Tę książkę dedykuję Micki Nuding, którą zachłannie
nazwałam „swoją” redaktorką od czasu pierwszej książki. Dziesięć
razy wręczyłam jej moje najlepsze teksty, a ona dziesięć razy
przerobiła je na lepsze. Jej redakcyjny dotyk jest subtelny i
magiczny, wizja jasna i bezbłędna, a entuzjazm (czasem i łezka)
jest największą zapłatą za miesiące ciężkiej pracy. Kiedy mówię,
że bez niej bym zginęła, wcale nie żartuję. Jest moją partnerką na
każdej stronie, adwokatem każdej mojej decyzji, a poza tym osobą
nieźle zakręconą na punkcie butów.
PODZIĘKOWANIA
Kolejny raz potrzebowałam grupy ekspertów i pomocników.
Wymieniam ich wszystkich z głęboką wdzięcznością i
zdumieniem, że ze mną wytrzymywali. A zwłaszcza…
Pisarka, przyjaciółka, ustosunkowana w Waszyngtonie Karna
Bodman, która umożliwiła mi dotarcie do Sądu Najwyższego
Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza zaś biura sędzi Sandry Day
O’Connor, dzięki której moja fikcja nie odbiega zbyt daleko od
rzeczywistości.
Były oficer policji nowojorskiej, Travis Myers, który siedział
obok mnie w samolocie, marząc o ciszy i spokoju, a skończył jako
źródło informacji i inspiracji, dzieląc się ze mną w nadmiarze
różnymi pomysłami i pomagając mi zrozumieć prawdziwy zakres
wstrząsów, wywołanych obrażeniami. I cóż za słownictwo!
Grono fantastycznych pań w Karolinie Południowej, które
nigdy się nie niecierpliwiły ani przy tej, ani przy dwóch
poprzednich książkach. Nina Bruhns, Veronica Alderson, April
Alsup, C.J. Lyons, Judy Watts i tyle innych szczodrych pisarek ze
stowarzyszenia Amerykańskich Autorów Romansów w Karolinie
Południowej, jak również pośrednicy handlu nieruchomościami i
mieszkańcy wyspy Kiawah i Charlestonu. Dziękuję, że byliście
moimi uszami i oczami, przewodnikami i doradcami. Jeśli
ktokolwiek z was będzie pisał o Florydzie, mam nadzieję się
odwdzięczyć.
Holly Simpson, dyrektor PR z Akwarium Karoliny
Południowej, która dostarczyła mi wszelkich szczegółów, planów,
sprawdzała fakty, i wszyscy pracownicy, którzy chętnie pomagali.
Każdy powinien tam pojechać!
I znów okrzyk na cześć Rogera Cannona, który kiedyś
spokojnie zajmował się własnymi sprawami w księgarni, a teraz
musi czytać długie akapity moich tekstów, żeby być pewnym, że
potrafię posłużyć się glockiem, przynajmniej na papierze. Jest
bohaterem i zasługuje na jakiś romans na strzelnicy.
Agentka literacka, czirliderka, głos rozsądku, kobieta ze stali,
Kim Whalen z Trident Media Group. Nie potrafię sobie wyobrazić
swojej pracy bez jej wyrazistego poczucia stylu, humoru i
godności w stresujących sytuacjach.
Utalentowany zespół grafików pod kierownictwem Lisy
Litwack, zawsze entuzjastyczny wydział reklamy pod wodzą Jean
Anne Rose, wszyscy profesjonaliści od wydawania, sprzedaży i
marketingu w Pocket Books. Jestem zaszczycona, będąc częścią
takiego zespołu.
Jedyna, cudowna, wspaniała, niezastąpiona Kresley Cole,
której głos po drugiej stronie mojego telefonu prowadził mnie
przez każdą scenę, każdy rozdział, każdy dzień pisania tej książki
(i większości pozostałych). Ja miewam chwile słabości, ty jesteś
jak skała.
Zawsze wymieniam naszą czteroosobową rodzinę: mojego
męża, Richa, nasze dzieci, Dantego i Mię, i najwspanialsze psisko
na świecie, Peppera, który jest przy mnie, zadziwia mnie, kocha i
potrzebuje każdego dnia.
Ale tym razem chciałabym również podziękować mojej
siostrze, moim trzem braciom, ich współmałżonkom i dzieciom.
Podczas pisania tej książki zbliżyliśmy się, jak rzadko się zdarza
innym rodzinom. Ich zbiorowa mądrość, humor i miłość
inspirowały mnie w najwyższym stopniu. Moje drzewo rodzinne
jest duże, gałęzie mocne, a jego owoce słodkie. To
błogosławieństwo, że ich wszystkich mam.
e.h
PROLOG
Stanowy Zakład Karny
im. Camille Griffin Graham
Columbia, Karolina Południowa 1984
Drzwi do celi Eileen Stafford otworzyły się ze zgrzytem o
wpół do siódmej rano. Mrużąc zaspane oczy, Eileen obróciła się na
pryczy, napotykając wzrok strażnika zwanego Złe Oczy.
Przez jedną szaloną chwilę Eileen pomyślała, że zostanie
zwolniona.
„Pani Stafford, Sąd Karoliny Południowej ponownie
wnikliwie rozpatrzył pani sprawę i doszedł do wniosku…”
Marzenie zakończyło się zatrzaśnięciem kajdanków na jej
szczupłych przegubach, zanim Złe Oczy popchnął ją łokciem do
wyjścia z celi. Nadzieja została zdławiona, podobnie jak sny na
jawie, które trzymały ją przy zdrowych zmysłach.
Szli w milczeniu słabo oświetlonym korytarzem i zatrzymali
się przy biurku, gdzie Złe Oczy wymruczał coś do urzędnika, który
zrobił zdziwioną minę. Otwarto główne drzwi i Eileen owiało
chłodne jesienne powietrze, wciskając się w rękawy i nogawki
szarego kombinezonu. Znów poczuła nadzieję. Po co ciągaliby ją o
takiej porze, jeśli nie dlatego, że komuś w końcu udało się odkryć,
kto naprawdę zabił Wandę Sloane? Może odnaleziono dowód,
może jakiś świadek zeznał…
Szurała kapciami, żeby dotrzymać kroku Złemu, gdy w
smętnym świetle poranka przechodzili betonową ścieżką z jednego
szarego budynku do drugiego. Zatrzymali się w końcu na skraju
otoczonego płotem terenu, przed parterowym budynkiem,
otoczonym krzakami, świeżo pomalowanym, z czystymi szybami.
Musiało to być biuro strażników. Znów, wbrew wszelkim
doświadczeniom, zaświtała nadzieja. Może… któraś z
dziewczynek…
Nie. Jej córki były dla niej na zawsze stracone, trzy nasionka,
rzucone na wiatr, a ona mogła tylko modlić się, że gdziekolwiek
się znajdują rozkoszne siedmiolatki, są kochane i nigdy się nie
dowiedzą, co zrobiła ich rodzona matka i dlaczego.
Strażnik głośno zapukał. Tak też biło jej serce. Zerknęła na
niego.
– Co… co się dzieje?
Odpowiedziało jej pogardliwe spojrzenie.
– Masz gościa.
Nigdy nie miała gości. Prawie nigdy. Czyżby to był obrońca?
Prawdziwy, a nie taki przekupiony, który został szybko usunięty z
Charlestonu?
Drzwi otworzył nieznany jej mężczyzna, niski i krępy, w
okularach na ospowatym nosie.
– Możesz iść – powiedział do Złych Oczu i wskazał na
Eileen. – Ty wchodzisz.
Eileen rozejrzała się dookoła. Nie było tu żadnego biurka,
strażnika ani więźnia. Tylko podłoga pokryta linoleum i czworo
drzwi. Zrobiła kilka kroków we wskazanym kierunku, po drodze
zerkając do mijanego pokoju. Stało w nim tylko podwójne łóżko
ze skotłowaną pościelą.
O Boże w niebiosach, to do wizyt małżeńskich. Eileen
zrobiło się słabo i strach zapłonął w jej żołądku.
– Te drzwi – powiedział mężczyzna niecierpliwie. – On
czeka na ciebie.
– Przepraszam, ja…
– Właź do tego pieprzonego pokoju i zamknij się. On na
ciebie czeka.
Czy to on mógł przyjechać tutaj, kupić milczenie tego
człowieka i zmusić ją do seksu? Po tym, jak pozwolił, żeby ją
skazano za popełnione przez niego morderstwo? Oczywiście, że
mógł. On może wszystko.
Bez słowa podeszła do drzwi i drżącymi, spiętymi rękami
przekręciła gałkę. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem i
zobaczyła kolejne podwójne łóżko, puste. Weszła, ze wzrokiem
wbitym w linoleum.
– Cześć, Leenie.
Nie był to on, ale ktoś, kogo nienawidziła tak samo.
Spojrzała w orzechowe oczy i krzaczaste brwi, które zapamiętała z
procesu. Ze swego miejsca dla świadków opowiadał kłamstwo za
kłamstwem o nocy, kiedy ją aresztował, o swoim „śledztwie”,
pełnym sfabrykowanych dowodów i niedorzecznych domysłów, o
jej „spowiedzi”, jaką mu rzekomo zaprezentowała.
Czego może teraz od niej chcieć, skoro ona przebywa tutaj,
bez żadnej szansy na ułaskawienie? Oparł się o ścianę, patrząc
zimnym wzrokiem.
– Nie możesz powiedzieć „cześć”?
– Czego chcesz? – wyrwało się jej.
– Pewnie niewiele do ciebie dociera z tego, co się dzieje na
zewnątrz, więc wpadłem, żeby ci powiedzieć, że stan Karolina
Południowa oficjalnie zaczyna rozpatrywać apelacje sądowe.
Apelacje? Nie mogła powstrzymać cichutkiego westchnienia,
jakie jej się wymknęło z ust. Druga szansa?
Zachichotał i potrząsnął głową.
– Nigdy nie zgadniesz, kto jest jednym z sześciu sędziów
wybranych do przewodniczenia tym rozprawom.
Żadnej szansy.
– Prawdziwa niespodzianka.
To odpowiadało jego ambicjom. Znów się zaśmiał i sięgnął
do kieszeni swej drogiej sportowej marynarki.
– Naprawdę duża niespodzianka, Eileen. – Wyciągnął biały,
kwadratowy kawałek papieru. – Chcę ci pokazać zdjęcie.
Uniosła głowę.
– Czego?
– Nie czego, tylko czyje. – Odwrócił biały kwadrat.
W pierwszej chwili zobaczyła jedynie zieleń i czerwień,
jakieś ozdoby, błyskotkę. Potem skupiła wzrok i w jej oczach
pojawiły się łzy. Dziecko było małe, jasnowłose, o sarnich oczach i
miało około sześciu lat.
