ania351

  • Dokumenty1 548
  • Odsłony82 198
  • Obserwuję68
  • Rozmiar dokumentów49.5 GB
  • Ilość pobrań55 789

Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :8.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 43 osób, 37 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 154 stron)

RESURRECTURI

Józef Ignacy KRASZEWSKI r e s u r r e c t u r i WYDA WNICTWO LITERACKIE Kraków Wrocław

© Copyright by Wydawnictwo Literackie. Kraków 1959 Tekst powieści oparto na opracowaniu Janiny Lewandowskiej w wydaniu krytycznym: Jó/el Ignacy Kraszewski. Dziełu. Punieui ohyciajuni'. redaguje Komitet pod kierownictwem Juliana Krzyżanowskiego Wydawnictwo Literackie. Kraków 1959 1’ri'ickt okładki Dorota (iromc/akiewic/ Redaktor Barbara Górska Opracowanie aratic/nc Dorota Gromc/akiewic/ Prinied m Poland W y d a w n ic tw o L ite r a c k ie K r a k ó w —W ro c ła w 198G Wyd. II. N a k ład 50.000 + 283 egz. A rk. w yd. 18,G. A rk. d ru k . 19 P a p ie r offset, kl. III. fil cm . 70 g. Z am . N r 907/83 R-8-124 Sk ład : D r u k a r n ia W y d aw n ic z a im. Wł. L. Anczyca. K ra k ó w , ul. W ad o w ic k a 8 D ru k i o p ra w a : O polskie Z a k ła d y G ra ficzn e im. J. Ł ang o w sk ieg o . Opole, ul. N ie d ziałk o w sk ieg o 8—12 Zam. Nr 1018/85 ISBN 83-08-01280-*)

lus p ie śc ili. /' a \eilher d hranch. ihul s m top aule precli darciu jego je st znięjla uaUtż zielima lelka a szczeni i 'Shakespeare. Pericles i / obszernym pokoju, który niegdyś mógł się salonem nazywać za lep- szyeh czasów, u okna. którego szyby, dawno nie myte i od słońca po- przepalane. przybrały barwę mętną i mglistą siedziała w krześle szero­ kim. wytartym, bez koloru i prawie bez kształtu, skulona nad jakimś łach­ manem. na kolanach rozciągniętym, kobieta niemłoda, o której wieku jednak trudno było sądzie. / postawy, z rysów nawet, pomarszczoną i zżółkła skórą okrytych, można jej było dać lat najmniej siedemdziesiąt. Suche, wychudłe ręce. wyciągnięte na robocie, drżały jak u staruszki, plecy były zgięte i przygarbione, jakby wieku ciężarem... Chwilami jednak, gdy myśl jakaś czy uczucie z głębi idące przebiegło ją iskrą elektryczną, wyprostowywała się. poruszała żywo. patrzyła bystro i znowu opadała, wysilona, w stan zwykły odrętwienia i ociężałości. Znać było. że nie sam wiek. lecz i nieszczęścia doznane, ciążące na biednej staruszce, tak ją wy­ czerpały i przygniotły, choć duch żył w niej cały- jeszcze. W palcach trzymała robotę i igłę. ale do pracy wziąć się nie mogła. Zamyślona patrzyła w szyby okna. przez które nie widać nie było: Izy ciekły z powiek i nie otarte między zmarszczkami twarzy się gubiły. Zdawała się nie wiedzieć, że płacze. Myśli gdzieś musiały' błądzić w przeszłości, a usta uśmiechały' się z goryczą temu kielichowi, z którego piła wspomnie­ nia. co ją pocieszały i truły zarazem. W salce było cicho i pusto dokoła milczenie dziwne... jakby tu wszystko wymarło. Na świeeie wieczór się zbliżał, ochłodły po gorącym do zbytku dniu wiosennym. Lecz tu w tej izbie dusznej, zamkniętej, ani o wiośnie, ani o dniu słychać nie było... wiecznie jakiś mrok szary panował... W rysach twarzy kobiety, której bardzo uboga odzież świadczyła 7

