andzia3382

  • Dokumenty184
  • Odsłony69 825
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów256.9 MB
  • Ilość pobrań38 518

Dziewczyna z zegarem zamiast serca - Peter Swanson

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Dziewczyna z zegarem zamiast serca - Peter Swanson.pdf

andzia3382 EBooki Swanson Peter
Użytkownik andzia3382 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 136 stron)

O książce Klimat noir, pulp fiction i całkiem niezła literacka zabawa Tik-tak…​ Tik-tak… Tik-tak… Ten dźwięk nie zwiastuje niczego dobrego… George Foss nie powinien był przyzwyczajać się do swojego normalnego życia. Dwadzieścia lat spokoju nie powinno uśpić jego czujności. Być może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej, a spotkana przy barze kobieta nie wywróciłaby jego życia do góry nogami. Liana Decter. Pamiętał ją jako śliczną studentkę, swoją największą miłość, która trwała tylko pół roku. I zakończyła się śmiercią Liany. Przynajmniej teoretycznie, bo już przed laty George odkrył, że w trumnie spoczywa nie to ciało, obok którego codziennie się budził. Od razu więc jest pewny, że czekają go kłopoty. Bo Liana – zaraz… jak ona się teraz nazywa? - doskonale wiedziała, gdzie go znaleźć. I nie wróciła, aby tylko wspominać przeszłość… Powieść wkrótce zostanie sfilmowana.

PETER SWANSON Autor dwóch cenionych powieści, a także licznych opowiadań, wywiadów i utworów poetyckich. Jego podejście do literatury jest dość niekonwencjonalne – obecnie pracuje nad serią sonetów zainspirowanych pięćdziesięcioma trzema filmami Alfreda Hitchcocka.

Dla Charlene A także pamięci mego ukochanego dziadka, Arthura Gladstone’a Ellisa (1916–2012), najwspanialszego człowieka i znakomitego pisarza

PROLOG Zmierzchało, ale gdy George skręcił na wyboisty podjazd, zobaczył żółtą policyjną taśmę, która nadal okalała posiadłość. Zaparkował saaba, lecz zostawił włączony silnik. Próbował nie myśleć o dniu, gdy po raz ostatni był w tym domu ukrytym niemal na pustkowiu w New Essex. Żółtą taśmę rozciągnięto szerokim łukiem między sosnami, a czerwono-białą zaklejono na krzyż frontowe drzwi. Wyłączył silnik. Przestała działać klimatyzacja i George prawie natychmiast poczuł duszący upał. Słońce stało nisko na niebie, a ciężkie korony sosen potęgowały wrażenie mroku. Wysiadł z samochodu. Wilgotne powietrze pachniało morzem, a w oddali rozlegał się krzyk mew. Ciemnobrązowy budynek stapiał się z otaczającym go lasem. Jego wysokie okna były równie mroczne jak brudny siding. Prześlizgnął się pod żółtą taśmą z napisem: POLICJA – WSTĘP WZBRONIONY i poszedł na tyły domu. Miał nadzieję dostać się do środka przez przesuwane szklane drzwi na zbutwiałym tarasie. Gdyby były zamknięte, rozbiłby szybę kamieniem. Zamierzał przeszukać szybko dom, by znaleźć dowody, które policja mogła przeoczyć. Przesuwane drzwi zaklejono policyjnymi nalepkami, ale nie zostały zamknięte na klucz. Wszedł do zimnego domu, spodziewając się, że sparaliżuje go strach, a tymczasem poczuł surrealistyczny spokój jak we śnie. Będę wiedział, czego szukam, kiedy to znajdę. Było jasne, że policja przetrząsnęła dokładnie całą posiadłość. W kilku miejscach pozostały ślady proszku do zdejmowania odcisków palców. Ze stolika do kawy zniknęły akcesoria narkomana. Skierował się do głównej sypialni we wschodnim skrzydle domu. Nie był w tym pokoju nigdy przedtem i otwierając drzwi, spodziewał się bałaganu. Tymczasem zastał tam względny porządek. W dużym pomieszczeniu z niskim sufitem stało wielkie łoże zasłane kwiecistą pościelą. Naprzeciwko łóżka znajdowały się dwie niskie komody przykryte szklanymi płytami. Pod brudnymi taflami leżały wyblakłe zdjęcia z polaroidu. Z przyjęć urodzinowych, uroczystości wręczania dyplomów. Otworzył szuflady, ale niczego w nich nie znalazł. Tylko stare ubrania, szczotki do włosów, zapakowane nadal w pudełka buteleczki perfum. Wszystko pachniało kurzem i naftaliną. Wyłożone dywanem schody prowadziły na dół. Gdy mijał podest przy frontowych drzwiach, starał się usilnie nie przywoływać obrazu, który utkwił mu w pamięci. Ale wpatrywał się dłuższą chwilę w miejsce, gdzie upadło ciało, gdzie skóra ofiary straciła swoją naturalną barwę. U podnóża schodów skręcił w lewo do dużej zagospodarowanej piwnicy pachnącej stęchlizną i pozbawionej okien. Próbował zapalić światło, ale elektryczność była wyłączona. Wyjął z tylnej kieszeni niewielką latarkę i oświetlił nią piwnicę. W centrum pomieszczenia stał piękny, stary stół bilardowy wyłożony czerwoną tkaniną zamiast zielonej, z rozrzuconymi przypadkowo kulami. W narożniku w głębi znajdował się wysoki bar z kilkoma taboretami i dużym lustrem z wygrawerowanym logo GEORGE DICKEL TENNESSEE WHISKEY. Przed lustrem wisiała długa pusta półka, na której, jak sądził, musiały kiedyś stać szeregiem butelki alkoholu, dawno już opróżnione i wyrzucone. Będę wiedział, czego szukam, kiedy to znajdę. Wrócił na górę i rozejrzał się po dwóch mniejszych sypialniach, szukając jakiegokolwiek dowodu, że ostatnio z nich korzystano, ale na próżno. Policjanci robili z pewnością to samo, zabrali wszystko, co mogło mieć znaczenie, ale musiał zjawić się tu osobiście. Wiedział, że trafi na ślad. Wiedział, że ona na pewno coś zostawiła. Dostrzegł to w salonie, wśród książek, na półce na wysokości oczu. Tom w twardej białej oprawie obłożony w plastik, jakby należał kiedyś do biblioteki. Stał pośród innych książek, w większości technicznych. Były tam poradniki żeglarskie. Przewodniki turystyczne. Stare wydanie dziecięcej

encyklopedii. Znalazły się i powieści – w miękkich okładkach. I klasyka sensacji. Michael Crichton. Tom Clancy. Dotknął grzbietu książki. Tytuł i nazwisko autorki zostały wypisane cienką i elegancką czerwoną czcionką: Rebeka Daphne du Maurier. Była to jej ulubiona książka. Jedyna, którą lubiła. Dała mu egzemplarz, kiedy się poznali. Na pierwszym roku studiów. Czytała mu jej fragmenty na głos w akademiku w mroźne zimowe noce. Znał je na pamięć. Wziął książkę z półki i przesunął palcem po krawędziach kartek. Otworzyła się na stronie szóstej. Dwa zdania były otoczone starannie wykreślonymi liniami. Pamiętał, że tak to robiła. Nie używała kolorowych markerów. Nie podkreślała tekstu. Zakreślała liniami słowa, zdania i akapity. George nie od razu przeczytał zaznaczony fragment. Książka nie otworzyła się przypadkiem, lecz dlatego, że między kartki została włożona pocztówka, nieco już pożółkła ze starości. Nikt na niej niczego nie napisał. Odwrócił ją i zobaczył kolorowe zdjęcie ruin Majów, które stały na porośniętym krzakami zboczu, na tle oceanu. Była to stara pocztówka, ze zbyt błękitnym oceanem i zbyt zieloną trawą. Odwrócił ją ponownie i przeczytał napis: Ruiny Majów w Tulum. Quintana Roo. Meksyk.

