anfas

  • Dokumenty60
  • Odsłony71 772
  • Obserwuję29
  • Rozmiar dokumentów91.4 MB
  • Ilość pobrań34 226

Andrews Virginia - Sekrety poranka

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Andrews Virginia - Sekrety poranka.pdf

anfas EBooki V. C. Andrews
Użytkownik anfas wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 390 stron)

Drodzy Czytelnicy Virginii Andrews! Ci z nas, którzy znali i kochali Virginię, wiedzą, że najważniejsze w jej życiu były powieści, a najszczęśli­ wszym i napawającym ją największą dumą momentem była chwila, kiedy wzięła do rąk pierwsze wydanie Kwia­ tów na poddaszu. Virginia była wyjątkową i utalentowa­ ną gawędziarką. Każdego dnia zasiadała do pisania z wielkim entuzjazmem i nieustannie rozwijała wątki no­ wych historii, które ostatecznie przybierały kształt powie­ ści. Pisarstwo napełniało ją dumą i z wielką radością przyjmowała listy od czytelników poruszonych jej książ­ kami. Od momentu jej śmierci wielu z was pisze do nas z za­ pytaniami, czy wciąż będą pojawiały się nowe powieści Virginii Andrews. Otóż na krótko przed jej śmiercią zło­ żyliśmy sobie obietnicę, że znajdziemy sposób, aby czer­ piąc z jej wyobraźni i pomysłów, tworzyć kolejne historie. Ostatnie książki w serii Casteel to początek bliskiej współpracy z pisarzem, którego wyłoniliśmy po dokonaniu dokładnej selekcji, aby wspólnie z nim rozwijać genialne pomysły Virginii do rozmiarów powieści takich jak W rę­ kach losu czy Sekrety poranka. Sekrety poranka to druga książka w tej nowej serii. Jesteśmy przekonani, że wasza radość z jej wydania ogrom­ nie ucieszyłaby Virginię. Inne powieści, włącznie z tymi opartymi na historiach, które Virginia zdołała ukończyć przed swoją śmiercią, zostaną opublikowane w nadcho­ dzących latach i mamy nadzieję, że będą dla was znaczyły wciąż tak wiele, jak do tej pory. Z wyrazami szacunku RODZINA ANDREWS 5

Prolog Samolot obniżył lot i przebił się przez kłębiaste chmu­ ry. W dole ujrzałam nagle Nowy Jork. Tak, Nowy Jork! Najbardziej ekscytujące miasto na świecie; miasto, o któ­ rym dotąd jedynie czytałam i słyszałam i którego zdjęcia oglądałam tylko w kolorowych czasopismach. Patrzyłam przez okno z zapartym tchem. Wydawało mi się, że wy­ sokie drapacze chmur sięgają w nieskończoność, daleko poza granice mojej wyobraźni. Kiedy stewardesa zakomunikowała nam, żeby zapiąć pasy i wyprostować fotele, a nad drzwiami zabłysnął na­ pis NIE PALIĆ, poczułam gwałtowne bicie serca. Prze­ mknęło mi przez myśl, że dojdzie ono do uszu siedzącej tuż obok mnie miłej staruszki. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, jak gdyby rzeczywiście je dosłyszała. Oparłam się i zamknęłam oczy. Wszystko stało się tak nagle. Odkryłam prawdę o moim uprowadzeniu i stawiłam czoło babce Cutler i jej kłam­ stwom. Zmusiłam ją do złożenia obietnicy, że doprowadzi do warunkowego zwolnienia taty Longchampa, mężczyzny, którego zawsze, błędnie zresztą, uważałam za swojego pra­ wdziwego ojca. Jednakże w zamian za to ustępstwo ze stro­ ny babki musiałam się zgodzić na wyjazd do Szkoły Sztuk Scenicznych im. Sary Bernhardt w Nowym Jorku. Babka Cutler zaaranżowała wszystko tak, aby tylko nie musiała znosić obecności wnuczki, która — jak twier­ dziła — w gruncie rzeczy nigdy naprawdę nie należała do rodu Cutlerów. Osąd taki brał się stąd, że moja matka przyznała się do romansu z pewnym śpiewakiem i okazało się, że to on jest moim prawdziwym ojcem. Trzeba dodać, iż zrzuciwszy z serca ów ciężar winy, moja matka uciekła 7

się do najwygodniejszego wyjścia z sytuacji i popadła w jed­ no ze swych załamań nerwowych, wyzbywając się tym samym jakiejkolwiek odpowiedzialności za moje wycho­ wanie. Dzięki temu babka Cutler mogła zacząć wyprawiać ze mną — tak jak ze wszystkimi innymi w Cutler's Cove, włącznie z jej synem, a mężem mojej matki, Randolphem — co jej się żywnie podobało. Jakże straszne było życie w hotelu! Oddano mnie tam, abym zżyła się z moją prawdziwą rodziną, ale chyba nigdy nie uda mi się zapomnieć natręctwa Philipa i złośliwości Clary Sue, myślałam sobie. Przecież to ona ostatecznie doprowadziła do schwytania biednego Jimmy'ego po jego ucieczce od tamtej okropnej rodziny zastępczej. Teraz znajdowałam się pomiędzy dwoma światami. Ten, który został daleko w hotelu, gdzie nie miałam do kogo się zwrócić i na kim polegać, był brzydki i ponury; ten drugi zaś przerażał mnie wizją życia w Nowym Jorku, w którym nikogo nie znałam. Chociaż miałam robić to, o czym zawsze marzyłam — kształcić się na śpiewaczkę — bałam się potwornie moich pierwszych kroków w tym ogromnym mieście. Nic więc dziwnego, że brakowało mi tchu, a serce kołatało mi w pier­ siach jak oszalałe. — Czy ktoś wyjdzie po ciebie na lotnisko, kochanie? — zagadnęła starsza pani obok mnie. Przedstawiła się jako Miriam Levy. — Taksówkarz — wymamrotałam pod nosem i za­ częłam szperać w torebce, szukając wskazówek, które do­ stałam przed wyjazdem. Musiałam je czytać już ze dwa­ dzieścia razy podczas lotu, a mimo to wciąż wpatrywałam się w nie na nowo, aby mieć całkowitą pewność, co ma się stać wkrótce po lądowaniu. — Będzie przy taśmie z ba­ gażami i będzie trzymał tabliczkę z moim imieniem i na­ zwiskiem — dodałam. — A tak, wielu ludzi tak robi. Zobaczysz — odparła moja sąsiadka, poklepując mnie leciutko po ramieniu. Powiedziałam jej, że mam zamieszkać na stancji wraz z innymi studentami Szkoły im. Sary Bernhardt. Od niej 8

