andzia3382

  • Dokumenty184
  • Odsłony69 698
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów256.9 MB
  • Ilość pobrań38 456

Jeromin-Gałuszka Graźyna - Gdybyś mnie kochała

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :683.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Jeromin-Gałuszka Graźyna - Gdybyś mnie kochała.pdf

andzia3382 EBooki Jeromin-Gałuszka Graźyna
Użytkownik andzia3382 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 136 stron)

Copyright © Grażyna Jeromin-Gałuszka, 2013 Projekt okładki www.studio-kreacji.pl Zdjęcie na okładce © Guillermo Rodriguez Carballa / Trevillion Images Redaktor prowadzący Anna Derengowska Redakcja Ewa Witan Korekta Grażyna Nawrocka ISBN 978-83-7961-573-5 Warszawa 2013 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

Życie można przeżyć tylko na dwa sposoby: albo tak, jakby nic nie było cudem, albo tak, jakby cudem było wszystko. Albert Einstein

Dziękuję...

Część 1 DZIEŃ, W KTÓRYM UMARŁ FREDDIE MERCURY Budzisz się w hotelowym pokoju, otwierasz oczy, rozglądasz się i nie wiesz, gdzie jesteś. Wiesz, gdzie powinieneś być, jednak powierzchowny przegląd wnętrza w żadnym razie nie wskazuje na to miejsce. Próbujesz zebrać myśli, lecz jedyna rzecz, na której udaje ci się skupić uwagę, to fakt, że jesteś w ubraniu. Niebieska koszula, dżinsy i szare buty. Wiesz, że nie piłeś, ale ból głowy, przewrócona szafka nocna i potłuczone szklanki obok niej na podłodze, a dalej pusta butelka, budzą wątpliwości, czy aby na pewno. Na widok krwi, tworzącej złowrogi wzór na szarym dywanie, próbujesz się zerwać, ale zaraz opadasz całym ciężarem na łokcie, bo nie jesteś w stanie się podnieść. Tylko oczami możesz poruszać, więc przesuwasz nimi wokół, obejmując na ułamek sekundy kolejny fragment wnętrza. Jednak one tak samo w pewnej chwili nieruchomieją, zatrzymując się na otwartych drzwiach do łazienki, a konkretniej na kawałku podłogi między framugą a pokojem, gdzie dostrzegasz stopy wystające zza drzwi. Małe, kształtne, w niebieskich szpilkach. Obok nich leży sporych rozmiarów nóż, z białą rękojeścią i zakrwawionym ostrzem. W tej samej chwili drzwi wejściowe z wielkim hukiem wypadają na przedpokój. Pięciu lub sześciu facetów w kominiarkach na łbach mierzy w ciebie z karabinów trzymanych na wysokości twarzy. Po chwili rozstępują się odrobinę, robiąc miejsce szóstemu lub siódmemu – w beżowej marynarce i bez kominiarki na łbie. Wlepia w ciebie wzrok bez wyrazu, zapuszcza go na moment do łazienki, po czym skinieniem głowy pokazuje na ciebie. Podrywają cię z łóżka, wynoszą. Korytarz, schody, przerażone oczy znajomej barmanki (Wiesz już, gdzie jesteś!), szpaler cisów przed znajomym wejściem, wnętrze furgonetki. Wszystko w kilkanaście, góra kilkadziesiąt sekund. Nie dziwi cię to tempo, bo nieraz widziałeś takie rzeczy na filmach. Dziwi cię tylko cisza. Od momentu, w którym ta zgraja wyniosła cię z pokoju i wepchnęła do wozu, nie padło ani jedno słowo. Nie usłyszałeś najmniejszego mruknięcia, jedynie dźwięki towarzyszące przemieszczaniu się: tupot nóg, szelest ubrań, szczęknięcie otwieranych drzwi… Nagle coś ci zaczyna kołatać w głowie. Jakaś myśl, wspomnienie, obraz, pewność. Rozpoznałeś to miejsce, teraz już wiesz, z kim miałeś się tam spotkać. Paraliżujący strach wgniata cię w twarde oparcie. Krew odpływa z mózgu. Dopiero teraz ta kobieta z hotelowej łazienki staje się postacią realną. Jeśli to Nadia… – Kto to był?! – krzyczysz. Nikt nie odpowiada. Nic nie wiesz. Nawet tego, czy przed chwilą krzyczałeś. *** Każdego roku z końcem czerwca rodzice podrzucali mnie na wieś do babci, wysadzali na środku podwórka z niebieskiego garbusa wraz z torbą ubrań na każdą pogodę, żegnali się pośpiesznie, choć z niejakim poczuciem winy, i odjeżdżali. Z każdym rokiem owo poczucie winy było coraz mniejsze, a tamtego pamiętnego

lata, zdaje mi się, sięgnęło punktu zerowego. Mama zamieniła parę słów z babcią, wypiła dwie szklanki kompotu i roztargnionym gestem potarła piękne czoło, rozglądając się za ojcem, który z równym roztargnieniem oglądał z kuzynem Andrzejem niedawno narodzone źrebięta. Potem przygarnęła mnie na krótko do siebie w geście pożegnania, o co nie miałem żadnych pretensji, bo wiedziałem, jak nie znosi nastolatków, ojciec zaś poufale poklepał mnie po plecach, mówiąc: „Trzymaj się, stary” – i odjechali. Oboje byli archeologami i o tej porze roku rozpoczynali ze studentami nowy sezon wykopaliskowy. Prawdę mówiąc, wtedy niewiele więcej się dla nich liczyło. Andrzej, odprowadzając wzrokiem umykającego wiejską drogą w tumanach kurzu garbusa, mówił zawsze, jak to dobrze, że im się jakoś tak przez przypadek podczas jednych z tych wykopalisk wymsknąłem, bo tak to nie byłoby z kim pojechać po siano ani do kogo gęby otworzyć – z babcią Heleną daje się pogadać dwie minuty, a potem to już tylko trzeba jej słuchać. Babcia zaś, zerkając przelotnie na ginącego daleko pod lasem garbusa, mówiła, jak to dobrze – wymsknąłem się czy też nie wymsknąłem – że po prostu jestem. Nie przejmowałem się tymi ich słowami, bo wiedziałem, że poza sezonem wykopaliskowym mama i tata są najlepszymi na świecie rodzicami i nigdy niczego mi nie brakowało. A na pewno nie miłości czy też nawet nadmiernego zainteresowania. Tutaj zaś, na wsi, zainteresowanie moją osobą sprowadzało się do kilku podstawowych spraw, z których najważniejsze były dwie: czy jestem najedzony i czy nic złego mi się nie stało. Jeśli nie chodziłem głodny, z głowy nie lała mi się krew, a Andrzej akurat do niczego nie potrzebował, mogłem robić wszystko, co tylko chciałem. Mogłem biegać po całej wsi, kąpać się w rzece, która płynęła o dwa kroki od domu, albo łowić w niej ryby. Mogłem robić dziesiątki innych rzeczy, jednak odkąd pamiętam, najwięcej czasu spędzałem po drugiej stronie rzeki, gdzie na niewielkim wzniesieniu stał samotny drewniany dom ze sczerniałych desek, jedyny taki we wsi, a dalej za nim budynki gospodarskie z łupanych kamieni. Mieszkał tam Borowiec z żoną i ich trzy córki: Jadźka, Kamila i Dzidzia, wszystkie trzy z lekka oderwane od rzeczywistości, choć każda w inny sposób. Wokół rosły strzeliste, wiotkie brzozy i pojedyncze sosny, za którymi chowaliśmy się z Dzidzią we wczesnym dzieciństwie, jedno przed drugim, a na samym środku podwórka stał wielki, rozłożysty kasztan. Łąka od samego podwórka schodziła do rzeki, która zakręcała łagodnie na sporym odcinku, a z tyłu, za dębowym zagajnikiem, rozciągało się żyzne pole. Cała wieś stłoczona była po tej stronie rzeki, a gospodarstwo babki znajdowało się na samym końcu, w pewnym oddaleniu od innych domostw dokładnie naprzeciwko tamtego niezwykłego świata, oddzielonego od reszty jej korytem od południa i delikatnym zakolem od wschodu. Wystarczyło z rana podnieść głowę z łóżka przy oknie, by widzieć go jak na dłoni, a potem położyć ją z powrotem i już tylko nasłuchiwać powtarzalnych każdego dnia odgłosów. To dawało poczucie bezpieczeństwa, jakiego nie czułem już nigdy. Najpierw słychać było, jak Borowiec wypuszcza kury z kurnika, a potem wyprowadza krowy na łąkę. Gwizdał wesoło, poganiając zwierzęta. Krótkim „ano” i lekkim uderzeniem kija wyznaczał im kawałek łąki, jaki miały zająć tego dnia, a potem stukot młotka o metalowy kołek jednoznacznie świadczył, że zostały tam uwiązane. Wtedy Borowiec zaczynał gwizdać następną melodię, a potem jeszcze jedną. Każda oznaczała, że znajduje się w innym miejscu. Najładniejsze melodie – nie wiedzieć czemu – wygwizdywał w stodole. Borowiec był człowiekiem muzykalnym i wesołym. Podobnie jego trzy córki: Jadźka, Kamila i Dzidzia. Z tym że najweselsza była Jadźka, a najbardziej muzykalna Dzidzia. Kamilę trudno było

