, że ze sobą walczą.
Trochę dalej, na rozłożonym kocu,
siedzieli Tobbe i Adam i wołali do nich,
że pora już coś przekąsić. Zaczęły się
ścigać, która pierwsza dobiegnie do
koca, i Nicole aż zapiała ze szczęścia,
gdy wygrała. Obraz zamarł w bezruchu i
stał się czarno-biały.
Życie potoczyło się nie tak, jak
planowała, i nie miała pojęcia, jak się w
nim odnaleźć. Mimo wszystkich tych lat,
które upłynęły, nie potrafiła zmienić
obrazu tego, jak według niej powinno
wyglądać życie. Brakowało jej syna.
Nie wiedziała, jak się zmusić, by
przestać o nim myśleć.
Otworzyła oczy i zawiedziona
stwierdziła, że dojechała już na
przystanek na Ålstensgatan. Wysiadła.
Zobaczyła salon fryzjerski i pomyślała,
że minęło już o wiele za dużo czasu,
odkąd ostatnio robiła coś z włosami.
Ale nowa fryzura niczego przecież nie
zmieni. Odczekała, aż tramwaj pojedzie
dalej, by móc bezpiecznie przejść przez
tory. Powoli ruszyła ulicą i poczuła
nęcący zapach pizzy. Uświadomiła
sobie, że umiera z głodu, ale nie weszła
do pizzerii. Minęła przecznicę i tęsknie
zajrzała w wielką witrynę piekarni.
Zobaczyła dekorację z pisanek
pomalowanych w jaskrawe kolory,
kurczaczki z marcepanu do połowy
zalane czekoladą i bezy w torebkach. To
przeważyło. Weszła i kupiła ćwierć kilo
pieczywa z orzechami włoskimi, po
czym wybrała najsłodsze, najbardziej
kuszące ciastka, które zjadła w drodze
do domu.
Rozejrzała się, przechodząc przez
ulicę. Powoli ruszyła wzdłuż słynnych
białych, funkcjonalistycznych
szeregowców, tworzących zygzaki po
obu stronach ulicy. Domki Pera Albina
były urocze, ale sama nie potrafiła sobie
wyobrazić, że mogłaby tak skromnie
mieszkać. Co prawda były premier Per
Albin Hansson mieszkał tutaj sam, lecz
jego dom był
większy niż pozostałe
dziewięćdziesiąt trzy. Agnes skręciła w
stronę bliźniaka przy Hackspettsvägen,
na który z Tobbem zamienili mieszkanie
w centrum. Tobbe machał do niej z
kuchennego okna. Weszła do domu i ze
zdumieniem stwierdziła, że jedzenie jest
już gotowe.
- Cześć! Kupiłam chleb -
powiedziała, odkładając torebkę na
ławę w przedpokoju. Od razu zauważyła
list od swojego przyrodniego brata,
Simona. Natychmiast go wyrzuciła,
nawet nie otwierając koperty. Że też
wciąż mu się chciało, po tych
wszystkich latach.
- Cześć! Przyszłaś w idealnym
momencie. Zrobiłem zupę rybną - odparł
Tobbe dzierżący w rękach duży garnek,
który postawił przed nią na stole.
Gdy uniósł pokrywkę i zamieszał,
pokój wypełnił się zapachem szafranu.
- Wspaniale, jestem strasznie
głodna - odparła Agnes, zsunęła buty i
usiadła na swoim miejscu.
Tobbe pomachał pytająco butelką
wina. W odpowiedzi z aprobatą kiwnęła
głową. Była zmęczona po całym dniu
pracy w klinice ginekologicznej szpitala
w Danderyd. Miała serdecznie dość tej
pracy i sama nie rozumiała, dlaczego nie
szuka dla siebie czegoś nowego albo nie
myśli o studiowaniu położnictwa. Po
prostu jakoś się nie składało.
Wizyta u terapeutki nie poprawiła
jej humoru. Równie dobrze może wypić
kieliszek wina. Tobbe podał jedzenie i
usiadł naprzeciwko niej.
- Nicole jest u Carro, ale obiecała,
że będzie w domu najpóźniej o szóstej.
Czyli kwadrans temu - stwierdził,
drapiąc się po krótkim zaroście.
Nie zdążył już nic dodać, gdy
otworzyły się drzwi.