dowiedziałam się, że szkoła jest położona w bardzo ładnej okolicy, w East Side. Kiedy spytałam ją, co znaczy East Side, wytłumaczyła mi, że ulice i aleje w Nowym Jorku dzielą się na wschodnie i zachodnie, i dodała, że zawsze będę musiała wiedzieć, czy numer 15 na Trzydziestej Trzeciej Ulicy, na przykład, to Trzydziesta Trzecia Wschodnia czy Zachodnia. Wydawało mi się to okrutnie skomplikowane. Widziałam już siebie zagubioną i błąka­ jącą się po długich, szerokich alejach, po których w po­ śpiechu biegną obojętni ludzie. — Nie wolno ci się bać Nowego Jorku — rzuciła pani Levy, poprawiając kapelusz. — To jest duże miasto, ale ludzie, kiedy tylko poznać ich bliżej, są przyjaźni. Jestem pewna, że tak sympatyczna dziewczyna jak ty wkrót­ ce znajdzie przyjaciół. Pomyśl tylko o tych wszystkich wspaniałych rzeczach, które zobaczysz i które będziesz robiła! — Tak, wiem — odparłam, wkładając informator o Nowym Jorku do podręcznej torby. — Ale z ciebie szczęściara! Lecisz do Nowego Jorku rozpocząć naukę w sławnej szkole — ciągnęła. — Nie byłam wiele młodsza od ciebie, kiedy moja matka przy­ wiozła mnie tu z Europy — zaśmiała się. — Myślały­ śmy wtedy, że ulice naprawdę brukowane są tu złotem. Rzecz jasna to były tylko bajki. Znów poklepała mnie lekko po ręce. — Może dla ciebie ulice, którymi będziesz szła, wyło­ żone będą złotem, a bajki staną się rzeczywistością. Życzę ci tego — dodała z życzliwym błyskiem w oczach. — Dziękuję — odpowiedziałam, choć nie wierzyłam już w bajki, szczególnie takie, które miałyby się dla mnie przemienić w rzeczywistość. Kiedy koła samolotu wysunęły się i dotknęły pasa star­ towego, znów wstrzymałam oddech. Samolot leciutko od­ bił się od ziemi i pomknął dalej, już po pasie startowym. Wylądowaliśmy. Naprawdę byłam w tym mieście. Byłam w Nowym Jorku. 9

Rozdział pierwszy Nowa przygoda, nowy przyjaciel Opuszczaliśmy samolot powoli. Kiedy znaleźliśmy się w hali przylotów, pani Levy spostrzegła swojego syna i sy­ nową i pomachała im z daleka. Podeszli do niej, przytulili się i ucałowali. Przez chwilę stałam z boku i przyglądałam się im. Tak bardzo pragnęłam mieć tu jakąś rodzinę, która tak samo niecierpliwie oczekiwałaby na mój przyjazd. Jakże cudownie musi się czuć człowiek, który po długiej podróży dociera na miejsce i spotyka kochających go ludzi, czekających, aby go przytulić i powiedzieć, jak bardzo za nim tęsknili, pomyślałam. Czy ja kiedykolwiek poznam to uczucie? Pani Levy, gdy tylko odnalazła swych najbliższych, za­ raz o mnie zapomniała. Ruszyłam więc sama za tłumem pasażerów, ponieważ wszyscy zmierzaliśmy w to samo miejsce — do taśmy z bagażami. Byłam jak mała dziew­ czynka, która po raz pierwszy znalazła się w cyrku. Nie mogłam powstrzymać się od przyglądania się wszystkim i wszystkiemu. Na ścianach wisiały wielkie, kolorowe pla­ katy zapraszające na przedstawienia w Nowym Jorku. Wszędzie wokół widniały tytuły musicali, które zawsze pragnęłam zobaczyć. Czy to możliwe, aby te gwiazdy i te przedstawienia były tuż, tuż, tylko kilka minut drogi stąd? Czy to niemądre marzyć, że pewnego dnia i ja znaj­ dę się na którymś z tych pięknych afiszy? Szłam korytarzem, wpatrując się w ogromną reklamę perfum Elizabeth Arden. Kobiety na wszystkich rekla- 11

mach wyglądały jak gwiazdy filmowe — miały na sobie cudowne stroje i biżuterię, ich twarze były piękne i pro­ mieniejące. Obracając się w kółko, słyszałam w głośnikach głos zapowiadający przyloty i odloty. Minęła mnie jakaś rodzina mówiąca obcym językiem. Ojciec skarżył się na coś, a matka, idąc szybko, ciągnęła za ręce swoje pociechy. Dwaj marynarze przeszli powoli obok mnie i gwizdnęli, po czym roześmiali się, widząc moje zakłopotanie. Dalej, w końcu korytarza, zobaczyłam trzy nastolatki palące w kącie papierosy. Żadna z nich nie była starsza ode mnie i wszystkie nosiły okulary prze­ ciwsłoneczne, zupełnie nieprzydatne w holu. Kiedy przy­ stanęłam obok nich, obrzuciły mnie spojrzeniami pełnymi złości, więc szybko się odwróciłam. Nigdy nie widziałam naraz tak wielu ludzi. I na do­ datek tak wielu bogatych ludzi! Mężczyźni ubrani byli w miękkie, czarne garnitury, a na nogach mieli brązowe lub czarne buty tak wypolerowane, że niemal można się było w nich przejrzeć. Kobiety w eleganckich, jedwabnych sukniach i płaszczach obnosiły na sobie diamenty, które, gdy szły wzdłuż korytarzy, stukając wysokimi obcasami, błyszczały im w uszach i na szyjach. Nagle uzmysłowiłam sobie z przestrachem, że poszłam w złym kierunku. Rozejrzałam się uważnie i spostrze­ głam, że w pobliżu nie ma żadnej z osób, które leciały ze mną samolotem. Co będzie, jeśli zgubiłam się i taksów­ karz, który przyjechał po mnie, odjedzie? Do kogo miała­ bym się zwrócić? Dokąd pójść? Wydawało mi się, że widzę panią Levy, idącą spiesz­ nym krokiem korytarzem. Z radości serce zabiło mi gwał­ towniej, ale tylko na chwilę, gdyż okazało się, że to jakaś inna starsza pani, tyle że podobnie ubrana. Skręciłam w lewo i błąkałam się bez celu, aż w końcu spostrzegłam policjanta stojącego przy budce z gazetami. — Przepraszam — zagadnęłam go. Uniósł na mnie wzrok znad gazety i lekko zmarszczył czoło, nad którym falowały brązowe włosy. — Cóż mogę dla ciebie zrobić, młoda damo? 12