określić kilkoma słowami. Nigdy ostentacyjnie nie wyrażała swoich uczuć. Ani radości, ani smutku. Jej reakcje na wszystko były wyważone. Ze spokojem przyglądała się światu i wszystkim sprawom, jakie się na nim działy. Od dziecka zdradzała wyjątkowe zdolności do matematyki. W każdej z nich wyczuwało się nieuchwytny, lecz głęboko odczuwalny spokój, idealnie współgrający z najbliższym otoczeniem, w którym przyszło im żyć. Anielski, nieziemski, najczęściej niepojęty, chociaż w przypadku Jadźki czy Kamili miewał on swoje granice. Gdy najedzony do syta biegłem wąską, wiecznie chyboczącą się kładką na drugą stronę rzeki, wszystkie trzy już były na nogach. Jadźka robiła jedno, Kamila drugie, a Dzidzia to, co jej powiedziały, żeby zrobiła, bo Dzidzi trzeba było wszystko dokładnie powiedzieć i wytłumaczyć. A potem sprawdzić, czy na pewno dobrze zrozumiała. Była szczęśliwym dzieckiem – nocą śniły jej się anioły, które za dnia siadały na parapecie jej okna w postaci ptaków i ona z nimi rozmawiała. Opowiadała im o wszystkim i zmuszała je do słuchania muzyki z trzeszczących kaset, odtwarzanych na magnetofonie marki Kasprzak od rana do nocy. Najczęściej, a chyba właściwie tylko i wyłącznie, były to piosenki Queen. Nie wiadomo, kiedy i w jakich okolicznościach Dzidzia odkryła ten zespół, ale jeśli chciało się ją jeszcze bardziej uszczęśliwić, trzeba było jej dać kasetę z Queenem. Dzidzia codziennie rozmawiała ze swoimi aniołami o Freddiem Mercurym, przyzwyczajona do tego, że nikt poza nimi nie chce jej słuchać. A najmniej ojciec. „Nie mów mi o tym pajacu – ucinał stanowczo, gdy tylko zaczynała. – Wystarczy, że drze mi się od świtu do nocy nad uchem. I ścisz to trochę, matce łeb pęka, nie musi ciągle tego słuchać”. Matka Dzidzi, pani Borowiec, o ile pamiętam, cierpiała na chroniczne bóle głowy. Zawsze była blada, umęczona bólem, smutna. Niewiele robiła w gospodarstwie i rzadko wychodziła. Chyba że wszyscy mieli jakieś zajęcie w polu i trzeba było uważać na Dzidzię, gdy jeszcze była za mała, by iść ze wszystkimi, bo potem, jeśli jej się dokładnie wytłumaczyło, co należy robić, prawie wszystko zrobiła. Pani Borowiec zajmowała się więc tylko najmłodszą, tak jak wcześniej starszymi córkami, gdy tego potrzebowały. – Ta kobieta żyje w innym świecie! – Usłyszałem kiedyś, jak babcia mówi do Andrzeja, obserwując z ganku Maszę Borowiec, która snuła się wokół Dzidzi po łące. Andrzej wzruszył ramionami. Odkąd nie żyli jego rodzice, miał poważniejsze sprawy na głowie niż zastanawianie się, w jakim kto żyje świecie. Pewnego lata wujek z ciocią wybrali się na wycieczkę autokarową do Krakowa. W drodze powrotnej silnik autokaru zgasł na niestrzeżonym przejeździe kolejowym. Kierowcy nie udało się go w porę uruchomić. – Wiem, co mówię – uparła się babcia. – Wspomnisz kiedyś moje słowa. To nie jest jej miejsce. Ale Borowiec sam sobie winien. Miejscowe panny mu nie pasowały, tylko pod Białymstokiem musiał szukać! I żeby to choć nasza, ale nie, jemu się spodobała ruska. Poznali się na weselu kolegi z wojska Borowca. Masza przyjechała na zaproszenie panny młodej, z którą korespondowała od podstawówki w ramach zacieśniania przyjaźni polsko-radzieckiej. – A co za różnica, nasza czy ruska – uciął Andrzej. – Jak ktoś nie ma do czegoś serca, na głowie można stanąć, a i tak nic z tego nie wyjdzie. Andrzej wspomniał słowa babci szybciej, niż można się było spodziewać. Zimą tamtego roku pani Borowiec wyjechała do Rosji pod pretekstem odwiedzenia chorej siostry i nie wróciła. Miała podobno powiedzieć, że i tak czekała dość długo. Teraz, gdy Dzidzia skończyła szesnaście lat, nic jej już nie trzyma.

Było bez znaczenia, czy Dzidzia ma szesnaście lat, czy dziesięć. Dzidzia była Dzidzią – wiecznie szczęśliwym dzieckiem, które rozmawiało z aniołami. Ja, jej rówieśnik, to wiedziałem. Nigdy, odkąd pamiętam, nie miałem problemu ze zrozumieniem ani z akceptacją owego faktu. Podobnie chyba jak cała wieś. Nie było sytuacji, w której dano by odczuć tej szczęśliwej istocie, że jest kimś innym, lepszym lub gorszym – wszystko jedno – kimś, kto inaczej myśli i w innym żyje świecie. Ludzie mieli poważniejsze, to znaczy bardziej przyziemne, problemy. Wystarczyło im, że w każdą niedzielę Dzidzia anielskim głosem śpiewa w kościele pieśni. Robiła to tak pięknie, że wszyscy cichli, pozwalając jej śpiewać, a młody organista, Jacek Łapiński, prawdziwy wirtuoz, wydobywał ze starych organów najcichsze dźwięki, nie starając się jej nigdy zagłuszyć. Dopiero gdy Dzidzia schodziła z chóru, a ludzie przy drzwiach tłoczyli się do wyjścia, pozwalał sobie na Bacha albo inne forte, niewykraczające jednak poza kanon akceptowany w kościele. Gdy ktoś zagadywał czasem przed świątynią, skąd taki wielki głos w tak drobnej istocie, Dzidzia, uśmiechając się pięknie, odpowiadała niezmiennie: – To anioły we mnie śpiewają. Jak można było jej nie wierzyć? Z aniołami wstawała i kładła się spać, a one nawet we śnie jej nie odstępowały. Nie miały kształtów, twarzy, białych włosów ani nawet skrzydeł i nie potrafiła powiedzieć o nich nic konkretnego oprócz tego, że są. Może właśnie dlatego ubzdurała sobie, że czasem przyjmują postać ptaków i siadają na parapecie jej okna. Wtedy rozmawiała z nimi o wszystkim, co tylko przyszło jej do głowy. Gdy im się to znudziło i zrywały się z okna, szła na łąkę i mówiła dalej do niewidzialnych aniołów to, czego nie zdążyła powiedzieć ptakom. Że w nocy była burza i wiatr wyrwał okienko na strychu, a piorun strzelił w wierzbę nad rzeką, przełamując ją na pół. Że zawilce zakwitły w olszynach. Że od tygodnia pada deszcz i tylko patrzeć, jak rzeka wyleje. Że rzeka wylała. A tata obiecał jej kupić nowy magnetofon, jeśli tylko przestanie włączać Freddiego. Że stary magnetofon jest jeszcze dobry, tylko czasem nie załapuje, wtedy trzeba wetknąć w odpowiednie miejsce zapałkę. Że nasiała słoneczników, żeby zimą mieszać pestki ze smalcem dla sikorek. Że to i tamto. Jakby anioły tego wszystkiego nie wiedziały. Jakie znaczenie miało więc, ile Dzidzia ma lat? Byłem jej rówieśnikiem, skończyłem szesnaście lat i choć coś już tam ze skomplikowanych spraw tego świata rozumiałem, byłem chudym, niewysokim szczeniakiem z tłustą cerą i wiecznie spoconymi dłońmi. Bardzo z tego powodu cierpiałem, bo zacząłem postrzegać życie jako ciąg nieskończonych korytarzy z milionem drzwi, jedne koło drugich, które chciałem otwierać i poznawać, ile się da. Jak najwięcej i jak najszybciej. Była druga połowa lat dziewięćdziesiątych. Bałkany lizały rany po największym koszmarze w tej części świata od czasów drugiej wojny, w kraju trwała niekontrolowana eksplozja kapitalizmu i tłamszonej kilkadziesiąt lat demokracji, wynosząc na powierzchnię zwycięzców i grzebiąc – jak to bywa przy eksplozjach – ofiary, a Freddie Mercury nie żył od lat. O tym ostatnim nie wolno było wspominać przy Dzidzi. Jakoś tak się nie powiedziało od razu, a potem nikt nie miał odwagi. Odkąd Jadźka wyszła za mąż i przeprowadziła się do męża, w tamtym domu prawie nie oglądało się telewizji, a radia, choć grało cały dzień, nikt tak naprawdę nie słuchał. Dzidzia była szesnastoletnią szczęśliwą istotą, Jadźka oczekiwała czwartego dziecka, a Kamila właśnie skończyła studia. Stała na środku podwórka, trzymając dłonie na skroniach, i lekko kręciła głową, jakby nie mogła w coś uwierzyć. Dawno temu, prawie połowę mego życia wcześniej, zobaczyłem ją, jak szła kładką, niosąc w sukience szczeniaki, które ktoś wyrzucił na skraju wsi. Wtedy tak samo kręciła głową, a ja, biegnąc skądś zdyszany, zatrzymałem się przed tą kładką,

spojrzałem na Kamilę i postanowiłem, że w przyszłości zostanie moją żoną. Miała rude włosy, miękko, faliście spadające do połowy pleców, i nosiła białe bluzki. Gdy budziłem się, zrywałem i patrzyłem w okno tuż nad moim łóżkiem, całe sznurki tych białych bluzek powiewały na wietrze. Uda, których nie dało się nie widzieć, gdy niosła te szczeniaki w podwiniętej sukience, miała brązowe od słońca. Nie wiedziałem, co robić: zerwać się, dogonić ją na tej kładce i powiedzieć o swoim postanowieniu, czy biec na wieś, skąd słychać było jakieś wrzaski. Potem się dowiedziałem, że to Karasiński wjechał traktorem w płot Pietrzyka. Oberwało mu się podwójnie: od sąsiada i własnej żony, która wytrzaskała go po gębie, drąc się na całą wieś, że jak to się można na takiej szerokiej drodze traktorem nie wyrobić. Gdy wzruszył ramionami, to jeszcze raz go zdzieliła, mówiąc: – To się na drugi raz, stary dziadu, za Kamilą nie oglądaj, jak przez wieś idzie. – A jak ona szła?! – postawił się Karasiński. – Widziałaś, jak szła? Z kiecką podwiniętą! – A jak miała szczeniaki nieść?! W zębach?! – Karasińska jeszcze raz się odwinęła, ale tym razem się uchylił. – A ty się na drugi raz nie patrz. Jeszcze go tam zaczęła tarmosić, aż się Pietrzyk musiał za sąsiadem wstawić, wołając, żeby przestała, bo i tak już miał ten płot rozbierać. – Wszystkieśta takie same – zakończyła. Wtedy, jak to usłyszałem, po raz pierwszy prawdziwie poczułem przynależność do męskiej części ludzkości i nawet przez parę dni nie chciałem się bawić z Dzidzią, uważając, że jest dla mnie nie dość, że za dziecinna, to za dziewczęca. Potem skapitulowałem, bo być blisko Dzidzi, znaczyło być blisko Kamili. Jednak ani wtedy, ani później o tym, że zostanie moją żoną, jej nie powiedziałem. Teraz, kiedy patrzyłem, jak stała na środku podwórka, było już na to za późno – przestałem być już dzieckiem. I jeszcze za wcześnie – ciało dziecka wciąż mnie więziło. Mogłem tylko stać w tym oknie i patrzeć, jak zmaga się z pierwszym poważnym w swym życiu problemem, o którym już coś niecoś z rozmów babci z Andrzejem wiedziałem. Tym problemem była Dzidzia. A ściśle mówiąc, jej nieświadomość jakichkolwiek problemów. Przyszła na świat i żyła na nim szczęśliwie, nie zawracając sobie nimi głowy. Nie wiadomo, czego zabrakło w skomplikowanych układach zwojów mózgowych Dzidzi, albo może czego było za dużo, ale Borowiec nie pozwolił, by dostała się w łapy neurochirurgów, którzy być może zechcieliby otworzyć jej czaszkę i przekonać się, co tam takiego pod nią zaszło. Zabronił żonie jeździć z Dzidzią po lekarzach. – Mam udane córki – powiedział pewnego dnia na poparcie swego postanowienia. – Jadźka jest piękna, Kamila bystra, a Dzidzia to Dzidzia. Wszystkie są wyjątkowe. Rzeczywiście, nie było w okolicy ładniejszej panny od Jadźki. W wieku osiemnastu lat, nie mogąc odgonić się od kawalerów, wybrała na chybił trafił Stefana i zaczęła mu rodzić dzieci. Stefan był głupi, pazerny i zacofany. Tyle że jej nie bił. A nie bił tylko dlatego, że fizyczna przemoc stanowiła granicę, poza którą Jadźkę opuszczał wszelki spokój i potrafiła być nieobliczalna. Musiał więc przynajmniej raz spróbować, bo inaczej sam by na to nie wpadł. Powiedzieć o Kamili, że jest tylko bystra, to daleko idące uproszczenie. A gdzie ogniste włosy, które dostała w spadku po prababce ze strony matki? (Borowcowa w odpowiedzi na jakieś dywagacje teściowej, a skąd to tak nagle, ni stąd, ni zowąd, ruda córka, raz tylko pokazała zdjęcie owej babki, mówiąc: „A stąd! Moja babka była ryża”. Zdjęcie było czarno-białe, a raczej, jak wszystkie stare fotografie, w kolorze sepii, jednak stanowczość, z jaką zostały wypowiedziane te słowa, zamknęła wszystkim gęby raz na zawsze). A gdzie zapierająca dech figura, z którą Kamila, nieświadoma wrażenia, obnosiła się od szesnastego roku życia, od tamtego