– Twoja córka.
Jedna z nich. Przeszyła ją myśl: wciąż wiedziała coś, czego
on nie wiedział. Tamtej nocy, przy wiejskiej drodze w Holly Hill,
urodziły się jeszcze dwie córki.
Oderwała wygłodniały wzrok od zdjęcia, nie chcąc, żeby
widział, jakie na niej wywarło wrażenie.
– I co z nią?
– Została ostatnio adoptowana.
Adoptowana została sześć lat temu. Nielegalnie, ale
adoptowana.
– Kiedy ostatnio?
– Niecały miesiąc temu, odkąd ktoś – uniósł brwi, żeby
podkreślić, jaki ważny jest ten ktoś – uratował ją z systemu opieki
społecznej i wziął pod swoje opiekuńcze skrzydła.
On ją ma? We własnym domu? Ogarnęła ją zawiść i
wściekłość. Nie dość, że zamknął ją w tym piekle, to jeszcze zabrał
jedną z jej dziewczynek? Zmusiła się do obojętnego wzruszenia
ramionami.
– Dlaczego mi to mówisz?
– Zwykłe ostrzeżenie, Eileen. – Schował zdjęcie do kieszeni.
– Jeżeli będziesz zbyt rozmowna, ona nie zobaczy już następnej
choinki. A teraz, kiedy wiesz, kto kontroluje proces apelacyjny, nie
powinnaś jej marnować życia.
– Zamiast tego marnuję swoje.
Uśmiechnął się.
– Właśnie. I niech tak zostanie… Leenie.
Świadomie użył tego zdrobnienia. Chciał Eileen w ten
sposób przypomnieć, że mówi w imieniu jej byłego kochanka,
skurwysyna, który zmusił ją do porzucenia największego skarbu,
jaki posiadała, i jakby tego było mało, wrobił ją w morderstwo.
Wyszedł bez słowa, a Eileen opadła na cienki materac. Jest
już jednym z sześciu członków składu Sądu Najwyższego.
Zamierzał dostać się na szczyt, a wszystko miało mu w tym
pomagać, łącznie z koniecznymi koligacjami rodzinnymi. O ile
ona będzie gniła w więzieniu za morderstwo, które on popełnił. A
będzie, dla tego dziecka ze zdjęcia i jego dwóch sióstr.
Ale… jeżeli kiedyś… w odległej przyszłości, dziewczynki
zaczną poszukiwać prawdy? Jeżeli jedna z nich okaże się jej
aniołem stróżem i sfrunie na dół, aby oznajmić światu, że matka
jest niewinna? Wtedy on będzie zmuszony wyznać swoje zbrodnie.
Kiedyś…
Eileen przymknęła oczy, żeby napawać się marzeniem, które
ją trzymało przy życiu, ale mogła tylko szlochać z żalu i wyrzutów
sumienia z głębi pustego serca matki, która kochała swoje córki
tak bardzo, że poświęciła dla nich swoje życie.
Nie istniał żaden anioł stróż. Tylko diabeł – i to on miał całą
władzę.
1
Astor Cove, New York
Dolina Rzeki Hudson
Późne lato, 2008
Lucy Sharpe obudził odgłos strzelania. Ciągły. Odległy.
Irytujący. Wygrzebała się z łóżka i podeszła do okna zupełnie
naga, kompletnie przebudzona i potężnie wkurzona. Kto, do
cholery, ćwiczył strzelanie do celu o trzeciej rano?
Usiłowała dojrzeć pawilon treningowy, oddalony o osiemset
metrów. Kilka świateł bezpieczeństwa rzucało żółte kręgi
poświaty, ale poza tym było ciemno. Tylko jeden człowiek
odważyłby się na coś takiego. Jack Culver. Mistrz we wpychaniu
się tam, gdzie nie powinien.
Oparła się spoglądaniu na puste łóżko za sobą. Włożyła
satynowe spodnie od piżamy, a potem górę, wkładaną przez głowę.
Wysunęła włosy spod cienkiego materiału, sięgnęła po swój
g-23, sprawdziła magazynek i wymaszerowała z pokoju. Boso, ale
uzbrojona, mogłaby wystraszyć tego skurwiela. Ruszyła długim,
ciemnym korytarzem, który oddzielał jej prywatny apartament od
reszty rezydencji o powierzchni trzech tysięcy metrów. U szczytu
schodów zatrzymała się przy drzwiach biblioteki, rozważając
zmianę planów. Przez większość nocy, kiedy nie mogła spać,
walczyła z demonami, pracując, koordynując działania swojej
doskonale prosperującej firmy ochroniarsko-detektywistycznej.
Skupiała się na problemach, które była w stanie rozwiązać.
Aktualnych, a nie dawnych, bo te znajdowały się poza jej kontrolą.
Ale dzisiejsza noc różniła się od większości nocy. A demony
znajdowały się nie w jej głowie, tylko w pawilonie. W każdym
razie jeden demon.
Ten jeden zainstalował się w domu gościnnym
Kuloodpornych, wkroczył do ich pokoju narad wojennych i
wdzierał się w jej perfekcyjnie zorganizowany, niezwykle
sprawnie działający świat. I korzystał z jej strzelnicy w środku
nocy, jakby to był jego własny plac zabaw.
Jak mu się to, do cholery, udało? Przecież go wyrzuciła. A
jednak… zdołał wydębić zaproszenie z powrotem. W każdym razie
tymczasowe.
Rozległo się echo kolejnego strzału. Nie miał pozwolenia na
trening.
Zeszła na dół, przycisnęła alarm w kuchni i wyszła na dwór.
Temperatura w dolinie rzeki Hudson oscylowała między ostatnimi
ciepłymi dniami sierpnia a pierwszym ochłodzeniem jesiennym.
Czuła chłód kamiennej ścieżki, którą szła, mijając
bezszelestnie dom dla gości. Był mniejszą wersją jej rezydencji w
stylu Tudorów, pogrążony teraz w ciemności. Ochroniarze i
fachowcy od alarmów i zabezpieczeń, którzy przyjechali na
szkolenie lub naradę związaną z aktualnym zadaniem, spali.
Znowu rozległa się seria strzałów. Nie wszyscy spali. Strzały
były teraz wolniejsze, jakby strzelec przerzucił się na kaliber .45, i
odrzut, również z powodu jego kontuzjowanego palca, zmienił
rytm. Echo mówiło jej, że trenuje na strzelnicy na zewnątrz, za
piętrowym budynkiem, gdzie używano prawdziwych pocisków.
Łamał każdą zasadę i stale wkurzał Lucy – to musiał być
Jack.
Pokonała kilkaset metrów do budynku treningowego,
pozostając niewidoczna w ciemności. Kiedy dotarła na miejsce,
obeszła budynek. Zobaczyła sylwetki, stanowiące tarcze, pięć
nieruchomych, a pozostałe ruchome, umieszczone między nimi na
specjalnych kablach. Słyszała, jak strzelec ładuje swój półautomat,
którego nie miał prawa nawet nosić, nie mówiąc o używaniu go, a
następnie jego kroki, gdy zajmował pozycję.
Wychyliła się kawałek i uniosła swego glocka, wpatrując się
w środkowy ruchomy cel. Kiedy ona trafi tę sylwetkę prosto w
serce, on zorientuje się, że ma przestać. Już miała przycisnąć spust,
kiedy księżyc wyszedł zza chmury, oświetlając srebrnym blaskiem
strzelnicę i Jacka.
Nie mogła oderwać oczu od tego widoku. Oddychała z
trudem. Jego ciemne włosy sięgały szerokich, nagich ramion, a
padający cień podkreślał mięśnie pleców. Spokojnie uniósł
pistolet, stojąc w rozkroku. Miał na sobie tylko dżinsy, które
schodziły nisko na wąskie biodra i opinały twarde, rzeźbione
pośladki.
Zamknęła oczy i oparła rozgrzaną twarz o chłodną betonową
ścianę, wciąż mając w głowie ten obraz. Ale chwileczkę. Coś tu
nie pasowało…
Jack strzelał lewą ręką.
Znów wychyliła się zza narożnika, żeby się upewnić. Co za
bezczelność, upór i głupota! Czy ten facet wyobraża sobie, że ona
się rozmyśli i pozwoli mu na noszenie broni, jeżeli będzie strzelał
drugą…
Huknął strzał i ruchomy cel się zatrzymał, postrzelony w
serce. Dobra, każdy czasem ma szczęście. Zwłaszcza Jack.
Czekała z opuszczoną bronią, obserwując.
Strzelił. Trafił w głowę. Znów strzelił. Trafił w serce. Znów
strzelił. Trafił w nerkę. Znów strzelił. Prosto między oczy.
Opuścił pistolet, a blask księżyca oświetlił jego ciemne
włosy, gdy wydawał zwycięski okrzyk, który spowodował, że
Lucy poczuła jakieś trzepotanie w swoim wnętrzu, a wcale sobie
tego nie życzyła. Na pewno nie z powodu mężczyzny, którym
pogardzała, którego obwiniała o to, że omal nie zabił jednego z jej
najlepszych ludzi, i dlatego go wyrzuciła.
A jednak, mimo że go nie znosiła, że przysięgała, że już
nigdy nie zostanie ponownie Kuloodpornym, mimo że żałowała tej
nocy, której pozwoliła mu znaleźć się tam, gdzie nie powinien – w
jej ciele – nie mogła nie czuć dla niego szacunku po tym, co
zobaczyła.
Nauczył się strzelać lewą ręką, i to cholernie celnie. Czy
naprawdę uważał, że z tego powodu ona zmieni zdanie? Przywróci
go do pracy? Bądź realistą, Jack.
Jedynym powodem, dla którego pozwoliła mu tu przyjechać,
był fakt, że posiadał informacje, mogące jej pomóc w
rozwiązywanej sprawie, a odprawa miała się odbyć jutro wcześnie
rano. Bardzo wcześnie.
Jeszcze chwilę napawała się widokiem jego częściowo
nagiego ciała w świetle księżyca, po czym ruszyła z powrotem do
domu, poruszając się równie cicho, jak przyszła. O spaniu mogła
zapomnieć. Przegrana sprawa.
Szła wzdłuż budynku, rozmyślając o jutrzejszym spotkaniu i
o tym, jak Jack z pewnością…
Czyjaś ręka zakryła jej twarz i cofnęła się, natychmiast
unosząc broń, która momentalnie została wytrącona z jej rąk.
Zamachnęła się łokciem, żeby trafić w gardło, lecz napastnik
uchylił się w odpowiednim momencie. Skuliła się, żeby go kopnąć,
ale obrócił ją bez wysiłku i przycisnął do muru. Westchnęła ze
zdumieniem. Przygwoździł ją płasko do ściany.