— Wydaje mi się, że troszkę się pogubiłam. Właśnie wysiadłam z samolotu i miałam iść do taśmy z bagażami, ale zaczęłam oglądać plakaty i... Jego niebieskie oczy rozbłysły. — Jesteś zupełnie sama? — zapytał, składając gazetę. — Tak, proszę pana. — Ile masz lat? — Zmrużył badawczo oczy. — Prawie szesnaście i pół. — W takim razie jesteś wystarczająco dorosła, aby poradzić sobie, pod warunkiem że będziesz uważała na informacje. Nie zgubiłaś się aż tak bardzo. Nic się nie martw. Położył mi rękę na ramieniu i obrócił mnie, wyjaśnia­ jąc, jak dojść do taśm bagażowych. — A teraz nie rozglądaj się już po reklamach, sły­ szysz? — upomniał mnie jeszcze, grożąc palcem. — Już nie będę — odparłam i szybko odeszłam, sły­ sząc za sobą jego śmiech. Gdy wreszcie odnalazłam pasażerów mojego samolotu, wszyscy już ściskali się i tłoczyli wokół walizek i toreb. Znalazłam małą szczelinę pomiędzy młodym żołnierzem i starszym panem w garniturze. Widząc mnie, żołnierz przesunął się w prawo, aby zrobić mi więcej miejsca. Miał ciemnobrązowe oczy i przyjazny uśmiech. Pod obcisłym mundurem zarysowywały się szerokie, silne ramiona. Na jego piersi zobaczyłam kolorowe baretki i zaczęłam się im przyglądać. — Ta jest za strzelanie — wskazał z dumą żołnierz. Zaczerwieniłam się. Przypomniałam sobie jedną z rad udzielonych mi przez panią Levy jeszcze w samolocie, a do­ tyczącą właśnie przyglądania się ludziom. „W Nowym Jor­ ku — mówiła moja sąsiadka — nie należy przypatry­ wać się nieznajomym". Cóż, kiedy ja nieustannie to robiłam. — Skąd jesteś? — zapytał żołnierz. Nad lewą boczną kieszonką widniało jego nazwisko: WILSON. — Z Wirginii — odpowiedziałam. — Z Cutler's Cove. Pokiwał głową. — Ja jestem z Brooklynu. To Brooklyn w Nowym Jor- 13

ku — dodał ze śmiechem. — Pięćdziesiąty pierwszy stan. Ależ ja się za nim stęskniłem. — Brooklyn jest stanem? — zdziwiłam się. Żołnierz roześmiał się. — Jak masz na imię? — spytał. — Dawn. — Dawn, jestem Johnny Wilson, starszy szeregowy. Moi przyjaciele nazywają mnie Jeż z powodu mojej fry­ zury — przedstawił się, przejechawszy prawą ręką po krótko przyciętych włosach. — Miałem już takie, zanim wstąpiłem do wojska. Uśmiechnęłam się do niego i wtedy zauważyłam na taśmie jedną z moich niebieskich walizek. — O, mój bagaż! — wykrzyknęłam, na próżno po nie­ go sięgając. — Poczekaj — rzucił żołnierz, przecisnął się za mną przez tłumek ludzi i chwycił moją walizkę. — Dziękuję — powiedziałam, kiedy mi ją przyniósł. — Mam jeszcze jedną. Lepiej będę na nią uważała. Sięgnął po swój worek, który leżał pomiędzy dwiema czarnymi walizami, a wtedy dostrzegłam swoją drugą wa­ lizkę. Wilson jeszcze raz przecisnął się przez tłum i wy­ ciągnął ją ze sterty bagaży. — Dziękuję — powiedziałam. — W jakim kierunku jedziesz, Dawn? Gdzieś na Brook­ lyn? — zapytał z nadzieją w głosie. — O nie, jadę do Nowego Jorku — odparłam. Znów się roześmiał. — Brooklyn jest w Nowym Jorku. Nie znasz adresu? — Nie. Ma mnie zabrać taksówkarz — wyjaśniłam. — Aha, rozumiem. Wiesz co, zaniosę ci tę torbę do bramki — zaproponował i nim zdążyłam cokolwiek od­ powiedzieć, podniósł walizkę i ruszył z miejsca. Przy bramce także stał tłum ludzi. Wiele osób trzy­ mało w górze tabliczki z imionami i nazwiskami, tak jak zapowiedziała pani Levy. Wypatrywałam uważnie swoje­ go nazwiska, ale bez skutku. Coś ścisnęło mnie za gardło. Co będzie, jeśli nikt po mnie nie przyszedł, bo pomylił 14

mój lot? Wszyscy ludzie wokół mnie zdawali się wiedzieć, dokąd idą. Czyżbym była tu jedyną osobą, która przyje­ chała do Nowego Jorku po raz pierwszy? — O, jest tam — wskazał żołnierz. Spojrzałam w tym kierunku i zobaczyłam wysokiego, nie ogolonego mężczyznę o ciemnych włosach; wydawał się zmęczony i bardzo znudzony. W ręku trzymał tabliczkę z napisem: DAWN CUTLER. — To rzadkie imię, więc na pewno chodzi o ciebie — zauważył Wilson. Podprowadził mnie do mężczyzny i oznajmił: — Oto ona. — Świetnie — odparł taksówkarz. — Moja taksów­ ka stoi przy głównym wejściu, ale depcze mi po piętach policjant ze służby lotniskowej. Chodź! — rzucił, ledwie omiatając mnie wzrokiem. Złapał moje walizki i pognał do przodu. — Dziękuję — zwróciłam się do żołnierza. Uśmiechnął się. — Życzę pomyślnej służby w Nowym Jorku — zawo­ łał, gdy wychodziłam z lotniska za chudym taksówkarzem. Kiedy się obejrzałam, szeregowego Wilsona już nie by­ ło, jak gdyby najpierw zstąpił na ziemię w postaci anioła stróża, żeby wybawić mnie z trudnej sytuacji, a potem zniknął. Przez parę chwil czułam się pewnie i bezpiecznie nawet w tym olbrzymim miejscu, pośród nieprzebranego tłumu obcych ludzi. Miałam wrażenie, jak gdybym znów była z Jimmym, z kimś silnym, kto się o mnie troszczy. Gdy wyszliśmy z lotniska, musiałam przesłonić oczy ręką, aby widzieć, dokąd idę — tak jasno świeciło słońce. Cieszyłam się jednak, iż dzień jest ciepły i słoneczny, bo napełniał mnie nadzieją i wiarą, że zostanę życzliwie przyjęta. Taksówkarz zaprowadził mnie do samochodu, włożył moje walizki do bagażnika i otworzył tylne drzwi. — Wskakuj — powiedział. Szybkim krokiem zbliżał się do nas policjant z ponurą twarzą. — Już, już, jadę! — wykrzyknął kierowca i obiegł wokół samochód, żeby siąść za kierownicą. — Nie dadzą ci tu zarobić — skomento- 15