lata, kiedy natknęła się koło pola na szczeniaki i niosła je potem przez całą wieś w sukience? A gdzie oczy, w które wystarczyło nieostrożnie raz zbyt głęboko spojrzeć, żeby już w żadnych innych nic nie odnaleźć? A że do tego wszystkiego była jeszcze bystra… Skończyła matematykę i przez pięć lat pobytu poza domem nie potrzebowała od rodziców żadnej finansowej pomocy. Wraz ze swą przebojową przyjaciółką Baśką handlowała damską bielizną, którą tamta zwoziła z zagranicy. A pierwszego lata, z lekka oszołomiona gotówką, jakiej nigdy w życiu nie miała, nie bardzo wiedząc, co z nią zrobić, kupiła od starego Jamroza trzy hektary ziemi przylegającej do ich pola i kazała ojcu kawałek obsadzić wiśniami, a resztę zostawić na łąkę. Jamroz wprawdzie sprzedał te hektary za psie pieniądze, zeźlony na synów, którzy jeden po drugim pouciekali do miasta, ale nikomu we wsi jakoś nie przyszło w porę do głowy, żeby taką okazję wykorzystać. Zresztą, co to za okazja, pasek łąki, długi a wąski. Kamila umiała liczyć i szybko obliczyła: tyle i tyle rzędów, po tyle i tyle drzewek w każdym rzędzie, a z każdego drzewka tyle i tyle wiśni. Niech płacą tylko to, co w tamtym roku. Stefan, mąż Jadźki, ubiegłego lata ogołocił jedyną wiśnię za stodołą i sprzedał wszystko przy szosie, to wie, ile jedno drzewko zarobiło, bo Jadźka, płacząc, że nawet jej na kompoty dla dzieci owocu nie zostawił, powiedziała. Odliczając koszty, pole zwróci się w pierwszym roku zbiorów; grzech było takiej okazji nie wykorzystać. – A potem co? – dopytywał ojciec. – Mnie pola do roboty nie brakuje, Jadźka już o swoim myśli, a ty podobno w mieście masz zostać. – A potem choćby sprzedać na działki – odparła. – Z jednej strony las dębowy, z drugiej rzeka… – Kto ci tu działki kupi, jak wszystkie do miasta uciekają! Kamila zmarszczyła czoło, patrząc na swoje pole w malowniczej dolinie. – Zielone światło dla przedsiębiorczych, ojciec. Nie słyszałeś? Zarobią pieniądze, zaczną wracać. – Te, co mają wrócić, to na ojcowiznę wrócą. – Borowiec nie dawał się przekonać. Prawda była taka, że chyba mu się za bardzo tych drzewek sadzić nie chciało. – Ale nie synkowie Jamroza? – Kamila spojrzała ojcu w oczy, a on musiał przyznać, że nie dość, że bystra, to jeszcze zaradna. I jaka przewidująca. – Przewidująca? – zaśmiał się głośno Andrzej, gdy mu Borowiec wieczorem przy flaszce zeszłorocznego bimbru o pomysłach średniej córki powiedział. – Cwana jest. Żeby się czasem pierwsza na tym zielonym świetle nie przejechała. O parę skrzyżowań za daleko. Andrzej od pierwszych klas podstawówki był chłopakiem Kamili. Dokładnie od dnia, gdy w drodze do szkoły wplątał jej we włosy dwa zdechłe ptaki, a ona jemu wybiła trzy zęby. Bez zastanowienia. (Najbardziej na świecie nie znosiła zdechłych ptaków we włosach. Andrzej przekroczył granicę spokoju Kamili. I już nigdy więcej tego nie zrobił). Innego chłopaka, nawet w mieście, Kamila zajęta nauką i interesami nie miała. Sam ukończył zaocznie studia rolnicze i nie miał nic przeciwko studiowaniu dziewczyny, ale jej plany życiowe nie bardzo mu przypadły do gustu. Miał sporo ziemi i dopóki Kamila nie wyjechała do tej cholernej Warszawy, ich plany zbiegały się w jednym punkcie: oboje po studiach mieli się zająć gospodarką i wychowaniem trójki wspaniałych dzieci. Te dzieci już nawet otrzymały swoje imiona. Tu będzie rosło to, tu tamto, a w szopach miały stać maszyny. Już zresztą stoją, tylko Kamili z każdym kolejnym rokiem tego studiowania coś się zaczęło odmieniać. Miasto jej się nagle spodobało. Kamili nie tyle spodobało się miasto, ile matematyka. Całkowicie nią zawładnęła. Interesy z Baśką były z konieczności, żeby jakoś się utrzymać. Kamila miała słabość do dobrych ubrań, a zwłaszcza do białych bluzek. Życie i mieszkanie też kosztowało.

Dobrze, że taka Baśka w ogóle jej się trafiła. Kamila potrafiła odnaleźć się tylko w liczbach, wyliczyć wszystko, przekalkulować, ale z organizacją bywało gorzej. Chcąc nie chcąc jednak, handlując przez kilka lat damską bielizną, czegoś się mimo woli nauczyła. Interesy z Baśką i konieczność utrzymania się na powierzchni sprawiły chyba, że Kamila z miejsca nie stała się typem oderwanego od rzeczywistości naukowca, na co już przy pierwszym zderzeniu z wyższą matematyką była wielka szansa. Kupiła więc pole od Jamroza i kazała jedną część obsadzić wiśniami, a drugą zostawić na łąkę, lecz z każdym kolejnym rokiem studiów rosła w niej miłość do matematyki, a malała do ziemi. Ledwie obroniła dyplom magisterski, już myślała o doktoracie, zwłaszcza że otrzymała propozycję zostania na uczelni. Dotarło do niej oczywiście, że zimą matka wyjechała w swoje strony, ale dopiero powrót do domu na wakacje w pełni uświadomił jej skutki, jakie ów fakt za sobą pociągnął. Borowiec, który dotąd zaglądał do kieliszka z umiarkowaną częstotliwością, nie częściej niż każdy normalny chłop we wsi, od czasu do czasu delektując się pędzonym jesienią ze śliwek węgierek bimbrem, teraz prawie nie trzeźwiał. Śliwowica, która zostawała zawsze z roku na rok, była już wspomnieniem. Gdy Kamila wróciła do domu, w kuchni stał świeży zacier nie wiadomo na czym, ojciec grabił siano na łące zakołowany, a Dzidzia stała po kolana w rzece z magnetofonem kasetowym i wydzierała się na cały głos, wtórując Freddiemu. Przyszła tu za aniołami, zapominając, że nie wolno jej zbliżać się samej do rzeki. Głos Freddiego niósł się po wodzie i brzmiał jeszcze piękniej. Tylko może za głośno dla aniołów, które przecież są najcichszymi istotami na świecie. Co będzie, jeśli zechcą się schować pod wodą i utopią? – Anioły się nie topią! – krzyknęła Kamila, wyciągając Dzidzię za rękę z rzeki i prowadząc do domu, którego nie poznała. Przez dwa dni sprzątała, myła okna i prała walające się wszędzie brudy. Wywaliła z kuchni bimbrownię, którą Borowiec bez słowa żalu poskładał na nowo w szopie za stodołą, i zamiotła podwórko. Potem usiadła na schodach przed domem i długo siedziała, gapiąc się przed siebie. Do babci, która widząc, jak tak siedzi godzinę, dwie, przyszła w końcu zapytać, co się dzieje, powiedziała: – A nic. Tylko to, że muszę wszystko jakoś poskładać, dodać jedno do drugiego, pomyśleć… Pomyślę, poskładam, zajmę się swoim życiem. Maksymek już przyjechał? – Przyjechał, jak zwykle – odparła babcia. – Sam? – Sam. No nie! Już nie Maksymek i niezupełnie sam, tylko z dwoma Amerykańcami i z dwoma Ruskimi: z Millerem, Chandlerem, Dostojewskim i Czechowem. Maksymek przyjeżdżał na wakacje z Nienackim i Verne’em w plecaku, maleńka różnica. Dla matematyczki może niezauważalna. Kiedy któregoś dnia pochyliła się nade mną, przechodząc kładką, bo siedząc tam, z nogami swobodnie zwisającymi nad wodą, najczęściej czytałem, serce zabiło mi jak oszalałe. – Dostojewski… – W tym zawieszeniu zabrzmiało wyraźne, jak mi się zdawało, zainteresowanie. Poderwałem głowę i wbiłem wzrok w niesamowite oczy Kamili, mówiąc bez tchu: – Chcesz, to ci pożyczę, jak skończę. A nawet teraz… od razu. Zaśmiała się, wsunęła rękę w moje włosy i poczochrała je, jak się czochra łeb ulubionego psiaka. – Jak dla mnie zbyt sentymentalny – powiedziała. – Dostojewski?! – Musiałem się upewnić. W odpowiedzi pogładziła mnie po głowie, co było gorsze od czochrania,