– Tak wcześnie pani wraca, pani Sharpe?
– Ty draniu.
– Ja też cię kocham.
Miał sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i
osiemdziesiąt dwa kilogramy solidnych mięśni, ale mogłaby go
pokonać.
– Znam dziesięć różnych chwytów, które by cię zgięły wpół.
Zaśmiał się cicho.
– Kochanie, zginasz mnie wpół, nawet stojąc spokojnie.
Oczywiście, wszystko sprowadzał do wygłupów na temat
seksu.
– Jeżeli nie zabierzesz rąk, Jack, kopnę cię tak, że jutro
będziesz kulał.
W jego ciemnych oczach czaił się uśmiech, białe zęby lśniły,
miał minę gotowego do grzechu. Stanął w takim rozkroku, jak na
strzelnicy, żeby miała łatwy dostęp do jego krocza. Musnął jej
biodra przy tym ruchu, chcąc podkreślić kontakt fizyczny.
– No, dalej, zaprezentuj najlepsze kopnięcie kolanem.
Ciało ją zdradziło, bo odpowiedziała wściekła:
– Naprawdę posuwasz się za daleko, Culver.
Zmrużył oczy i przycisnął ją piersią, niebezpiecznie zbliżając
biodra.
– Na razie przysuwam ciebie do ściany. Przyjemnie?
– Jeżeli nie chcesz, żebym uszkodziła ci coś, co cenisz, puść
mnie.
– Stawiasz twarde warunki… – Przysunął się jeszcze bliżej,
jakby chciał jej pokazać, jak twardnieje. – …żeby zdobyć twoje
zainteresowanie.
– Bo ja pracuję. Prowadzę poważną firmę, a ty przerywasz
mi wypoczynek, który jest do tego niezbędny. – Przycisnęła się
mocniej do muru, żeby nie zrobić odwrotnego ruchu, który jej
podpowiadał impuls. Tylko raz. Tutaj, w ciemności, gdy są sami.
Poczuć tę jego gorącą stal. – Porozmawiamy rano, Jack. Okażę ci
zainteresowanie podczas zebrania.
– Ale mam je już teraz.
Odrzuciła włosy z twarzy, żeby mu spojrzeć w oczy.
– Daję ci pięć sekund, żebyś się odsunął.
– Więc je wykorzystam…
– Cztery.
Popatrzył na nią zamglonymi, przymrużonymi oczyma.
– …żeby poprosić o przysługę.
– Trzy.
– Wiesz, że wykorzystam czas do końca.
– A ty wiesz, że ci oberwę jaja, tak jak ten narkoman oberwał
ci palec do strzelania.
Spojrzał poważnie.
– Mój dawny palec do strzelania.
– Tak, widziałam twoją nową sztuczkę. Nie zrobiła na mnie
wrażenia. Jeżeli o mnie chodzi, twój jedyny palec do strzelania jest
uszkodzony dożywotnio. Niezależnie od tego, że udało ci się to
wymazać z twoich papierów w policji nowojorskiej i skłamałeś mi
w tej sprawie.
Leciutko podrapał palcem wskazującym jej skórę za uchem,
a Lucy przeszedł dreszcz od szyi po czubki palców u nóg.
– Mój palec świetnie działa. – Spuścił wzrok i popatrzył na
zdradliwe miejsce, gdzie jej prawdziwa reakcja była widoczna.
Stwardniałe sutki sterczały pod cienką satyną. – W każdym razie
na ciebie.
Odepchnęła go.
– Przestań.
Cofnął się z uśmiechem, ale jedną rękę wciąż trzymał na jej
ramieniu.
– Skoro tu jesteś, porozmawiajmy.
– Wracam do łóżka.
– Pójdę z tobą. – Na widok jej miny się roześmiał. – To
znaczy tą drogą.
Tak działał Jack. Wpychał się gdzieś niepostrzeżenie,
znajdował się tam, gdzie nie powinien, i zanim się zorientowała,
bach, brał sprawy w swoje ręce.
– Nie.
– To może urządzimy przyjacielskie zawody? – Podniósł jej
pistolet i dotknął palców, podając go jej. – Moja lewa ręka przeciw
twojej prawej?
Nie przyjmował odmowy.
– Nie mogę wykorzystywać swojej przewagi, Jack.
– Oczywiście, że możesz. – Skinął głową w stronę strzelnicy.
– No dalej, będzie zabawa.
Pewnie byłaby. Niewłaściwa, z każdego punktu widzenia, ale
zabawa.
– Nie.
– Boisz się, że wygram. – Gdy prychnęła szyderczo,
przybliżył się. – Spodoba ci się nagroda.
Przeszył ją nieprzyzwoity i niepożądany dreszcz, tak
seksownie brzmiał jego głos.
– A jaka jest?
– No, zobaczymy. Niech to będzie interesujące, ale
bezpieczne. – Z nim nic nie było bezpieczne. – A może… –
prowadził ją już w stronę strzelnicy – …zwycięzca będzie mógł
zrobić, co chce, przegranemu… powyżej szyi.
Zaśmiała się.
– Powyżej szyi.
– Tak. – Prowadził ją do osłoniętej strzelnicy. – Jeżeli
wygrasz, możesz ze mną robić, co chcesz, powyżej szyi. Możesz
mnie walić w ucho, ciągnąć za włosy, możesz…
– Rozumiem.
– …pocałować mnie z językiem.
– Nie możemy...
– Moglibyśmy.
– …urządzić klasycznych zawodów Tyro, bo mam tylko
jeden nabój.
Odwrócił się w kierunku miejsca, w którym ułożył różne
rodzaje broni i magazynki.
– Mam tutaj magazynek do glocka. – A więc to wszystko
zostało zaplanowane. – Ja wyznaczam regulamin zawodów –
oznajmił. – Trzy etapy, trzy cele, dwadzieścia cztery strzały,
dziesięć metrów.
– Dobra. – Wsunęła zapasową amunicję za gumkę spodni i
ustawiła się na pozycji. – Skopię ci tyłek, trzasnę cię w tę
bezczelną gębę, a potem pójdę spać. – Sama.
Po drugiej stronie pojawiły się okrągłe tarcze celownicze.
Nie biorąc nawet głębokiego oddechu, wstała, wycelowała i
wystrzeliła osiem razy. Przy trzecim razie chybiła o milimetr, ale
resztę trafiła.
On zrobił to samo, ale nie chybił ani razu.
Żadne nie odezwało się słowem.
Potrząsnęła ręką, strzelała do opróżnienia magazynka,
załadowała i skończyła następną rundę ośmiu strzałów. Nie chybiła
ani razu.
On powtórzył te czynności, ale raz chybił.
– Teraz razem – zarządził. Skupiła wzrok na celu,
wymierzyła. On zrobił to samo, stojąc obok niej. – Pal! –
zakomenderował.
Wystrzelili jednocześnie, a echo strzałów rozniosło się po
wzgórzach i rozpłynęło w ciemnościach nocy.
Ona raz chybiła. On wywiercił siedmiocentymetrową dziurę
w oku byka.
– Dobra robota – pochwaliła.
Wsunął swój pistolet za pas, wziął od niej glocka i położył
obok innej broni.
– Czas się wypłacić – powiedział cicho, odwracając się do
niej.
Przeszedł ją dreszcz oczekiwania i cofnęła się o pół kroku,
gdy uniósł ręce do jej twarzy. Nie mogła powiedzieć „nie”, nawet
gdyby chciała.
– Powyżej szyi można znaleźć… – silne, ciepłe palce objęły
jej twarz i obróciły w stronę jego twarzy. Błysk w oczach był
jedynym śladem humoru, bo wyraz twarzy Jack miał niezwykle
poważny – …wiele atrakcyjnych rzeczy.
Wbrew własnej woli rozchyliła usta. Mogłaby to zrobić.
Mogłaby pocałować Jacka Culvera, poczuć jego język, poczuć
jego ciało i odejść. Kontrolowała wszystko, łącznie ze swoim
libido. Każdemu można się oprzeć.
Gdy nachylił twarz, przymknęła oczy. Poczuła na ustach jego
oddech, jego palce delikatnie wsunięte w jej włosy. Nie pocałował
jej, tylko dalej ostrożnie przeczesywał je palcami, wzdychając z
podziwem.
– Skończyłeś?
– Mmmm. Nie.
Obrócił jej twarz, ustami muskając policzek. Gładzenie po
włosach i pocałunek w policzek? Jack na pewno się tym nie
zadowoli.
Nagle ogarnęło ją rozczarowanie. Zesztywniała, po czym
cofnęła się, gdy przyłożył wargi do jej ucha.
– To, czego pragnę powyżej twojej szyi, Lucindo Sharpe, to
twój umysł. Ten niezwykły, groźny, przenikliwy umysł, który
zawstydza inne. – Stała nieruchomo, a wrażenie jego słów,
spływających wprost do ucha, docierało aż do stóp Lucy. – Wiesz,
co najbardziej kocham w twoim umyśle?
Słowo „kocham” ją poruszyło, ale nie dała tego po sobie
poznać.
– Nie mam pojęcia.
– Że jest taki otwarty.
Podkreślił te słowa, leciutko dotykając językiem jej ucha,
rozpalając w niej kolejne iskry pożądania i zagłuszając zdrowy
rozsądek.
– Otwarty?
– Otwarty na każdą możliwość, niezależnie od tego, jak
wydaje się dziwna, niewiarygodna, niemożliwa, gdy pierwszy raz
się o niej usłyszy.
Obróciła się trochę, żeby widzieć jego twarz, tak blisko, że
mogła policzyć każdą rzęsę, każdy nieogolony włosek, ale na tyle
daleko, by zmniejszyć siłę jego magnetycznego przyciągania.
– O czym ty mówisz?
– Chciałbym, żebyś miała taki otwarty umysł jutro, kiedy
będę przedstawiał dowody w sprawie Stafford. – Przerwał, po
czym nachylił się bliżej, żeby wyszeptać resztę. – Niezależnie od
tego, co powiem.
– Zawsze mam otwarty umysł.
– Właśnie zamierzam to sprawdzić.
Oderwała się od niego.
– Jak?
– Zobaczysz.
Teraz odzyskała już zwykłe opanowanie i jej umysł pracował
w skupieniu.
– Dlatego to zrobiłeś? Wywołałeś cały ten hałas, bo
wiedziałeś, że mnie to ściągnie na strzelnicę, tylko po to, by mnie
prosić, żebym miała otwarty umysł? – Ani przez chwilę w to nie
wierzyła.
– Tak. Chyba że chcesz się z tego wycofać.