ROZDZIAŁ​ 1 W piątek, pięć po piątej po południu, George Foss poszedł prosto ze swego biura do tawerny Jack Crow’s. Bostońskie powietrze było lepkie od fali upałów. Spędził ostatnie trzy godziny pracy nad skrupulatną korektą kontraktu ilustratora, a potem wpatrywał się tępo przez okno w błękitną mgiełkę na niebie nad miastem. Nie znosił późnego lata tak samo, jak inni bostończycy nie lubili długich zim w Nowej Anglii. Osowiałe drzewa, żółkniejące parki i długie wilgotne noce sprawiały, że tęsknił za rześką jesienną pogodą i zdatnym do oddychania powietrzem, dzięki któremu odzież nie przyklejała mu się do skóry i nie bolały go kości. Przeszedł kilka przecznic do Jack Crow’s najwolniej jak mógł, mając nadzieję, że nie przepoci sobie koszuli. Samochody przeciskały się przez wąskie uliczki Back Bay, bostończycy próbowali uciec od zaduchu miasta. Większość mieszkańców dzielnicy zamierzała napić się pierwszego wieczornego drinka w barach w Wellfleet, Edgartown lub Kennebunkport albo w innym położonym niezbyt daleko nadmorskim miasteczku. George’a zadowalała tawerna Jack Crow’s, gdzie drinki serwowano przeciętne, ale klimatyzacja, którą obsługiwał żyjący w Stanach Franko-Kanadyjczyk, nastawiona była zawsze na temperaturę zamrażarki. Cieszył się też, że zobaczy Irene. Widział ją ostatnio ponad dwa tygodnie temu, na przyjęciu u ich wspólnego znajomego. Prawie ze sobą nie rozmawiali, a gdy George wyszedł pierwszy, spojrzała na niego z udawanym gniewem. Zaczął się wtedy zastanawiać, czy ich przerywany związek przeżywa znów jeden z okresowych kryzysów. Znał Irene od piętnastu lat. Poznali się w redakcji czasopisma, gdzie nadal pracował. Była zastępcą redaktora, a on zajmował się rachunkowością. Praca księgowego w znanym literackim czasopiśmie wydawała się idealna dla kogoś z pisarskim zacięciem, ale bez talentu. Teraz George był dyrektorem tego tonącego okrętu, podczas gdy Irene robiła karierę w rozwijającym się coraz prężniej dziale internetowym „The Boston Globe”. Przez dwa lata byli idealną parą. Ale potem nastąpiło trzynaście lat coraz rzadszych powrotów, wzajemnych pretensji, sporadycznych zdrad i stale malejących oczekiwań. I choć dawno przestali uważać, że są zwyczajną parą, którą czeka zwyczajny los, przychodzili nadal do swego ulubionego baru, mówili sobie wszystko, od czasu do czasu sypiali ze sobą i wbrew wszelkim przeciwnościom stali się najlepszymi przyjaciółmi. Mimo to musieli co jakiś czas porozmawiać na temat statusu swego związku. Tego wieczoru George nie odczuwał takiej potrzeby. Nie miało to nic wspólnego z Irene. Pod wieloma względami jego stosunek do niej nie zmienił się od dziesięciu lat. Chodziło raczej o podejście do życia. Zbliżał się do czterdziestki i czuł, że jego świat traci powoli wszelkie barwy. Przekroczył już wiek, gdy mógł oczekiwać, że do szaleństwa się w kimś zakocha i założy rodzinę albo podbije świat, albo zdarzy się coś nieoczekiwanego, co wyrwie go z szarej egzystencji. Nigdy głośno o tym nie mówił – w końcu miał dobrą pracę, mieszkał w Bostonie, nie wypadały mu włosy – lecz ogarniał go marazm. Nie przystawał jeszcze przez zakładami pogrzebowymi, ale czuł, że od lat nie otworzyły się przed nim żadne perspektywy. Nie interesowały go nowe przyjaźnie ani związki. Zarabiał coraz więcej, ale jego entuzjazm do pracy osłabł. W przeszłości wydanie każdego numeru miesięcznika dawało mu poczucie dumy i sukcesu. Teraz rzadko czytywał publikowane w nim artykuły. Zbliżając się do tawerny, George zastanawiał się, w jakim nastroju będzie dziś Irene. Był pewien, że usłyszy o rozwiedzionym redaktorze z jej biura, który tego lata kilka razy próbował się z nią umówić. Może się zgodziła i są teraz ze sobą, a George został w końcu odstawiony na boczny tor? Zamiast się tym przejąć, zaczął rozmyślać, co zrobi z całym wolnym czasem. Czym go wypełni? I z kim? Przecisnął się przez drzwi z oszronionego szkła do tawerny i podążył wprost do ulubionego boksu. Potem zdał sobie sprawę, że musiał przejść tuż obok Liany Decter siedzącej w narożniku baru. W chłodniejszy wieczór, albo gdyby był w lepszym nastroju, rozejrzałby się zapewne po twarzach kilku stałych bywalców tawerny. Kiedyś, zauważywszy zgrabną samotną kobietę o jasnej cerze, pomyślałby

może podekscytowany, że to Liana. Od dwudziestu lat marzył i zarazem lękał się, że znów ją zobaczy. Wypatrywał jej na całym świecie. Przypominało mu ją wszystko: włosy stewardesy, bujne ciało kobiety na plaży, głos w nocnym programie jazzowym. Przez sześć miesięcy był nawet przekonany, że Liana została gwiazdą porno o pseudonimie Jean Harlot. Zadał sobie trud, by ustalić jej prawdziwą tożsamość. Okazała się córką pastora z Dakoty Północnej i nazywała się Carli Swenson. George usadowił się w swoim boksie, zamówił u kelnerki Trudy koktajl z whisky i wyjął ze sfatygowanej torby egzemplarz „The Boston Globe”. Specjalnie na tę okazję zostawił sobie krzyżówkę. Umówił się z Irene dopiero na szóstą. Rozwiązał krzyżówkę, sącząc drinka, potem niechętnie zajął się sudoku, a nawet układanką, zanim usłyszał za sobą znajome kroki Irene. – Proszę, zamieńmy się – powiedziała na powitanie, mając na myśli miejsca w boksie. W lokalu był tylko jeden telewizor, co zdarzało się rzadko w bostońskim barze, i Irene, ponieważ kibicowała drużynie Red Sox z większą lojalnością i zapałem niż George, chciała mieć lepszy widok. George wysunął się z boksu, pocałował Irene w kącik ust (pachniała kosmetykami Clinique i miętówkami) i usadowił się na ławce po drugiej stronie, z widokiem na dębowy bar i okna sięgające od podłogi do sufitu. Na zewnątrz było jeszcze jasno, różowy krąg słońca barwił na ulicy mury z piaskowca. Wpadające przez szyby światło sprawiło, że George zauważył nagle samotną kobietę w narożniku baru. Piła z kieliszka czerwone wino i czytała książkę. George poczuł skurcz w żołądku, bo wyglądała jak Liana. Dokładnie jak ona. Ale już wiele razy zdarzało mu się coś takiego. Spojrzał na Irene, która odwróciła się w stronę tablicy za barem, z wypisanymi daniami dnia i gatunkami piwa. Jak zwykle zaczesała krótkie blond włosy za uszy, zupełnie nie przejmując się upałem. Jej okulary, w kształcie kocich oczu, miały różowe oprawki. Czy zawsze takie nosiła? Zamówiwszy piwo Allagash White, Irene zapoznała George’a z dalszym ciągiem sagi rozwiedzionego redaktora. Poczuł ulgę, że ton jej głosu był swobodny i pojednawczy. Opowieści o redaktorze brzmiały anegdotycznie, lecz wyczuwał w nich niepokojącą nutę. Ten facet mógł być pulchnym piwoszem z końskim ogonem, ale oferował jej przynajmniej na przyszłość coś więcej niż drinki, śmiechy i bardzo sporadyczny seks, na które mogła liczyć z George’em. Słuchał jej, sącząc drinka, ale nie spuszczał wzroku z kobiety przy barze. Czekał na gest albo szczegół, który pozbawiłby go złudzenia, że patrzy w istocie na Lianę Decter, a nie jej ducha albo sobowtóra. Jeśli to była ona, zmieniła się. Nie jakoś wyraźnie, przybierając pięćdziesiąt kilogramów na wadze albo ścinając włosy, ale wyglądała inaczej, atrakcyjniej, jakby stała się w końcu tą wyjątkową pięknością, na którą zawsze się zapowiadała. Straciła dziewczęcą pulchność, uwydatniły się jej kości policzkowe, a blond włosy miała ciemniejsze, niż pamiętał. Im dłużej się w nią wpatrywał, tym bardziej był przekonany, że to ona. – Wiesz, że nie jestem zazdrosna, ale komu się tak przyglądasz? – powiedziała Irene, wykręcając szyję, by spojrzeć w kierunku wypełniającego się szybko baru. – To chyba koleżanka ze studiów. Nie jestem pewien. – Podejdź i zapytaj. Nie mam nic przeciwko temu. – Nie, nie ma sprawy. Prawie jej nie znałem – skłamał George, czując zaraz potem mrowienie na karku. Zamówili kolejne drinki. – Wygląda na dupka – stwierdził George. – Słucham? – Ten​ twój rozwodnik. – A, ciągle się nim przejmujesz. – Wysunęła się z boksu, by pójść do toalety, dzięki czemu George zyskał chwilę, by dokładniej przyjrzeć się Lianie. Przez moment zasłaniało mu ją dwóch młodych biznesmenów, którzy ściągali marynarki i luzowali krawaty, ale między ich sylwetkami mógł ją obserwować. Miała na sobie białą koszulę ze stójką, a jej włosy, nieco krótsze niż na studiach, zwisały