i zaprosiła na placki z jabłkami, które, wychodząc do mojej babci na pogawędkę, kazała smażyć Dzidzi. Byłem tak zły, że nie skorzystałem z zaproszenia. Konsekwentnie wytrwałem w tej złości do wieczora. A potem pozwoliłem, by mi mówiła: „Takie dobre placki, Maksymku, wyszły Dzidzi, szkoda, że nie wpadłeś i trzeba było wyrzucić kurom”, bo miałem do wyboru: albo się obrazić, albo poczekać, aż Kamila sama dojrzeje do Maksyma, jak ja dojrzałem do Dostojewskiego. Na kładce między naszymi światami, zatopiony w lekturze, poznawałem ciemne strony ludzkiej natury, głęboko wierząc, że to tylko fikcja literacka. Docierałem w głąb mrocznej natury nowych bohaterów, jak wcześniej z bohaterami Verne’a do wnętrza ziemi. Jedno i drugie było zajmujące, bo brało się z nieograniczonej wyobraźni, której i mnie nie brakowało. Potrafiłem jednak odróżnić fantastykę od fikcji. Ale pod koniec tego lata miałem się przekonać, że rzeczywistość, choćby nawet do bólu prozaiczna, potrafi powalić na ziemię i zaskoczyć bardziej niż najwymyślniejsza wyobraźnia. Miałem więc szesnaście lat i po raz kolejny przyjechałem na wakacje, od samego początku zachłystując się beztroską świata, który znałem i kochałem od wczesnego dzieciństwa, nie zdając sobie jeszcze sprawy, że ten świat się właśnie kończy. *** Podróż, której nie planowałeś, zdaje się trwać w nieskończoność, a w głowie ci się nie rozjaśnia. Chwilami nawet, jak odnosisz wrażenie, jest coraz gorzej. Coraz większa pustka i narastająca z minuty na minutę niemoc. Nie wiesz, co się zdarzyło i czy w ogóle się zdarzyło. Dzieje się coś, czego nie możesz pojąć. Życie nie oszczędziło ci przykrych doświadczeń, żadne jednak nie sprawiło, że czułeś się aż tak bezradny. I taki w tej bezradności samotny. Wepchnięty w kąt furgonetki, otoczony cielskami sześciu lub siedmiu rosłych facetów, nie jesteś w stanie ruszyć ręką ani nogą. Brakuje ci powietrza. Tak bardzo, że w pewnym momencie myślisz tylko o tym, żeby skończyła się ta jazda nie wiadomo dokąd, o niczym więcej. Żeby wypchnęli cię z tej ciasnoty i pozwolili odetchnąć. Nie padło żadne pytanie. Żadne słowa, poza kilkoma, które tuż przed wepchnięciem cię do furgonetki ten bez kominiarki na łbie rzucił do kilku facetów, wyskakujących z innej: „Miał być Grabarz z dziwką. Są zwłoki dziwki i jakiś inny bandzior, też dobrze. Róbcie swoje”. Grabarz?! Grabarz?! – zakołatało ci w głowie. Ten sławny bandzior, od dobrej dekady ścigany listami gończymi, którego niesławna ksywa wzięła się stąd, że osobiście rzucał pierwszą łopatę ziemi na ciało ofiary leżącej w wykopanym dole? Ile było tych ofiar, tych grobów kopanych w pośpiechu na spokojnych leśnych polanach i ile łopat ziemi rzuconych na ciała nieszczęśników, nikt tak naprawdę nie wie. Ten, o którym od wielu dni w związku z kolejną ofiarą, znalezioną na cudnej leśnej polanie, krzyczą wszystkie media? Tylko co mnie to może obchodzić, krzyczą twoje myśli, co mam wspólnego z bandziorem, takim czy innym? Co ma wspólnego taki czy inny bandzior z kameralnym hotelikiem na końcu cisowej alejki w kilkunastotysięcznym miasteczku? I jaka dziwka, do ciężkiej cholery?! W pokoju numer dziewięć w kameralnym hoteliku na końcu cisowej alejki w sennej mieścinie miała być tylko Nadia! Jeśli to była Nadia… Potem myśli przestają krzyczeć. Zabrakło dla nich przestrzeni, powietrza. Strach i niemoc zagnały je wszystkie w najdalszy obszar mózgu. Taki, z którego nie mogą się wyrwać. Podróż dobiega końca. W rezultacie nie mogła trwać aż tak długo, jak ci się

wydaje. Nic nie widzisz, prawie nic nie czujesz, ale zmysł słuchu cię nie zawodzi. Rozpoznajesz nocne odgłosy Warszawy. Miasta, w którym spędziłeś większą część życia. Tę gorszą. Z precyzją, która ciebie samego zaskakuje, możesz nawet określić nazwy mijanych ulic. Nigdy nie przyszło ci do głowy, że aż tak dobrze znasz to miasto. Nigdy nie zależało ci, żeby je aż tak dobrze poznać. Może dlatego owa świadomość nie przynosi najmniejszej ulgi. Wręcz odwrotnie. Zaczynasz się bać. *** Moje szesnastoletnie lato zaczęło się tak jak wszystkie przed nim. Ci sami ludzie, te same miejsca, które po dziesięciomiesięcznej nieobecności trzeba było na nowo obiec i każde z nich sobie przypomnieć. Wieś, las za wsią, rzeka odtąd dotąd i każdy skrawek ziemi za rzeką. Aż do Diabelskiego Wiru, gdzie rozdzielała się na dwie odnogi i zaraz potem łączyła w jedną, tworząc małą, grząską wysepkę, na której późną wiosną dzikie kaczki wysiadywały swoje młode. I obowiązkowa msza w najbliższą niedzielę, by przypomnieć sobie śpiew Dzidzi. Po takim czasie było to zawsze niezapomniane wrażenie; podziw mieszał się z niedowierzaniem, że można tak śpiewać. Trzeba było tylko spytać Dzidzię, na którą godzinę wybiera się w tę najbliższą niedzielę do kościoła. Odkąd ksiądz ją uprosił, by, na litość boską, tylko nie przychodziła na dziesiątą, bo palca nie ma gdzie wcisnąć, podczas gdy na pozostałych kościół świeci pustkami, co niedziela chodziła więc na inną mszę. Albo trzy niedziele z rzędu na sumę, a w następne znowu raz na tę, a raz na inną, potem znowu dwa razy na ósmą, dwa na dziesiątą i raz na sumę… Miała z tym niezłą zabawę. Parafianie mniejszą. Każdy wolał słuchać na mszy pieśni w jej wykonaniu niż organisty, który wprawdzie grał po mistrzowsku, ale głosu nie miał żadnego. Dzidzia odrzuciła propozycję proboszcza, że będzie jej płacił, tak jak płacił organiście, byle tylko śpiewała na każdej mszy bez wyjątku, tłumacząc, że nie śpiewa dla pieniędzy, tylko dla Pana Boga, a za darmo na każdą mszę nie zamierza biegać, bo nie jest aż tak święta. Obiecała tylko trzymać język za zębami i nikt, prócz jej rodziny, babci Heleny, Andrzeja i mnie, nie miał pojęcia, którą mszę danej niedzieli uświetni jej anielski głos. Po nabożeństwie schodziła z chóru, uśmiechała się pięknie do każdego, kto wyraził podziw, i mówiła, że to anioły w niej śpiewają. – Jak wyglądają te twoje anioły? – spytałem w to szesnastoletnie lato, dziwiąc się, że pytałem o to już tyle razy, a nigdy nie otrzymałem odpowiedzi. – Nie wyglądają – odparła jak zwykle bez namysłu Dzidzia. – Są. – Jak to są? – Zwyczajnie. – Wzruszyła ramionami. – A ptaki? – przypomniałem. – Chyba że przyjmują postać ptaków – odparła. – Ale tylko tych, które siadają na moim oknie. – Gdzie zawsze mają coś do jedzenia. Okruchy chleba latem, a tłuszcz ze słonecznikiem zimą – zezłościłem się, zadając sobie pytanie, ile ja mam lat, żeby jeszcze o takich rzeczach z Dzidzią gadać. – Wiem, że w końcu przestaniesz mi wierzyć. – Czytała w moich myślach jak w swoich. – Tak jak wszyscy. Nie zaprzeczyłem. To pytanie o wygląd aniołów musiało paść zaraz na początku wakacji, gdy nie oswoiłem się jeszcze – po dziesięciu miesiącach egzystencji w jednej z praskich kamienic, której okna wychodziły na ponure podwórko – z zapachami, barwami i dźwiękami tego niezwykłego świata. I à propos dźwięków, to właśnie w tej sferze

wyraźnie mi czegoś w tamto lato brakowało. Czegoś, do czego musiałem przywyknąć w równym stopniu co do widoku drzew, rzeki, łąk albo wspomnień Kamili niosącej porzucone szczeniaki w podwiniętej sukience. Dopiero po wielu dniach zrozumiałem, że brakuje mi gwizdanych o świcie melodii Borowca. W każdym miejscu innej. Nie musiałem pytać, czemu ojciec Dzidzi przestał gwizdać, wypuszczając kury z kurnika, wiążąc krowy na łące albo nabierając widłami słomę, żeby ją rozrzucać w oborze czy gdziekolwiek indziej. Nie musiałem pytać, czemu nagle przestał witać dzień wesołymi melodiami, bo wszystko było aż nadto jasne. Zabrakło jego drugiej połowy, z którą dotąd nie rozstał się nawet na jeden dzień. Od dwudziestu pięciu lat. Z dnia na dzień zabrakło jego Maszy, cichej i łagodnej istoty, która ćwierć wieku temu stanęła u jego boku, przyrzekając, że nie opuści go do końca życia. Snuł się więc teraz samotny po gospodarstwie, żal za żoną topiąc w butelce, którą zawsze miał pod ręką. Wypuścił kury, napił się. Uwiązał krowę na łące, napił się. Wszedł do stodoły, podwójnie się napił. Kamila z Dzidzią zwiozły siano do stodoły, bo ojcu energii starczyło tylko na tyle, by je wysuszyć. Zdawało się, że energii jest w nim każdego dnia coraz mniej. Wyszedł za stodołę, popatrzył, napił się, usiadł i siedział. Kartofle, w porę nieobredlone, rosły marnie, warzyw z chwastu nie było widać, druga łąka nieskoszona. Kamila bez słowa wzięła się do roboty. Przez parę dni nie schodziły z Dzidzią z pola. Wyczyściły warzywa i uratowały kartofle, uwalniając je opryskami od stonki (na redlenie było już za późno), po czym uprosiły ojca, żeby skosił drugą łąkę, a one już sobie z resztą poradzą. Borowiec skosił łąkę, czemu nie, po czym poszedł z flaszką do szopy, zadowolony, że nie suszą mu głowy i dają żyć. W tydzień uwinęły się ze wszystkim. Potem usiadły przed domem i siedziały przed nim długo, pozwalając, by słońce piekło już i tak opalone twarze, dekolty i ramiona. Uśmiechały się przy tym jedna do drugiej, nic nie mówiąc. – Kamila powinna coś powiedzieć ojcu – powiedziała babcia Helena, patrząc z naszego ganku, jak tak sobie siedzą. – Może by się ocknął. – Co miałaby mu powiedzieć, czego on sam nie wie? – spytał Andrzej, nie oczekując żadnej odpowiedzi. Popatrzył w tamtą stronę, głęboko westchnął i poszedł w pole. A ja, porzucając książki, w których fikcyjni bohaterowie przeżywali fikcyjne dramaty, nie mogąc dojść do ładu z zawiłościami własnej natury, pobiegłem za nim. Piekło nas to samo słońce, wyciskając, wraz z wysiłkiem, ostatnie poty. Potem tak samo usiedliśmy obaj przed domem i uśmiechaliśmy się, patrząc, jak na wzniesieniu za rzeką Kamila z Dzidzią wieszają pranie na sznurkach. Ryk Freddiego Mercury’ego z magnetofonu, ustawionego na parapecie, nadawał ruchom obu sióstr taneczną płynność. Ich ojciec bez przekonania zgrabiał słomę przed oborą. Znajomy obrazek, koniec letniego dnia na podwórku Borowców. Czasem na tym obrazku pojawiała się Jadźka z chłopcami, która zaglądała do rodziców po to czy tamto, a przeważnie po to tylko, by przyjść. I kiedyś jeszcze Masza w pewnym momencie wychodziła z domu, by zawołać całą rodzinę na kolację. Do jej nieobecności długo nie mogłem się przyzwyczaić. Długo zastanawiałem się też, jak sobie radzi z tym Dzidzia. Ona zaś, znając moje myśli prawie tak jak swoje, mówiła w każdy poniedziałek: – Ciekawe, czy nim skończy się ten tydzień, mama wróci. Albo: – Może z ciocią Leną nie jest tak źle, jak mówi Kamila, i do niedzieli mama wróci. Pójdziemy razem do kościoła. Gdy w niedzielę wracaliśmy z kościoła, Dzidzia milczała. Poniedziałek zaczynał się nową nadzieją, że nim minie tydzień, mama wróci z dalekiej Rosji i będzie jak