– W jakiej sprawie powinnam mieć otwarty umysł? Masz
jakąś teorię na temat morderstwa?
– Proszę, Luce. – Wręczył jej pistolet tak, że ich palce się
zetknęły. – Prześpij się trochę. Uważaj po drodze, bo tu wszędzie
wilki grasują. – Mrugnął i odszedł, znikając w ciemnościach.
Trzy godziny później Lucy wciąż siedziała przy swoim
biurku nad dokumentami i sprawozdaniami z procesu Eileen
Stafford, gdy po raz drugi tej nocy została absolutnie zaskoczona.
Zamrugała oczami, wpatrując się w zdjęcie, obróciła je do
góry nogami i zerknęła na listę nazwisk, które wypisała w
notatniku.
– No, nic dziwnego, że chce, żebym zachowała otwarty
umysł.
Na jej ustach pojawił się cierpki uśmiech. Jack miał różne
cechy: był flirciarzem, szydercą, bezwstydnikiem, przemądrzałym
dupkiem, który wiedział, na który z jej gorących guziczków
nacisnąć. Był też genialnym detektywem i potrafił rozwiązywać
zagadki kryminalne jak nikt inny. A poza tym został obdarzony
czujnością, która nieraz wpędziła go w kłopoty. Jeśli w tym
wypadku ma rację – co z tym zrobi?
Aż się wzdrygnęła na myśl o konsekwencjach. Ona chciała
prawdy, a następnie sprawiedliwości. Jack pragnął kary – kropka.
To była owa dramatyczna różnica między nimi.
Znów powróciła do zdjęcia i popatrzyła na nazwiska, które
zapisała, zwłaszcza to, które pierwotnie odrzuciła.
Jack pragnął więcej niż jej otwartego umysłu. Chodziło mu o
jej możliwości. A ona należała do niewielu ludzi na świecie z
odpowiednimi koneksjami do rozwiązania sprawy na takim
szczeblu. Jack oczywiście wiedział o tym. Wykorzystywał ją.
Tym sposobem byli kwita. Bowiem tamtej nocy, niewiele
ponad rok temu, kiedy zapomniała o wszystkich swoich
nieszczęściach i żalach, które nosiła w sobie, to ona wykorzystała
jego. Tak więc teraz przyszła kolej na nią. A jeśli Jack ma rację, ta
sprawa stworzy historię. Nie, zmieni historię.
Jack doskonale wiedział, czemu Lucy nie potrafi się oprzeć.
2
W supernowoczesnym, nieskazitelnym pokoju narad
Kuloodpornych panował totalny bałagan i chaos.
Na stole walały się jakieś papiery, dokumenty, mapy,
kalendarze, pożółkłe gazety, a na samym środku
niekwestionowany król Wszystkiego Co Wkurza Szefową –
pudełko z pączkami.
Jack patrzył, jak powoli otwierają się drzwi gabinetu Lucy, i
szykował się, by na podstawie mowy jej ciała ocenić, czy zrobiła
to, co obiecała parę godzin temu.
Nawet nie drgnęła. Nie wydęła idealnej górnej wargi, ani nie
uniosła w sarkastycznym grymasie pięknej brwi nad ślicznym,
migdałowym okiem, jakby chciała powiedzieć „dziękuję bardzo”.
Nie przejechała nawet palcami po lśniących czarnych włosach z
siwym pasemkiem, wzdychając jednocześnie głośno na widok
panującego wokół bałaganu.
Po prostu usiadła po przeciwnej stronie wielkiego stołu,
witając się ze wszystkimi w pokoju, i położyła przed sobą gruby
segregator, równie czysty i nieskazitelny, jak jej śnieżnobiały
jedwabny żakiet.
Unikała jednak spojrzenia Jacka. Mogło to znaczyć, że od
momentu, gdy się rozstali, zdarzyła się jedna z dwu rzeczy. Albo z
bezsenności Lucy wygniatała pościel, przewracając się z boku na
bok, podobnie zresztą, jak on, albo udała się do biura i tam
zaspokajała zupełnie inną potrzebę – by wiedzieć wszystko.
Stawiał na jej legendarną ciekawość. Chociaż nie można było
również przecenić jej libido.
Czy jego plan zadziałał? Chciał zmusić ją do przejrzenia akt i
nakłonić do tego, by zaczęła działać w kierunku, o który mu
chodziło. Wtedy pewnie łatwiej przekona ją do własnego
szalonego pomysłu. A może nawet Lucy uzna go za swój?
Manipulowanie Wielką Manipulantką było prawdziwą
sztuką, ale czasami potrafił osiągnąć poziom cholernego Picassa
manipulacji.
– Dzień dobry, pani Sharpe. – Uśmiechnął się do niej.
– Witaj, Jack.
Nie patrzyła mu w oczy. Niedobrze.
Z kolei pozostałe osoby, siedzące przy stole, zmierzyły go
wzrokiem. Lucy sprowadziła Romana Scotta, byłego pracownika
Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, który mógł się okazać bardzo
pomocny, oraz Donovana Rusha, nowego chłopaka, którego kiedyś
szkoliła, a który teraz był gotów podjąć większe wyzwanie.
Po drugiej stronie stołu siedział oschły facet nazwiskiem
Owen Rogers, który przenikliwą inteligencję maskował chłodnym
dystansem. Do akcji gotowa była również asystentka Lucy, Avery
Cole, oraz Sage Valentine – siostrzenica Lucy i szefowa
rozrastającego się działu śledczego Kuloodpornych.
Dzięki Bogu, nie było nigdzie śladu cudownego chłopca,
Dana Gallaghera. Gdyby tylko udało się trzymać go z dala od tej
sprawy, istnieje szansa, by osiągnąć sukces.
Jeżeli ktokolwiek z zebranych zastanawiał się teraz, na jakiej
podstawie Jack został raz jeszcze dopuszczony do szacownego
gremium, i to po to, żeby prowadzić prywatne dochodzenie, z
pewnością był zbyt dobrze wyszkolonym profesjonalistą, by to
okazać. Bez zbędnych wstępów Lucy przeszła do przedstawienia
sprawy.
– Przez ostatnie kilka miesięcy Jack Culver pracował nad
prywatną sprawą, pomagając pewnej kobiecie zlokalizować jej trzy
córki, które w 1977 roku oddała do nielegalnych adopcji przez
działającą na czarnym rynku firmę Szafirowy Szlak. W śledztwie
korzystał również częściowo z pomocy Kuloodpornych.
Oględnie powiedziane. Na początku Lucy w ogóle nie była
zainteresowana sprawą. Jack musiał przekonywać Adriena
Fletchera, jedynego Kuloodpornego, którego jeszcze uważał za
przyjaciela, by pomógł mu odnaleźć Mirandę Lang. Fletch zrobił
to i w rezultacie szaleńczo zakochał się w Mirandzie.
Lucy zgodziła się wyświadczyć przysługę kobiecie i
rozpocząć pewne działania, mianowicie wysłać na poszukiwania
jednej z sióstr Wade’a Cordella i zapewnić Jackowi wszystko,
czego potrzebuje, by odnaleźć drugą.
– Odnieśliśmy częściowy sukces – ciągnęła Lucy. – Wade
odnalazł Vanessę Porter na Wyspach Karaibskich i parę tygodni
temu doprowadził do jej spotkania z matką.
No i na dodatek Vanessa mogła być dawczynią szpiku, który
ocalił życie matce.
Od chwili, gdy Jack poznał Eileen, przy okazji innej, również
dotyczącej adopcji sprawy, którą prowadził, odnalezienie jej córek
i dawczyni szpiku stało się jednym z jego głównych celów. Teraz
uważał za swój obowiązek zrobić wszystko, by życie kobiety
wróciło do normy.
Chciał, by odzyskała wolność, i pragnął przygwoździć faceta,
który niesłusznie wtrącił ją do więzienia. Niestety, Eileen nie
chciała wyjawić, kim on jest. Była przekonana, że „ten facet może
zrobić wszystko”, a „wszystko” znaczyło – skrzywdzić jej córki.
Na podstawie tego, co do tej pory wiedział, był skłonny się z
nią zgodzić.
– A więc odnalazłaś trzecią córkę? – spytał Roman Scott,
spoglądając znad notatek.
– Jack ją odnalazł – uściśliła Lucy i skinęła na Jacka, oddając
mu głos.
– Nazywała się Kristen Carpenter – powiedział.
– Nazywała?
Jack twierdząco pokiwał głową w odpowiedzi na pytanie
Donovana.
– Zginęła parę miesięcy temu, przechodząc przez ulicę w
Waszyngtonie. Potrącił ją samochód, sprawca zbiegł z miejsca
zdarzenia i do tej pory go nie odnaleziono.
– Czyli dwie siostry pozostają pod ochroną Kuloodpornych –
podsumował Roman Scott, robiąc notatki – a trzecia nie żyje. Czy
mamy podjąć dochodzenie w sprawie tego wypadku?
– Nie, mamy podjąć śledztwo w sprawie morderstwa, o które
została oskarżona jej matka – powiedziała Lucy. – Przebywa w
więzieniu, od czasu gdy jej córki miały osiem miesięcy, i nie
próbuje się bronić.
– Więc dlaczego mamy się w to angażować? – spytał Owen.
– Ponieważ jest niewinna – wyjaśnił Jack. – Jest zbyt
wystraszona i zbyt chora, by cokolwiek powiedzieć, ale zebrałem
sporo śladów, poskładałem wszystko do kupy, i obraz, który się z
tego wyłania, jest…
– …niezwykły – dokończyła Lucy.
O tak.
– Pozwólcie, że opowiem o tym nieco szerzej, by was
wprowadzić w temat – znów zabrał głos Jack. – Morderstwo, o
którym mowa, miało miejsce osiem miesięcy po tym, gdy Eileen
Stafford urodziła nieślubne trojaczki i oddała je do nielegalnej
adopcji. Pod koniec ciąży ukrywała się w swoim domu na
przedmieściach Charlestonu, pozostając na bezpłatnym urlopie z
sądu hrabstwa, w którym pracowała jako sekretarka. Kiedy wróciła
do pracy, sprawy się skomplikowały.
– W jakim sensie? – spytała Avery.
– Na jej miejsce przyjęto kobietę nazwiskiem Wanda Sloane.
– Ofiarę – uściśliła Lucy. – Kolejną atrakcyjną sekretarkę.
– Nikt nie przeczy, że rywalizowały ze sobą, były znane z
rzucania wzajemnych oskarżeń i rozsiewania plotek o sobie –
kontynuował Jack. – Typowe biurowe piekiełko. Ale pewnej nocy,
niedaleko sądu, ktoś widział kobietę biegnącą alejką, a następnie
wyjeżdżającą w pośpiechu z miasta. Ten świadek poszedł dalej
alejką i znalazł ciało zastrzelonej Wandy Sloane, o czym
zawiadomił policję. Pół godziny później patrol zatrzymał Eileen
poza Charlestonem. Znaleziono przy niej pistolet Raven, kaliber .