wał, ruszając z miejsca. — Depczą człowiekowi po pię­ tach dzień i noc. Jechał tak szybko, że musiałam chwycić się za rączkę nad oknem. Nagle zatrzymał się gwałtownie za sznurem samochodów. Po chwili wykręcił, znalazł wolne miejsce i wyprowadził nasz samochód z korka z taką zręcznością i wprawą, że zabrakło mi tchu. Kilka razy omal nie zde­ rzyliśmy się z innym samochodem, ale wkrótce znaleź­ liśmy się na otwartej autostradzie. — Pierwszy raz w Nowym Jorku? — zagadnął kie­ rowca, nie odwracając głowy. — Tak. — Codziennie mam zgagę, ale nie chciałbym mieszkać gdzie indziej. Wiesz, co mam na myśli, nie? — Nie mia­ łam pojęcia, czy czeka na odpowiedź. — Po prostu tylko żyj i pozwól żyć innym, a zawsze sobie poradzisz — ciąg­ nął. — Powiem ci coś, co mówię mojej córce. Kiedy idziesz ulicą, patrz prosto przed siebie i nie słuchaj nikogo. Ro­ zumiesz? — spytał znowu. — Tak, proszę pana. — Aa, poradzisz sobie. Wyglądasz na sprytną dzie­ wuszkę i będziesz mieszkała w ładnej okolicy. Jeśli ktoś tam wyciąga do ciebie rękę, to robi to uprzejmie. Mówią: „Przepraszam, masz może dziesięć dolarów?" — Spojrzał w przednie lusterko i zobaczył przerażenie na mojej twa­ rzy. — Żartowałem — dodał ze śmiechem. Włączył radio. Patrzyłam jak urzeczona na drapacze chmur, do których się zbliżaliśmy; na ruch uliczny, na bieganinę i zgiełk. Chciałam zapamiętać i smakować całą tę podróż, mój wjazd do Nowego Jorku, aby potem móc wracać do tych wspomnień. To wszystko wydawało mi się nie do ogarnięcia. Jakie nadzieje pchnęły do tego babkę Cutler? Dlaczego zorganizowała mój przyjazd do Nowego Jorku? Może chciała, żeby coś mi się tu przytrafiło? Czyż­ by sądziła, że się przestraszę i będę ją błagała o pozwo­ lenie na powrót? A może miała nadzieję, że ucieknę i już nigdy więcej nie będzie musiała mnie bacznie obser­ wować? 16

Poczułam ucisk w sercu. Nie mam zamiaru zawrócić i uciec, powiedziałam sobie. Będę stanowcza i wytrwała i pokażę jej, że jestem równie silna jak ona; może nawet silniejsza. Przejechaliśmy przez most i wpadliśmy w samo serce miasta. Bez przerwy zadzierałam głowę, oglądając wyso­ kie budynki. Przez ich drzwi przepływały tłumy ludzi, to w jedną, to w drugą stronę; klaksony trąbiły, taksówkarze krzyczeli na siebie nawzajem i na innych kierowców. Lu­ dzie w pośpiechu przebiegali przez ulice, jak gdyby my­ śleli, że kierowcy jadą prosto na nich. I sklepy! Były tu wszystkie sklepy całego świata. Wśród nich tak znane jak Saks na Piątej Alei czy Macy's, o któ­ rych dotąd jedynie słyszałam lub czytałam. — Jak będziesz tak zadzierała głowę, to się nabawisz skurczu szyi — rzekł taksówkarz. Poczułam, jak rumieniec oblewa mi twarz. Nie wie­ działam, że kierowca mnie obserwował. — Wiesz, kiedy widać, że ktoś jest nowojorczykiem? — spytał, patrząc na mnie w lusterku. Potrząsnęłam przecząco głową. — Kiedy się nie rozgląda, przechodząc przez jedno­ kierunkową ulicę — zaśmiał się. Z pewnością miał to być żart, ale ja nic z niego nie zrozumiałam. O tak, aby stać się prawdziwym nowojor­ czykiem, będę musiała pokonać bardzo długą drogę. Wkrótce wjechaliśmy w dzielnicę ładnych ulic, gdzie ludzie wydawali się lepiej ubrani, a chodniki sprawiały wrażenie o wiele czystszych. Frontony budynków były no­ wsze i również bardziej zadbane. Wreszcie zbliżyliśmy się do domu z brązowego kamienia z cementowymi schodami i czarną żelazną balustradą. Dwuskrzydłowe drzwi były wysokie i wykonane chyba z dobrego gatunkowo, ciemne­ go drewna dębowego. Zatrzymaliśmy się. Taksówkarz wysiadł i wystawił mój bagaż na chodnik. Ja też wysiadłam z samochodu i powoli się rozejrzałam. Teraz ten dom na długi czas ma się stać moim nowym domem, pomyślałam. W górze zobaczyłam 17

dwa samoloty wzbijające się w niebo, na którego szafiro­ wym tle wędrowały puszyste chmurki. Po drugiej stronie ulicy znajdował się mały park, a za nim, pomiędzy drze­ wami, widać było jakąś wodę — chyba East River. Wciąż rozglądałam się wokół i przez moment zapomniałam, że taksówkarz jeszcze stoi obok. — Opłatą się już zajęli — oznajmił — ale nie napi­ wkiem. — Napiwkiem? — Pewnie, kochanie. W Nowym Jorku zawsze daje się taksówkarzom napiwki. Nie zapomnij o tym. O wszy­ stkim innym możesz zapomnieć. — Aha. W zakłopotaniu otworzyłam torebkę i zaczęłam w niej szperać, szukając drobnych. Ile miałam mu dać? — Dolar wystarczy — odezwał się. Wyciągnęłam banknot. — Dzięki. Powodzenia — rzucił. — Muszę wracać do harówy — dodał i obiegł samochód tak szybko, jak na lot­ nisku. Po chwili już odjeżdżał. Zatrąbił, wcisnął się przed inny samochód, po czym zniknął za zakrętem. Obróciłam się i spojrzałam na niskie, cementowe schody. Nagle wydały się wysokie i odpychające. Chwyciłam rą­ czki walizek i rozpoczęłam powolną wspinaczkę. Kiedy znalazłam się przed drzwiami, postawiłam bagaż i nacis­ nęłam dzwonek. Zastanawiałam się, czy działa, a jeżeli tak, to czy ktoś go usłyszał, bo zza drzwi wciąż nie do­ biegał odgłos kroków. Po długiej chwili nacisnęłam po­ nownie. Kilka sekund później wysoka, dystyngowana ko­ bieta gwałtownie szarpnęła drzwi. Miała chyba dobrze po pięćdziesiątce. Stała wyprostowana, ze ściągniętymi ra­ mionami, jak kobiety na obrazkach w podręcznikach de­ monstrujące idealną postawę i paradujące z książką na głowie, aby tę postawę osiągnąć. Siwe pasemka przepla­ tały srebrną nitką jej brązowe włosy. Kobieta ubrana była w granatową spódnicę do kostek i różowe baletki. Jej bluzka w kolorze kości słoniowej mia­ ła bufiaste rękawy i szeroki kołnierz, którego dwa rozpięte 18