- Wiem, że się spóźniłam.
Przepraszam! - Nicole odstawiła torbę i
odwiesiła kurtkę.
- Cześć, kochanie! Jesteś głodna?
Chodź, siadaj! - powiedziała Agnes,
czując, jak ogarnia ją chęć, by przytulić
córkę i przesunąć palcami po jej
długich, kręconych włosach.
Powstrzymała się jednak, bo
wiedziała, że Nicole przestała lubić
takie rzeczy już trzynaście lat temu.
Agnes cierpliwie odczekała, aż
Nicole również usiądzie przy stole.
- Chciałabym coś powiedzieć.
Telefon komórkowy zaczął
wibrować i Tobbe oraz Nicole zerwali
się od stołu, żeby zaspokoić ciekawość.
- Proszę, moglibyście chwilę
zaczekać - poprosiła niecierpliwie
Agnes, patrząc Nicole w oczy. - Aż tak
strasznie wam się chyba nie spieszy?
- Stało się coś? Strasznie się
dąsasz - odparła Nicole.
Agnes nie odpowiedziała.
- Chcę wam coś powiedzieć.
Nicole spuściła wzrok, a Tobbe
spojrzał pytająco z drugiej strony stołu.
- Nie będę długo przynudzać, chcę
tylko powiedzieć, że podjęłam ważną
decyzję. Decyzję, co do której
obiecałam samej sobie, że nigdy nawet
nie będę się nad nią zastanawiać, i
wydawało mi się, że nigdy nie będę na
nią gotowa. Ale zmieniłam zdanie.
Agnes z irytacją stwierdziła, że
trzęsą jej się ręce i nic nie potrafi na to
poradzić. Wzięła głęboki oddech i
ciągnęła dalej:
- Ze względu na was i oczywiście
na samą siebie postanowiłam porzucić
nadzieję, że kiedykolwiek odnajdziemy
Adama. Pogodziłam się z tym, że go nie
ma i nigdy nie będzie częścią naszej
rodziny. Strasznie mi z tym ciężko, ale
muszę to zrobić, żeby móc pójść dalej,
zanim stracę wszystko inne, co mi
pozostało.
Tobbe i Nicole otworzyli ze
zdumienia usta i spojrzeli po sobie.
Agnes nie była pewna, czy rozumieją, co
powiedziała.
Sama przez cały czas instynktownie
czuła, że terapeutka ma rację. Jedynym
słusznym wyjściem było przestać myśleć
o Adamie. Nie dało się już dłużej kręcić
w kółko i żyć nadzieją, że kiedyś wróci.
I właśnie ta świadomość tak strasznie ją
bolała. Pękało jej serce, gdy myślała o
tym, że nigdy więcej nie zobaczy
swojego synka, za którym tak bardzo
tęskniła.
Tego, którego nosiła w brzuchu i
którego urodziła.
Wspomnienie o nim przenikało
każdą komórkę jej ciała. Ale upłynęło
już przecież szesnaście lat od tego
brzemiennego w skutki dnia w Brantevik
w Skanii. Adam już nigdy nie wróci.
Agnes sama nie wiedziała, jakiej
się po nich spodziewała reakcji. Tobbe
nadal siedział w milczeniu i wydawał
się zamyślony. Zauważyła, że nie zaczął
nawet jeść.