Uiosuuku. znać było krew szlachetniejszy, znikły piękność. byt lep- Sl'.irv. " , 7 ° Przeszłość jej musiała być cale mną... szczęśliwsza ■ • . roczek perka Iowy. podwatowany. widocznie uszyty w domu c nazbyt wprawną ręka. wyślizgany noszeniem, czepek z grubego b.a- X mU: ,MU; 7 Ulk,m- P°d-azamem . mocno zszarzam- . zm,ętv snod ■ ego trochę posiwiałych dobywało się włosów, kołnierzyk perka Iowy c pierw ej świeżości stanowiły cale jej ubranie. Obok fotelu na któ- -vm siedziała, był mały stoliczek o trzech nóżkach, z na wpół wyciągniętą mu- k,vbki 1^ < " * * * • - ^ 4 ^ ^ /męCZ° nych °C/U ° kuia^ W oprawne, książka od nabożeństwa z wystającym, z mej kartkami , zakładkami 1 rożny drobny przybor do pracy służący, stary, zużyty, biedny Stoliczek który niegdyś był może ładnym sprzętem, dziś jednę podpórkę miał bnh na kt'kiery f Kb,0m!- by,e lylk° na me| mó* i Małyeczek. na którym kobieta miała nogi oparte, równie już wymęczony c!m'sT- wt°' “ ■M ?U,CZał0- SP°d °kryC,a Podartego świecił dobywają-'cym mc włosem rudym. bvło ^ a mia,a lr2>',duŻe okna' 7 klór>'ch Jedno okiennica wewnątrz yo zamkn^te. , przedstawiała smutny widok mieszkalnej ruiny Ściany U ' . etd:VS ann'e Pr/y°^dobione gipsaturam, wyzłacanymi z których “I T sT rla' ; m du ~ M r Popęka„e: Tl k £ 3 ; meh kawałkami W rogu jednym od zaciekania powstała plam , , * b T ” Wy8lalla,a "“ " W ™ 1 * * ......? » ™ ■S/ąra barw, dawniejsza slab s,ę plami.,„ i nierówna. W środka suPiu lukj » zapeszonym być muaal śwreezmk „ b L z Z ardzewa, v. „nal iylko reszik, jakwbs s,rzepko, „a s„b,e bvł n t °.m,n‘ n'egdyS manm,rmv>- obity ■zmalowany, zamurowany z głucho, zastawiono go parawanikiem. okle|onvm wybladłvm żół 7 PapT 7 ' na kt°rym kilka papug świeciło je sie ;'p o ,nnvm 7 s.w ,e Plamy tylko pozostały, a z kilku dziur wisiał papier wybity któm o mk me pomyślał załatać. Nad kom,nem było zwierciadło. U Z Z k t ez blasku. me odbijało ono mc już oprócz widma szarego okna W śród " ,Sr i? ł/C7ar' Z k0lum,enkami a|abastrowymi i zaśniedziałym brązem ,s szem e , ubóstw o. D w oje drzw i, niegdyś biało lakierow anych polem potna- w a„ eh klejow o, Je dom ykało * szezeim ei klam ki now sze , niezgrabne... Przy jednej ścianie stała stara, w ysiedziana kanapka, spłow iała w ygnieciona, przed mą stolik na cienkich nóżkach, klorego S gdzieniegdzie oderw ane w ,siały... W kątku, na pooblupyw ancj. nrim toryzow anej kolum nie, w idać było w azon alabastrow y, p otłu czon y, który kleić próbow ano; zeschły bukiet odw ieczny wisiał z m ego tru p m S k m Ta których p * k i „osnuły « , ■ »*** N« JUŻ tu me p ozostało, nie oprócz tego, eo me m iało żadnej w artość, dla 1UdZ1' D ziw nie tylko odbijały na ścianach dwa w izerunki w ybornego pędz- „ S tego u L t w a św iecące życiem , które teraźniejszość czyniło strasz­ niejszą jeszcze. Były to w ram ach ow alnych, w sm aku osiem nastego w ieku, niby z liści plecionych i w stęgam i przew ijanych, a ozdobnych kokarda dw y śliczne postacie m łode, uśm iechnięte, w esołe, szczęśliw e, jakby je t l,ą ślubu lub nazajutrz po mm m alow ano. M ężczyzna w stroju w y- tw om yrn.Sfrancusk,m . J pięknie ułożonej peruczce, trzym ał od n iech ce­ nia w ręku m aleńką książeczkę; patrzył w św iat z pew nością siebie m e- rrwierm, i zdaw ał * go » M t * w yzyw ać, kobieta « £ » « £ * . w atłasach, perłach, różow a, biała, uśm iechnięta figlarnie, stała z bukie tern róż w ręku. rów nie św ieżym jak ona... A rtysta zdaw ał się ch u ec p o ­ w iedzieć na,rżącym , że , ona była cudnym kw iatkiem ... M ieniona suknia. S T koronkam i, odb.jala hanbonijnie od ram .on :zao na szyi utoczonej sznurek pereł ze szm aragdow ą spinką zwijał się, m gatąe^światełkarni sw ych oczu... D w ie te twarze w nieść by były " io * y prom yk w esela do sm ętnej tej trum ny, gdyby taką ruinę cokolw iek bąd rozjaśnić zd ołało... Śm ierć , zniszczenie pochłaniały nawet te dw a rozow e w idziadła już je z. w olna pokryw ając sw ym , barw am i popiołu. Z ćw ieków sterczących gdzieniegdzie i dziur po ścianach dom y ac się było m ożna, z.e niegdyś w isiały tu . inne obrazy, które p o j m o w a ­ no tak jak w iele innych rzeczy - i które w yszły w sw iat... lepszej sobie szukać służby. Stara kom ódka, której nogę utrąconą zastępow ała eeg a. zarzucona nieforem nym , pudełkam i, tuliła s,ę w kącie ciem nym p c j zam kniętym w iecznie; kilka krzeseł starych, połatanych, rozpie z.chłych w idać było w różnych stronach Podłoga w talie ledwie juz dozw alała roz­ poznać pod warstwą kurzu i brudu m isterne stolarskie dzieło, pow yryw ane kaw ałam i, przegniłe i połatane deskam i prostym i. 9