luźno z jednej strony twarzy, a z drugiej były zaczesane za ucho. Nie nosiła biżuterii, to akurat pamiętał. Dostrzegł jej nieprzyzwoicie kremową szyję i rumień na mostku. Odłożyła książkę i rozglądała się teraz po barze, jakby kogoś szukała. George czekał, aż wstanie i zacznie iść. Czuł, że dopóki nie zobaczy, jak się porusza, nie nabierze pewności, że to ona. Niczym pod wpływem jego myśli zsunęła się z miękkiego taboretu, odsłaniając przez chwilę udo. Gdy tylko dotknęła stopami podłogi i ruszyła w jego kierunku, nie miał już wątpliwości. To musiała być Liana. Widział ją po raz pierwszy, odkąd zaczął studia w Mather College, prawie dwadzieścia lat temu. Jej chód był niepowtarzalny. Kołysała powoli biodrami, trzymając wysoko głowę, jakby czegoś wypatrywała. George podniósł menu, by zasłonić twarz i wbił wzrok w nic nieznaczące słowa. Serce dudniło mu w piersi. Mimo klimatyzacji spociły mu się dłonie. Liana minęła go akurat w chwili, gdy Irene wślizgnęła się z powrotem do boksu. – Masz swoją przyjaciółkę. Nie chciałeś się przywitać? – Wciąż nie jestem pewien, czy to ona – odparł George, zastanawiając się, czy Irene słyszy nutę paniki w jego głosie. – Masz czas na następnego drinka? – spytała Irene. Zdążyła nałożyć w toalecie nową warstwę szminki. – Jasne – odparł George. – Ale chodźmy gdzie indziej. Przejdziemy się trochę, póki jest jasno. Irene dała znak kelnerowi, a George sięgnął po portfel. – Moja kolej, pamiętaj – stwierdziła Irene, wyciągając z bezdennej torebki kartę kredytową. Gdy płaciła rachunek, Liana znów przeszła obok nich. Tym razem George patrzył, jak się oddala, obserwując jej znajomy chód. Przybyło jej trochę ciała. Pomyślał, że na studiach była jego ideałem, ale teraz wyglądała nawet atrakcyjniej. Miała długie, smukłe nogi i bujne kształty, które kobieta zawdzięcza tylko genom, a nie ćwiczeniom, a ramiona białe niczym mleko. George wyobrażał sobie wiele razy tę chwilę, ale jakoś nigdy nie przewidział ciągu dalszego. Liana nie była po prostu jego dawną dziewczyną, która kiedyś złamała mu serce. Ale również, o ile się orientował, poszukiwaną przestępczynią, kobietą, której postępki kojarzyły się bardziej z grecką tragedią niż młodzieńczą lekkomyślnością. Zamordowała niewątpliwie jedną osobę, a prawdopodobnie dwie. George czuł na sobie ciężar zarówno moralnej odpowiedzialności, jak i niezdecydowania. – Idziesz? – Irene wstała i George ruszył za nią, gdy szła energicznie wzdłuż baru po malowanej drewnianej podłodze. Z głośników rozbrzmiewała piosenka Niny Simone Grzesznik. Gdy prześlizgnęli się przez frontowe drzwi, powitał ich wciąż wilgotny wieczór i ściana stęchłego, parnego powietrza. – Dokąd teraz? – spytała Irene. George znieruchomiał. – Nie wiem. Może po prostu mam ochotę pójść do domu. – W porządku – odparła Irene, po czym dodała, gdy George nadal się nie ruszał. – Albo zostaniemy tutaj w tej tropikalnej dżungli. – Przepraszam, ale niezbyt dobrze się czuję. Chyba wrócę do domu. – To z powodu tej kobiety przy barze? – Irene wyciągnęła szyję, by zajrzeć przez oszronioną szybę we frontowych drzwiach. – Nie jest tą, jak jej tam, szaloną dziewczyną z Mather? – Boże, nie – skłamał George. – Myślę, że już się pożegnam. George poszedł do domu. Zerwał się wiatr i świstał po wąskich uliczkach Beacon Hill. Nie był zimny, ale George rozłożył ramiona i czuł, jak pot paruje z jego skóry. Gdy dotarł do mieszkania, usiadł na pierwszym stopniu zewnętrznych schodów. Był zaledwie dwie przecznice od baru. Mógł wypić z nią drinka i dowiedzieć się, co sprowadza ją do Bostonu. Tak długo czekał, by ją zobaczyć, wyobrażając sobie tę chwilę, że teraz, gdy naprawdę się zjawiła, czuł się jak bohater horroru, który chwyta za klamkę drzwi w stodole i zaraz dostanie w głowę toporem. Był przerażony i po raz pierwszy od dziesięciu lat zapragnął papierosa. Czy ona przyszła do tawerny, żeby go

odnaleźć? A jeśli tak, to dlaczego? Każdego niemal innego wieczoru George wszedłby do swego mieszkania, nakarmiłby Norę i wpełznął do łóżka. Ale ciężki klimat tej sierpniowej nocy, w połączeniu z obecnością Liany w jego ulubionym barze, wróżył, że coś się wydarzy, a tego właśnie potrzebował. Wreszcie coś się działo, dobrego lub złego. Siedział wystarczająco długo, by uwierzyć, że musiała już wyjść z baru. Ile czasu mogła spędzić tam sama z lampką czerwonego wina? Postanowił wrócić. Jeśli wyszła, nie było mu już pisane jej spotkać. Jeśli została, przywita się z nią. Gdy wracał do Jack Crow’s, czuł na plecach cieplejszy i silniejszy powiew wiatru. Pchnął bez wahania drzwi tawerny i natychmiast zobaczył Lianę przy barze. Odwróciła głowę i spojrzała na niego. Jej oczy pojaśniały nieco, gdy go rozpoznała. Nigdy nie okazywała przesadnie emocji. – To jednak ty – stwierdził. – Owszem. Cześć, George. – Powiedziała to beznamiętnym tonem, jaki pamiętał sprzed lat, mimochodem, jakby widzieli się już tego dnia. – Zobaczyłem cię stamtąd. – Skinął głową w głąb tawerny. – Początkowo nie byłem pewien, czy to ty. Trochę się zmieniłaś, ale potem, przechodząc obok ciebie, nabrałem pewności. Zawróciłem w połowie ulicy. – Cieszę się – powiedziała. Wymawiała wyraźnie słowa, akcentując je na końcu. – Właściwie przyszłam tu… do tego baru… żeby cię znaleźć. Wiem, że mieszkasz w pobliżu. – O! – Dobrze, że mnie zauważyłeś. Nie wiem, czy odważyłabym się do ciebie podejść. Rozumiem, co musisz o mnie myśleć. – To jesteś lepsza ode mnie. Ja nie wiem, co o tobie myślę. – Chodzi mi o to, co się wydarzyło. – Nie zmieniła pozycji, odkąd wrócił do baru, ale jednym palcem stukała lekko w drewniany kontuar w rytm perkusji. – No tak, tamto – odparł George, niby szukając w banku pamięci tego, o czym mogła mówić. – Tak, tamto – powtórzyła jak echo i oboje się roześmiali. Liana przesunęła się nieco, by spojrzeć George’owi w oczy. – Powinnam się martwić? – Martwić? – Każesz mnie aresztować? Chluśniesz mi w twarz drinkiem? – Miała drobne zmarszczki w kącikach jasnoniebieskich oczu. To było coś nowego. – Policja jest już w drodze. Próbuję zyskać na czasie. – George nadal się uśmiechał, ale wyglądało to sztucznie. – Żartuję – dodał, gdy Liana nie od razu odpowiedziała. – Przecież wiem. Usiądziesz? Masz czas na drinka? – Właściwie… Zaraz się z kimś spotykam. – Kłamstwo przyszło mu łatwo. Z powodu jej bliskości, zapachu skóry, poczuł nagle zamęt w głowie i niemal zwierzęce pragnienie ucieczki. – Och, w porządku – odparła szybko Liana. – Ale muszę cię o coś zapytać. Chodzi o przysługę. – Dobrze. – Możemy​ się gdzieś spotkać? Może jutro. – Mieszkasz​ tutaj? – Nie, przyjechałam, żeby… Właściwie odwiedzam kogoś… To skomplikowane. Chciałabym z tobą porozmawiać. Zrozumiem, oczywiście, jeśli odmówisz. Minęło wiele czasu i… – Okay – przerwał jej George, mówiąc sobie w duchu, że później może zmienić zdanie. – To znaczy, że chcesz porozmawiać? – Jasne, spotkajmy się, póki jesteś w mieście. Obiecuję, że nie zadzwonię po federalnych. Chcę usłyszeć, co u ciebie. – Wielkie dzięki. Doceniam to. – Odetchnęła głęboko przez nozdrza i jej piersi uniosły się lekko.

Mimo płynącej z głośnika muzyki George usłyszał jakimś cudem, jak jej szeleszcząca biała koszula ociera się o skórę. – Skąd wiedziałaś, że tu mieszkam? – Znalazłam cię przez internet. To nie było takie trudne. – Przypuszczam, że nie używasz już imienia Liana? – Niektórzy tak do mnie mówią. Niewiele osób. Dla większości jestem teraz Jane. – Masz telefon komórkowy? Mam zadzwonić do ciebie później? – Nie mam komórki. Nigdy nie miałam. Możemy spotkać się znowu tutaj? Jutro. W południe. – George zauważył lekki ruch jej źrenic. Przyglądała mu się, próbując odczytać jego reakcję. A może sprawdzała, czy bardzo się zmienił. Posiwiały mu skronie, miał zmarszczki na czole i wokół ust. Ale był wciąż w relatywnie dobrej formie, nadal mógł uchodzić za przystojniaka. – Jasne – odparł. – Możemy umówić się tutaj. Mają otwarte w porze lunchu. – Nie​ jesteś przekonany. – Ale nie mówię nie. – Nie prosiłabym, gdyby to nie było ważne. – W porządku – powiedział George, myśląc znów, że może zawsze zmienić zdanie, że wyrażając zgodę, przesuwa tylko w czasie decyzję. Później pomyślał, że były w jego życiu chwile, gdy powiedziałby Lianie po prostu, iż jego zdaniem nie powinni się spotykać. Nie szukał sprawiedliwości ani zamknięcia sprawy i dlatego nie uważał, że powinien zawiadomić władze. Liana wpakowała się w kłopoty przed wielu laty. Ale były na tyle poważne, że od tamtej pory musiała uciekać. Już do końca życia. To oczywiste, że nie miała komórki. I że chciała spotkać się z nim w publicznym miejscu, w barze przy skrzyżowaniu w ruchliwej dzielnicy Bostonu, skąd mogła szybko się ulotnić. – Dobrze.​ Przyjdę – obiecał George. Uśmiechnęła​ się. – Będę tutaj w południe. – Ja​ też.