COŚ BYŁO NIE TAK. Czuła to wyraźnie i nie potrafiła się bronić przed falą ogarniającego ją przerażenia. Ból pojawił się nagle i teraz promieniował z brzucha. Upuściła filiżankę z kawą, którą trzymała w ręce. Usłyszała, jak roztrzaskuje się na kawałki. Zataczając się, z wysiłkiem wyszła z idealnie urządzonego pokoju dziecięcego. Wszystko było już przygotowane i nic nie mogło pójść nie tak - tego by nie przeżyła. Dziewczynka, która miała przyjść na świat, była dla niej wszystkim. Tak długo o to walczyli. Po pięciu krokach ból uderzył ponownie. Był jak potężny cios w plecy,
rozprzestrzeniał się jak płomień, sięgając w dół, w stronę miednicy. Odebrało jej dech w piersiach i oparła się ręką o ścianę, żeby nie upaść na podłogę. Dobry Boże, co się dzieje? Było na to o wiele za wcześnie. I w dodatku była sama. Równocześnie uderzyła ją myśl, że w ciągu ostatnich dni dziecko nie poruszało się tak jak wcześniej. Musiała jakoś dojść do sypialni, gdzie był telefon. Dokładnie w chwili gdy dotarła do progu sypialni i zobaczyła podwójne łóżko, pojawiło się parcie. Uczucie było zupełnie takie, jakby musiała iść do
toalety. Oszołomiona, zdarła z siebie spodnie i majtki. Nie do końca mieściło jej się w głowie, że właśnie rodzi, sama w domu. Coś takiego nigdy nie przyszło jej na myśl, mimo najróżniejszych, przerażających scenariuszy, które sobie wyobrażała. Między jednym skurczem a drugim pomyślała, że powinna przynajmniej spróbować dotrzeć do łóżka, jednak dokładnie w chwili gdy udało jej się wczołgać do pokoju, na dywan, i podźwignąć na czworaki, pojawiła się główka dziecka. Nie miała żadnego wpływu na przebieg porodu: rodziła jak zwierzę, wydobywając z siebie dźwięki, o jakie nigdy by siebie nie podejrzewała. Wzięła dziecko na
ręce i wypuściła powietrze, zlana potem po strasznym wysiłku. Dziecko było już na świecie i wszystko poszło dobrze. Poradziła sobie zupełnie sama, choć od dawna drżała na myśl o tym, jak to będzie. Teraz była dumna, że udało jej się zachować spokój. Powoli zaczynała się uspokajać. Jej policzki były wilgotne od potu i łez. Czy odważy się policzyć paluszki u rąk i nóg? A jeśli jakichś brakuje? Nie była już taka młoda jak na pierwsze dziecko. Nagle wstrząsnęło nią uczucie, że coś tu się nie zgadza. Było cicho. Dlaczego dziecko nie krzyczy? Ogarnęła ją panika. Có-
reczka leżała i w ogóle się nie poruszała. Dotykała deli-katnego ciałka, ale nie było żadnej reakcji. Ostrożnie pochyliła się nad dzieckiem, dotknęła ustami jego malut-kich usteczek i wdmuchnęła w nie powietrze. Robiła to desperacko, równocześnie zdecydowanymi ruchami uciskała klatkę piersiową, aby pobudzić serce. Uniosła dziewczynkę do góry i potrząsnęła nią, zrozpaczona; zwiotczała główka poruszała się wprzód i w tył. - Obudź się! Obudź! - wrzeszczała, nie dopuszczając do siebie myśli, że może jest już za późno. Ta świadomość ją sparaliżowała. Z trudem wciągała powietrze do płuc.
Nagle zaczęła oddychać bardzo, bardzo szybko i poczuła, że zaraz straci przytomność. Gdy zrobiła już wszystko, co było w jej mocy, i nie zobaczyła żadnych oznak życia, powoli opuściła dziecko i osunęła się na podłogę, prosto w kałużę krwi. Jej ciało drżało w niekontrolowany sposób i leżała tak, zrozpaczona, aż pochłonęła ją ciemność. WIELKI CZWARTEK, 21 kwietnia - DOPIERO GDY POGODZISZ SIĘ z tym, że twoje dziecko odeszło, będziesz w stanie pójść dalej. To wszystko jest kwestią podjęcia decyzji i być może nadeszła już pora, byś ją