guziki odsłaniały dekolt z dużym naszyjnikiem mieniącym się kolorowymi kamieniami. W lewym uchu kobieta miała ciężki kolczyk z takimi samymi, lecz mniejszymi, kamie­ niami. Trudno było zgadnąć, czy są one prawdziwe, czy sztuczne. Zastanawiałam się, czy ona wie, że brakuje jej drugiego kolczyka. Miała bardzo mocno umalowaną twarz. Jej policzki po­ kryte były smugami różu, jak gdyby położyła go po ciem­ ku. Oczy obrysowane miała ciemną kreską, a jej rzęsy były tak długie, że nie miałam wątpliwości, iż są sztuczne. Na jej ustach błyszczała karminowa szminka. Przyglądała mi się badawczo, lustrując mnie od stóp do głów, po czym skinęła głową, jakby potwierdzając tym samym swoje domysły. — Jeśli się nie mylę, jesteś Dawn — odezwała się. — Tak, proszę pani — odpowiedziałam. — A ja jestem Agnes, Agnes Morris — przedstawiła się. Skinęłam głową. Było to imię i nazwisko, które miałam na swojej kartce ze wskazówkami. Pani Agnes sprawiała jednak wrażenie, jak gdyby spodziewała się, że znacznie żywiej zareaguję. — No, więc weź swój bagaż i wejdź — powiedziała. — Nie mamy tu służących. To nie hotel. — Tak, proszę pani — powtórzyłam. Cofnęła się, aby mnie przepuścić. Kiedy ją mijałam, poczułam silny, niemal duszący zapach wody toaletowej. Pachniała jak mieszanka jaśminu i róży. Miałam wraże­ nie, że najpierw spryskała się jedną wodą, a potem za­ pomniała o tym i użyła drugiej. Zatrzymałam się w holu. Na podłodze z wiśniowego drewna leżał długi, trochę wydeptany owalny dywan. Orientalny wzór na nim już prawie zupełnie wypłowiał. Ledwie zdążyłyśmy wejść do środka i zamknąć za sobą drugie drzwi, kiedy odezwał się zegar stojący po prawej stronie. — Pan Fairbanks ci się przedstawił — powiedziała Agnes, odwracając się do wysokiego zegara z prawdziwego 19

mahoniowego drewna. Na jego tarczy widniały rzymskie cyfry i grube, czarne wskazówki, których zakończenia przy­ pominały palce. — Pan Fairbanks? — zapytałam zdezorientowana. — Zegar stojący — odpowiedziała zdegustowanym to­ nem. — Nadaję imiona prawie wszystkim przedmiotom, jakie mam. Są to imiona sławnych aktorów, z którymi kiedyś pracowałam. Dzięki temu dom jest bardziej... bardziej... — rozglądała się, jak gdyby słowa unosiły się gdzieś w powie­ trzu — bardziej przytulny i ma swój charakter. Co? — zapytała szybko. — Czyżbyś się nie zgadzała? — Przymru­ żyła oczy i ściągnęła kąciki ust tak mocno, że aż zbladły. — O, nie — odparłam. — Nie znoszę ludzi, którzy nie zgadzają się z czymś tylko dlatego, że nigdy wcześniej się nad tym nie zasta­ nawiali. — Pogłaskała dłonią szafkę zegara i uśmiech­ nęła się, jak gdyby rzeczywiście ktoś tam stał. — Ach, Romeo, Romeo — wyszeptała. Szurnęłam nogami. Wydawało mi się, że zapomniała o mnie, a walizki ciążyły mi ogromnie. — Proszę pani? — odezwałam się. Gwałtownie odwróciła głowę i obrzuciła mnie wzro­ kiem pełnym oburzenia. — Idź dalej — powiedziała, wskazując na klatkę scho­ dową. Tuż przed nami znajdowały się schody z grubą, brązową, ręcznie rzeźbioną balustradą. Szary dywan na stopniach był równie wydeptany jak dywan w holu. Ściany były ob­ wieszone starymi obrazami aktorów i aktorek, śpiewaków i tancerzy, obok których widniały oprawione w ramki wy­ cinki z gazet z recenzjami przedstawień oraz zdjęcia wy­ konawców wraz z artykułami. W domu unosił się przyjem­ ny, lekko zalatujący starociami zapach. Wnętrza były czy­ ste, porządnie utrzymane i znacznie ładniejsze od większo­ ści miejsc, do których tato i mama Longchamp zabierali Jimmy'ego, mnie i Fern. Ale teraz tamto wszystko wyda­ wało się tak bardzo odległe, jak gdyby wydarzyło się w in­ nym życiu. 20

Agnes zatrzymała się przy wejściu do pokoju po prawej stronie. — Oto salon — oznajmiła — gdzie przyjmujemy na­ szych gości. Wejdź i usiądź — poleciła mi. — Od razu się rozmówimy, żeby na przyszłość uniknąć nieporozu­ mień. — Zamilkła na moment i zacisnęła usta. — Przy­ puszczam, że jesteś głodna. — Tak — odparłam. — Przyjechałam prosto z lot­ niska, a w samolocie nic nie jadłam. — Czas lunchu już minął, a ja nie lubię, kiedy pani Liddy zmuszona jest spełniać zachcianki studentów, któ­ rzy jadają, albo nie, według swojego widzimisię. Pani Lid­ dy nie jest niczyim niewolnikiem — dodała. — Przepraszam. Naprawdę nie mam zamiaru spra­ wiać komukolwiek kłopotu. Nie wiedziałam, jak zareagować. Najpierw proponuje mi posiłek, a gdy przyznaję się, że jestem głodna, każe mi się z tego powodu czuć okropnie. — Wejdź! — rozkazała. — Dziękuję — odparłam i już miałam przekroczyć próg, gdy nagle na ramieniu poczułam uścisk jej dłoni. — Nie, nie. Gdy wchodzisz do pokoju, zawsze trzymaj głowę wysoko. O tak. — Zademonstrowała. — Dzięki temu każdy zwróci na ciebie uwagę. Mogłabyś się od razu na­ uczyć prawidłowego zachowania — dodała i wolnym kro­ kiem wyszła na korytarz. Gdy tylko opuściła pokój, odwróciłam się. Rozproszone, blade promienie słońca przenikały przez firany w kolorze kości słoniowej i napełniały pokój gościnny baśniowym blaskiem. Kanapa obita błyszczącym, wzorzystym mate­ riałem, wraz ze stojącym obok, identycznym fotelem o mięk­ kich oparciach, wyglądały na wysiedziane, ale dość wy­ godne. Na niskim stoliczku leżały czasopisma teatralne, a naprzeciwko kanapy stał stary bujany fotel. Po prawej stronie w rogu, obok pięknego biurka, stał stół z ciemnego dębowego drewna, a na nim stary model gramofonu — taki, jaki znajduje się na znaku firmowym RCA. Obok leżał stos starych płyt, na którego wierzchu 21