ROZDZIAŁ​ 2 Poznali się pierwszej nocy w college’u. Opiekun George’a, patykowaty, nerwowy student drugiego roku, niejaki Charlie Singh, przyprowadził kilku pierwszoroczniaków na imprezę do zatłoczonego baru McAvoy. George przecisnął się za nim po schodach na duszny taras z wysokim sufitem, z miejscami do siedzenia przy oknach i porysowaną drewnianą podłogą. Wypił kwaśne piwo i pogadał z Markiem Schumacherem, jednym ze studentów z jego wydziału. Mark ulotnił się, zostawiając George’a samego w tłumie przystojniaków z wyższych lat, którzy świetnie się bawili we własnym towarzystwie i wybuchali głośnymi salwami śmiechu. George postanowił wypić jeszcze jedno piwo i opuścić przyjęcie. Przepchnął się między flanelowymi koszulami do jednej z beczek. Gdy sięgał do kranika, ubiegła go jakaś dziewczyna. Pociągnęła za dźwignię, ale do jej umazanego szminką kufla wleciała tylko piana i powietrze. – Jest pusta – oznajmiła. Miała gładko przyczesane ciemnoblond włosy, przycięte na wysokości podbródka, i błękitne oczy, osadzone szeroko na trójkątnej twarzy. Te oczy wyglądały trochę niepokojąco, ale George pomyślał, że jest najładniejszą dziewczyną, jaką widział dotąd w college’u. – Jesteś pewna, że jest pusta? – Nie wiem – odparła, przeciągając samogłoski, co oznaczało, że nie była z Nowej Anglii. – Nigdy dotąd tego nie robiłam. A ty? George również, ale podszedł bliżej i wziął od niej kufel. – Myślę, że trzeba pociągnąć parę razy. Też nigdy nie próbowałem, ale widziałem, jak się to robi. – Też jesteś na pierwszym roku? – Tak – powiedział, gdy strumień piwa wylądował w połowie w jej kuflu, a w połowie na jego przegubie i rękawie koszuli. Resztę wieczoru spędzili razem, paląc przy otwartym oknie jej papierosy, a potem zwiedzając do późnej nocy kampus. Ściskali się pod kamiennym łukiem między kaplicą a głównym budynkiem administracji. George opowiedział jej, jak jego ojciec – syn farmera – wynalazł maszynę do uboju drobiu i uzyskał z jej sprzedaży więcej pieniędzy, niż jego dziadkowie zarobili przez całe życie na farmie. Ona powiedziała mu, że jej ojciec był prawnikiem z małego miasteczka, który szukał klientów wśród ofiar wypadków, a potem dodała, gdy wsunął jej rękę pod koszulę, że jest dziewczyną z południa linii demarkacyjnej Masona–Dixona i nie ma zamiaru uprawiać przypadkowego seksu tylko dlatego, że trafiła do college’u w Nowej Anglii. Oświadczyła to bardzo rzeczowym tonem, bez cienia nagany w głosie i jej niemal niewinna bezpośredniość, w połączeniu z miękkością bujnej piersi, której George dotykał przez chwilę przez cienki satynowy stanik, wystarczyła, by natychmiast się w niej zakochał. Odprowadziwszy ją do akademika, pobiegł niemal przez kampus, by położyć się do obcego jeszcze łóżka z wademekum dla studentów pierwszego roku. Znalazł w nim jej nazwisko i adres, ale nie było zdjęcia. Wpatrywał się w jej dane i puste miejsce, gdzie powinna być fotografia. Czuł, że nigdy dotąd nie spotkał takiej istoty. W przeciwieństwie do na przemian uległych i zadufanych w sobie członków jego rodziny wydawała się otwarta i mówiła tak, jakby słowa wyrażały bezpośrednio jej myśli. Gdy spotkali się przy beczce z piwem, wpatrywała się w George’a wyzywająco, a zarazem całkiem niewinnie, jakby dopiero przyszła na ten świat. Było w tym coś niemal zatrważającego. Przypomniał sobie, jak żarliwie go całowała, jak przywarła ustami do jego warg, jak zetknęły się ich języki, a jej ręka gładziła go po karku. Współlokator George’a, którego prawie nie znał, chrapał głośno w głębi pokoju. George dotknął swoich bokserek i niemal natychmiast miał wytrysk. Gdy obudził się następnego dnia, nie myślał o niezależności, college’u ani zajęciach, które miał wkrótce zacząć. Potrafił skupić się tylko na Lianie. Skacowany i zakręcony poszedł do stołówki Mather College i siedział tam samotnie przez trzy godziny, żeby mieć pewność, że ją zobaczy. Liana pojawiła się o jedenastej z koleżanką i podeszła od razu do lady z płatkami śniadaniowymi. Jej włosy były wilgotne

po kąpieli. Miała na sobie obcisłe spodnie w kolorze khaki i biały bawełniany sweterek. George’owi zaschło w ustach na jej widok. Nalał sobie kawy (uważając, że to bardziej wyrafinowany napój niż sok grejpfrutowy, który pił) i niby przypadkiem się na nią natknął, gdy napełniała miskę płatkami Froot Loops. – Cześć – powiedział, starając się, by jego głos brzmiał sennie i obojętnie. Przedstawiła go Emily, swojej współlokatorce, dziewczynie z prywatnej szkoły w Filadelfii, ubranej w spłowiałą koszulkę polo i spódniczkę do tenisa, po czym poprosiła, by się do nich przysiadł. Gdy to zrobił, Emily, okazując dyskrecję albo lekceważenie, opuściła ich, zjadłszy zaledwie pół miski grape- nuts. Liana i George spojrzeli na siebie. Pomyślał, że jest niepokojąco piękniejsza za dnia niż minionej nocy. W surowym świetle przestronnej stołówki jej skóra była czysta i gładka, a przejrzyste błękitne oczy miały szarozielony odcień. – Czekałem tu trzy godziny, żeby cię zobaczyć – przyznał George. Myślał, że się roześmieje, ale powiedziała tylko: – Cieszę​ się. – Zjadłem​ mnóstwo płatków. – Przyszłabym wcześniej, ale Emily prosiła, żebym na nią zaczekała, a potem ubierała się godzinę. Chyba jej nie polubię. Byli ze sobą przez następne trzy miesiące i choć oboje czynili wysiłki, by zawierać inne przyjaźnie i spędzać trochę czasu bez siebie, spotykali się niemal co wieczór, choćby tylko po to, by pocałować się w chłodnej, mrocznej kaplicy, w połowie drogi między ich akademikami. Liana była konsekwentna w kwestii uprawiania seksu – nie zamierzała zanadto się spieszyć – ale stopniowe ustępstwa doprowadziły do tego, że pewnej nocy pod koniec listopada znaleźli się oboje, nadzy i spięci, w łóżku George’a, gdy jego współlokator, Kevin, gdzieś wyszedł. – Okay – powiedziała, kiedy założył prezerwatywę, którą miał od czasów liceum. Wszedł​ w nią powoli, trzymając jedną rękę na jej talii, a drugą wsuwając pod udo. Uniosła miednicę, by wyjść mu na spotkanie, i odchyliła głowę, przygryzając wydatną dolną wargę. To ten widok bardziej niż ruch jej bioder sprawił, że George, ku swemu zawstydzeniu, niemal natychmiast miał wytrysk. Przeprosił ją, a ona roześmiała się i obdarzyła go głębokim pocałunkiem. Powiedziała, że to był jej pierwszy raz, ale na szczęście nie krwawiła. Pod koniec miesiąca, gdy Emily, skończywszy wcześniej sesję, wróciła do domu w Pensylwanii, George i Liana spędzili razem tydzień w jej pokoju w akademiku. Całe Wschodnie Wybrzeże nawiedziły tak silne burze śnieżne, że odroczono połowę końcowych egzaminów. George i Liana uczyli się, wypalali jednego camela za drugim, co jakiś czas wychodzili z akademika do stołówki i uprawiali seks. Wypróbowywali wszelkie pozycje, szukając sposobów, by George nie miał przedwczesnego wytrysku, a Liana jak najłatwiej osiągała orgazm. Każdego dnia odkrywali nowy ląd ukryty za niskimi drzwiami ich pokoju. Intensywność tego tygodnia wprawiała George’a w nieznośny niemal smutek. Przeczytał wystarczająco dużo książek, by wiedzieć, że młodzieńcza miłość zdarza się tylko raz, i pragnął, by nigdy się nie skończyła. Miał rację: ten tydzień spędzony z Lianą na wąskim łóżku, nie większym ani wygodniejszym niż łóżko polowe, na zawsze wrył mu się w pamięć. Od​ tamtej pory szukał czegoś podobnego. Zdali​ egzaminy, a skorupa jasnego lodu, która przez jakiś czas trzymała w okowach świat, stopniała, zamieniając się w błotnistą maź. Dwa dni przed Bożym Narodzeniem pożegnali się i wyjechali do domów, Liana samochodem, a George pociągiem. Liana​ dała George’owi numer telefonu rodziców na Florydzie, ale błagała, żeby nie dzwonił. – Nie​ ma praktycznie szans, żebyś mnie tam zastał – oświadczyła. – Naprawdę, nie zawracaj sobie głowy. Gdy się dowiedzą, że z college’u dzwoni do mnie jakiś chłopak, będę musiała odpowiadać na tysiąc pytań. Odeślą mnie tutaj w pasie cnoty.

– Mówisz​ poważnie? – Tak​ – odparła ze swoim wyraźnym południowym akcentem, który nigdy mu nie pasował do dziewczyny z Florydy. Kojarzył to miejsce z surferami i kabrioletami, ale ona twierdziła, że młodzież z jej miasteczka, Sweetgum – w każdym razie biali, nie Meksykanie czy Murzyni – słucha muzyki country i jeździ pick-upami. – Możesz​ zadzwonić do mnie – zaproponował George, zapisując numer telefonu rodziców. – Dobrze. Ale​ nie zadzwoniła. A gdy​ wrócił w styczniu do Mather College, usłyszał nowiny. Liana​ nie wróci do Connecticut. Popełniła​ samobójstwo w swoim domu na Florydzie.