podjęła. Agnes Dahlén nie chciała patrzeć tej kobiecie w oczy. Wyglądała przez okno na spowitą w szarej mgle stolicę, pulsującą życiem, pełną zestresowanych ludzi, z których każdy dokądś zmierzał. Ona sama miała wrażenie, że jej życie zamarło w bezruchu. Nie potrafiła po prostu odpuścić i iść dalej; to za bardzo bolało. Jej spojrzenie powróciło do pokoju, musnęło ciemnobrązowe zasłony. Zastanawiała się, po co w ogóle zadaje sobie trud i przychodzi do tej psychoterapeutki w Södermalm. Nie czuła się dzięki temu ani szczęśliwsza, ani mądrzejsza, co najwyżej uboższa. Po tych ostatnich słowach wręcz
nienawidziła swojej terapeutki. Dobrze było móc pozwolić sobie na takie uczucia i na to, by tak myśleć. Zresztą sama terapeutka powiedziała, że nie ma złych uczuć i że chodzi przecież o to, by pozwolić im wydostać się na zewnątrz, nie dusić ich w sobie. Podczas pierwszych wizyt kobieta po prostu siedziała i nic nie mówiła. Wyglądała poważnie. Jedynym dźwiękiem było intensywne, złowróżbne tykanie zegara. Po trzech kwadransach rozlegał się dzwonek, krótki, ostry ton, który oznaczał dla Agnes tysiąc koron mniej. I to niezależnie od tego, czy ona albo terapeutka odezwały się chociaż jednym słowem. A teraz nagle ta kobieta w
ogromnych okularach otworzyła usta i wypluła z siebie wyrok. To było ostatnie, co Agnes miała ochotę usłyszeć. - A tak w ogóle, zastanawiałaś się już nad tym, jak będzie z tym warsztatem radzenia sobie z żalem po utracie, na który się zapisałaś? Myślę, że dobrze by ci zrobiło, gdybyś na niego poszła - ciągnęła dalej terapeutka. Agnes kurczowo ścisnęła torebkę i z irytacją zerknęła na zegar. Teraz, gdy naprawdę potrzebowała sygnału kończącego sesję, oczywiście nie mogła się go doczekać. Ironia losu. - Masz męża i córkę, którzy cię potrzebują. Są przy tobie.
Skup się zamiast tego na nich. Spróbuj przekształcić twoje poczucie utraty w siłę do działania, zanim odrzucisz ich z powodu czegoś, czego nigdy nie będziesz mogła mieć. Agnes, proszę, spójrz na mnie - poprosiła terapeutka. Agnes bardzo niechętnie spojrzała kobiecie w oczy i zobaczyła, że jej źrenice są duże i patrzą na nią błagalnie. Nic nie odpowiedziała. Czekała, co powie dalej. - Agnes, co czujesz, kiedy mówię do ciebie te słowa? Że nie masz dzieci i dlatego nic nie rozumiesz. I że zostałaś psychoterapeutką, bo byłaś taka cholernie nieudana.
- Agnes, widzę, że jesteś zła. - Mmm - mruknęła, czując, jak gotuje się z wściekłości, ale nie była w stanie nic z siebie wykrztusić. - Rozumiem, że zmagasz się z silnymi uczuciami. Pozwól im się wydostać na zewnątrz. To dobrze, że reagujesz. Moim zadaniem jest pomóc ci sobie z nimi poradzić, żebyś była w stanie pójść dalej. Myślę, że musisz pozwolić temu chłopcu odejść, to jedyne rozwiązanie. Dzwoń, dzwonku. Dzwoń, do diabła! - Muszę już iść - odparła zamiast tego Agnes i spośród kwitków, tamponów, kosmetyków i kluczy
rozsypanych bezładnie w torebce wygrzebała portfel. Znalazła dwa banknoty po pięćset koron i położyła je na zrobionym na szydełku obrusie. Unikała wzroku terapeutki, szybko się podniosła i ruszyła w stronę drzwi. Jednak gdy już naciskała klamkę, zawahała się. Czy to naprawdę mądre uciekać od tego, co trudne? Zastanawiała się właśnie, czy powinna coś powiedzieć, gdy zadzwonił dzwonek. Szybko zamknęła za sobą drzwi, ignorując słowa pożegnania, które dotarły do niej z gabinetu. Niemal zbiegła po schodach na parter. Dopiero gdy znalazła się na brukowanej ulicy, przed budynkiem z czerwonej cegły, odetchnęła głęboko.