r a z e m ^ p o i l ^ t i l ^ * ° bie ny> nadciągającej już z wickuist™ * W*m osta[nieJ M°d/i- Bicdna staruszka zamvsinn 1 ^" 1z*P°nw,|*nian wiecznym, na kolanach ^ o , e Z " r ™ * * * * z < * » * * . chustkę. zdawała się m M m Z * Z S Z ! ! ? " * " P‘"V ra'7 lllarla ł'f hraklo^ Rw opadały bezwładne. iczy ^ i T t S Z T ^ * '" & & * " s,ol,ku' z k" ,j" m u « t s , a a ;;:;:;: .........- ..............................................................................................................................- ja otaczało, nie wiedziała ' * J k n,czvm- co ..........1~ a s s t l f l i 2 - 5 5 ^ = ? ? - * litościwego malowało si.- .. r. i - Kj‘ ale coś poczciwego. kreda głowi,. widocznie z nie, J S S ^ C S i 2 " ^ mienia o sobie u nmoii rw>»i ienrz.ikn.iusz\ dla oznaj- zobacz...,/, f* W * * do siedzącej. k ,ó ,i * M . ' - przytoczyła * sem, ciągle ^ f ° * czynności wstydziła. ' ‘ 1 zka' -,akb> Sl? swej bez­ * ..z ^ T K l l T J" "' " * * ^ « * » « * . ciemno Z ^ [ . " ' m po,raba' B" *> «* roboty .,ttż Staruszka spojrzała w okno , spusoła „czy. odkładając „a bok ro- 10 botc C h i . niilc/ała Pto,ruska. głową tylko kiwając . podżegając ra­ miona. Powtórzyła potem. A ^ f j a ^ t r z c b o w i t c mogę’ odezwała s , ctęhym głosem , „uszka wszak wiesz. .V niczego mc Może be pani choć do ogrodu wyszła cz> co... <■ pai......k ich n ęła trochę świeżym powietrza................ v taki wieczór śliczny, w ogrodzie ai nnk.... a ł wie. Sic mam ochotę, nogi mmc bola . i co mi tam |e t v - c/or/c? moja Piotruska ‘ poc«h staruszka. Dla mmc juz mc ma an, l," U N ^ ^ p ^ ^ e i n a da pokój, co bo to mów ić takie rzeczy... S,V' ^ już. na mmc gderała w.dz.sz’ Marianno... to*nic mc pomoże. Juz ty z.e mmc mc /ro . . ■ - ..... mocniej głowa potr/avila , .ud Sic wicV tam c/cgo. mc słeszalas o chłopcach. Pintrnski ocuciła sic nacie i podchwyciła prędko Prosię pan, starościny, ich ono tylko co me walać: pewna, albo „zsiada obydwa mb choć jeden . Sroka krzyczała na pkr< J ' * ,h dza-n to czułam tylko co ich me widać, to pewna.. Juz kilka dm ' ^ Długich, długich dm kilka westchnęła Starościna ale c *