dawniej. *** Pytają cię o imię, nazwisko, wiek, zawód… „Maksym – odpowiadasz – Maksym Bromski, lat trzydzieści jeden…”. Który to już raz, nie wiesz. Odpowiadasz automatycznie, ale z coraz większą irytacją. W pewnym momencie irytacja przechodzi w znudzenie. Wiesz, że nie jesteś w stanie niczego wytłumaczyć. Nie pojmujesz, co się stało ani dlaczego. Starasz się nawet nie myśleć o Nadii, na którą czekałeś w tym hotelowym pokoju. Wiesz już na pewno, że nie przyszła. Stopy, wystające zza drzwi łazienki, nie należały do niej. Pełna jasność umysłu to stan, do którego jeszcze ci daleko, ale w pewnej chwili olśniło cię, że Nadia nigdy nie chodziła w szpilkach. Dzień wcześniej zadzwoniła i poprosiła o spotkanie. Ucieszyłeś się, mimo że w jej głosie brzmiał niepokój. Może nawet strach. Spytałeś, czy coś się stało, a wtedy odparła, że tak – rzeka wyschła. Pytają cię, kim była ta kobieta i dlaczego ją zabiłeś. A skąd masz wiedzieć! Nic nie wiesz. Nic nie pamiętasz, cały wczorajszy wieczór to urwany film. Stan, jakiego nigdy w życiu nie doświadczyłeś. Nigdy w życiu też nie czułeś się tak bezradny. Zawsze nad nim panowałeś. Wszystko ci się udawało, a twój przyjaciel uważał cię za farciarza. Kto by pomyślał. Wciąż boli cię głowa. Myśli zbijają się w jakieś kłębowisko i szaleją po niej jak stado dzikich zwierząt, usiłujących wzajemnie się pożreć. Mimo to, a może właśnie dlatego, dociera do ciebie w pewnej chwili, że wciąż nie zdajesz sobie sprawy z powagi sytuacji. Bronisz się przed tym, pozwalając tamtym bestiom szaleć po twojej głowie, bo póki nic nie jest do końca jasne, istnieje jakaś nadzieja, że to nie dzieje się naprawdę. Ktoś ci zrobił kawał. Słyszy się o takich sytuacjach. Ale kto? Przyjaciele? Masz tylko dwoje przyjaciół… Są z tobą, odkąd sięga twoja pamięć. Nie zrobiliby tego. – Wszystkie dowody wskazują na pana. – Słyszysz w pewnej chwili. Wszystkie dowody wskazują na ciebie. Cóż masz powiedzieć? Przyznać się. Gdybyś tylko wiedział, do czego. Obudziłeś się w małym hoteliku, w pokoju numer dziewięć… – Sam? – dopytuje komisarz. – Sam. – Ona przyszła później? – Nic na ten temat nie wiem. – Dużo pan wypił… – Prawie wcale nie piłem. – To się zaraz okaże. Jak tylko przyjdą wyniki z laboratorium. – Muszę zadzwonić – mówisz. – Do adwokata? Przyda się panu. – Do przyjaciela – odpowiadasz. Cudownym zrządzeniem losu przyjaciel jest adwokatem. Zawsze byłeś farciarzem. *** Radość z życia to taki dziwny stan, którego doświadcza niewielu ludzi. Teraz o tym wiem, wtedy nie wiedziałem. Wydawało mi się więc, że nieustający optymizm i pogoda ducha, jaką miały w sobie córki Borowca, to rzecz naturalna. Najpełniej można było to docenić, gdy się widziało je wszystkie razem. Perlisty śmiech Jadźki, przyjmującej drobne problemy z niefrasobliwością,

a większe ledwie ze zmarszczonym czołem, o dziwo, nigdy nie działał na nerwy. Do fascynacji Dzidzi Freddiem też jakoś tak się przywykło, wszystko jedno, czy puszczała jego piosenki ze zdezelowanych kaset, czy też sama naśladowała jego głos. Za lekki uśmiech Kamili i łagodne spojrzenie, którym obejmowała wszystko dookoła, przenosząc powoli wzrok z jednego miejsca na drugie, można było oddać życie. Nie obnosiły się z wielkimi marzeniami, ale każdy wiedział, co której w duszy gra. Jadźka chciała mieć dużą rodzinę: dzieci i męża, który będzie o nią i o te dzieci dbał. I dom, w którym da się żyć. Z dziećmi jej się udało. Z mężem niekoniecznie. Był głupi, pazerny i zacofany. – Ale mnie nie bije – odpierała Jadźka, gdy ktoś (najczęściej babcia Helena) bez ogródek jej to mówił. – I uwielbia czereśnie – dodawała bez związku z czymkolwiek, lecz Jadźka to potrafiła. Na ripostę babci, że szpaki też uwielbiają czereśnie, odpowiadała równie niedorzecznie. Na przykład że szpaki są szare. W domu nie dało się żyć. Był stary, mały, bez wygód. Pieniądze ze sprzedaży świń i cielaków, które Borowiec dał Jadźce na budowę nowego, zaharowując się któregoś roku przy hodowli, Stefan zakopał w ogródku, mówiąc, że dawniej trzy pokolenia żyły w jednej kuchni z sienią i było dobrze. Ile Jadźka musiała się naprosić, żeby je wymienił w dziewięćdziesiątym piątym, gdy była denominacja, to tylko ona wie. Wykopał, wymienił i zakopał znowu. A jaki był zły! Co się musiała nasłuchać, że te złodzieje z góry nic nie robią, tylko wymyślają takie rzeczy, żeby z ludzi zrobić dziadów. Bo kiedyś był milionerem, a teraz jest dziadem. Takie to rządy. Tylko jak płacił sto złotych, zamiast, jak dawniej, milion, humor mu się trochę poprawiał. Na krótko. Przeliczał wszystko w domu ze starych na nowe, a potem z nowych na stare, dochodząc na koniec do wniosku, że sklepowa wykorzystała cały ten cyrk z wymianą, żeby pozaokrąglać ceny, nic więcej. Bo dlaczego akurat sto, a nie dziewięćdziesiąt siedem? W ogóle nie mógł się długo w całym tym cyrku połapać i dotąd stał przy ladzie, póki się nie dowiedział, ile to i to kosztowało na stare pieniądze, i sam sobie dopiero ze starych na nowe nie przeliczył. Dowiedział się, przez chwilę miał lepszy humor, a potem narzekał, że i tak go oszukano. Kamila, która nie ulegała emocjom, nie mówiąc już o utracie panowania nad sobą, dopóki nie zostały przekroczone pewne granice, wracała od Jadźki ze zmarszczonym czołem. Nie podobało jej się, w jakich warunkach żyje jej siostra z siostrzeńcami, bo to, jak żyje Stefan, miała w nosie. Dawno obliczyła, że pieniądze, które Jadźka dostała od ojca, powinny wystarczyć na parterowy domek w stanie surowym, a Stefan powoli sam by go wykończył. Pracowitość była jego jedynym atutem. To zawsze coś, przytakiwała siostrze, bo tamtej bardzo zależało, żeby jakimkolwiek atutem męża przed ludźmi się pochwalić. – Po czwartym dziecku wszystko się zmieni – dodawała jeszcze Jadźka skwapliwie, chcąc być może przekonać siostrę, że ta nie musi się martwić, kiedy na dobre stąd wyjedzie. – Skąd wiesz? – dopytywała się Kamila za każdym razem, nie widząc żadnych symptomów, by coś w mentalności jej szwagra miało się zmienić. – Tak czuję. Ekspertką od przeczuć zawsze była w tej rodzinie Dzidzia, więc Kamila nie dała się do końca przekonać. – Chciałabym, żeby każdy miał to, na co zasługuje – usłyszałem pewnego wieczora głos Kamili na schodach przed naszym domem. – Jadźka zasługuje na więcej, niż ma. O wiele więcej. Mam nadzieję, że do mojego wyjazdu pewne