zobaczyłam krążek z nagraniem arii z opery Madam But- terfly. Nad kominkiem wisiał obraz przedstawiający scenę z jakiejś sztuki teatralnej; była to chyba scena balkonowa z Romea i Julii. W drugiej części pokoju stał fortepian. Spojrzałam na otwarty zeszyt z nutami i zobaczyłam, że jest to koncert Mozarta, który często grałam w Richmond. Miałam ochotę usiąść i zagrać go teraz. Poczułam niecierpliwe mrowienie w koniuszkach palców. Ogarnęło mnie wrażenie, jak gdy­ bym nigdy nie odchodziła od tego instrumentu. Za fortepianem na półkach stały książki: dramaty i stare powieści. Szklana gablotka obok pełna była pamiątek z przed­ stawień — starych programów, zdjęć aktorów i aktorek, rekwizytów. Znajdowała się tam, na przykład, kolorowa ma­ ska, jaką nosi się na balach przebierańców, kilka szklanych figurek i kastaniety, spod których wystawała kartka z na­ pisem: Otrzymałam od Rudolfa Valentino. Mój wzrok zatrzymał się na fotografii w srebrnej ram­ ce. Przedstawiała zapewne Agnes Morris jako bardzo mło­ dą dziewczynę. Wzięłam fotografię do rąk, aby z bliska przyjrzeć się gospodyni domu. Bez grubej warstwy maki­ jażu wyglądała świeżo i ładnie. — Nie powinnaś dotykać niczego bez pozwolenia. Podskoczyłam na dźwięk głosu Agnes. Obróciłam się i zobaczyłam ją stojącą przy drzwiach z rękoma przyciś­ niętymi do piersi. — Przepraszam, ja tylko... — Pragnę, aby studenci czuli się tu jak u siebie w do­ mu, wymagam jednakże, aby szanowali moją własność. — Przepraszam — powtórzyłam i szybko odstawiłam fotografię na miejsce. — Mam tu sporo cennych pamiątek, których straty nie mogłabyś mi w żaden sposób wynagrodzić, gdyż wiążą się one ze wspomnieniami, a wspomnienia są cenniejsze od złota i diamentów. Weszła do pokoju i spojrzała na fotografię. — Bardzo ładne zdjęcie — powiedziałam. Jej twarz złagodniała. 22

— Ilekroć patrzę na to zdjęcie, wydaje mi się, że widzę zupełnie obcą osobę. Zostało zrobione, kiedy po raz pier­ wszy stanęłam na scenie. — Naprawdę? Wygląda pani tak młodo — odrzekłam. — Nie byłam o wiele starsza od ciebie. — Przechyliła głowę do tyłu i wbiła wzrok w jasny stiuk na suficie. — Spotkałam wtedy wielkiego Stanisławskiego i pracowa­ łam z nim. Grałam Ofelię w Hamlecie i otrzymałam re­ welacyjne recenzje. Zerknęła na mnie, aby sprawdzić, czy zrobiło to na mnie wrażenie, ale ja nigdy dotąd nie słyszałam o Sta­ nisławskim. — Usiądź — powiedziała ostrym tonem. — Pani Liddy zjawi się za chwilę z herbatą i kanapkami, ale nie spo­ dziewaj się, że potem ktoś będzie ci tu usługiwać. Usiadłam na kanapie, a ona w bujanym fotelu naprze­ ciwko. — Wiem co nieco o tobie — oznajmiła, kiwając głową i mrużąc oczy. Zacisnęła mocno usta, włożyła rękę za pas spódnicy i wyjęła stamtąd list. Cóż to za dziwaczne miejsce na trzymanie listu, po­ myślałam. Podniosła kopertę, jak gdyby chciała mi poka­ zać, że posiadła jakiś cenny sekret. Z chwilą gdy ujrzałam papeterię hotelu Cutler's Cove, serce zabiło mi mocniej. Otworzyła kopertę i wyjęła z niej list. Ze sposobu, w ja­ ki był złożony, zgadywałam, że od chwili jego przyjścia często go czytała. — To jest list od twojej babki. List polecający — dodała. — O? — Tak. — Uniosła brwi i pochyliła się, aby spojrzeć mi prosto w twarz. — Napisała mi o paru twoich pro­ blemach. — Moich problemach? Czyżby babka Cutler opisała w swoim liście moją stra­ szną historię? Dlaczego? Może miała nadzieję, że zrobi ze mnie jakieś dziwadło, zanim jeszcze zdążę się tu zado­ mowić. Jeśli tak, to tylko po to, aby nie udało mi się spełnić moich marzeń. 23

— Owszem — odrzekła Agnes, kiwając głową. Wa­ chlowała się listem, siedząc wygodnie w fotelu. — O two­ ich problemach w szkole. O tym, jak musieli przenosić cię z jednej szkoły do drugiej z powodu trudności, jakie sprawiały ci stosunki z rówieśnikami. — Babcia pani o tym napisała? — Tak, i cieszę się, że to zrobiła — odpowiedziała szybko Agnes. — Ale ja nie miałam żadnych problemów w szkole. Zawsze byłam dobrą uczennicą i... — Nie ma sensu czemukolwiek zaprzeczać. Wszystko jest tu czarno na białym — ciągnęła, stukając palcem w list. — Twoja babcia jest wybitną, dystyngowaną damą. Napisanie mi o takich rzeczach musiało złamać jej serce. — Oparła się głęboko w fotelu. — Jesteś sporym ciężarem dla swojej rodziny, szczególnie dla babci. — To nieprawda — zaprotestowałam. — Proszę. — Kiedy uniosła rękę, zobaczyłam, że ma powykręcane przez artretyzm palce. Skojarzyła mi się z cza­ rownicą. — Teraz ważny jest tylko twój następny występ. — Występ? — To, jak będziesz się zachowywała tutaj, pod moimi skrzydłami — wyjaśniła. — Co jeszcze napisała moja babcia? — Reszta jest poufna — rzekła, składając list, po czym włożyła go do koperty i wsunęła z powrotem za pas u spódnicy. — Ale to dotyczy mnie! — zaprotestowałam. — To nie ma znaczenia. Nie kłóć się — dodała, nim zdążyłam się odezwać. — A zatem, mając na uwadze wszy­ stkie twoje nieszczęsne przygody — zakończyła — oba­ wiam się, że najpierw będę musiała przyjąć cię na okres próbny. — Na okres próbny? Ale przecież ja dopiero przyje­ chałam i nie zrobiłam nic złego. — Niemniej jednak muszę powziąć pewne środki ostroż­ ności. Nie wolno ci złamać żadnej z panujących tu zasad — ostrzegała, kiwając długim palcem. — W dni powszednie 24