S t k l,R , l L » 2 'IS' ami Ch0d/'' pOSlyl,on ■IV - góralku mu ino m ™ ™ r ' “ “ ?f " 'm "o >0auy oddal mi lin, do nzgwa,napisany... A lo z nim poradzie? Wszak to od Cecylki wtrąciła staruszka, podnosząc oczy nie śmiało listu juz cxł trzech tygodni nie ma ' " L' dzioc co mm",1,; " T » 10 * ' * " * ""'kaybm Ule kto może wie- ec. to ten niegodziwy z mm zrobił? Panna Cecylia pisuje regularnie , pewnie w Kącie guzie leży, a spytać tego jegomość, to się zaraz napuszy .Mk x.yk i lukme. ..Ale! listu się asani chce! gdyby bvł, iobv byl Co ia w, indni 7 palca wywinąc?" Taki ordynaryjny człek, a że to‘tam kawałek munduru „oS1. s , « « mu ,g, wre,kg figur, . Byle Cecylka chorą nie była! szepnęła starościna. 'toz masz plaskając w grube ręce. poczęła Piotruska dl i eorszean w ’ przypuszczać, co jest na świece naj- sTc lurn " Pam’ UX' IO ° bra/i‘ BoŻa ! Zara7 ma b-vć chora , gryźć * slaruuzka ~ * Ww™ **" * • '« •* * - > * » * impctyczme ,y .....* ........... ......2 Slow jej zabrakło, starościna ręce obie wyciągnęła ku mej No. djjze pokoi przepraszam cię... tyk tak,, dobra! s,aru.zk“ZtZ| ° 'rUSka £Przyklękla. począwszy ze Izami w rece nic^wsluła"zaraz , ’ jednak klucz­nica wsiała zaraz, ocierając Izy. zawinęła się żywo , chcgę czymś biedna - a Puma rozbawić, juz z przymuszonym uśmiechem olw.erala usta gdy drzwi odemknęły s,ę z wolna , siwa głowa siaręa. okryta jartnułka u k aż* r o S J ^ r ^ m 1' P ’S,r2CS,a g° PKraS2a' ~ Sk-jej rozradowała W Pr° “ ę Pa"' ^«*any. Szmal stąp przyszedł! za- przym yh* T m ' " * 1 7 * " * * Ż>d * * » # * *> sulki, starannie drzw, przymyk.,,.,, I.brany byl. starym obyczajem, w płaszcz czarny z długami rękawami, krojem odwiecznym, zawieszony „a ram iona* w ryk 12 tr/vm ał kapelusz z szerokim , skrzydłam i i laskę w ysoką ze skuw ką srebrną Starościna, uśm iechając się. głow ę ku m em u zw róciła. Zyd podn.osł jar- mułkc i nisko się skłonił. ■ Jak się m asz, panie Szm ul. jak się m asz? proszę tu bliżej do m m c przem ów iła starościna. Słyszałam , ze byles chory. T rochę klapiąc patynkam i, ale usiłując isc jak najciszej. S - p y stąpił a Piotruska. cofnąw szy się. zrobiła mu m iejsce . w skazała, aby p o d ­ suną! się bliżej. O chrypły był i cichym odezw ał sl^ łose™ . ( h Z w yczajnie, jaśnie pani. starosc me radość. T rochę po kosc a łam ało, wiatr m nie znać zaw iał, tom m usiał dni kilka w dom u przesie­ d z i . . . D ziękuję jaśnie pan. za dobre słow o... Jam juz zdrów , chw al.c Boga za w szystko. A cóż tu u jaśnie pani słychac . Spojrzał na P.otruską. która mu rękami, mc me m ów iąc, w skazała siedzącą . poczęła głow ą trząść. Starościna ze spuszczonym , oczym a m il- L/dła Po starem u, mój panie Szm ul odezw ała się poczekaw szy. U m nie zaw sze jedno: cisza, sm utek, pustka... Żyd głow ą kręcił słuchając. A le zdrow a jaśnie pani? . A lboż to zdrow iem nazw ać m ożna? cicho odpow iedzią a starościna. K lucznica wtrąciła się do rozm ow y. Pani starościna m oże by się kawy napiła? N ,ę otrzym ała na 10 odp ow ied z,, bo staruszka zapew ne , pytania nie słyszała: k o rzy sta ją w ięc z m ilczeń,a. które wztęła za przyzw olenie. Piotruska żyw o potoczyła się ku drzw iom . S z m u l na lasce podparty, pozostał, stojąc naprzeciw gospodyń, i gładząc m achinalnie piękną swą. siwą brodę. d łem s.e Ja odezw ał się, cedząc wyrazy nieśm iało przyszedłem się dow iedzieć... m oże... m oże... czego potrzeba. O m e' m e! mój dobry, poczciw y Szm ulu. Bog zapłać... - prze­ l a ł a staruszka. Ja bardzo m ało potrzebuję, dla siebie tak jak m c... ale m iałabym w istocie prośbę do ciebie, uczyniłbyś m . łaskę... Żvd. usłyszaw szy ten w yraz, żachnął się. A ! - rzekł, chudą rękę kładąc na piersiach to jaśnie pani m. łaskę zrobi, jeśli sobie czym służyć pozw oli. Prosiłabym cię o w ielką przysługę dokończyła starościna 13