sprawy się wyklarują. Z Jadźką, z ojcem… Nie wiem, gdzie wsiąkł, od południa go nie widzę. Myślałam, że do Andrzeja może przyszedł. – A po co by miał przychodzić, jak Andrzej teraz wcale nie pije. – Babcia Helena podkreśliła dobitnie drugą część zdania. – Co innego ma teraz na głowie. O, ósma, a on jeszcze w polu! No ale coś przynajmniej z tego ma. A czy ty będziesz miała coś z tej matematyki? Satysfakcję, powinna odpowiedzieć Kamila, poczucie, że u progu dorosłego życia spełnia się marzenie. Ale nie powiedziała. Nie musiała. Każdy, a na pewno babcia Helena, która Kamilę traktowała jak rodzoną wnuczkę, o tym wiedział. Każdy na wsi wiedział, że średnia córka Borowca ma bzika na punkcie matematyki. Od dziecka, gdy jeszcze Dzidzi nie było na świecie i nie była jeszcze średnią córką, tylko po prostu młodszą. Jej pierwszym słowem było nie „mama”, nie „tata”, tylko liczba. Borowiec podobno wszedł do domu z podwórza, mówiąc do żony: „Osiem worków owsa zostało w stodole, kobyła do lata tego nie zje”, a Kamila zawołała z łóżeczka: „Osiem!”, i za każdym razem, gdy ktoś zbliżył się do niej albo wszedł, tak wołała. Siedem, sześć czy jakakolwiek inna liczba w ogóle jej nie obchodziła. Powiedz, Kamilciu „mama”. Kamilcia mówiła: „osiem”. Powiedz: „tata”. „Osiem”. Ile Kamilcia ma rączek? „Osiem”. „Osiem, osiem, osiem”. Nawet gdy o nic jej nie pytano. Nawet gdy Borowiec pytał o coś żonę, na przykład: „co ugotowałaś dziś na obiad?”, albo Masza jego, Kamila darła się z łóżeczka: „Osiem!”. Doszło do tego, że zaczęli mówić do siebie szeptem. Mała przyglądała im się podejrzliwie, nic nie mówiąc. Dzień, dwa, trzy… Na czwarty dzień jakimś sobie tylko wiadomym cudem nauczyła się rozpoznawać zadawane szeptem pytania – Bóg raczy wiedzieć po czym – i odpowiadała, zanim wybrzmiał do końca pytający ton. Borowiec wpadł na pomysł, żeby wypowiadać pytania twierdząco, nie akcentować ich głosem i nie używać pewnych charakterystycznych słów, jak: „co”, „ile”, „dlaczego”… Wchodzi więc do chałupy i mówi, mrugając do żony: – Ugotowałaś dziś na obiad. – Ugotowałam – potwierdza Masza. – To dobrze, taki jestem głodny – cieszył się Borowiec. – To zaraz się najesz. – Ugotowałaś dziś obiad – kluczył, nie wiedząc, w jaki sposób uzyskać informację, co jest na ten obiad. Lubił wiedzieć, co będzie jadł, nim usiadł do jedzenia. Tak było zawsze. – Ugotowałam! – odparła żona. – Co?! – Nie wytrzymał. – Osiem! – Padło z łóżeczka. Borowiec złapał się za głowę i wybiegł na dwór. Bez obiadu. Tam zobaczył, że kura wyprowadziła wylęgnięte kurczęta. Rzucił tylko okiem, nie musiał liczyć. Spuścił Burka z łańcucha, a pies z radości od razu jedno zatarmosił. Wrócił do domu i powiedział do żony, żeby mu obiad dała, cokolwiek to jest. Jedząc, oznajmił: – Jarzębiata wysiedziała. Jajek nagotuj, posiekaj kurczętom, na wieczór kukurydzy im ześrutuję, niech mają. – Na trzynastu jajach siedziała. Ile wyprowadziła…, to zobaczę, jak wyjdę. Borowiec zerknął na Kamilkę, a ta nic, tylko patrzy na niego z łóżeczka z nadętymi policzkami. – Siedem – odpowiedział. – Reszta to zbuki. Zjadł, włożył kaszkiet, wychodzi. W sieni słyszy: – Było osiem. Wrócił, stanął w kuchni jak rozjuszone zwierzę, gotów wszystko rozszarpać na strzępy, a najpierw rodzone dziecko. Patrzy, a żona z radością tuli dziecko, nosi je

po kuchni. – Patrz, ojciec – cieszy się – zaczęła mówić. Powiedziała „było”. Słyszałeś? – Słyszałem – opanował się. – Idę w pole. A ty butelki pomyj. Wrócę, bimber trzeba zlać z gara, bo wywietrzeje. – Już zlałam – Masza na to. – Tak? Dużo wyszło? – Boję się powiedzieć. Spojrzał na nią, żona na niego. – Wylej jedną – powiedział. – Nie szkoda? – Nie. Siedem starczy. A Kamilka klaszcze w dłonie, śmieje się i woła: – Było osiem. Borowiec nic. Patrzy dziecku w oczy, pyta: – Ile Kamilcia ma rączek? Kamilcia odpowiada, że było osiem. I tak do trzeciego roku życia. Miała trzy lata, kiedy zaczęła mówić coś więcej. Trzy i miesiąc, gdy nauczyła się liczyć i odtąd nic innego nie robiła. Chodziła po wsi i liczyła ludziom okna w domach, anteny telewizyjne na dachach, wysiedziane kurczęta, ile jest starych ludzi, ile młodych, a ile dzieci u każdego. Liczyła kopki siana na łące i ile razy trzeba podjechać wozem, żeby je wszystkie zwieźć do stodoły. Raz powiedziała Jamrozowi, gdy jeszcze zbierał siano z łąki, którą wiele lat później od niego kupiła, że za mało nałożył na pierwszy wóz i z drugiego spadną mu dwie kopki. Dwie kopki, tak na oko, spadły na dołku przed brodem. Jamroz zeskoczył z wozu i zaczął je zarzucać na furę, bo jakby jedna, to jeszcze pal licho, ale dwóch już szkoda. Wyszła chmura i całe siano zmokło. Nigdy nie klął, więc tym bardziej nim nerwy szarpnęły, bo nijak nie mógł sobie ulżyć, spojrzał więc na Kamilcię ze złością, wrzeszcząc, że diabła jakiegoś w sobie nosi albo jeszcze i co gorszego, choć nie wie, co gorszego może być od diabła. – Spieszyłem się, straciłem rachubę, bo od dwudziestu lat wożę z tej łąki siano i na oko wiem, ile trza na jeden wóz załadować, żeby z drugiego nie spadło! Ale skąd ty żeś wiedziała?! Kamilcia wzruszyła ramionami i odparła: – Policzyłam. – Kiedy?! – W tamtym roku. – Ile masz lat? – Cztery. – To w tamtym roku miałaś trzy. Diabeł tylko mógł w tobie liczyć. Macie w domu żelazko? – Mamy. – Powiem ojcu, żeby ci sznurem od tego żelazka przylał po tyłku, raz-dwa cię tego liczenia oduczy, jak mnie za dziecka tatuś oduczył przeklinać. Ale Borowiec nic złego w owym liczeniu Kamilci nie widział. Liczb jest nieskończenie wiele, a każda inaczej się nazywa, to mu wystarczyło. Dopiero gdy się dowiedział, że wytknęła pod sklepem dostawcom pomyłkę w zrzucanym taśmowo z rąk do rąk chlebie, coś go ruszyło. Liczyli wszyscy w trakcie podawania i chwytania z rąk do rąk chleba. Miało być osiemdziesiąt sześć. – Osiemdziesiąt sześć – zakończył kierowca, obtarł ręce o spodnie i ruszył do szoferki. – Były osiemdziesiąt cztery! – Usłyszał z tyłu dziecięcy głosik. Obejrzał się i chmurnym wzrokiem namierzył wśród oczekujących na chleb

dziecko. – A czyj to ten przemądrzały bachor? – zapytał. – Borowca. Zza rzeki – padła odpowiedź. – Patrzta, jakie to przemądrzałe bachory za tą rzeką – rzucił niedbale, wsiadając do szoferki. – Zaraz, zaraz! – zawołała za nim sklepowa, patrząc podejrzliwie na bochenki chleba. – Przeliczę. – Zgłupiałaś?! – zirytował się mężczyzna, trzaskając drzwiami od szoferki. – A to se licz! Przeliczyła, a razem z nią ludzie, raz, drugi, trzeci. Za każdym razem wychodziło osiemdziesiąt cztery. Sklepowa wzięła się pod boki, stanęła przed kierowcą. – No i co? Dziś dwa, jutro dwa, pojutrze cztery i tylko patrzeć, jak z torbami pójdę. Mężczyzna próbował zbagatelizować sprawę, żartując, że już ona sobie tam na czym innym wyrówna. – Wyrównam, nie wyrównam! – zezłościła się nie na żarty. – Dawajta jeszcze dwa bochenki i na drugi raz sie pilnujta. Na czym jak na czym, ale na chlebie człowieka oszukiwać to już nieładnie. Borowiec, gdy ludzie zaczęli mu opisywać zdarzenie spod sklepu, a każdy coś tam jeszcze od siebie dołożył, popatrzył wieczorem na śpiącą Kamilcię, mamroczącą przez sen: „Sto dwadzieścia siedem, sto dwadzieścia osiem…”, i powiedział do żony: – Ja wiem, Maszka… Może i trzeba by z nią gdzie pojechać. Ludzie już zaczynają gadać. Żeby to tylko liczyła… Ale ona jakoś na wskroś wszystko widzi. Antkowi Rozwatowi podobno siódme dziecko znalazła, jak się przechwalał przed chłopami, że szóstkę dzieci ma w chałupie, nie to co inne. „Siedem”, powiedziała, a Antka zamurowało, czerwony się na gębie zrobił i ani słowem. Antkowa, jak się dowiedziała, to najpierw rzuciła garem koło studni… Kurę przy okazji trafiła… i drze się na całą wieś, że wcale nieprawda, szóstkę ma, bo jedno w chałupie nie jego. Od tygodnia się kłócą, on to, ona tamto, dzieciaki babka wzięła do siebie, bo nie miał im kto ugotować, nawet tę kurę, co ją Antkowa przy studni trafiła, psy gdzieś wywlokły, rosołu nie chciało się w porę nastawić… Może by z Kamilką gdzie pojechać. – Gdzie będziesz jechał? Tak jej się wyrwało. Babka Awdofia taka sama była. – Która? Ta ruda? – zapytał, a Borowcowa przytaknęła. – No patrz, jak to same defekty potrafią z przodka na dziecko przeleźć. Ty sobie przypomnij, co tam jeszcze tej twojej Awdofii dolegało, żebyśmy którego dnia znowu nie zaczęli się dziwić. – A nie. Wesoła bardzo była, jak nasza Jadzia, i czasem od rzeczy mówiła. Ale nie zawsze – uspokoiła Borowca żona, dodając po chwili: – I z aniołami rozmawiała. – I nic więcej? – dopytywał się na wszelki wypadek. – Nic. – To choć tyle. Z aniołami na całe szczęście żadna nie gada. Jeszcze by tylko tego brakowało. Za parę lat, gdy urodziła się Dzidzia i półtora roku później zawołała do sikorki, dziobiącej słoninę za oknem „aniojek”, Borowiec machnął ręką, że niech tam sobie gada z tymi aniołami, przynajmniej nie będzie ludziom dzieci po chałupach liczyć. Dzidzia rozmawiała więc z aniołami i była szczęśliwa. Świat, nad którym czuwały niebiańskie istoty, wydawał się nieskończenie piękny, a ona nie mogła się na ten świat napatrzeć. Stała przed domem lub nad rzeką i rozanielonym wzrokiem obejmowała wszystko dookoła, nie mogąc się wszystkiemu nadziwić i wszystkim nacieszyć. Anioły były w usianej kwiatami letniej łące, w błyszczącym od mrozu śniegu, w złotych kolorach jesieni, a także w deszczu. Nawet w tym, który siąpił