ROZDZIAŁ​ 3 Kwadrans​ przed południem George był pierwszym klientem w Jack Crow’s. Bar ten nie uległ jeszcze powszechnej w mieście modzie, by serwować późne śniadanie, i była to jedna z wielu rzeczy, które George w nim lubił. Nawet w weekendy otwierali dopiero w porze lunchu. Za drzwiami nikt nie ustawiał się w kolejce, by zamówić jajka na grzance z sosem holenderskim i krwawą mary za dziesięć dolarów. W kącie nie grało trio jazzowe. Nawet​ o wczesnej porze w Jack Crow’s było zimno jak w zamrażarce. Lizol cuchnął tylko nieco intensywniej niż stęchłe piwo. George nie dostrzegł żadnych kelnerek, podszedł więc do baru i zamówił butelkę newcastle. – Wcześnie​ się zjawiłeś – zauważył właściciel, wracając do krojenia w plasterki cytryny. – Mam​ dość upału, Max. – To​ tak jak ja. Na​ barze leżała wygnieciona gazeta. George zabrał ją ze sobą do boksu w głębi sali i zajął miejsce, z którego mógł obserwować drzwi. Rozłożył gazetę, ale nie mógł się skupić na tekście, zerkając ciągle w kierunku wejścia. Gdy skończył piwo, było dziesięć po dwunastej. Frontowe drzwi otworzyły się trzy razy – najpierw weszła para młodych Japończyków z walizkami na kółkach, następnie listonosz, który rzucił pospiesznie na ladę owinięty gumką plik przesyłek. Potem pojawił się stały klient, niejaki Lawrence. George uniósł nieco wyżej gazetę, by go nie zauważył, ale ten podążył natychmiast na swoje ulubione miejsce za barem, najbliżej kuchni. George​ wstał, by zamówić kolejne piwo. Jedna z kelnerek, Kelly, stała teraz za barem, czyszcząc szklanki. Gdy George zbliżał się do niej, zadzwonił telefon wiszący za nią na ścianie. Podniosła słuchawkę i wsunęła ją pod brodę. George słyszał, jak mówi: – Jack​ Crow’s, w czym mogę pomóc? – Przerwała, podnosząc wzrok na George’a. – Tak, znam go. Właśnie na niego patrzę. Chwileczkę. – Wyciągnęła rękę w kierunku George’a w chwili, gdy doszedł do kontuaru. – Jakaś pani. Do pana. – Wzruszyła ramionami, podając mu słuchawkę. George​ odebrał ją, wiedząc, kto dzwoni. – Halo? – Cześć,​ George. Mówi Liana. – Wszystko​ w porządku? – Tak,​ ale dzisiaj się nie spotkamy. To długa historia. Pożyczyłam samochód znajomej i nie wiem, gdzie się teraz podziewa. Pewnie nie możesz do mnie przyjechać? – Gdzie​ jesteś? – W New​ Essex. Wiesz, gdzie to jest? – Jasne.​ Na północnym wybrzeżu. Byłem tam. – Masz​ samochód? Podjechałbyś tutaj? George​ odniósł wrażenie, że drży jej głos. I mówiła nienormalnie szybko. – Dobrze​ się czujesz? – Nic​ mi nie jest. Po prostu nie mam samochodu. – Masz​ kłopoty? – Jak​ to wczoraj powiedziałeś? Nie mówię nie. Coś w tym rodzaju. Nie będę cię okłamywała. Mam trochę problemów… nie akurat w tym momencie, ale w ogóle… i miałam nadzieję, że wyświadczysz mi przysługę. Gdy​ George nie od razu odpowiedział, spytała: – Jesteś​ tam jeszcze? – Tak.​ Słucham. – Uwierz​ mi, wiem doskonale, że jestem ostatnią osobą, która powinna prosić cię o przysługę. Ale

liczę, że zechcesz mnie wysłuchać. – Nie​ możesz powiedzieć mi tego przez telefon? – Chciałabym​ się z tobą spotkać. Masz samochód? – Tak. – Byłabym​ wdzięczna, gdybyś tu podjechał i wysłuchał chociaż, co mam do powiedzenia. Możesz mi zaufać. Tak jak ja tobie. Mógłbyś przecież zadzwonić na policję i podać im mój adres. George​ wciągnął powietrze przez nos i spojrzał na Kelly, kelnerkę za barem. Zerknęła na jego pustą butelkę po piwie i spytała bezgłośnie: – Jeszcze​ jedną? George​ pokręcił przecząco głową. – Dobrze.​ Przyjadę. Gdzie dokładnie jesteś? – Dzięki,​ George. Wiesz, gdzie jest Beach Road? Mieszkam u przyjaciółki tuż za St. John’s, tą starą kamienną kaplicą. – W porządku.​ Chyba wiem, gdzie to jest. – Gdy​ zobaczysz po prawej kościół, skręć w niebrukowaną ulicę, Captain Sawyer Lane. To dom na samym końcu. A raczej dacza. Będę na ciebie czekała. Możesz wpaść po południu o dowolnej porze. – Przyjadę. – Dzięki,​ dzięki, dzięki! George​ oddał słuchawkę Kelly. – Oho!​ – powiedziała ze swym silnym bostońskim akcentem. – Zaczynają się telefony do pana ulubionego baru. To zawsze zły znak. – Dziękuję,​ Kel. Może zechcesz odbierać dla mnie wiadomości, gdy mnie tu nie będzie. – Jak​ pan sobie życzy. George​ zastanawiał się, czy nie zamówić kolejnego piwa i czegoś do jedzenia, postanowił jednak pojechać od razu do Liany. Po rozmowie z nią miał ściśnięty żołądek, nie tylko dlatego, że wróciła do jego życia, ale i z tego powodu, że wydawała się naprawdę przerażona. Opuścił Jack Crow’s i przeszedł dwie krótkie przecznice do garażu, w którym trzymał swojego saaba. George​ nigdy nie uważał się za miłośnika samochodów, ale saab 900 był pierwszym i jedynym autem, w którym się zakochał. Nabył go tuż po studiach, gdy saab miał na liczniku sto sześćdziesiąt tysięcy kilometrów, i przejechał drugie tyle, a potem zaczął się rozglądać za kolejnym egzemplarzem. Od tamtej pory kupował już tylko saaby. Obecny samochód był jego czwartym i pierwszym ze specjalnym wyposażeniem. Saab wyprodukował w 1986 roku tylko około tysiąca pięciuset takich aut, jedynie w szarym kolorze. Garażowanie samochodu sporo go kosztowało, ale kochał go o wiele za bardzo, by zostawiać na ulicy. Dom,​ w którym mieszkała Liana, znajdował się na północ od Bostonu. Przy małym natężeniu ruchu jechało się tam czterdzieści pięć minut. New Essex było wciśniętym między zatoki starym nadmorskim miasteczkiem z kamieniołomem. Pochodziła stamtąd połowa bostońskiego granitu, o czym świadczyła ogromna dziura w ziemi, ale ludzie jeździli do New Essex głównie po to, by zjeść smażone małże, obejrzeć skaliste wybrzeże albo odwiedzić kiczowate galerie, które zastąpiły stare rybackie chałupy wokół portu. George​ dotarł do miasteczka trochę po wpół do drugiej. Skręcił swym wysłużonym saabem za granitowym pomnikiem robotnika kamieniołomu, który zdobił niewielkie rondo w centrum, i pojechał na północ wzdłuż Beach Road. Był kolejny parny dzień. Niebo miało bladoniebieską barwę, a szare, ospałe morze wyzierało zza wiecznie zielonych drzew. George zwolnił, szukając jakichś punktów orientacyjnych. Skręciwszy za róg, zobaczył przy kolejnym zakręcie kamienny kościół z dzwonnicą. Przejechał obok niego. W przykościelnym ogrodzie spał na ławce samotny mężczyzna. Ubrany był w granatowe spodnie i tego samego koloru koszulę z długimi rękawami. Siedział sztywno wyprostowany,

ale podbródek opadał mu na pierś. George zaniepokoił się nagle, że staruszek umarł na tej ławce i nikt tego nie zauważył albo wszyscy uznali, że śpi sobie w słońcu i nie należy go budzić. Beach​ Road zbaczała gwałtownie za kościołem w głąb lądu i widok morza zasłaniały białe sosny. Napis Captain Sawyer Lane na wypłowiałej zielonej tablicy był niemal nieczytelny, a samą drogę znaczyły głębokie koleiny. George skręcił w nią i przejechał kilkaset metrów, mijając drewniany dom z lat siedemdziesiątych ukryty wśród drzew po prawej stronie. Droga kończyła się przy krytej gontem starej daczy, która wyglądałaby na opuszczoną, gdyby przy jej rozpadających się frontowych schodach nie stał lśniący biały dodge. George zaparkował za nim, wyłączył silnik i wysiadł z samochodu. Podjazd był wyłożony kamykami i muszlami. Za daczą znajdowała się bagnista zatoczka i molo, które wydawało się jeszcze starsze i bardziej zaniedbane niż dom. George wszedł po schodkach i zapukał w niemalowane drzwi. Nic się nie poruszyło. Morska bryza kołysała łagodnie okolicznymi sosnami. George zapukał ponownie. Drewno wydawało głuchy odgłos, jakby było zmurszałe w środku. Zamierzał już nacisnąć klamkę, gdy zza domu wyszedł jakiś człowiek i oznajmił: – Jej​ tutaj nie ma. George​ odwrócił się. Jego rozmówca był niskim, schludnym mężczyzną w spodniach od garnituru i drogiej jedwabnej koszuli, jakiej nie widuje się często w Massachusetts. Uśmiechał się mało przyjaźnie. – Kogo​ nie ma? – spytał George. Mężczyzna​ uśmiechnął się szerzej i postąpił dwa kroki w jego kierunku. – Naprawdę​ pan nie wie? – powiedział. Miał szaropurpurowe zęby, jakby wypił na śniadanie za dużo czerwonego wina. – A pan​ kogo szuka? – spytał George, mając nadzieję zyskać nad nim przewagę. Mężczyzna był niewysoki, ale coś w jego postawie sprawiało, że George wolał mieć się na baczności. Przypominał mu pitbula, który zwykle ma kaganiec i szarpie smycz. – Szukałem​ Jane – odparł nieznajomy, jakby była ich wspólną przyjaciółką. – Mieszkała tutaj. A pan co tu robi? – Jestem​ akwizytorem – odparł George. Zszedł po schodkach, by być na tym samym poziomie co jego rozmówca. Pitbul był od niego ze trzydzieści centymetrów niższy. – Co​ pan sprzedaje? – spytał. – Cieszę​ się, że pan o to zapytał. Sprzedaję wieczne życie. – George wyciągnął do niego rękę. Uświadamiał sobie, że zaczynają mu się pocić dłonie, ale pragnął zachować przynajmniej pozory, że nie zna Liany, czyli Jane, i że nie przeraża go szczególnie przebywanie w mrocznym lesie sam na sam z człowiekiem, który sprawia wrażenie, iż mógłby rozerwać go na strzępy jak ręcznik w szatni. Uścisnęli​ sobie dłonie. George nie zdziwił się, że ręka nieznajomego była sucha i chłodna w dotyku. Chciał ją puścić, ale mężczyzna wbił mu w dłoń kciuk tak, że George musiał rozprostować palce. Pitbul ścisnął mu mocno kostki. – Jezu!​ – powiedział George, próbując uwolnić rękę. – Nie​ ruszaj się – rozkazał nieznajomy z ironicznym uśmieszkiem i George nie stawiał oporu. Gdyby Pitbul zacisnął dłoń odrobinę mocnej, skruszyłby mu kości. – Nie​ wiem, kto pańskim zdaniem… – Szsz.​ Daj spokój. Zapytam cię tylko raz, więc odpowiadaj, bo inaczej zmiażdżę ci wszystkie kostki. Robiłem to już wcześniej i naprawdę tego nie cierpię. Brzydzę się pewnych rzeczy. Nie krwi, oczywiście, ale zamienianie czyjejś dłoni w zwiotczałą rękawiczkę wypełnioną żwirem przyprawia mnie o mdłości. Już na samą myśl o tym źle się czuję. Nie chcę tego robić, a tobie też nie zależy, więc powiedz mi wszystko, co wiesz. Dobrze? Kiedy widziałeś Jane po raz ostatni? George​ zawahał się przez ułamek sekundy, wystarczająco długo, by uznać, że nie ma sensu kłamać. – Widziałem​ ją zeszłej nocy. W Bostonie.