ażeby ;s.ę dowiedział na poczcie - bom bardzo dawno nie miała lism od Cccylki. Jestem o mą niespokojna... Piotruska sic skarży na roznoś,cela On tam o nas niewiele dba... list może gdzie zarzucony leży. a mmc on tak r v n v t n'V'l > UICS/' d° bly S/mulu< Jak mi s,c »0 poczciwe dziecko wyrwało z domu. a szesc lat go nic widziałam... sześć lat! Szmul. trzęsąc głową, powtórzył: Sześć lal! Zamilkli... „ NlCCh ' f T Pan‘ b0d/1C Spoko|na dorzucił po krótkim prze­ stanku ja pójdę do samego pocztmajstra. ja z mm jestem dobrze le­ żeli list na poczcie zalezal. to go dziś jeszcze wyszukają i zaraz przyniosą Ale me fatygujże się sam. d-,leko9 i K h! C° ^ fa!yga,? • , ZaW°łał SzmU' albo to ,ak od miasteczka ‘ . L lc/- cl'mallc B°ga- Jesl kogo posłać, wnuków jak maku' I powtórzył swoje „chwalić Boga" nie z nałogu, ale z pobożność, bo miał zwyczaj tym wyrazem w szczęściu i w biedzie poczynać i kończyć. ■Starościna spojrzała nań ukradkiem. Mój Boże ode/M h się ly „ slvoidl „ „utów choi, jd, W| . masż. me Iros/ę/ysz się ja t ja. . Dla ęięh,e one blogosla,Męns,„ cm Bożym a dla mnie taką troską! - Sparty na kiju. Żyd jakiś czas milczał. Zdawał się namyślać, co od­ powiedzieć, ab\ przykrego czegoś nie przypomnieć. Niech to jaśnie pani nie obraza ' rzeki z wolna, ostrożnie zdo- bwając się na wyraz każdy. U nas inny obyczaj... U nas tu s,ęjeszcze rzev V l ' LC1

c*l=. poaawih g„ przed so n * ™ ,, spK| ręki dobyła g n * , lem etkę, kawy- Szmul się skłonił. A ja pójdę na pocztę dodał cicho. - Dobranoc jaśnie pani' 7vH kT i'1' rann Szmul dobranoc! Bóg zapłać za pamięć! Zvd wychodził, gdy Piotruska jakiś mu tajemniczy znak dała , za­ kręciwszy' się tylko, wytoczyła się zaraz za mm do sieni. * |,smVS? ’ u f W ZaWiech0Wle‘ któreg° ‘ylko mała cząstkę widzie- k w i on y ,r Stan,e- w Jakim się /najdowała salka starościny. tj ona an, tknąć. ani poprawiać nie pozwalała. Trudno też było re­ staurować. nie mając o czym. ' Sień. do której przez wielki, pusty przedpokój wyszła Piotruska doganiajcie Szmula - była obszerną do zbytku. Wschody z mej kamienne' b * fw Z T prowadzi'y " " p,envszc <***■ ■' one- -|ilk «*■ *> •' Pomimo wiosennego ciepła na dworze w murach wiało trup,m chło- ZobaczTsLSt tU' r h glądająCSi? SmU,n,C *°CZekujiiC na Pa™l Piotruska. Zobaczywszy go a obawiając się przemówić głośno, aby jej nie posłyszała starościna, poczęła mu dawać znak, rękami i poprowadziła za sobą Weszli razem do małego przedpokoiku, zastawionego dwoma odra­ panymi starymi parawamkami, a z mego do wysokiej izby o dwóch oknach noszącej siady tej samej ornamentacji, co salka, w której zostawiliśmy sta­ rościnę. Tu ubostwo na inny sposób, ale równie skutecznie, oszpeciło k !ó r/ " T h bU