od kilku dni. Wszystko było piękne. Problemów Dzidzia nie dostrzegała żadnych. Gdy bolał ją ząb, tłumaczyła z uśmiechem matce szykującej okłady, że to dlatego, by się dowiedzieć, jak to jest, kiedy nie boli. Gdy woda weszła w łąkę i stała na niej tydzień, a Borowiec szalał na podwórku, klnąc na czym świat stoi, że dla krów na zimę siana nie będzie, powiedziała, że to dobrze, bo mniej się tata narobi. Gdy późnym latem zdechła krowa, Dzidzia pocieszała ojca, tłumacząc, że to dobrze, bo i tak siana by dla niej zimą nie starczyło. Zresztą czy nie uprzedzała ojca, że rzeka wyleje na tydzień przed tym, nim wylała? Czy nie mówiła, że krowa się ociąga z wychodzeniem z obory i pewnie zaraz zdechnie? No faktycznie – Borowiec zerknął zza stołu na Dzidzię, której głowa ledwie nad nim wystawała – coś tam mu popiskiwała nad uchem, ale kto by się takim popiskiwaniem przejmował. Nałożył kaszkiet, ruszył do drzwi i nagle, przeczuwając co najgorsze, znieruchomiał w progu. Odwrócił się w jednej chwili i ryknął: – O skąd żeś to wszystko wiedziała?! – Od aniołów – odparła z uśmiechem, który zdawał się większy od niej samej. Borowiec upadł na kolana, zaczął walić rękoma w podłogę i w takiej pozycji zastała go Masza, wracająca z obory z wiadrem mleka. Upuściła je, zalewając całą podłogę. – Matka – zaczął, nie przejmując się wylanym mlekiem – pilnuj jej, żeby po wsi z tymi głupotami nie chodziła! Już i tak nas mają za wariatów przez twoje córki! Co jedna, to lepsza! Jadźka przyprowadza tu wszystkie dzieciaki ze wsi i bawi się nimi jak lalkami. A lalki w komórce leżą! Od nowości! Tamta druga wszystko wszystkim już na wsi przeliczyła… – Przestała liczyć – wtrąciła Masza. – A co jej się stało?! – ryknął jeszcze głośniej Borowiec. Żona wzruszyła ramionami. – Ja nie wiem. – Jak to, nie wiesz?! – Podobno nauczyciel jej w szkole powiedział, że w matematyce nie tyle ważne liczby, ile wzory czy coś takiego… – Jakie wzory?! – No jakieś… – I co? – A nic. Przez dwa dni nie jadła, aż w końcu mówi, że wzory są jeszcze lepsze. – Zgłupieć można. Wszystko jedno, jasna cholera. Zapanuj jakoś nad nimi, nim ta trzecia zacznie po wsi latać i ludziom śmierć przepowiadać. Przepowiadaczka jedna! – Dlaczego ja? – A czyja była babka Awdofia? – No moja. – No to ja idę w pole. Poszedł. Na schodach mało co się nie wywrócił, zawadzając o jedno z dziewięciorga dzieci, które Jadźka sprowadziła ze wsi, by bawić się nimi jak lalkami. Minął Kamilę, która koło psiej budy bazgrała patykiem na mokrym piasku jakieś a, be, iksy i igreki. – Nie było o co tyle krzyku robić – powiedziała potem Borowcowa do babci. – Ja i tak Dzidzi z oka nie spuszczam. Jak się z tymi aniołami rozgada, to jakby w innym świecie była. Kropka w kropkę Awdofia. – A cóż to znowu za Awdofia? – wtrąciła babcia, chwytając się za głowę. Wtedy Masza opowiedziała historię babki Awdofii, wesołej jak Jadźka, liczącej wszystko naokoło siebie niczym Kamila i rozmawiającej z aniołami podobnie jak Dzidzia. Kiedyś, jak się z tymi aniołami rozgadała, to doszła do torów i,

nieświadoma niczego, co się wokół niej dzieje, pozwoliła się nadjeżdżającemu pociągowi przejechać. Nie był to wprawdzie byle jaki pociąg, tylko ekspres relacji Moskwa–Paryż, o czym rodzina przez długie lata nie omieszkała przypominać, choć dla samej Awdofii ten fakt, zdaje się, stanowił akurat niewielkie pocieszenie. – Tak i Dzidzia – kontynuowała Masza – nic nie widzi, jak zacznie z aniołami gadać. Raz do samego wiru zaszła… – Do Diabelskiego Wiru?! – Babcia Helena przeżegnała się pobożnie dwa razy. – O, kochana, ile to się tam obcych za mojej pamięci natopiło! – Dlaczego obcych? – zainteresowała się Borowcowa. – Swoje przecież wiedzą, że tam się nie wchodzi, bo wir od razu wciąga. I babcia Helena zaczęła wyliczać, kto się tam w Diabelskim Wirze za jej pamięci utopił. Ciała dopiero po dwóch dniach za wysepką wypływały, jakby je diabeł, znudzony zabawą, wypchnął. Potem sięgnęła do pamięci swoich rodziców, dziadków, a jakby tego jeszcze było mało, to do pamięci jakiejś znachorki, co to przez siedemdziesiąt lat wszystkich ludzi w okolicy leczyła i wszystkim dzieciom pomogła przyjść na świat. Przestała dopiero wtedy (babcia jak się rozgada!), gdy już była tak stara, że prawie nic nie widziała. Do tego stopnia, że dziecko jej przy porodzie upadło. – Przeżyło? – spytała Borowcowa. – A co miało nie przeżyć. Trochę głupie chyba tylko było. Babci a Helena mówiła to wszystko z lekkim przymrużeniem oka, Masza Borowiec jednak, doszukując się pewnych analogii w naturze najmłodszej córki i babki Awdofii, bardzo się przejmowała każdym potencjalnym zagrożeniem. Wodziła za Dzidzią wzrokiem i nie pozwalała córeczce samej zbliżać się do rzeki, nawet w miejscach oddalonych od Diabelskiego Wiru, tej głębokiej, niespokojnej otchłani przed wysepką, gdzie nurt rozdzielał się na dwie odnogi, by za nią na nowo połączyć się w jedno. Gdy Dzidzia chciała przyjść do mnie, przeprowadzała ją przez całą kładkę, choć woda w tym miejscu akurat była płytka i leniwie płynęła po wygładzonych kamieniach. Masza wolała jednak, kiedy to ja przychodziłem do Dzidzi, a nie miałem akurat nic przeciw temu, by pięć albo i dziesięć razy na dzień biegać na drugą stronę. Musiałem przywyknąć do Freddiego Mercury’ego, który objawił się Dzidzi około dziesiątego roku życia. Chyba jakoś tak mniej więcej tego lata, po którym, u szczytu sławy, umarł. Jadźka była już wtedy mężatką i zaczęła rodzić dzieci; Kamila chodziła do liceum. Andrzej, który właśnie zaczął zaocznie studia rolnicze, jeździł po Kamilę motorem na przystanek pekaesu pod lasem. Snuli plany na wspólną przyszłość. Tu miało rosnąć to, tu tamto, w szopach miały stać maszyny, a każde z ich trojga dzieci otrzymało już swoje imię. Mogło tak być. Ale nie było. Czasem tak jest, że marzenia jednych wywracają do góry nogami życiowe plany innych. A marzeniem Kamili stała się matematyka. Dzidzia, odkąd odkryła muzykę Queenów, zaczęła śpiewać i wkrótce wszyscy mieli się przekonać, jaki pięknie to robi. Organista, który pewnej niedzieli usłyszał jej anielski głos, wydobywający się nad inne, zabrał ją na chór i kazał śpiewać. Dzidzia nie dała się dwa razy prosić. Na początku szło im nieporadnie, ale z każdą niedzielą było lepiej. Zgrali się: ona z dźwiękami organów, a on z jej głosem. Wszyscy byli szczęśliwi. Odtąd Dzidzia zaczęła marzyć tylko o jednym: żeby z kościelnego chóru zaśpiewać jedną z piosenek Freddiego Mercury’ego i jeszcze bardziej wszystkich uszczęśliwić. Radość z życia to taki stan, z którym człowiek się rodzi. I jeśli pewne dziwactwa siostry wyssały z mlekiem matki, to nieustający optymizm musiał na nie spłynąć po ojcu, bo Borowiec, zapominając o wszystkich przeprawach, jakie miał z dorastającymi córkami, przyznał w końcu pewnego dnia, że ma udane dziewczyny.

*** A d w o k a t , Czarek Sobota, miłośnik starych amerykańskich filmów i niewyszukanych powiedzonek w stylu: „Czas zasuwa jak Mongoł na dzikim koniu po stepie” oraz niecenzuralnych wyrazów, od których puchną uszy, zjawia się po kilku godzinach. Nie masz zielonego pojęcia, po ilu. Kładzie ręce na stół, opiera się na nich całym ciałem i pochyla nad tobą. Masz wrażenie, że zaraz zwali się na ciebie, odsuwasz się odruchowo z krzesłem pod ścianę. – Kurwa, farciarz, coś ty nawywijał?! Jaka cholera cię tam zaniosła i coś tam w ogóle robił? Stać cię na pięciogwiazdkowy hotel, a nie ten koszmar na dalekim zadupiu. Atmosfera? Co ty pieprzysz? Pojechałeś tam dla atmosfery, a wpakowałeś się w niedokończony film Hitchcocka? Wiesz, dlaczego niedokończony? Bo sam Hitchcock złapałby się za głowę, gdyby coś takiego w jakimś pijanym widzie wymyślił. Na trzeźwo tego zrobić się nie da. Co? Że pełno było takich filmów? Masz na myśli chyba początek, powiedziałbym nawet rozbiegówkę, po której coś do czegoś zaczyna zmierzać, jedna scena wynika z drugiej i buduje dramaturgię następnej. Tego ja tu nie widzę. A wiesz dlaczego? Bo nic się tu, przepraszam za wyrażenie, kupy nie trzyma. Wszystko musi mieć jakąś przyczynę. Przede wszystkim nocleg w koszmarnym hoteliku na ostatnim zadupiu. Miałeś tam się z kimś spotkać? To było się, kurwa, spotkać w Marriotcie, a jak nie, to masz teraz od chuja wypasionych hoteli na trasie, w którą stronę byś się ruszył. Nie opowiadaj mi głupot. Z kim niby miałbyś się tam spotykać! Nie możesz powiedzieć? To nie mów, lata mi to. A wiesz dlaczego, farciarzu? Bo sam nie możesz w to uwierzyć. Zagalopowałeś się z jakąś panienką, rozum ci się w pewnym momencie wyrwał spod kontroli i tyle. Z tak rozpoczętego scenariusza dobrego filmu nie wymyślisz, więc nie wymyślaj, mów, jak było, pójdziemy na ugodę, trochę zwalimy na wódę, trochę na pogodę, za trochę odpowiesz… Dobra, tyle od adwokata. Teraz od przyjaciela… Kurwa, Maks, czemu nie współpracujesz z policją? Olewasz wszystko, jak zwykle, jak to robiłeś w szkole, na podwórku, na randkach z panienkami… Byłeś, a jakby cię nie było. Może to i jakaś metoda. Na szkołę, na nudne popołudnia, gdy zabrakło na trawę, na panienki. Tylko nie tym razem, kolego, i nie w tej sytuacji. Podnieś głowę, spójrz mi w oczy… Daruj sobie to redfordowskie spojrzenie, którym bajerowałeś wszystkie laski w okolicy, nawet Izę Gabryjelską, i mów, co tam się stało. Bo chyba coś się stało, nie uważasz? Jeśli się nie weźmiesz w garść, to... kolego… Chciałem powiedzieć: farciarzu, ale fart cię chyba opuścił… Więc, kolego, pożegnaj się ze swoim pięknym światem. *** Piękny świat? A cóż to znaczy? Miasto czy wieś, wszędzie dzieją się mniejsze lub większe draństwa, z których – jeśli masz szczęście żyć w miarę normalnej rodzinie – nie zdajesz sobie sprawy i przeważnie ciebie nie dotyczą. W małej społeczności zła zawsze będzie mniej niż w kilkusettysięcznej czy milionowej, ale to wynika bardziej ze statystyki niż z otoczenia. Jeśli przyjmiemy, że na dwustu ludzi trafia się jeden prawdziwy łotr, nie zaskakuje fakt, że we wsi mojego dzieciństwa, liczącej sto osiemdziesiąt kilka jednostek statystycznych, prawdziwego