25.
– Sprawa wydaje się oczywista – zauważył Owen.
– Z wyjątkiem tego, że rozprawa odbyła się niezwykle
szybko, cicho i w sposób zadziwiająco stronniczy – dodała Lucy,
przeglądając akta. – Dowody zostały sfałszowane, a wszystkie
najważniejsze osoby w sprawie: obrońca z urzędu, naoczny
świadek i sędzia nie żyją. Mężczyzna, który odwiedził ją w
więzieniu piętnaście lat temu, ojciec adopcyjny jednej z córek,
Tę książkę dedykuję Micki Nuding, którą zachłannie nazwałam „swoją” redaktorką od czasu pierwszej książki. Dziesięć razy wręczyłam jej moje najlepsze teksty, a ona dziesięć razy przerobiła je na lepsze. Jej redakcyjny dotyk jest subtelny i magiczny, wizja jasna i bezbłędna, a entuzjazm (czasem i łezka) jest największą zapłatą za miesiące ciężkiej pracy. Kiedy mówię, że bez niej bym zginęła, wcale nie żartuję. Jest moją partnerką na każdej stronie, adwokatem każdej mojej decyzji, a poza tym osobą nieźle zakręconą na punkcie butów.
PODZIĘKOWANIA Kolejny raz potrzebowałam grupy ekspertów i pomocników. Wymieniam ich wszystkich z głęboką wdzięcznością i zdumieniem, że ze mną wytrzymywali. A zwłaszcza… Pisarka, przyjaciółka, ustosunkowana w Waszyngtonie Karna Bodman, która umożliwiła mi dotarcie do Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza zaś biura sędzi Sandry Day O’Connor, dzięki której moja fikcja nie odbiega zbyt daleko od rzeczywistości. Były oficer policji nowojorskiej, Travis Myers, który siedział obok mnie w samolocie, marząc o ciszy i spokoju, a skończył jako źródło informacji i inspiracji, dzieląc się ze mną w nadmiarze różnymi pomysłami i pomagając mi zrozumieć prawdziwy zakres wstrząsów, wywołanych obrażeniami. I cóż za słownictwo! Grono fantastycznych pań w Karolinie Południowej, które nigdy się nie niecierpliwiły ani przy tej, ani przy dwóch poprzednich książkach. Nina Bruhns, Veronica Alderson, April Alsup, C.J. Lyons, Judy Watts i tyle innych szczodrych pisarek ze stowarzyszenia Amerykańskich Autorów Romansów w Karolinie Południowej, jak również pośrednicy handlu nieruchomościami i mieszkańcy wyspy Kiawah i Charlestonu. Dziękuję, że byliście moimi uszami i oczami, przewodnikami i doradcami. Jeśli ktokolwiek z was będzie pisał o Florydzie, mam nadzieję się odwdzięczyć. Holly Simpson, dyrektor PR z Akwarium Karoliny Południowej, która dostarczyła mi wszelkich szczegółów, planów, sprawdzała fakty, i wszyscy pracownicy, którzy chętnie pomagali. Każdy powinien tam pojechać! I znów okrzyk na cześć Rogera Cannona, który kiedyś spokojnie zajmował się własnymi sprawami w księgarni, a teraz musi czytać długie akapity moich tekstów, żeby być pewnym, że potrafię posłużyć się glockiem, przynajmniej na papierze. Jest bohaterem i zasługuje na jakiś romans na strzelnicy.
Agentka literacka, czirliderka, głos rozsądku, kobieta ze stali, Kim Whalen z Trident Media Group. Nie potrafię sobie wyobrazić swojej pracy bez jej wyrazistego poczucia stylu, humoru i godności w stresujących sytuacjach. Utalentowany zespół grafików pod kierownictwem Lisy Litwack, zawsze entuzjastyczny wydział reklamy pod wodzą Jean Anne Rose, wszyscy profesjonaliści od wydawania, sprzedaży i marketingu w Pocket Books. Jestem zaszczycona, będąc częścią takiego zespołu. Jedyna, cudowna, wspaniała, niezastąpiona Kresley Cole, której głos po drugiej stronie mojego telefonu prowadził mnie przez każdą scenę, każdy rozdział, każdy dzień pisania tej książki (i większości pozostałych). Ja miewam chwile słabości, ty jesteś jak skała. Zawsze wymieniam naszą czteroosobową rodzinę: mojego męża, Richa, nasze dzieci, Dantego i Mię, i najwspanialsze psisko na świecie, Peppera, który jest przy mnie, zadziwia mnie, kocha i potrzebuje każdego dnia. Ale tym razem chciałabym również podziękować mojej siostrze, moim trzem braciom, ich współmałżonkom i dzieciom. Podczas pisania tej książki zbliżyliśmy się, jak rzadko się zdarza innym rodzinom. Ich zbiorowa mądrość, humor i miłość inspirowały mnie w najwyższym stopniu. Moje drzewo rodzinne jest duże, gałęzie mocne, a jego owoce słodkie. To błogosławieństwo, że ich wszystkich mam. e.h
PROLOG Stanowy Zakład Karny im. Camille Griffin Graham Columbia, Karolina Południowa 1984 Drzwi do celi Eileen Stafford otworzyły się ze zgrzytem o wpół do siódmej rano. Mrużąc zaspane oczy, Eileen obróciła się na pryczy, napotykając wzrok strażnika zwanego Złe Oczy. Przez jedną szaloną chwilę Eileen pomyślała, że zostanie zwolniona. „Pani Stafford, Sąd Karoliny Południowej ponownie wnikliwie rozpatrzył pani sprawę i doszedł do wniosku…” Marzenie zakończyło się zatrzaśnięciem kajdanków na jej szczupłych przegubach, zanim Złe Oczy popchnął ją łokciem do wyjścia z celi. Nadzieja została zdławiona, podobnie jak sny na jawie, które trzymały ją przy zdrowych zmysłach. Szli w milczeniu słabo oświetlonym korytarzem i zatrzymali się przy biurku, gdzie Złe Oczy wymruczał coś do urzędnika, który zrobił zdziwioną minę. Otwarto główne drzwi i Eileen owiało chłodne jesienne powietrze, wciskając się w rękawy i nogawki szarego kombinezonu. Znów poczuła nadzieję. Po co ciągaliby ją o takiej porze, jeśli nie dlatego, że komuś w końcu udało się odkryć, kto naprawdę zabił Wandę Sloane? Może odnaleziono dowód, może jakiś świadek zeznał… Szurała kapciami, żeby dotrzymać kroku Złemu, gdy w smętnym świetle poranka przechodzili betonową ścieżką z jednego szarego budynku do drugiego. Zatrzymali się w końcu na skraju
otoczonego płotem terenu, przed parterowym budynkiem, otoczonym krzakami, świeżo pomalowanym, z czystymi szybami. Musiało to być biuro strażników. Znów, wbrew wszelkim doświadczeniom, zaświtała nadzieja. Może… któraś z dziewczynek… Nie. Jej córki były dla niej na zawsze stracone, trzy nasionka, rzucone na wiatr, a ona mogła tylko modlić się, że gdziekolwiek się znajdują rozkoszne siedmiolatki, są kochane i nigdy się nie dowiedzą, co zrobiła ich rodzona matka i dlaczego. Strażnik głośno zapukał. Tak też biło jej serce. Zerknęła na niego. – Co… co się dzieje? Odpowiedziało jej pogardliwe spojrzenie. – Masz gościa. Nigdy nie miała gości. Prawie nigdy. Czyżby to był obrońca? Prawdziwy, a nie taki przekupiony, który został szybko usunięty z Charlestonu? Drzwi otworzył nieznany jej mężczyzna, niski i krępy, w okularach na ospowatym nosie. – Możesz iść – powiedział do Złych Oczu i wskazał na Eileen. – Ty wchodzisz. Eileen rozejrzała się dookoła. Nie było tu żadnego biurka, strażnika ani więźnia. Tylko podłoga pokryta linoleum i czworo drzwi. Zrobiła kilka kroków we wskazanym kierunku, po drodze zerkając do mijanego pokoju. Stało w nim tylko podwójne łóżko ze skotłowaną pościelą. O Boże w niebiosach, to do wizyt małżeńskich. Eileen zrobiło się słabo i strach zapłonął w jej żołądku. – Te drzwi – powiedział mężczyzna niecierpliwie. – On czeka na ciebie. – Przepraszam, ja… – Właź do tego pieprzonego pokoju i zamknij się. On na ciebie czeka. Czy to on mógł przyjechać tutaj, kupić milczenie tego człowieka i zmusić ją do seksu? Po tym, jak pozwolił, żeby ją
skazano za popełnione przez niego morderstwo? Oczywiście, że mógł. On może wszystko. Bez słowa podeszła do drzwi i drżącymi, spiętymi rękami przekręciła gałkę. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem i zobaczyła kolejne podwójne łóżko, puste. Weszła, ze wzrokiem wbitym w linoleum. – Cześć, Leenie. Nie był to on, ale ktoś, kogo nienawidziła tak samo. Spojrzała w orzechowe oczy i krzaczaste brwi, które zapamiętała z procesu. Ze swego miejsca dla świadków opowiadał kłamstwo za kłamstwem o nocy, kiedy ją aresztował, o swoim „śledztwie”, pełnym sfabrykowanych dowodów i niedorzecznych domysłów, o jej „spowiedzi”, jaką mu rzekomo zaprezentowała. Czego może teraz od niej chcieć, skoro ona przebywa tutaj, bez żadnej szansy na ułaskawienie? Oparł się o ścianę, patrząc zimnym wzrokiem. – Nie możesz powiedzieć „cześć”? – Czego chcesz? – wyrwało się jej. – Pewnie niewiele do ciebie dociera z tego, co się dzieje na zewnątrz, więc wpadłem, żeby ci powiedzieć, że stan Karolina Południowa oficjalnie zaczyna rozpatrywać apelacje sądowe. Apelacje? Nie mogła powstrzymać cichutkiego westchnienia, jakie jej się wymknęło z ust. Druga szansa? Zachichotał i potrząsnął głową. – Nigdy nie zgadniesz, kto jest jednym z sześciu sędziów wybranych do przewodniczenia tym rozprawom. Żadnej szansy. – Prawdziwa niespodzianka. To odpowiadało jego ambicjom. Znów się zaśmiał i sięgnął do kieszeni swej drogiej sportowej marynarki. – Naprawdę duża niespodzianka, Eileen. – Wyciągnął biały, kwadratowy kawałek papieru. – Chcę ci pokazać zdjęcie. Uniosła głowę. – Czego? – Nie czego, tylko czyje. – Odwrócił biały kwadrat.