r/ijdcy albo plenipotenta, a choćby i posesora. żaden się Horyszko nie ozem toc to przeete familianei... a znowu księżniczki Pokręciła głową. E ! co to o tym i myśleć! Szmul stał. c/ckając i domyślając się. iż cóś ważniejszego nad to ma ° na s,ę jakos vvaha,a 1 - » lko Niech no jejmość powie zapytał stan, możeczego potrzeba ’ Klucznica mu mc kio ucha przysunęła, które musiał ku niej pochylić T i u Am 1/,amancgo s/clil?a w domu! - zawołała, ręce załamujac - 10m°ZL-° SUltniC kl,ka ^ trzeba było z. sól zapłacie... milezv •in,-n,1"1«e n'CSZLVJr>SllVVa jałniuznę Posyła, od pół roku m leży an, lentga... Starość,na, żeby z głodu umarła, nie napisze, me to z ibrili n niŁ nit V? Pada' C° jeSZCZe było zapasu na "arn a godzinę X : ' r r • pocoęh prosić 1zak,inać - c° byf° «**?... p;.n , ; • Pt* Szm uk ze ona dla Postu nie chce jeść w ieczerzy? Post postem a ona sobie od ust odejm uje, aby co oszczędzić, i głodem się m orzy ' k l e s z e j * * * * * * - ZakaszIała S^nu. juz do » ż , ę i , o d ^ . p™ : ^ , r w uch° " a-1 ,tó c - Kiuezmca nie zrozum,ttla czy nic dosłyszała i zawołali, s„r,czkowo ... k marbzalck przyszłe, do grosza oddam... Pieniądze u ntnie juz mech pan Szmul będzie spokojny. Obraził się stary i głowę podniósł dumnie. rubl, mc ,Eh!’L f r U . f m° “ mnie ile zrozum“ la!Mnie o łych kilka K,h , b , • n ™ ChCC' ” by - * * * * • » Żyda pożyczał,. i przy nich! PS“ Z aratak™ j . praez nich 7 ni, J * " * mWdC P'’L/,lt ICCC podniósłszy do góry. chociaż w jednet z nich trzymał długą sakwę nieianą. Ja dla starościny... żebym żałow ał! N u - co mam dać? spytał Zawahała się Piotruska i ręką podparła zamyślona N o co m ożecie kilka rubli. C hłopcom nie dam z tego nic dopok. od marszałka pieniądze me nadejdą a jużcić k.edyś nadejść ™ ^ 2 i S,alnr ĆW,erĆ ‘Unta WyCh°dZ1- SZCZ?dz^ ak szafranu... ja J • g widzi, smaku jej zapomniałam... Cukru ledwie się cóś świeci 18 w cukiernicy... to samo z mięsem i z mąką, nie mówiąc już. o maśle... świece tn kredyt trzeci funt biorę, to mi dają śmierdzące. Westchnęli ze Szmulem oboje. Stary położył rzędem na stoliku dzie­ sięć rubli i wziął za kapelusz. . Ja o to tylko proszę pani Piotruskiej. zęby me brać u kogo inneg . ho z tego kłopot być może... a o n a ma i tak ich dosyć... Ja dam... Piotruska skwapliwie ruble zgarnęła. Otoś mnie wybawił z mankamentu, panie Szmul... westchnęła , blada jej, nalana twarz aż się nieco zarumieniła. Niech ci Bog m, to­ nami nłaci! Aż. mi lżej odetchnąć. . P To jest mata rzecz szepnął Szmul wychodząc byie pan, starościna byta spokojna, a żeby jej na czym me zbywało... Z poszanowaniem należnym dla kapitalisty klucznica przeprowadzała uo aż do sieni. Stała w niej jeszcze, spoglądając w ulicę ku miastu wux ącą, ,dy we drzwiach zjawił się ogromny mężczyzna, w długiej wyszarzanej sutannie, w kozłowych butach zabłoconych, słomianym kapeluszu na głowie i z kjem pochwalony zawołał donośnym bardzo, jasnym 1WeS°Mężczyznanbył starv, ale jak dąb zbudowany, ogorzały jak wieśniak, oczy ciemne, żywe, twarz na pozór pospohta, lecz. uderzająca energicznym wwrazem rysy ruchawe, czoło fałdujące się . wygładzające za lada wzru­ szeniem Niespokojne gęsta oznaczały temperament, z górą P ^ d z , ^ laty w'Cale nie ukołysany... Pan Bóg go pono na żołnierza stworzył, a lud/ l i losy księdza z niego uczyniły. . . . . . . A co tu u asińdźki słychać? zapytał przybliżając się. Je co nowego? Chłopcy przyjechali? - Ani słychać mruknęła upokorzona Piotruska. To dopiero! krzyknął ksiądz, kijem stukając. - A lo wisusy^ proszę ja kogo! Ale mech no wrócą, natręż im uszu, natrę.... Starościna pewnie się nfepokoi, bo to u niej aby okazyjka... a te wartogłowy hulają gdzieś blło piotruskiej paniczów tak zagrożonych. _ Widzi ksiądz dobrodz.ej - rzekła - on, tego ze złej wo , me uczynili .. Kto to może wiedzieć? pewnie ich gdz.e zatrzymano gwałtenm. nie urn,eh się wymówić... Ja sama zła na nich jestem... ale... przysięgłabym, że oni temu nie winni.