łotra nie było. Otoczenie zapierało dech w piersiach. Dolina rzeki z jednej strony, stary mieszany las z drugiej i tu i ówdzie wiele mniejszych zagajników to potężne atuty, by nazwać ten świat pięknym. I jeśli dorzucić do tego beztroskę dzieciństwa, przyjaznych, kochanych i kochających ludzi w najbliższym otoczeniu, to tak, z całą odpowiedzialnością można się przyznać do życia w pięknym świecie. Zwłaszcza że nie niesie to za sobą żadnych konsekwencji. Puste stwierdzenie, jak wiele innych, z perspektywy czasu nieprzynoszące nic prócz żalu. Prawdziwego żalu i nostalgii, której nigdy nie czułem na wspomnienie miejskiego dzieciństwa. W przeciwieństwie do Czarka Soboty. Ten obijanie się od rana do wieczora po ciasnym podwórku na warszawskiej Pradze nazywał snem pijanego motyla. Znałem go na tyle, by nie wnikając w sens, czy też raczej bezsens wyrażenia, wiedzieć, że mówił o swoim pięknym świecie. Wzruszałem więc tylko ramionami, tak jak on wzruszał ramionami na moje ucieczki na wieś. Miasto nigdy nie było moim żywiołem. Im robiłem się starszy, tym mocniej zdawałem sobie z tego sprawę. A tamtego lata, podsumowując szesnaście lat swego życia, wiedziałem już na pewno, że wszystko, co w nim najlepsze, zdarzyło się nad tą rzeką. Zamierzałem dokończyć obowiązkową edukację i wrócić tu na stałe. Zająć się gospodarką razem z Andrzejem i ożenić z Kamilą, jeśli on tego nie zrobi. Na jedno i drugie była wielka szansa. Pola do obrobienia wystarczyłoby dla nas dwóch, a stosunki między tymi dwojgiem od wielu lat były dalekie od zażyłości. Konkretnie od dnia, w którym Kamila, wyjeżdżając na studia, weszła do szopy za stodołą, gdzie Andrzej z jej ojcem opijali jakąś transakcję (zakup konia czy też jego sprzedaż), i spytała tego pierwszego, czy to jest właśnie jego pomysł na życie: obrobić byle jak gospodarkę i mocnym akcentem zakończyć dzień. Ona tak nie zamierza. Od tamtej pory wiele się zmieniło. Andrzej skończył zaocznie studia i wyprowadził gospodarstwo na wielką prostą. Babcia była z niego dumna, ale on nie sprawiał wrażenia człowieka spełnionego. Odburkiwał coś na babcine pochwały, stawał w oknie i patrzył na wzniesienie za rzeką. Rozumiałem go, bo robiłem tak samo, choć może jeszcze wtedy z innych powodów. Dzidzia, sadowiąc się koło mnie na kładce i przeszkadzając w czytaniu, już pierwszego dnia wyjaśniła mi sytuację rodziny, mówiąc to, co już wiedziałem, że zimą Masza wyjechała do Rosji, a Rosja to największy kraj na świecie i ona bardzo się bała, czy mama się tam nie zgubi. Matka jednak uspokoiła ją, mówiąc, że w świecie, który dobrze się zna, nie można się zgubić. Dzidzia musiała jej uwierzyć na słowo, bo wiedziała, ile razy Masza zgubiła się w naszej okolicy. Przeważnie jak poszła na grzyby. Nigdzie indziej chyba nawet nie chodziła. Przed wyjazdem bardzo długo z nią rozmawiała i tylko jej powiedziała, dlaczego to robi. – Dlaczego? – przerwałem lekturę, udając zainteresowanie, ale Dzidzię chyba akurat nawiedził jeden z jej aniołów i przeniósł w anielski świat. W tym świecie było miejsce tylko dla Freddiego Mercury’ego. Nucąc pod nosem jakąś jego piosenkę, patrzyła na ptaki szybujące nad drzewami i uśmiechała się do nich. Dopiero po chwili wróciła do rzeczywistości, dodając, że matka mówiła, żeby się nie przejmowała tym, co ludzie będą gadali po jej wyjeździe, i nigdy nie uwierzyła w to, że jej nie kochała. Dzidzia nigdy w to nie uwierzy. Gdy chce jej coś powiedzieć, mówi to aniołom. Tylko mama wierzyła w jej anioły. Tata macha ręką, kiedy o nich opowiada (identycznie jak na Freddiego), Jadźka mówi, że jej zawsze śnią się drzewa, ma się rozumieć, liściaste, a Kamila pyta, ile jest tych aniołów. – Wierzysz w moje anioły, Maksymek? – spytała, zaglądając mi w oczy. – Nie mów do mnie Maksymek – odparłem.

Kamila wyszła przed dom, namierzyła nas wzrokiem i uspokojona ruszyła do brodu, gdzie po naszej stronie na piasku (bo trudno to nazwać plażą) w złocistym kostiumie opalała się siostra Jóźka Wawrzyńca, Iwonka. W pełnym, na odległość rzucającym się w oczy makijażu. – Wróciłaś na wieś? – zagadnęła Kamila z drugiego brzegu. Iwonka uniosła się, wsparła na łokciach i zsunęła na oczy okulary w złotych oprawkach. – No weź przestań! – Skrzywiła się. – Po co mam tu wracać? Żeby się z ojcem i Józkiem użerać w chałupie, ręce do łokci urabiać za darmo? Nie te czasy. A ty? – A ja… – Kamila rozejrzała się dookoła, jakby to wszystko dookoła miało jej dać odpowiedź. Ogarnęła dom, obejście, naścieliła krowie w oborze i wysprzątała psu budę. Dopiero potem przyszedł moment, w którym musiała zadać sobie pytanie: „co dalej”, i poszukać na nie odpowiedzi. Do końca lipca musiała potwierdzić podjętą już decyzję o pracy na uczelni. Oferowano jej skromną kawalerkę i niewielką pensję. Jedno i drugie jednak pewne. Przygoda z damską bielizną, którą handlowały z Baśką przez ostatnie lata, gdzie się dało, wypełniając rynkowe luki, była tylko przygodą. Baśka miała zamiar zostać w branży. Wielu młodych przedsiębiorczych ludzi otwierało wtedy swoje pierwsze biznesy i chwała im za to. Z niejednego takiego drobnego interesu wyrosły potem wielkie firmy, a nawet prawdziwe fortuny. Inne upadały. Kamila tłumaczyła to w prosty sposób: każdy jest do czego innego powołany. Kto ma łeb do interesów, z byle czego zrobi interes. Kto nie ma, żeby nie wiem ile wyłożył forsy, straci wszystko. Jej powołaniem była matematyka. Nie biznesy i nie sielskie życie na wsi, tylko i wyłącznie matematyka. – A ja to na razie nie wiem – odpowiedziała po chwili, dodając skwapliwie: – Ale mam czas. Na wszystko mam czas. – Ja też mam czas – podchwyciła Iwonka, kładąc się na boku. – Na wszystko. Nie to co kiedyś. Nie wiadomo kiedy zjawił się na brzegu brat Iwonki, Józiek. Lekko spasiony, w niechlujnym, pozwijanym na brzuchu podkoszulku, stanął kilka metrów od siostry i rozglądając się dookoła, zawołał: – Raz-dwa do chałupy! Wstydu nam na całą wieś nie rób! I wonka przekręciła się na drugi bok, sięgając po buteleczkę z olejkiem do opalania. Jóźka mało szlag nie trafił. Jego pulchna, nawet dość przyjemna twarz poczerwieniała ze złości. – Ojcu wszystko powiem, jak jeszcze nie wie, bo już cała wieś o tobie gada, to zobaczysz, jak ci wpieprzy, i raz-dwa wybije ze łba te miejskie zwyczaje. Znałem wszystkich ludzi na wsi i z grubsza sytuację każdej rodziny. Wiedziałem, że dawno temu Wawrzyńcowi żona odeszła do miasta ze sprowadzonym do wyznaczenia spornej sąsiedzkiej granicy geodetą. Od tamtej pory Wawrzyniec szału dostawał na samo wspomnienie miasta i wszystkiego, co się z nim wiązało. Zwyczajów miejskich przede wszystkim. Józiek nic nie wskórał, Iwonka opalała się na piasku do wieczora. Kamila, upewniwszy się, że Dzidzia jest ze mną, wróciła do domu, a my we dwoje pobiegliśmy do wsi, gdzie ludzie gadali pod sklepem o Iwonce, że wstydu trzeba nie mieć, żeby sobie tak na urlop przyjeżdżać do starego ojca i wylegiwać się nad rzeką. Młodzi nosili już w kieszeniach pierwsze komórki i nic złego w opalaniu się Iwonki nad rzeką nie widzieli. To był znamienny czas dla wsi. Nie tylko dla konkretnej, ale w ogóle. Dopiero z perspektywy kilkunastu lat mogłem to właściwie ocenić. Babcia, która od czasu do czasu lubiła wyrazić swoje zdanie na ten czy inny temat, powiedziała kiedyś, że prawdziwa wieś skończyła się w latach sześćdziesiątych. Nie miałem pojęcia, o co