W pierwszej chwili zobaczyła jedynie zieleń i czerwień, jakieś ozdoby, błyskotkę. Potem skupiła wzrok i w jej oczach pojawiły się łzy. Dziecko było małe, jasnowłose, o sarnich oczach i miało około sześciu lat. – Twoja córka. Jedna z nich. Przeszyła ją myśl: wciąż wiedziała coś, czego on nie wiedział. Tamtej nocy, przy wiejskiej drodze w Holly Hill, urodziły się jeszcze dwie córki. Oderwała wygłodniały wzrok od zdjęcia, nie chcąc, żeby widział, jakie na niej wywarło wrażenie. – I co z nią? – Została ostatnio adoptowana. Adoptowana została sześć lat temu. Nielegalnie, ale adoptowana. – Kiedy ostatnio? – Niecały miesiąc temu, odkąd ktoś – uniósł brwi, żeby podkreślić, jaki ważny jest ten ktoś – uratował ją z systemu opieki społecznej i wziął pod swoje opiekuńcze skrzydła. On ją ma? We własnym domu? Ogarnęła ją zawiść i wściekłość. Nie dość, że zamknął ją w tym piekle, to jeszcze zabrał jedną z jej dziewczynek? Zmusiła się do obojętnego wzruszenia ramionami. – Dlaczego mi to mówisz? – Zwykłe ostrzeżenie, Eileen. – Schował zdjęcie do kieszeni. – Jeżeli będziesz zbyt rozmowna, ona nie zobaczy już następnej choinki. A teraz, kiedy wiesz, kto kontroluje proces apelacyjny, nie powinnaś jej marnować życia. – Zamiast tego marnuję swoje. Uśmiechnął się. – Właśnie. I niech tak zostanie… Leenie. Świadomie użył tego zdrobnienia. Chciał Eileen w ten sposób przypomnieć, że mówi w imieniu jej byłego kochanka, skurwysyna, który zmusił ją do porzucenia największego skarbu, jaki posiadała, i jakby tego było mało, wrobił ją w morderstwo. Wyszedł bez słowa, a Eileen opadła na cienki materac. Jest
już jednym z sześciu członków składu Sądu Najwyższego. Zamierzał dostać się na szczyt, a wszystko miało mu w tym pomagać, łącznie z koniecznymi koligacjami rodzinnymi. O ile ona będzie gniła w więzieniu za morderstwo, które on popełnił. A będzie, dla tego dziecka ze zdjęcia i jego dwóch sióstr. Ale… jeżeli kiedyś… w odległej przyszłości, dziewczynki zaczną poszukiwać prawdy? Jeżeli jedna z nich okaże się jej aniołem stróżem i sfrunie na dół, aby oznajmić światu, że matka jest niewinna? Wtedy on będzie zmuszony wyznać swoje zbrodnie. Kiedyś… Eileen przymknęła oczy, żeby napawać się marzeniem, które ją trzymało przy życiu, ale mogła tylko szlochać z żalu i wyrzutów sumienia z głębi pustego serca matki, która kochała swoje córki tak bardzo, że poświęciła dla nich swoje życie. Nie istniał żaden anioł stróż. Tylko diabeł – i to on miał całą władzę.
1 Astor Cove, New York Dolina Rzeki Hudson Późne lato, 2008 Lucy Sharpe obudził odgłos strzelania. Ciągły. Odległy. Irytujący. Wygrzebała się z łóżka i podeszła do okna zupełnie naga, kompletnie przebudzona i potężnie wkurzona. Kto, do cholery, ćwiczył strzelanie do celu o trzeciej rano? Usiłowała dojrzeć pawilon treningowy, oddalony o osiemset metrów. Kilka świateł bezpieczeństwa rzucało żółte kręgi poświaty, ale poza tym było ciemno. Tylko jeden człowiek odważyłby się na coś takiego. Jack Culver. Mistrz we wpychaniu się tam, gdzie nie powinien. Oparła się spoglądaniu na puste łóżko za sobą. Włożyła satynowe spodnie od piżamy, a potem górę, wkładaną przez głowę. Wysunęła włosy spod cienkiego materiału, sięgnęła po swój g-23, sprawdziła magazynek i wymaszerowała z pokoju. Boso, ale uzbrojona, mogłaby wystraszyć tego skurwiela. Ruszyła długim, ciemnym korytarzem, który oddzielał jej prywatny apartament od reszty rezydencji o powierzchni trzech tysięcy metrów. U szczytu schodów zatrzymała się przy drzwiach biblioteki, rozważając zmianę planów. Przez większość nocy, kiedy nie mogła spać, walczyła z demonami, pracując, koordynując działania swojej doskonale prosperującej firmy ochroniarsko-detektywistycznej. Skupiała się na problemach, które była w stanie rozwiązać. Aktualnych, a nie dawnych, bo te znajdowały się poza jej kontrolą.
Ale dzisiejsza noc różniła się od większości nocy. A demony znajdowały się nie w jej głowie, tylko w pawilonie. W każdym razie jeden demon. Ten jeden zainstalował się w domu gościnnym Kuloodpornych, wkroczył do ich pokoju narad wojennych i wdzierał się w jej perfekcyjnie zorganizowany, niezwykle sprawnie działający świat. I korzystał z jej strzelnicy w środku nocy, jakby to był jego własny plac zabaw. Jak mu się to, do cholery, udało? Przecież go wyrzuciła. A jednak… zdołał wydębić zaproszenie z powrotem. W każdym razie tymczasowe. Rozległo się echo kolejnego strzału. Nie miał pozwolenia na trening. Zeszła na dół, przycisnęła alarm w kuchni i wyszła na dwór. Temperatura w dolinie rzeki Hudson oscylowała między ostatnimi ciepłymi dniami sierpnia a pierwszym ochłodzeniem jesiennym. Czuła chłód kamiennej ścieżki, którą szła, mijając bezszelestnie dom dla gości. Był mniejszą wersją jej rezydencji w stylu Tudorów, pogrążony teraz w ciemności. Ochroniarze i fachowcy od alarmów i zabezpieczeń, którzy przyjechali na szkolenie lub naradę związaną z aktualnym zadaniem, spali. Znowu rozległa się seria strzałów. Nie wszyscy spali. Strzały były teraz wolniejsze, jakby strzelec przerzucił się na kaliber .45, i odrzut, również z powodu jego kontuzjowanego palca, zmienił rytm. Echo mówiło jej, że trenuje na strzelnicy na zewnątrz, za piętrowym budynkiem, gdzie używano prawdziwych pocisków. Łamał każdą zasadę i stale wkurzał Lucy – to musiał być Jack. Pokonała kilkaset metrów do budynku treningowego, pozostając niewidoczna w ciemności. Kiedy dotarła na miejsce, obeszła budynek. Zobaczyła sylwetki, stanowiące tarcze, pięć nieruchomych, a pozostałe ruchome, umieszczone między nimi na specjalnych kablach. Słyszała, jak strzelec ładuje swój półautomat, którego nie miał prawa nawet nosić, nie mówiąc o używaniu go, a następnie jego kroki, gdy zajmował pozycję.
Wychyliła się kawałek i uniosła swego glocka, wpatrując się w środkowy ruchomy cel. Kiedy ona trafi tę sylwetkę prosto w serce, on zorientuje się, że ma przestać. Już miała przycisnąć spust, kiedy księżyc wyszedł zza chmury, oświetlając srebrnym blaskiem strzelnicę i Jacka. Nie mogła oderwać oczu od tego widoku. Oddychała z trudem. Jego ciemne włosy sięgały szerokich, nagich ramion, a padający cień podkreślał mięśnie pleców. Spokojnie uniósł pistolet, stojąc w rozkroku. Miał na sobie tylko dżinsy, które schodziły nisko na wąskie biodra i opinały twarde, rzeźbione pośladki. Zamknęła oczy i oparła rozgrzaną twarz o chłodną betonową ścianę, wciąż mając w głowie ten obraz. Ale chwileczkę. Coś tu nie pasowało… Jack strzelał lewą ręką. Znów wychyliła się zza narożnika, żeby się upewnić. Co za bezczelność, upór i głupota! Czy ten facet wyobraża sobie, że ona się rozmyśli i pozwoli mu na noszenie broni, jeżeli będzie strzelał drugą… Huknął strzał i ruchomy cel się zatrzymał, postrzelony w serce. Dobra, każdy czasem ma szczęście. Zwłaszcza Jack. Czekała z opuszczoną bronią, obserwując. Strzelił. Trafił w głowę. Znów strzelił. Trafił w serce. Znów strzelił. Trafił w nerkę. Znów strzelił. Prosto między oczy. Opuścił pistolet, a blask księżyca oświetlił jego ciemne włosy, gdy wydawał zwycięski okrzyk, który spowodował, że Lucy poczuła jakieś trzepotanie w swoim wnętrzu, a wcale sobie tego nie życzyła. Na pewno nie z powodu mężczyzny, którym pogardzała, którego obwiniała o to, że omal nie zabił jednego z jej najlepszych ludzi, i dlatego go wyrzuciła. A jednak, mimo że go nie znosiła, że przysięgała, że już nigdy nie zostanie ponownie Kuloodpornym, mimo że żałowała tej nocy, której pozwoliła mu znaleźć się tam, gdzie nie powinien – w jej ciele – nie mogła nie czuć dla niego szacunku po tym, co zobaczyła.