, tylko głowi> Pokręcił, pomruczał cóś niewyraźnie i skiero­ wał się ku drzwiom wiodącym do starościny. Można? — zapytał. Soło bo Ad o d l a7NlaCZegÓZ uf7 OWSZem’ niech Jegomość zagada- a we­soło, bo - dodała zbliżając się klucznica i zniżając głos - dziś było górze, r mX aT ,en:,n f at' 3 P'ak",a “ * * * 1)0 •“ » , l e d w / n l S ją mogłam, i to tylko, ze jegomość kazałeś i że przed Szmulem me chciała 2 “ m7 h f r aC "iby rob° tę obracaJ“c w ^kach. a me mogła Z d0|rac n,c Chłopcy chłopcami, ale od panny Cecylii dawno s : r ' i r sray' * ,rzy ,y6odn'e m- » * * ^ * s j : zpieniędzy, jakby go na swiecie nie było. Wikary się zawrócił. (Ph T 'e 7 SZł° Wa? WSZystko- chł°I*y wysączyli do grosza. ców _ 7an° ęła Się Plotruska' któreJ znać szło o chłop- Zapas jeszcze mamy... niczego me trzeba... Tylko to dziwna rzecz ze przecie marszałek dawniej się częściej dow,adywał, a teraz _ w ZaCZ?,ła gł°'Vą P° trzi!Sać 1by}aby zapewne dłużej przeciągnęła roz- c z e l m u ^ o ^ machnąwszy’ JakbV już wiedział wszystko, czego mu było potrzeba, me zwrócił się nagle ku drzwiom i z wesołym po- “ S l 00 sa ,k ' - * k 'órej — * ■ * — * Ksiądz wikary Kulebiaka zawsze był rzeźwy i wesołej myśli, nie lubił smutków , narzekań, którymi, jak egoizmem, s,ę brzydził - ale do ta S r° h POdw6Jny,zaP“s hum°™' “by ją zmusić do rozchmu- rżenia się także choc na chwilę. Staruszka poznała go po chodzie i wv prostowała się trochę; uśmiech mdły przesunął się po jej^stach ' dzieike~ c Z P°th,Wal°ny! Wltam Pa"*4 starościnę dobro- ? '2 r ;" r Dh , 0gU' Wldzę' zdr°wa... wszystko dobrze! wszystko widzę'To ,t ° m°l r°ZkaZ Spełmła’ 150 oto filiżanka Po kawie stoi idzę. To ślicznie... posłuszeństwo lepsze niż nabożeństwo... a kiedyś mme pan, sobie za ojca duchowego wybrała... słuchać potrzeba Usiadł naprzeciw. Starościnie łzy się w oczach kręciły załamała ręce, mc nie mówiąc, spojrzała tylko, jakby wzywając litości. Chłopcy się zahulah, widzę, u państwa Sławczyńskich - dodał r kaly- <■» ak solenne w 7 ,l Ha„m ? r 5 ' “ "K w^Praw'aJ4, jak sędzja zręko- ny swojej Hannie. Goscinnosc jego to prawdziwe utrapienie, miary 20 w mci me ma... Koła zdejmuje, konie zamyka, czapki . kapelusze kradnie poi. dopóki choć kropla jest w domu. Biedne chłopaki, chocby z dus y chcieli, uciec nie mogą. Starościna głowę żywo podniosła. , Czyż jegomość wiesz, że są u Sławczyńskich? - spytała głosem podmesionymjeco. micll byC,» Jam całe sąsiedztwo, kto żyw tylko! Muzyka rznie od ucha, a młodzież hołubca wywija... az. się ściany trzęsą. Urwał wikary nagle i potarł wyłysiałą głowę. Muszę się też pani starościnie poskarżyć począł niby od nie­ chcenia co to u nas za nieład we wszystkim. Umówiliśmy się z moim n ,7 ,n o regularne prsame... wian. * mó, Kudoll pisze. bo .o czło­ wiek jak zegarek, ale na poczcie mi listy gubią t oto trzeci tydzień me To tak jak ja! pośpiesznie dodała staruszka od Cecylki „ic od marszałka mc... a tu niepokój ogarnia z każdym dniem większy. Ale czego się turbować. czego? Pan Bog łaskaw rzekł wikary- 1isty się znajdą na pewno... Ksiądz kanonik . ja, i kilka domow będzie­ my się skarżyli, to muszą zaprowadzić lepszy porządek. Ja ręczę, ze i y zależały albo je pogubiono; my wszyscy jesteśmy w tym samym poło- nUI Trochę mme to uspokaja szepnęła starościna - g d y k^ f wikary zaręczasz... Prosiłam i Szmula i ten m. obiecał >sc do poczt- maJSlra' Znajdzie s,ę ta zguba, znajdzie, mech tylko pan, starościna będzie dobrei myśli postaramy s,ę wszyscy, aby temu raz koniec polozyc... Stary roznoś,cel, najlepiej, żeby poszedł na zieloną paszę mc Założy sobie szynczek. będzie mu z tym najlepiej. U Sławczyńskich dziś jeszcze^pewnie całą noc skakać będą... chłopcy chyba jutro przyjadą. Wstał / krzesła , , , .r7V, Nie chce pani dobrodziejki długo zatrzymywać dokończył bom stę tylko dowiedzieć przyszedł, co tu słychać. Teraz, ( » « » > £ rosa patia , na przechadzkę za późno, lylko paciorki odmo«ic. zdrawaskę na intencją ojca duchownego i pójść do łóżka spocząc. gu I C * rzekł, całując staroseme w rękę. Dobre, nocy!... zawo- lam Piotruską dołożył we drzwiach. 21