nikomu nie wolno wracać później niż o godzinie dwudziestej drugiej, a w soboty i niedziele — o północy. I to tylko wtedy, kiedy wiem, dokąd ktoś idzie — ciągnęła. — Nad­ mierny hałas jest niedozwolony. W moim domu nie można bałaganić ani wyrządzać żadnych szkód. Rozumiesz chyba, że w czasie twojego pobytu w tym domu jesteś moim go­ ściem, prawda? — Tak, proszę pani — odpowiedziałam potulnie. — Ale jeśli list od mojej babki dotyczy mojej osoby, to czy nie może mi pani zdradzić, co jeszcze napisała? Zanim zdążyła mi odpowiedzieć, do pokoju wkroczyła pulchna, okrąglutka na twarzy kobieta niskiego wzrostu, o siwych włosach i życzliwym spojrzeniu. Niosła przed sobą tacę z kanapkami i filiżanką herbaty. Jej ręce przy­ pominały wałki do ciasta, a małe dłonie zakończone były krótkimi, grubymi paluszkami. Miała na sobie jasnonie­ bieską sukienkę przepasaną żółtym, kwiecistym fartusz­ kiem. W jej uśmiechu natychmiast wyczułam życzliwość i ciepło. — A więc to jest nasza nowa Sara Bernhardt, tak? — zagadnęła. — Zgadza się, pani Liddy. Nasza nowa prima donna — odparła z przekąsem Agnes. — Dawn, to jest pani Liddy, osoba, która właściwie zarządza domem. Masz jej słuchać tak jak mnie. Nie będę pobłażać nikomu, kto będzie jej dokuczał — powiedziała z naciskiem. — O, nie sądzę, pani Morris, aby to maleństwo mogło być niemiłe. Witaj, kochanie! Postawiła tacę na stoliczku i wyprostowała się, opie­ rając ręce na biodrach. — Dziękuję. — Ładniutka — rzuciła pani Liddy do Agnes. — Tak, ale te ładniutkie zwykle popadają w najwię­ ksze tarapaty — przyznała skwapliwie Agnes. Kiedy tak wpatrywały się we mnie, czułam się jak teatralny rekwizyt zamknięty w szklanej gablocie. — No cóż, moja droga — powiedziała pani Liddy — prawie całe poranki jestem w kuchni. Jeśli będziesz cze- 25

gokolwiek potrzebowała, możesz tam przyjść. Chcemy, aby łóżka w dni powszednie były zasłane najpóźniej do godzi­ ny dziesiątej. Raz w tygodniu dokładnie sprzątamy dom i każdy wtedy pomaga. — Właśnie — potwierdziła Agnes, spoglądając na mnie z ukosa. — Tu wszyscy pracujemy. Dziewczęta związują włosy, wskakują w stare spódnice i bluzki i zakasują rę­ kawy. Chłopcy również sprzątają. Myjemy okna, szorujemy łazienki. Porównuję to do rozbierania dekoracji w teatrze — dodała. — Sądzę, że wiesz, co to znaczy, prawda? Potrząsnęłam przecząco głową. Oczy Agnes zaokrągliły się ze zdziwienia. — Kiedy sztuka schodzi z afisza, aktorzy i reszta ze­ społu zdejmują dekorację, aby można było zacząć grać następną sztukę. Gdy Agnes skończyła wyjaśnienia, pani Liddy uśmiech­ nęła się i wyszła. — Czy pobierałaś kiedykolwiek lekcje gry na forte­ pianie? — zapytała Agnes. — Trochę. — To dobrze. Będziesz grała dla nas podczas naszych artystycznych spotkań. Staram się zebrać wszystkich ra­ zem raz w miesiącu na recitale. Niektórzy studenci od­ grywają fragmenty sztuk, inni śpiewają, a jeszcze inni grają na instrumentach. Ale to będzie później, kiedy za­ cznie się rok szkolny — ciągnęła. — W tej chwili są tu tylko dwie osoby, ale jesienią dołączą jeszcze trzy. Wrócą bliźniaczki Beldock, a Donald Rossi jest nowym nabyt­ kiem, tak jak ty. Trisha Kramer — mówiła — zgodziła się dzielić z tobą swój pokój. Jeżeli nie będzie ci się dobrze mieszkało z Trishą, wówczas będę musiała przenieść cię na poddasze albo poprosić o opuszczenie szkoły. Trisha jest zachwycającą młodą damą i obiecującą tancerką. Nie byłoby dobrze, gdyby coś miałoby zepsuć jej pobyt w tym domu. Czy jasno się wyrażam? — zapytała. — Tak, proszę pani. Mogłam się tylko domyślać, jakich kłamstw naopowia­ dała Agnes mojej nowej współlokatorce. 26

— W szczególności życzyłabym sobie, abyś nie przeszka­ dzała pewnemu studentowi, który tu teraz mieszka — ostrzegła. — Nazywa się Arthur Garwood. — Westchnę­ ła i pokręciła głową. — To wrażliwy młodzieniec, studiuje grę na oboju. Jego rodzice są bardzo znani. To Bernard i Louella Garwood, oboje grają w Orkiestrze Filharmonii Nowojorskiej. No, widzę, że smakowała ci ta lekka prze­ kąska. Pokażę ci teraz resztę domu i zaprowadzę cię do twojego pokoju. — Dziękuję — odparłam i wstałam. — Czy mam za­ nieść tacę do kuchni? — Oczywiście! Z tego, co napisała twoja babcia, wy­ nika, że jesteś przyzwyczajona, aby ci usługiwano, ale obawiam się... — To nieprawda! — wykrzyknęłam. — Nigdy mi nie usługiwano. Agnes uważnie przymrużyła oczy i przez długą chwilę wpatrywała się we mnie. — Chodź za mną do kuchni. Po twój bagaż wrócimy, gdy pokażę ci resztę domu. Wyszłam z pokoju za Agnes i podążyłam za nią w głąb korytarza. Kuchnia i jadalnia znajdowały się na samym jego końcu. Kuchnia, pośrodku której stał stół i krzesła, była raczej niewielka. Jej okno wychodziło na jakiś budy­ nek, co oznaczało, że rankiem nie dochodzi tu słońce. Mimo to jednak, dzięki pani Liddy w kuchni było jak w ładnym pudełeczku — lśniące, jasnożółte linoleum i czyściutki sprzęt kuchenny rozświetlały swym blaskiem całe pomie­ szczenie. Jadalnia była długa i wąska, z dużym żyrandolem z kry­ ształkami w kształcie łezek. Przy stole z łatwością mie­ ściło się około dwunastu osób. Teraz pośrodku niego leżała kryształowa taca, a obok w wazonie stały kwiaty. Na dru­ gim końcu stołu rozłożone były cztery obrusiki, które — jak się domyśliłam — przygotowane były dla mnie, dwóch pozostałych studentów i Agnes Morris. — Dziś rano do stołu nakrywała Trisha — objaśniła Agnes. — Na każdego ze studentów po kolei przypada 27