Nauczył się strzelać lewą ręką, i to cholernie celnie. Czy naprawdę uważał, że z tego powodu ona zmieni zdanie? Przywróci go do pracy? Bądź realistą, Jack. Jedynym powodem, dla którego pozwoliła mu tu przyjechać, był fakt, że posiadał informacje, mogące jej pomóc w rozwiązywanej sprawie, a odprawa miała się odbyć jutro wcześnie rano. Bardzo wcześnie. Jeszcze chwilę napawała się widokiem jego częściowo nagiego ciała w świetle księżyca, po czym ruszyła z powrotem do domu, poruszając się równie cicho, jak przyszła. O spaniu mogła zapomnieć. Przegrana sprawa. Szła wzdłuż budynku, rozmyślając o jutrzejszym spotkaniu i o tym, jak Jack z pewnością… Czyjaś ręka zakryła jej twarz i cofnęła się, natychmiast unosząc broń, która momentalnie została wytrącona z jej rąk. Zamachnęła się łokciem, żeby trafić w gardło, lecz napastnik uchylił się w odpowiednim momencie. Skuliła się, żeby go kopnąć, ale obrócił ją bez wysiłku i przycisnął do muru. Westchnęła ze zdumieniem. Przygwoździł ją płasko do ściany. – Tak wcześnie pani wraca, pani Sharpe? – Ty draniu. – Ja też cię kocham. Miał sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i osiemdziesiąt dwa kilogramy solidnych mięśni, ale mogłaby go pokonać. – Znam dziesięć różnych chwytów, które by cię zgięły wpół. Zaśmiał się cicho. – Kochanie, zginasz mnie wpół, nawet stojąc spokojnie. Oczywiście, wszystko sprowadzał do wygłupów na temat seksu. – Jeżeli nie zabierzesz rąk, Jack, kopnę cię tak, że jutro będziesz kulał. W jego ciemnych oczach czaił się uśmiech, białe zęby lśniły, miał minę gotowego do grzechu. Stanął w takim rozkroku, jak na strzelnicy, żeby miała łatwy dostęp do jego krocza. Musnął jej
biodra przy tym ruchu, chcąc podkreślić kontakt fizyczny. – No, dalej, zaprezentuj najlepsze kopnięcie kolanem. Ciało ją zdradziło, bo odpowiedziała wściekła: – Naprawdę posuwasz się za daleko, Culver. Zmrużył oczy i przycisnął ją piersią, niebezpiecznie zbliżając biodra. – Na razie przysuwam ciebie do ściany. Przyjemnie? – Jeżeli nie chcesz, żebym uszkodziła ci coś, co cenisz, puść mnie. – Stawiasz twarde warunki… – Przysunął się jeszcze bliżej, jakby chciał jej pokazać, jak twardnieje. – …żeby zdobyć twoje zainteresowanie. – Bo ja pracuję. Prowadzę poważną firmę, a ty przerywasz mi wypoczynek, który jest do tego niezbędny. – Przycisnęła się mocniej do muru, żeby nie zrobić odwrotnego ruchu, który jej podpowiadał impuls. Tylko raz. Tutaj, w ciemności, gdy są sami. Poczuć tę jego gorącą stal. – Porozmawiamy rano, Jack. Okażę ci zainteresowanie podczas zebrania. – Ale mam je już teraz. Odrzuciła włosy z twarzy, żeby mu spojrzeć w oczy. – Daję ci pięć sekund, żebyś się odsunął. – Więc je wykorzystam… – Cztery. Popatrzył na nią zamglonymi, przymrużonymi oczyma. – …żeby poprosić o przysługę. – Trzy. – Wiesz, że wykorzystam czas do końca. – A ty wiesz, że ci oberwę jaja, tak jak ten narkoman oberwał ci palec do strzelania. Spojrzał poważnie. – Mój dawny palec do strzelania. – Tak, widziałam twoją nową sztuczkę. Nie zrobiła na mnie wrażenia. Jeżeli o mnie chodzi, twój jedyny palec do strzelania jest uszkodzony dożywotnio. Niezależnie od tego, że udało ci się to wymazać z twoich papierów w policji nowojorskiej i skłamałeś mi
w tej sprawie. Leciutko podrapał palcem wskazującym jej skórę za uchem, a Lucy przeszedł dreszcz od szyi po czubki palców u nóg. – Mój palec świetnie działa. – Spuścił wzrok i popatrzył na zdradliwe miejsce, gdzie jej prawdziwa reakcja była widoczna. Stwardniałe sutki sterczały pod cienką satyną. – W każdym razie na ciebie. Odepchnęła go. – Przestań. Cofnął się z uśmiechem, ale jedną rękę wciąż trzymał na jej ramieniu. – Skoro tu jesteś, porozmawiajmy. – Wracam do łóżka. – Pójdę z tobą. – Na widok jej miny się roześmiał. – To znaczy tą drogą. Tak działał Jack. Wpychał się gdzieś niepostrzeżenie, znajdował się tam, gdzie nie powinien, i zanim się zorientowała, bach, brał sprawy w swoje ręce. – Nie. – To może urządzimy przyjacielskie zawody? – Podniósł jej pistolet i dotknął palców, podając go jej. – Moja lewa ręka przeciw twojej prawej? Nie przyjmował odmowy. – Nie mogę wykorzystywać swojej przewagi, Jack. – Oczywiście, że możesz. – Skinął głową w stronę strzelnicy. – No dalej, będzie zabawa. Pewnie byłaby. Niewłaściwa, z każdego punktu widzenia, ale zabawa. – Nie. – Boisz się, że wygram. – Gdy prychnęła szyderczo, przybliżył się. – Spodoba ci się nagroda. Przeszył ją nieprzyzwoity i niepożądany dreszcz, tak seksownie brzmiał jego głos. – A jaka jest? – No, zobaczymy. Niech to będzie interesujące, ale
bezpieczne. – Z nim nic nie było bezpieczne. – A może… – prowadził ją już w stronę strzelnicy – …zwycięzca będzie mógł zrobić, co chce, przegranemu… powyżej szyi. Zaśmiała się. – Powyżej szyi. – Tak. – Prowadził ją do osłoniętej strzelnicy. – Jeżeli wygrasz, możesz ze mną robić, co chcesz, powyżej szyi. Możesz mnie walić w ucho, ciągnąć za włosy, możesz… – Rozumiem. – …pocałować mnie z językiem. – Nie możemy... – Moglibyśmy. – …urządzić klasycznych zawodów Tyro, bo mam tylko jeden nabój. Odwrócił się w kierunku miejsca, w którym ułożył różne rodzaje broni i magazynki. – Mam tutaj magazynek do glocka. – A więc to wszystko zostało zaplanowane. – Ja wyznaczam regulamin zawodów – oznajmił. – Trzy etapy, trzy cele, dwadzieścia cztery strzały, dziesięć metrów. – Dobra. – Wsunęła zapasową amunicję za gumkę spodni i ustawiła się na pozycji. – Skopię ci tyłek, trzasnę cię w tę bezczelną gębę, a potem pójdę spać. – Sama. Po drugiej stronie pojawiły się okrągłe tarcze celownicze. Nie biorąc nawet głębokiego oddechu, wstała, wycelowała i wystrzeliła osiem razy. Przy trzecim razie chybiła o milimetr, ale resztę trafiła. On zrobił to samo, ale nie chybił ani razu. Żadne nie odezwało się słowem. Potrząsnęła ręką, strzelała do opróżnienia magazynka, załadowała i skończyła następną rundę ośmiu strzałów. Nie chybiła ani razu. On powtórzył te czynności, ale raz chybił. – Teraz razem – zarządził. Skupiła wzrok na celu, wymierzyła. On zrobił to samo, stojąc obok niej. – Pal! –
zakomenderował. Wystrzelili jednocześnie, a echo strzałów rozniosło się po wzgórzach i rozpłynęło w ciemnościach nocy. Ona raz chybiła. On wywiercił siedmiocentymetrową dziurę w oku byka. – Dobra robota – pochwaliła. Wsunął swój pistolet za pas, wziął od niej glocka i położył obok innej broni. – Czas się wypłacić – powiedział cicho, odwracając się do niej. Przeszedł ją dreszcz oczekiwania i cofnęła się o pół kroku, gdy uniósł ręce do jej twarzy. Nie mogła powiedzieć „nie”, nawet gdyby chciała. – Powyżej szyi można znaleźć… – silne, ciepłe palce objęły jej twarz i obróciły w stronę jego twarzy. Błysk w oczach był jedynym śladem humoru, bo wyraz twarzy Jack miał niezwykle poważny – …wiele atrakcyjnych rzeczy. Wbrew własnej woli rozchyliła usta. Mogłaby to zrobić. Mogłaby pocałować Jacka Culvera, poczuć jego język, poczuć jego ciało i odejść. Kontrolowała wszystko, łącznie ze swoim libido. Każdemu można się oprzeć. Gdy nachylił twarz, przymknęła oczy. Poczuła na ustach jego oddech, jego palce delikatnie wsunięte w jej włosy. Nie pocałował jej, tylko dalej ostrożnie przeczesywał je palcami, wzdychając z podziwem. – Skończyłeś? – Mmmm. Nie. Obrócił jej twarz, ustami muskając policzek. Gładzenie po włosach i pocałunek w policzek? Jack na pewno się tym nie zadowoli. Nagle ogarnęło ją rozczarowanie. Zesztywniała, po czym cofnęła się, gdy przyłożył wargi do jej ucha. – To, czego pragnę powyżej twojej szyi, Lucindo Sharpe, to twój umysł. Ten niezwykły, groźny, przenikliwy umysł, który zawstydza inne. – Stała nieruchomo, a wrażenie jego słów,
spływających wprost do ucha, docierało aż do stóp Lucy. – Wiesz, co najbardziej kocham w twoim umyśle? Słowo „kocham” ją poruszyło, ale nie dała tego po sobie poznać. – Nie mam pojęcia. – Że jest taki otwarty. Podkreślił te słowa, leciutko dotykając językiem jej ucha, rozpalając w niej kolejne iskry pożądania i zagłuszając zdrowy rozsądek. – Otwarty? – Otwarty na każdą możliwość, niezależnie od tego, jak wydaje się dziwna, niewiarygodna, niemożliwa, gdy pierwszy raz się o niej usłyszy. Obróciła się trochę, żeby widzieć jego twarz, tak blisko, że mogła policzyć każdą rzęsę, każdy nieogolony włosek, ale na tyle daleko, by zmniejszyć siłę jego magnetycznego przyciągania. – O czym ty mówisz? – Chciałbym, żebyś miała taki otwarty umysł jutro, kiedy będę przedstawiał dowody w sprawie Stafford. – Przerwał, po czym nachylił się bliżej, żeby wyszeptać resztę. – Niezależnie od tego, co powiem. – Zawsze mam otwarty umysł. – Właśnie zamierzam to sprawdzić. Oderwała się od niego. – Jak? – Zobaczysz. Teraz odzyskała już zwykłe opanowanie i jej umysł pracował w skupieniu. – Dlatego to zrobiłeś? Wywołałeś cały ten hałas, bo wiedziałeś, że mnie to ściągnie na strzelnicę, tylko po to, by mnie prosić, żebym miała otwarty umysł? – Ani przez chwilę w to nie wierzyła. – Tak. Chyba że chcesz się z tego wycofać. – W jakiej sprawie powinnam mieć otwarty umysł? Masz jakąś teorię na temat morderstwa?