– Gdzie​ dokładnie? – W barze​ na Beacon Hill. Jack Crow’s. To moja dawna znajoma, z college’u. Spytałem, czy możemy się spotkać. Powiedziała, że mieszka tutaj i mogę do niej wpaść. To wszystko. – Dlaczego​ miałbyś mnie okłamywać? – Oglądając z bliska twarz Pitbula w kształcie żołędzia, George widział woskowatą cerę upstrzoną drobnymi porami. Napastnik nos miał spłaszczony wzdłuż mostka, jakby przegrał kilka walk, co trudno było sobie wyobrazić. Jego krótko przystrzyżone włosy lśniły od żelu. Pachniał wodą kolońską z dużą ilością alkoholu. – Niech​ pan posłucha… wiem, że Jane od dawna ma kłopoty, ale naprawdę nie mam pojęcia, co się z nią teraz dzieje. Wygląda pan na człowieka, którego należy unikać. Mężczyzna​ zaśmiał się i może nawet trochę rozpromienił, jakby słowa George’a napełniły go dumą. – Gdybyś​ zobaczył ją wcześniej niż ja, powiedz jej, że za wszelką cenę powinna mnie, kurwa, unikać. Ale ona już to wie. Jak się nazywasz? – George​ Foss – odparł, postanawiając nie kłamać. Czuł, że przesłuchanie zbliża się do końca i chciał zachować nienaruszone kostki. – W porządku,​ George. Byłeś ze mną szczery i to mi się podoba. Chcesz znać moje nazwisko? – Tylko​ jeśli naprawdę chce mi pan je podać. Pitbul​ przechylił na bok głowę i znów wybuchnął śmiechem. Miał niewiarygodnie gładki podbródek i szyję, jakby rano ktoś profesjonalnie go ogolił. George poczuł, że napastnik lekko rozluźnił uścisk, i zastanawiał się niemal, czy mu się nie wyrwać i nie rzucić się do ucieczki. – George,​ lubię cię, więc ci się przedstawię, żebyśmy mówili sobie po imieniu. Jestem Donnie Jenks, pochodzę ze stanu Georgia i zawsze wiem, kiedy ktoś mnie okłamuje, ale ty mówiłeś prawdę, przynajmniej po tej pieprzonej sesji, od której zaczęliśmy naszą przyjaźń. Więc gdy zobaczysz Jane, powiedz jej, że Donnie Jenks jest w mieście. Zrobisz to? – Nie​ planuję się z nią widzieć, ale owszem, zrobię to. Obiecuję. – Więc​ zanim sobie pójdę, zostawię ci coś, żebyś wiedział, że mówię poważnie. Donnie​ Jenks przyciągnął George’a do siebie prawą ręką i grzmotnął go lewą pięścią w nerkę. George poczuł natychmiast potężny ból w krzyżu. Upadł na ziemię i pociemniało mu przed oczami, jakby miał zemdleć. – Donnie​ Jenks. JENKS – powiedział niski człowieczek. – Powiedz Jane, że ma tylko jedno cholerne życie i nie będzie ono długie. Jeśli będziesz próbował w jakikolwiek sposób jej pomóc, twoje też skrócę. Zapamiętasz to wszystko? George​ zdołał skinąć głową. Mężczyzna odwrócił się i odszedł, chrzęszcząc podeszwami mokasynów. George​ poczuł mdłości. Odwrócił głowę i zwymiotował gwałtownie. Skurcze nie ustały nawet wtedy, gdy opróżnił żołądek ze śniadania i piwa, które wypił w porze lunchu. Słyszał, jak nieznajomy uruchamia silnik dodge’a i odjeżdża. Miał dość siły, by podczołgać się z metr, odwrócić się na drugi bok i opuścić głowę. Leżał tak przez ponad dziesięć minut, wpatrując się w swoje wymiociny na wysypanym pokruszonymi muszlami podjeździe.

ROZDZIAŁ​ 4 George​ wrócił do Bostonu tuż przed trzecią. Zastanawiał się, czy nie wstąpić po drodze do szpitala, ale się nie zatrzymał. Potrzeba powrotu do domu wydawała się silniejsza niż troska o pękniętą być może nerkę. Mdłości i zawroty głowy minęły, ale za każdym razem, gdy obracał w lewo kierownicę, miał wrażenie, że niewielkie rozcięcie w boku powiększa się. Dotykał go instynktownie, by się upewnić, czy wnętrzności nie wylewają mu się do samochodu. Wjechał​ do garażu i próbował uśmiechnąć się do Mauricia. Parkingowy odebrał od niego kluczyki i spytał, jak sprawuje się saab. Potem przeszedł długie pół przecznicy stromą ulicą do swego budynku. Mieszkał na niewielkim przerobionym poddaszu luksusowej kamienicy, na które wchodziło się schodami od jej zaplecza, przy końcu brukowanego pasażu. Było tam czarująco przez trzy pory roku, ale przez większość lata cuchnęło uryną i śmieciami. Na​ najniższym schodku, dokładnie tam, gdzie siedział poprzedniej nocy, zobaczył Lianę. Była blada i zdenerwowana, trzymała łokcie na złączonych kolanach i podpierała ręką podbródek. Obok niej stała niewielka kwadratowa torebka z wytartej czarnej skóry. – Co​ ty tu, kurwa, robisz? – spytał George. – Posłuchaj,​ przepraszam, ja… – Spierdalaj.​ Odejdź stąd – powiedział George, próbując ją ominąć. – Zaczekaj,​ wszystko ci wyjaśnię. Próbowałam się do ciebie dodzwonić, ale wyszedłeś z baru. Moja znajoma odstawiła samochód. – Dlaczego​ tam na mnie nie zaczekałaś? Wiedziałaś, że do ciebie jadę. – George szedł ostrożnie po schodach, starając się nie zemdleć. – O tym​ właśnie muszę z tobą porozmawiać. Ktoś mnie ściga i być może się dowiedział, gdzie mieszkam. – Nie​ nazywa się przypadkiem Donnie Jenks? Liana​ wciągnęła raptownie powietrze. – Jezu!​ Był tam? Jesteś cały? – Tak.​ Tylko… – Przystanął i odwrócił się. Liana wpatrywała się w alejkę. – Nie​ jechał za tobą? – spytała. O tym​ nie pomyślał. – Nie​ wiem. Być może. Wyjechał przede mną, ale to nic nie znaczy. O ile wiem, jest w drodze tutaj. Powinnaś chyba uciekać. – Spojrzał w dół na Lianę, która wydawała się drobna i krucha. Jej ramiona były niewiarygodnie szczupłe. – Pobił​ cię? Widzę, że tak. – Podeszła dwa stopnie w górę i położyła George’owi dłoń na ramieniu. – Co mogę zrobić? – Chcę,​ żebyś się stąd wyniosła. Tyle możesz zrobić. Oberwałem trzy razy w życiu i zawsze od kogoś, kogo znałaś. Po prostu się wynieś. – Szedł dalej po schodach, a ona za nim. Czuł za sobą jej obecność i miał ochotę przyłożyć jej pięścią. Spotkanie z Donniem pozbawiło go wszelkiej odwagi. Uświadomił sobie nagle swoje tchórzostwo i czuł, że gdy otrząśnie się z szoku, pewnie długo sobie popłacze. Nie było mu z tym dobrze, ale miał szczęście, że przeżył, i chciał zostać sam w swoim mieszkaniu. Drżała​ mu ręka, gdy wkładał klucz do zamka. Liana była teraz tuż za nim, błagając: – George,​ potrzebuję przysługi. Naprawdę mi przykro, że ciebie o to proszę, ale nie mam kogo. Wiedział​ instynktownie, że najgorsze, co może zrobić, to się odwrócić, ale nie miał innego wyjścia. Patrzył na nią, unikając jej oczu, które lśniły wilgocią w pełnym słońcu. Unosiła lekko brwi i przygryzała wargę. – Chodzi​ tylko o jedną przysługę. Pozbędę się na dobre Donniego Jenksa i obiecuję, że nie będzie to