tygodniowy dyżur obejmujący nakrywanie do stołu i zmy­ wanie naczyń. I nikt się nie skarży — dodała zgryźliwie. W jadalni nie było okien, ale na całej ścianie po prawej stronie wisiało lustro, które sprawiało, że pokój wydawał się dłuższy i szerszy. Ściana po przeciwnej stronie obwie­ szona była fotografiami tancerzy, śpiewaków, muzyków i aktorów. Wiedziałam, że muszą być stare, gdyż niektóre z nich wyblakły już do koloru sepii. Na podłodze leżał ciemnobrązowy dywan, który wyglądał znacznie lepiej niż ten w holu. Agnes wprowadziła mnie przez jadalnię na nieduży korytarz i wyjaśniła, że tu mieści się jej pokój, a w drugim końcu pokój pani Liddy. Zatrzymała się przed swoimi drzwiami i wydało mi się, że jej spojrzenie trochę złagod­ niało. — Gdybyś kiedykolwiek chciała porozmawiać — odezwa­ ła się — zastukaj delikatnie do moich drzwi, bez względu na porę. Byłam zdziwiona, ale i uradowana, że nareszcie usły­ szałam od niej miłe słowo. — To jeden z powodów, dla których mój dom jest tak popularny wśród przyjezdnych studentów. Sama praco­ wałam kiedyś w teatrze, potrafię więc zrozumieć proble­ my, przed jakimi stają studenci sztuk scenicznych. Rozu­ miem i potrafię współczuć. Mówiąc do mnie, od czasu do czasu wykonywała tak zamaszyste gesty, jakbyśmy znajdowały się na scenie przed publicznością, a nasza rozmowa była dialogiem z jakiejś sztuki. — Zapukaj. O tak. — Zastukała delikatnie do swoich drzwi. — Potem poczekaj. Powiem: Proszę wejść! Wtedy naciśniesz powoli klamkę i stopniowo zaczniesz otwierać drzwi. Centymetr po centymetrze. — Demonstrowała, mówiąc głośnym szeptem. — Nie znoszę, kiedy drzwi otwiera się gwałtownie. Wpatrywałam się w nią, urzeczona każdym jej ruchem i łagodnym szeptem. Nigdy nie spotkałam nikogo, kto by z takim namaszczeniem pokazywał, jak wejść do pokoju. 28

Po chwili mój wzrok przeniósł się z Agnes na to, co uka­ zało mi się tuż za drzwiami: zobaczyłam kotarę. Składała się z dwóch części udrapowanych w fałdy, zwisające od sufitu do podłogi w odległości około pięciu stóp od drzwi. Każdy, kto wchodził do pokoju, musiał rozsunąć kotarę, aby przejść dalej, tak jak rozsuwa się kurtynę, wchodząc na scenę. Zanim zdążyłam zapytać o jej przeznaczenie, Agnes delikatnie zamknęła drzwi i zwróciła się do mnie. — Czy zrozumiałaś wszystko, co ci powiedziałam? — spytała. — Tak, proszę pani. — To dobrze. Teraz pokażę ci twój pokój. Wróciłyśmy do salonu po mój bagaż i ruszyłyśmy na pierwsze piętro, gdzie znajdowały się cztery sypialnie. Po każdej stronie korytarza mieściła się jedna łazienka. — Jeśli chodzi o łazienki — odezwała się Agnes, za­ trzymując się przed tą po lewej stronie — to choć w razie potrzeby każdy może korzystać z obu, wolałabym, aby ta przeznaczona była dla panów, a ta dla pań. Nie wolno oku­ pować łazienek — podkreśliła. — Zawsze musimy myśleć o innych. Nie należy być samolubnym i zbyt długo guzdrać się przed lustrem. Odkąd mam tu studentów — ciągnęła cicho — nigdy nie było żadnych kłopotów wynikających z tego, że mieszkają tu zarówno dziewczęta, jak i chłopcy, a to dlatego, że wszyscy przestrzegamy reguł — mówiła. — Nie przesiadujemy godzinami w towarzystwie osób płci przeciwnej i nigdy nie zamykamy drzwi, gdy jesteśmy sami. Czy wyrażam się dość jasno? — spytała. — Obawiam się, że została pani źle poinformowana co do mojej osoby — odparłam i poczułam pod powieka­ mi piekące łzy. — Ach, proszę, moja droga Dawn. Nie wnośmy do tej pierwszej sceny ani jednej nieprzyjemnej nuty. Niech wszy­ stko działa jak w zegarku: wszyscy bądźmy w zgodzie ze wszystkimi, przyjmując wskazówki od siebie nawzajem. Wiemy przecież, że po każdym naszym wyjściu przed kur­ tynę nastąpi kolejne wyjście, a po nim jeszcze następne. Nie sądzisz? 29

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Wyjście przed kur­ tynę, ale dlaczego? Za korzystanie z łazienki zgodnie z re­ gułami? Za unikanie zbyt częstego towarzystwa chłopców? Jakie wskazówki miała na myśli? Wszystko, co mogłam zrobić, to skinąć potakująco głową. Otworzyła drzwi i weszła do sypialni. — Być może nie jest tak duża i wyszukana, jak ta, do której byłaś przyzwyczajona, ale jestem dość dumna jej wyposażenia — oznajmiła. Nie zareagowałam. Wiedziałam, że jeśli teraz będę próbowała się bronić, i tak nic nie wskóram. Jej opinię o mnie zatruł już jad babki Cutler. Pokój był śliczny. Stały w nim dwa białe łóżka z bal­ dachimami, a pomiędzy nimi u wezgłowia — nocny stoli­ czek. Na nim stała lampka z abażurem w kształcie dzwon­ ka. Na podłodze nie było wykładziny, ale pomiędzy łóżkami leżał spory dywanik, którego różowy kolor pasował do na­ rzut na łóżkach. Dwa nieduże okna po prawej stronie, tuż powyżej dwóch biurek, zasłonięte były białymi, bawełnia­ nymi firankami, obszytymi koronką. Okna zaopatrzone by­ ły też w żaluzje, teraz podciągnięte, aby wpuścić do środka choć trochę słońca, przeciskającego się pomiędzy naszym budynkiem a tym obok. W pokoju stały jeszcze dwie komody i duża szafa z przesuwanymi drzwiami. Agnes powiedziała mi, że łóżko po prawej stronie i sto­ jąca obok komoda należą do mnie. Na szafce Trishy było zdjęcie ładnej kobiety i mężczyzny, którzy — jak zgady­ wałam — są jej rodzicami. Obok stała fotografia przy­ stojnego młodzieńca — jej brata, a może chłopca. Na biurku Trishy leżały równiutko ułożone zeszyty i książki. — Teraz cię opuszczę, abyś mogła się rozpakować — powiedziała Agnes. — Trisha powinna wrócić ze szkoły lada moment. Pamiętaj, jesteś gościem w moim domu — rzuciła, wychodząc. Przy drzwiach odwróciła się jeszcze i dodała: — Akt pierwszy. — Po czym opuściła pokój. Postawiłam walizki i jeszcze raz rozejrzałam się wokół. Ten pokój na długo miał stać się moim nowym domem. Był ciepły i przytulny, ale miałam go dzielić z drugą osobą 30