– Proszę, Luce. – Wręczył jej pistolet tak, że ich palce się zetknęły. – Prześpij się trochę. Uważaj po drodze, bo tu wszędzie wilki grasują. – Mrugnął i odszedł, znikając w ciemnościach. Trzy godziny później Lucy wciąż siedziała przy swoim biurku nad dokumentami i sprawozdaniami z procesu Eileen Stafford, gdy po raz drugi tej nocy została absolutnie zaskoczona. Zamrugała oczami, wpatrując się w zdjęcie, obróciła je do góry nogami i zerknęła na listę nazwisk, które wypisała w notatniku. – No, nic dziwnego, że chce, żebym zachowała otwarty umysł. Na jej ustach pojawił się cierpki uśmiech. Jack miał różne cechy: był flirciarzem, szydercą, bezwstydnikiem, przemądrzałym dupkiem, który wiedział, na który z jej gorących guziczków nacisnąć. Był też genialnym detektywem i potrafił rozwiązywać zagadki kryminalne jak nikt inny. A poza tym został obdarzony czujnością, która nieraz wpędziła go w kłopoty. Jeśli w tym wypadku ma rację – co z tym zrobi? Aż się wzdrygnęła na myśl o konsekwencjach. Ona chciała prawdy, a następnie sprawiedliwości. Jack pragnął kary – kropka. To była owa dramatyczna różnica między nimi. Znów powróciła do zdjęcia i popatrzyła na nazwiska, które zapisała, zwłaszcza to, które pierwotnie odrzuciła. Jack pragnął więcej niż jej otwartego umysłu. Chodziło mu o jej możliwości. A ona należała do niewielu ludzi na świecie z odpowiednimi koneksjami do rozwiązania sprawy na takim szczeblu. Jack oczywiście wiedział o tym. Wykorzystywał ją. Tym sposobem byli kwita. Bowiem tamtej nocy, niewiele ponad rok temu, kiedy zapomniała o wszystkich swoich nieszczęściach i żalach, które nosiła w sobie, to ona wykorzystała jego. Tak więc teraz przyszła kolej na nią. A jeśli Jack ma rację, ta sprawa stworzy historię. Nie, zmieni historię. Jack doskonale wiedział, czemu Lucy nie potrafi się oprzeć.
2 W supernowoczesnym, nieskazitelnym pokoju narad Kuloodpornych panował totalny bałagan i chaos. Na stole walały się jakieś papiery, dokumenty, mapy, kalendarze, pożółkłe gazety, a na samym środku niekwestionowany król Wszystkiego Co Wkurza Szefową – pudełko z pączkami. Jack patrzył, jak powoli otwierają się drzwi gabinetu Lucy, i szykował się, by na podstawie mowy jej ciała ocenić, czy zrobiła to, co obiecała parę godzin temu. Nawet nie drgnęła. Nie wydęła idealnej górnej wargi, ani nie uniosła w sarkastycznym grymasie pięknej brwi nad ślicznym, migdałowym okiem, jakby chciała powiedzieć „dziękuję bardzo”. Nie przejechała nawet palcami po lśniących czarnych włosach z siwym pasemkiem, wzdychając jednocześnie głośno na widok panującego wokół bałaganu. Po prostu usiadła po przeciwnej stronie wielkiego stołu, witając się ze wszystkimi w pokoju, i położyła przed sobą gruby segregator, równie czysty i nieskazitelny, jak jej śnieżnobiały jedwabny żakiet. Unikała jednak spojrzenia Jacka. Mogło to znaczyć, że od momentu, gdy się rozstali, zdarzyła się jedna z dwu rzeczy. Albo z bezsenności Lucy wygniatała pościel, przewracając się z boku na bok, podobnie zresztą, jak on, albo udała się do biura i tam zaspokajała zupełnie inną potrzebę – by wiedzieć wszystko. Stawiał na jej legendarną ciekawość. Chociaż nie można było również przecenić jej libido. Czy jego plan zadziałał? Chciał zmusić ją do przejrzenia akt i nakłonić do tego, by zaczęła działać w kierunku, o który mu chodziło. Wtedy pewnie łatwiej przekona ją do własnego szalonego pomysłu. A może nawet Lucy uzna go za swój? Manipulowanie Wielką Manipulantką było prawdziwą sztuką, ale czasami potrafił osiągnąć poziom cholernego Picassa
manipulacji. – Dzień dobry, pani Sharpe. – Uśmiechnął się do niej. – Witaj, Jack. Nie patrzyła mu w oczy. Niedobrze. Z kolei pozostałe osoby, siedzące przy stole, zmierzyły go wzrokiem. Lucy sprowadziła Romana Scotta, byłego pracownika Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, który mógł się okazać bardzo pomocny, oraz Donovana Rusha, nowego chłopaka, którego kiedyś szkoliła, a który teraz był gotów podjąć większe wyzwanie. Po drugiej stronie stołu siedział oschły facet nazwiskiem Owen Rogers, który przenikliwą inteligencję maskował chłodnym dystansem. Do akcji gotowa była również asystentka Lucy, Avery Cole, oraz Sage Valentine – siostrzenica Lucy i szefowa rozrastającego się działu śledczego Kuloodpornych. Dzięki Bogu, nie było nigdzie śladu cudownego chłopca, Dana Gallaghera. Gdyby tylko udało się trzymać go z dala od tej sprawy, istnieje szansa, by osiągnąć sukces. Jeżeli ktokolwiek z zebranych zastanawiał się teraz, na jakiej podstawie Jack został raz jeszcze dopuszczony do szacownego gremium, i to po to, żeby prowadzić prywatne dochodzenie, z pewnością był zbyt dobrze wyszkolonym profesjonalistą, by to okazać. Bez zbędnych wstępów Lucy przeszła do przedstawienia sprawy. – Przez ostatnie kilka miesięcy Jack Culver pracował nad prywatną sprawą, pomagając pewnej kobiecie zlokalizować jej trzy córki, które w 1977 roku oddała do nielegalnych adopcji przez działającą na czarnym rynku firmę Szafirowy Szlak. W śledztwie korzystał również częściowo z pomocy Kuloodpornych. Oględnie powiedziane. Na początku Lucy w ogóle nie była zainteresowana sprawą. Jack musiał przekonywać Adriena Fletchera, jedynego Kuloodpornego, którego jeszcze uważał za przyjaciela, by pomógł mu odnaleźć Mirandę Lang. Fletch zrobił to i w rezultacie szaleńczo zakochał się w Mirandzie. Lucy zgodziła się wyświadczyć przysługę kobiecie i rozpocząć pewne działania, mianowicie wysłać na poszukiwania
jednej z sióstr Wade’a Cordella i zapewnić Jackowi wszystko, czego potrzebuje, by odnaleźć drugą. – Odnieśliśmy częściowy sukces – ciągnęła Lucy. – Wade odnalazł Vanessę Porter na Wyspach Karaibskich i parę tygodni temu doprowadził do jej spotkania z matką. No i na dodatek Vanessa mogła być dawczynią szpiku, który ocalił życie matce. Od chwili, gdy Jack poznał Eileen, przy okazji innej, również dotyczącej adopcji sprawy, którą prowadził, odnalezienie jej córek i dawczyni szpiku stało się jednym z jego głównych celów. Teraz uważał za swój obowiązek zrobić wszystko, by życie kobiety wróciło do normy. Chciał, by odzyskała wolność, i pragnął przygwoździć faceta, który niesłusznie wtrącił ją do więzienia. Niestety, Eileen nie chciała wyjawić, kim on jest. Była przekonana, że „ten facet może zrobić wszystko”, a „wszystko” znaczyło – skrzywdzić jej córki. Na podstawie tego, co do tej pory wiedział, był skłonny się z nią zgodzić. – A więc odnalazłaś trzecią córkę? – spytał Roman Scott, spoglądając znad notatek. – Jack ją odnalazł – uściśliła Lucy i skinęła na Jacka, oddając mu głos. – Nazywała się Kristen Carpenter – powiedział. – Nazywała? Jack twierdząco pokiwał głową w odpowiedzi na pytanie Donovana. – Zginęła parę miesięcy temu, przechodząc przez ulicę w Waszyngtonie. Potrącił ją samochód, sprawca zbiegł z miejsca zdarzenia i do tej pory go nie odnaleziono. – Czyli dwie siostry pozostają pod ochroną Kuloodpornych – podsumował Roman Scott, robiąc notatki – a trzecia nie żyje. Czy mamy podjąć dochodzenie w sprawie tego wypadku? – Nie, mamy podjąć śledztwo w sprawie morderstwa, o które została oskarżona jej matka – powiedziała Lucy. – Przebywa w więzieniu, od czasu gdy jej córki miały osiem miesięcy, i nie
próbuje się bronić. – Więc dlaczego mamy się w to angażować? – spytał Owen. – Ponieważ jest niewinna – wyjaśnił Jack. – Jest zbyt wystraszona i zbyt chora, by cokolwiek powiedzieć, ale zebrałem sporo śladów, poskładałem wszystko do kupy, i obraz, który się z tego wyłania, jest… – …niezwykły – dokończyła Lucy. O tak. – Pozwólcie, że opowiem o tym nieco szerzej, by was wprowadzić w temat – znów zabrał głos Jack. – Morderstwo, o którym mowa, miało miejsce osiem miesięcy po tym, gdy Eileen Stafford urodziła nieślubne trojaczki i oddała je do nielegalnej adopcji. Pod koniec ciąży ukrywała się w swoim domu na przedmieściach Charlestonu, pozostając na bezpłatnym urlopie z sądu hrabstwa, w którym pracowała jako sekretarka. Kiedy wróciła do pracy, sprawy się skomplikowały. – W jakim sensie? – spytała Avery. – Na jej miejsce przyjęto kobietę nazwiskiem Wanda Sloane. – Ofiarę – uściśliła Lucy. – Kolejną atrakcyjną sekretarkę. – Nikt nie przeczy, że rywalizowały ze sobą, były znane z rzucania wzajemnych oskarżeń i rozsiewania plotek o sobie – kontynuował Jack. – Typowe biurowe piekiełko. Ale pewnej nocy, niedaleko sądu, ktoś widział kobietę biegnącą alejką, a następnie wyjeżdżającą w pośpiechu z miasta. Ten świadek poszedł dalej alejką i znalazł ciało zastrzelonej Wandy Sloane, o czym zawiadomił policję. Pół godziny później patrol zatrzymał Eileen poza Charlestonem. Znaleziono przy niej pistolet Raven, kaliber . 25. – Sprawa wydaje się oczywista – zauważył Owen. – Z wyjątkiem tego, że rozprawa odbyła się niezwykle szybko, cicho i w sposób zadziwiająco stronniczy – dodała Lucy, przeglądając akta. – Dowody zostały sfałszowane, a wszystkie najważniejsze osoby w sprawie: obrońca z urzędu, naoczny świadek i sędzia nie żyją. Mężczyzna, który odwiedził ją w więzieniu piętnaście lat temu, ojciec adopcyjny jednej z córek,