dla ciebie niebezpieczne. Spojrzał​ na jej włosy i poczuł, jak tężeje mu twarz. – Błagam​ – powiedziała i echo jej głosu na schodach przypomniało mu prostą osiemnastoletnią dziewczynę, którą była, gdy się poznali. – Jeśli​ wpuszczę cię do środka i uznam choć przez chwilę, że może pojawić się tutaj któryś z twoich przyjaciół, wezwę policję. – W porządku.​ Oni tu nie przyjadą. Przeszedł​ przez drzwi i zostawił je otwarte za sobą. Podążyła za nim i George usłyszał zatrzaskiwanie zamka. Weszli oboje do mieszkania. Zajmował​ je od ponad dziesięciu lat. Ukośne sufity mieszkania zdobiły grube belki, a architekt, który przerabiał poddasze, zaprojektował duże okna w dachu i nowoczesną kuchnię. W mieszkaniu było gorąco latem i chłodno zimą, ale George mimo wszystko je lubił. Ustawił wzdłuż największych ścian regały z książkami i kupił kilka przyzwoitych mebli z lat pięćdziesiątych, lecz zdążyła je już wystrzępić i zadrapać Nora, jego piętnastoletnia czarna kotka z Maine. – Zawsze​ lubiłeś książki – stwierdziła Liana, rozglądając się po mieszkaniu. George​ podrapał Norę w podbródek, a potem poszedł do łazienki, gdzie wziął cztery ibuprofeny, popijając je wodą z kranu. Gdy wyszedł, Liana stała na środku salonu i wpatrywała się rozmarzona w okna w dachu. Liana Decter jest w moim mieszkaniu, pomyślał. Wróciła do mojego życia. – Podać​ ci coś? – Szklankę​ wody. I dziękuję, George, że mnie wpuściłeś. Wiem, że nie była to łatwa decyzja. Przyniósł​ dwie szklanki wody, po czym zajął miejsce w fotelu, zaś Liana przycupnęła na skraju niskiej kanapy. Siedziała wyprostowana, postawiwszy szklankę na stoliku do kawy. – Nie​ pozwoliłabym ci pojechać do New Essex, gdybym sądziła, że Donnie może tam trafić. Mam nadzieję, że o tym wiesz. – Nic​ nie wiem. – George wypił długi łyk wody, żałując, że nie nalał sobie piwa. Usadowił się w taki sposób, by odczuwać jak najmniejszy ból. – Jestem​ ci winna wyjaśnienia. Wiem o tym. Wszystko ci powiem, ale chcę, żebyś uwierzył, że nigdy nie zamierzałam cię skrzywdzić. Opowiedz mi o Donniem. George​ zrelacjonował jej szczegółowo ich spotkanie, nie ukrywając, jaki był przerażony i jakie informacje mu przekazał. – Przykro​ mi – odparła. – Teraz​ możesz mi wytłumaczyć, dlaczego cię ściga. Jesteś mi to winna. Wypiła​ resztę wody. George patrzył, jak pulsuje jej biała szyja. W jasnym świetle mieszkania wyglądała piękniej niż poprzedniej nocy. Miała na sobie obcisłą granatową spódnicę z szerokim skórzanym pasem i wetkniętą do środka bluzkę w małe czarne kropki. Jej nogi, w przeciwieństwie do twarzy, były opalone na miodowy brąz. Włosy spięła z tyłu klamrą. Pozbawiona makijażu cera wyglądała świeżo. Jedynie cienie pod oczami ujawniały, że jest w stresie. – Mogę​ prosić jeszcze o wodę? – spytała. George​ wstał. – Może​ wolisz piwo? Ja sobie przyniosę. – Pewnie​ – powiedziała i George przypomniał sobie, że tak właśnie się poznali. Przy piwie. Zamierzał to skomentować, ale się pohamował. Niech ona pierwsza zrobi się sentymentalna. Wyjął​ z lodówki dwie butelki newcastle, zdjął z nich kapsle i wrócił do salonu. Podał Lianie piwo i ponownie usiadł. Nora podrapała nogę fotela, po czym skoczyła mu na kolana, mrucząc cicho. Usadowiła się wygodnie i przyglądała się gościowi. Była kocicą, która odnosiła się zawsze sceptycznie do innych samic. Liana​ wypiła łyk piwa, zlizała pianę z górnej wargi i oparła się lekko o kanapę.

– Czy​ mogę podnieść nogi? – spytała. – Jasne​ – odparł George. Patrzył, kiedy się pochylała, by rozwiązać paski od sandałów. Gdy przesunęła jej się bluzka, zobaczył przez chwilę białą pierś pod zwykłym stanikiem. Wyprostowała się, kładąc nogi na kanapie, zginając kolana i przyciągając stopy do pośladków. George miał wrażenie, że po raz pierwszy od dwudziestu lat słyszy piosenkę, w której rozpoznawał każdą nutę. Liana zawsze tak siadała. Widywał to sto razy w jej pokoju w akademiku na pierwszym roku studiów. Jak coś mogło być tak znajome i równocześnie tak zapomniane? Czytając w jego myślach, Liana powiedziała: – Jak​ za dawnych czasów. – Chyba​ tak – odparł. Po​ kolejnym łyku piwa Liana oznajmiła: – Donnie​ Jenks został wynajęty, żeby mnie odnaleźć. Wynajął go niejaki Gerald MacLean, właściciel firmy meblarskiej działającej głównie na południu. Jest jednym z tych facetów, którzy sami się reklamują. Ale mam dziewięćdziesiąt procent pewności, że ta firma to tylko przykrywka. On obraca zbyt dużą gotówką. Wiem, że zajmuje się hazardem i jakąś podejrzaną działalnością inwestycyjną. W każdym razie ma mnóstwo forsy. Przez rok pracowałam jako jego osobista asystentka. W Atlancie, gdzie jest centrala firmy. Byłam też jego dziewczyną. – A on​ był żonaty. – Był​ i jest, ale jego żona choruje. To młoda kobieta, dużo młodsza od niego, ale zapewne umrze, a może już nie żyje. Ma raka trzustki. Jest jego drugą żoną. Gerry powiedział mi wyraźnie, że ja nie będę trzecią. Trochę mnie to zaszokowało. – Liczyłaś,​ że się z tobą ożeni? – Szczerze​ mówiąc, nie. Ale nie spodziewałam się, że tak łatwo mnie rzuci. Nie łudziłam się, że łączy nas jakaś wielka miłość, ale sądziłam też, że jestem dla niego kimś więcej niż płatną kochanką. Może byłam po prostu zbyt dumna. Wiesz lepiej niż ktokolwiek, że przez ostatnich dwadzieścia lat nie żyłam zbyt uczciwie. Gdy poznałam Gerry’ego, widziałam w nim tylko bogatego staruszka. Nie mieszkałam wtedy w Ameryce, a on dał mi możliwość, żeby tu wrócić i się osiedlić. Nie kazał mi udowadniać, że jestem osobą, za którą się podaję, płacił mi pod stołem i wszystko grało. Dowiedziałam się wiele o jego interesach, odkryłam, że zarabia większość pieniędzy, zapewniając dopływ funduszy nielegalnej firmie w Nowym Jorku. Przyciąga inwestorów z rejonu Atlanty, oferując im absurdalną stopę zwrotu. Pieniądze wracają do Nowego Jorku, a MacLean dostaje prowizję od każdej transakcji. Jestem pewna, że to klasyczny schemat Ponziego. Inwestorzy myślą, że lokują fundusze w internetowym hazardzie na Karaibach. Nie wiem dokładnie, jak to wszystko działa. Częściowo jest to legalne, a częściowo nie. Domy gry naprawdę istnieją, ale nie wiem, ile zarabiają. Słyszałam, jak Gerry rozmawiał kiedyś z kimś z Nowego Jorku, że potrzebuje nowych pieniędzy, bo wszystko się zawali. To finansowa piramida, ale MacLean się na niej wzbogacił. Operował gotówką, przypuszczam więc, że niewiele dochodów oficjalnie zgłaszał. Mnie też płacił gotówką. Oczywiście nie byłam oficjalnie zatrudniona. W końcu się mną zmęczył. Pewnej nocy upił się i zaczął płakać z powodu żony. Wtedy właśnie mi oświadczył, że gdy tylko ona umrze, chce, żebym ja też zniknęła. Z jego życia i łóżka. Jak już mówiłam, był to dla mnie szok. – I co​ zrobiłaś? Liana​ przesuwała palcami po rąbku spódnicy. – Ukradłam​ mu pieniądze. Nie było to szczególnie trudne. Wysyłał zawsze gotówkę do jakiegoś banku na wyspach. Zaczekałam po prostu na wyjątkowo dużą przesyłkę i zabrałam ją. Pół miliona dolarów. – Myślałaś,​ że ujdzie ci to na sucho? – spytał George. – Nie​ mógł tego nie zauważyć. Ale niekoniecznie musiał się tym przejąć. Zapłaciłby niezbyt wygórowaną cenę za to, czego pragnął, czyli pozbycie się mnie ze swego życia. Uznałam, że taka strata go nie zaboli, ale chyba się pomyliłam. Wkurzyłam go. Nasłał na mnie Donniego. Nie wiedziałam nawet, że ma kontakty z takimi ludźmi, choć było to prawdopodobnie naiwne z mojej strony.