Nie była pewna, w którą stronę powinna pójść. Niezdecydowana, ruszyła wąską uliczką w stronę Mosebacke, skręciła i zatrzymała się gwałtownie za rogiem. Powoli osunęła się na ziemię, chowając twarz w dłoniach. Łzy płynęły jej przez palce i spływały pod koszulę. Mijali ją ludzie. Co tam, niech sobie patrzą, myślała. Po paru minutach spróbowała nad sobą zapanować. Nagle poczuła się głupio na myśl o tym, że po prostu tu siedzi i się nad sobą użala. Zerknęła ukradkiem między palcami, by sprawdzić, czy jest sama. Właśnie przechodził obok niej jakiś mężczyzna ubrany w moro, z pitbulterierem. Dopiero gdy znaleźli się poza zasięgiem jej wzroku, podniosła
się i strząsnęła niewidoczny brud z ubrania. Zawróciła i postanowiła ruszyć długimi, wąskimi schodami w stronę Slussen. Po drodze zignorowała kobietę w średnim wieku, która rozpaczliwie usiłowała jej wcisnąć ostatni numer „Situation Stockholm”. Nie była nawet w stanie poczuć wyrzutów sumienia, że nie wsparła bezdomnych, kupując gazetę. Siedząc w metrze jadącym na zachód, zdążyła doprowadzić się do porządku, nim dotarła do Alvik. Tam przesiadła się do tramwaju do Nockeby. Stare, dobre wagony zastąpiono nowymi, nowoczesnymi i praktyczniejszymi. Nieprzyjemne w nich było to, że
ostre, intensywne oświetlenie eksponowało nawet najmniejszą zmarszczkę czy też - jak w jej przypadku - zaczerwienione od płaczu oczy. Dostrzegła sąsiadkę, z którą absolutnie nie miała ochoty teraz rozmawiać, i szybko opadła na siedzenie trochę dalej. Potem przymknęła oczy i pogrążyła się w marzeniach. Wyobrażała sobie, jak biegnie, goniąc Nicole, na pełnej kwiatów łące w środku lata. Gdy wreszcie dogoniła córkę, przewróciła ją, potoczyły się w trawę i udawały, że ze sobą walczą. Trochę dalej, na rozłożonym kocu, siedzieli Tobbe i Adam i wołali do nich, że pora już coś przekąsić. Zaczęły się
ścigać, która pierwsza dobiegnie do koca, i Nicole aż zapiała ze szczęścia, gdy wygrała. Obraz zamarł w bezruchu i stał się czarno-biały. Życie potoczyło się nie tak, jak planowała, i nie miała pojęcia, jak się w nim odnaleźć. Mimo wszystkich tych lat, które upłynęły, nie potrafiła zmienić obrazu tego, jak według niej powinno wyglądać życie. Brakowało jej syna. Nie wiedziała, jak się zmusić, by przestać o nim myśleć. Otworzyła oczy i zawiedziona stwierdziła, że dojechała już na przystanek na Ålstensgatan. Wysiadła. Zobaczyła salon fryzjerski i pomyślała, że minęło już o wiele za dużo czasu, odkąd ostatnio robiła coś z włosami.
Ale nowa fryzura niczego przecież nie zmieni. Odczekała, aż tramwaj pojedzie dalej, by móc bezpiecznie przejść przez tory. Powoli ruszyła ulicą i poczuła nęcący zapach pizzy. Uświadomiła sobie, że umiera z głodu, ale nie weszła do pizzerii. Minęła przecznicę i tęsknie zajrzała w wielką witrynę piekarni. Zobaczyła dekorację z pisanek pomalowanych w jaskrawe kolory, kurczaczki z marcepanu do połowy zalane czekoladą i bezy w torebkach. To przeważyło. Weszła i kupiła ćwierć kilo pieczywa z orzechami włoskimi, po czym wybrała najsłodsze, najbardziej kuszące ciastka, które zjadła w drodze do domu. Rozejrzała się, przechodząc przez
ulicę. Powoli ruszyła wzdłuż słynnych białych, funkcjonalistycznych szeregowców, tworzących zygzaki po obu stronach ulicy. Domki Pera Albina były urocze, ale sama nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłaby tak skromnie mieszkać. Co prawda były premier Per Albin Hansson mieszkał tutaj sam, lecz jego dom był większy niż pozostałe dziewięćdziesiąt trzy. Agnes skręciła w stronę bliźniaka przy Hackspettsvägen, na który z Tobbem zamienili mieszkanie w centrum. Tobbe machał do niej z kuchennego okna. Weszła do domu i ze zdumieniem stwierdziła, że jedzenie jest już gotowe. - Cześć! Kupiłam chleb -
powiedziała, odkładając torebkę na ławę w przedpokoju. Od razu zauważyła list od swojego przyrodniego brata, Simona. Natychmiast go wyrzuciła, nawet nie otwierając koperty. Że też wciąż mu się chciało, po tych wszystkich latach. - Cześć! Przyszłaś w idealnym momencie. Zrobiłem zupę rybną - odparł Tobbe dzierżący w rękach duży garnek, który postawił przed nią na stole. Gdy uniósł pokrywkę i zamieszał, pokój wypełnił się zapachem szafranu. - Wspaniale, jestem strasznie głodna - odparła Agnes, zsunęła buty i usiadła na swoim miejscu. Tobbe pomachał pytająco butelką wina. W odpowiedzi z aprobatą kiwnęła
głową. Była zmęczona po całym dniu pracy w klinice ginekologicznej szpitala w Danderyd. Miała serdecznie dość tej pracy i sama nie rozumiała, dlaczego nie szuka dla siebie czegoś nowego albo nie myśli o studiowaniu położnictwa. Po prostu jakoś się nie składało. Wizyta u terapeutki nie poprawiła jej humoru. Równie dobrze może wypić kieliszek wina. Tobbe podał jedzenie i usiadł naprzeciwko niej. - Nicole jest u Carro, ale obiecała, że będzie w domu najpóźniej o szóstej. Czyli kwadrans temu - stwierdził, drapiąc się po krótkim zaroście. Nie zdążył już nic dodać, gdy otworzyły się drzwi. - Wiem, że się spóźniłam.