– Skąd​ dowiedziałaś się o Donniem? – Gdy​ zabrałam pieniądze, pojechałam na odludzie w Connecticut, znalazłam motel, który przyjmował gotówkę, i zaszyłam się tam na pewien czas. Nie mam pojęcia, jak mnie znalazł. Jednego wieczoru, gdy jadłam w kasynie kolację przy barze, przysiadł się dwa taborety dalej i zaczął rozmowę. Pomyślałam, że to jakiś obleśny typ, ale pozwoliłam, żeby postawił mi drinka i nagle w trakcie pogawędki zaczął mówić do mnie po imieniu. – Jane,​ tak? – Właśnie.​ Tego imienia wtedy używałam. Co o nim sądzisz? – Pasuje​ do ciebie. – Zwyczajna​ Jane. – Raczej​ Jane Doe. Przekręciła​ w rękach butelkę piwa. – O czym​ to mówiłam? Aha, o Donniem Jenksie w Mohegan. Gdy zwrócił się do mnie po imieniu, przyznał, że został wynajęty, by odzyskać pieniądze, i miał wolną rękę, by ukarać mnie tak, jak uzna za stosowne. Powiedział, że postanowił mnie zabić, ale stwierdził, że będzie zabawniej, jeśli da mi szansę powalczyć. Cały czas się uśmiechał. Starałam się nie zsikać w spodnie. Niełatwo mnie przestraszyć, ale on jest dość przerażający. – Do​ mnie też się dzisiaj uśmiechał. – To​ chyba jego znak szczególny. – Przygryzła dolną wargę. – George, jeszcze raz cię przepraszam. – Nie​ próbował uścisnąć ci ręki, prawda? – Owszem.​ Gdy wychodził z baru, pocałował mnie w dłoń, powiedział, że cieszy się z naszego spotkania i że wkrótce znowu się zobaczymy. – Co​ potem zrobiłaś? – Zebrałam​ się jakoś na odwagę, żeby wrócić taksówką do motelu i spakować rzeczy. Był tam w międzyczasie. Nie narobił bałaganu, ale wiem, że przetrząsnął mój pokój. Zachowałam się dość przezornie i nie zostawiłam tam żadnych pieniędzy, pewnie dzięki temu przeżyłam tę noc. – Gdzie​ schowałaś pieniądze? – Wiem,​ że brzmi to banalnie, ale ukryłam je w schowku bagażowym na stacji kolejowej w Hartfordzie. Oczywiście, gdy Donnie przeszukał mój pokój w motelu i nie znalazł pieniędzy, postanowił podejść do mnie przy barze i zastraszyć mnie, bym popełniła błąd. Zdawałam sobie sprawę, że mnie nie zabije, dopóki nie dowie się, gdzie są pieniądze, ale mimo wszystko tych pięć minut, gdy pakowałam torby, wymeldowywałam się z motelu i wsiadałam do taksówki, dłużyło mi się jak nigdy w życiu. Byłam niemal pewna, że wyjdzie z cienia i poderżnie mi gardło. Ale tak się nie stało. Taksówkarz zawiózł mnie aż do New Haven. Byłam przekonana, że Donnie za mną jedzie. Weszłam do hotelu w centrum, opuściłam go tylnym wyjściem i złapałam następną taksówkę. Robiłam to tyle razy, aż nabrałam w końcu przekonania, że się go pozbyłam. Potem pojechałam autobusem do Hartfordu, zabrałam pieniądze i kupiłam za gotówkę samochód. Miał tablice z Delaware. Nie wiem, jak Donnie trafił na mój ślad w Connecticut, a teraz tutaj, w Bostonie. Jakby wyczuwał mój zapach. Jestem przerażona. I zmęczona. Zamierzam się poddać, a nieczęsto mi się to w życiu zdarzało. Gerry MacLean ma tu w pobliżu dom, pod Bostonem. Przebywa w nim jego umierająca żona. Zadzwoniłam do kogoś, z kim dawniej pracowałam, i dowiedziałam się, że spędza tam weekend. I jest w tym domu niemal cały czas, bo jego żona walczy ze śmiercią. Chcę zwrócić mu pieniądze i prosić o wybaczenie. To jedyne wyjście z sytuacji. – I dlatego​ tu jesteś. – Właśnie.​ Nadal nie mogę uwierzyć, że Donnie był rano w New Essex. Widziałeś tam kogoś jeszcze? – Tylko​ jego. Kim jest przyjaciółka, u której mieszkasz?

– To​ bardziej moja znajoma. Powiedziała mi o tej daczy. Spodobała mi się, bo jest ukryta i leży na uboczu. To ona pożyczyła ode mnie samochód, a gdy wróciła rano, zaraz po moim telefonie do ciebie, była pewna, że ktoś ją śledził. Przeraziłam się, próbowałam złapać cię w barze, a potem zrezygnowałam i przyjechałam tutaj, do Bostonu. Sądziłam, że popadam w paranoję, ale okazuje się, że wcale nie. – A dlaczego​ chciałaś się ze mną zobaczyć? Liana​ dokończyła piwo i odstawiła butelkę, która głucho brzęknęła. – Potrzebuję​ przysługi. – Chcesz,​ żebym pojechał z tobą zwrócić pieniądze – domyślił się George. – Nie,​ chcę, żebyś zrobił to za mnie. Wolałabym w ogóle nie spotykać się z Gerrym. Nie wiem, jak zareaguje. Ale gdybyś ty przywiózł pieniądze i wstawił się za mną… – Nie​ chcesz oddać ich Donniemu? – Nie.​ Boże, nie! Powiedział mi już, że zamierza mnie zabić. Nie chodzi mu tylko o pieniądze, ale też chodzi o karę. Dlatego chcę, żebyś odwiózł je do MacLeana i poprosił go, żeby mi przebaczył i odwołał Donniego. – Dlaczego​ sądzisz, że MacLean potraktuje mnie lepiej niż ciebie? – Bo​ cię nie zna. To będzie niczym biznesowa transakcja. Uwierz mi, nie prosiłabym cię o to, gdybym podejrzewała, że cokolwiek ci grozi. Gerry to staruszek. Nikomu nic nie zrobi, ale gdyby mnie zobaczył, i to z pieniędzmi, nie wiem, jak by zareagował. Najwyraźniej zalazłam mu za skórę. Byłoby o wiele lepiej, gdyby przyniósł mu je ktoś inny. George​ wahał się, oglądając paznokieć. – Zapłacę​ ci – kontynuowała Liana. – Pieniędzy i tak już brakuje, więc co znaczy jeszcze dziesięć tysięcy dolarów. – Jeśli​ to dla ciebie zrobię, nie będzie mi chodziło o pieniądze. – Przysługa​ to ostatnia rzecz na świecie, jaką jesteś mi winien. Nalegam, żebyś wziął pieniądze. W przeciwnym razie poczuję się za bardzo twoją dłużniczką. – Będę​ musiał się nad tym zastanowić – odparł George. – Rozumiem.​ Zrozumiem też, jeśli odmówisz. – Mogę​ cię jeszcze o coś zapytać? – O co​ tylko chcesz. – Dlaczego​ wybrałaś mnie? Jestem jedyną osobą, którą znasz w Bostonie? – Jest​ jeszcze moja znajoma, ta od daczy, ale wolałabym oddać pieniądze sama niż ją wysyłać. Oprócz ciebie to jedyna osoba, którą tu znam. Zabawne. Nigdy przedtem nie byłam w Massachusetts, ale myślałam o tym miejscu od czasu, gdy byliśmy ze sobą. Na pierwszym roku. Zawsze wyobrażałam sobie, że to szczególne miejsce. Chyba stworzyłam je w myślach, tak jak nasz związek. Kiedy postanowiłam tu przyjechać i oddać pieniądze MacLeanowi, wiedziałam, że muszę cię odnaleźć. Czułam instynktownie, że będziesz tutaj. – Nie​ zaszedłem zbyt daleko. – Co​ przez to rozumiesz? – Mam​ na myśli moje życie. Dorastałem w tym mieście. Spędziłem tu niemal wszystkie lata. – Każde​ z nas żyło inaczej. – Wyobrażam​ sobie. Zaległa​ chwila ciszy. George poczuł kroplę zimnego potu, która spływała mu po żebrach. Patrzył, jak Liana odwraca głowę i rozgląda się po jego mieszkaniu. Żałował, że nie jest trochę czyściejsze. – Zawsze​ mieszkałeś sam? – spytała. Wysunęła nogę spod pośladka i postawiła bosą stopę na drewnianej podłodze. – Zazwyczaj.​ W San Francisco mieszkałem z dziewczyną. Zaraz po studiach. To nie trwało długo, a potem wróciłem tutaj. Jestem pewien, że tutaj też umrę.

– Mam​ nadzieję, że nie za szybko. – Liana podciągnęła bluzkę przy łopatce i wygładziła ją. Miała wystarczająco wycięty dekolt, by George zobaczył jej nabrzmiałe piersi. Pamiętał, że pod lewym obojczykiem ma na skórze piegi. – George,​ chcę jeszcze coś ci powiedzieć, zanim podejmiesz decyzję. Gdy wybrnę z tej opresji, z twoją pomocą lub bez, chciałabym spędzić z tobą trochę czasu. Zawsze dręczyło mnie… że tak się rozstaliśmy. Nie masz pojęcia, jak często myślę o Mather College. Stało się to niemal moją obsesją. – W porządku​ – powiedział George nieco ochrypłym głosem. Wiedział, że się zgodzi, że pomoże Lianie zwrócić pieniądze. Wiedział, że jej nie odmówi, jeszcze zanim powiedziała, czego od niego chce. Wiedział to w chwili, gdy wpuścił ją do swego mieszkania. Wiedział również, że Lianie można ufać jak osaczonemu wężowi, co było oczywiste nawet dla dziecka, ale na myśl, co mógłby jej zrobić Donnie Jenks, budził się w nim instynkt opiekuńczy. Czuł się podekscytowany, miał wyostrzone zmysły. Nie wiedział, co się wydarzy. Było to dla niego coś nowego. Ale podobało mu się. Wiedząc,​ że się zgodzi, czuł mimo wszystko potrzebę zyskania na czasie. Przeprosił Lianę i poszedł do łazienki, gdzie stwierdził, że nie jest całkowicie przygotowany do widoku krwi w swoim moczu. Ugięły się pod nim kolana i choć przeczytał dość kryminalnych powieści, by wiedzieć, że jest to efekt uboczny ciosu w nerki, różowa barwa strumienia uryny wywołała u niego kolejną falę mdłości. Omal znów nie zwymiotował. – Co​ wiesz na temat pęknięć nerek? – spytał Lianę, gdy wrócił do salonu. Na czole miał krople potu. – Sikasz​ krwią? – Owszem. – Mam​ przyjaciółkę, która jest pielęgniarką. Jak chcesz, mogę do niej zadzwonić. – Byłoby​ znakomicie. Liano… – Tak? – Pomogę​ ci. Zaniosę pieniądze MacLeanowi i postaram się, żeby przestał siedzieć ci na karku. Wstała,​ uśmiechając się szeroko, i George miał przez chwilę wrażenie, że przejdzie przez pokój i uściska go. Nie zrobiła tego, powiedziała jednak: – Mój​ bohater!