Przepraszam! - Nicole odstawiła torbę i odwiesiła kurtkę. - Cześć, kochanie! Jesteś głodna? Chodź, siadaj! - powiedziała Agnes, czując, jak ogarnia ją chęć, by przytulić córkę i przesunąć palcami po jej długich, kręconych włosach. Powstrzymała się jednak, bo wiedziała, że Nicole przestała lubić takie rzeczy już trzynaście lat temu. Agnes cierpliwie odczekała, aż Nicole również usiądzie przy stole. - Chciałabym coś powiedzieć. Telefon komórkowy zaczął wibrować i Tobbe oraz Nicole zerwali się od stołu, żeby zaspokoić ciekawość. - Proszę, moglibyście chwilę zaczekać - poprosiła niecierpliwie
Agnes, patrząc Nicole w oczy. - Aż tak strasznie wam się chyba nie spieszy? - Stało się coś? Strasznie się dąsasz - odparła Nicole. Agnes nie odpowiedziała. - Chcę wam coś powiedzieć. Nicole spuściła wzrok, a Tobbe spojrzał pytająco z drugiej strony stołu. - Nie będę długo przynudzać, chcę tylko powiedzieć, że podjęłam ważną decyzję. Decyzję, co do której obiecałam samej sobie, że nigdy nawet nie będę się nad nią zastanawiać, i wydawało mi się, że nigdy nie będę na nią gotowa. Ale zmieniłam zdanie. Agnes z irytacją stwierdziła, że trzęsą jej się ręce i nic nie potrafi na to poradzić. Wzięła głęboki oddech i
ciągnęła dalej: - Ze względu na was i oczywiście na samą siebie postanowiłam porzucić nadzieję, że kiedykolwiek odnajdziemy Adama. Pogodziłam się z tym, że go nie ma i nigdy nie będzie częścią naszej rodziny. Strasznie mi z tym ciężko, ale muszę to zrobić, żeby móc pójść dalej, zanim stracę wszystko inne, co mi pozostało. Tobbe i Nicole otworzyli ze zdumienia usta i spojrzeli po sobie. Agnes nie była pewna, czy rozumieją, co powiedziała. Sama przez cały czas instynktownie czuła, że terapeutka ma rację. Jedynym słusznym wyjściem było przestać myśleć o Adamie. Nie dało się już dłużej kręcić
w kółko i żyć nadzieją, że kiedyś wróci. I właśnie ta świadomość tak strasznie ją bolała. Pękało jej serce, gdy myślała o tym, że nigdy więcej nie zobaczy swojego synka, za którym tak bardzo tęskniła. Tego, którego nosiła w brzuchu i którego urodziła. Wspomnienie o nim przenikało każdą komórkę jej ciała. Ale upłynęło już przecież szesnaście lat od tego brzemiennego w skutki dnia w Brantevik w Skanii. Adam już nigdy nie wróci. Agnes sama nie wiedziała, jakiej się po nich spodziewała reakcji. Tobbe nadal siedział w milczeniu i wydawał się zamyślony. Zauważyła, że nie zaczął nawet jeść.