ulicy i m iastecz^w óainw h1' ^ te ' S‘°Ji,a* We drzvv,ach ku CJ4- Stf|d widać było iadacvćh ^ JCJ P° trudach dnia rekrea- p - , T * ej 'Z * * * r ^ 1mogił Odgadnąć. l>H ii,/tA„l l l |,ll;t| ki,. J.(/l ° 11 Miasteczko, któreśmy tu Zawiechowem nazwali, a które mogłoby się zwać i inaczej, gdyby przyszło ściśle prawdy dochodzić nie­ zupełnie było podobnym do innych tego rodzaju małych miast okolicy, była to niegdyś ekonomia królewska, w której z powodu bliskiego sąsiedz­ twa Białowieskiej Puszczy od kilku lat wystawiono dom. noszący niegdyś tytuł zamku. Przerabiano go w ciągu wieków, a gdy w końcu XVIII w. sprzedano ekonomią Horyszkom. mury te przerobione zostały na rodzaj pałacu... Znać w nim było i to. co z dawnych pozostało wieków, i to. co nowy gust na starej poezepiał ruinie, i to. co czas nielitościwy z pięknej i wspaniałej budowy zrobił, ludziom na przekorę... Losy tego zamku, później pałacu, dziś pustki niemal, dość były w kraju naszym zwyczajne. Dziedzice ekonomii zawiechowskiej stracili majętność, częściami ją od­ przedawali, zostali wreszcie przy jednym folwarku, a gdy i ten oddać przy­ szło wierzycielom, ekseypowali sobie ostatni kąt. Wyłączono Horodyszeze, z zamkiem, ogrodem i parą włókami otaczających gruntów, które przy dawnych posiadaczach pozostały. Pałac naówezas jeszcze się jako tako trzymał, lecz wkrótce zaczął pustoszeć, ruinować się. aż nie poprawiany, ogałacany, przyszedł w końcu do tego stanu, w jakim widzieliśmy salkę pani starościny. Leżał on niedaleko od miasteczka, odrębnie, oddzielony obszernym dziedzińcem od gościńca pocztowego i lipami sadzonej ulicy, która niegdyś do niego wiodła. Z dala widać było drewniane dworki, kilka murowanych kamieniczek, stary parafialny kościółek, cerkiew i daleko rozciągające się zabudowania mieszczan, których połowa rolnictwem się trudniła. Za ulicą lipową poczynała się główna i najszersza w Zawiechowie. 23

porządnymi dosyć ostawiona dworkami, a minąwszy kościół, wjeżdżało się w rynek, dosyć obszerny, wybrukowany, otoczony pokaźnymi domami kupców i bogatszych mieszczan. I tu, jak wszędzie prawie w naszym kraju, znaczną część ludności składali odwiecznie osiedli Izraelici. Aż trzy domy zajezdne wychodziły szerokimi bramami na rynek, a najpokaźniejszy z nich, z balkonem zielono malowanym, należał do Szmula, który niegdyś był arendarzem w całym kluczu zawiechowskim i miał dwie znaczne gorzelnie, na których woły wypasał. Na starość, dorobiwszy się znacznie, Szmul wyrzekł się kłopotli­ wych wołów, za którymi jeździć musiał daleko; miał tylko wielki handel win i towarów kolonialnych, a po staremu trzymał też dom zajezdny, który się z dawna zwał Pod Żubrem. W istocie na tablicy do balkonu przy­ czepionej było cóś namalowanego, na kształt plamy brunatnej, co miało pono żubra wyobrażać. Lecz gdyby i tej tablicy me było, trafiłby każdy do pana Szmula, bo tu najczyściej, najdogodniej i najspokojniej było. Na­ leżało do dobrego tonu w sąsiedztwie nigdzie indziej nie zajeżdżać, tylko do Szmula. W niedostatku mieszkania dopiero szlachta z bólem serca zajeżdżała na prawo do Hotelu Wileńskiego, albo z ostatniej biedy do Perebendii. Perebendią zwano ruchawego bardzo Żydka, lichwiarza z rze­ miosła, który nielitościwie ludzi odzierał i w żywe oczy jeszcze drwił z nich sobie. Właśnie tego wieczoru Szmul powolnym krokiem, trzymając w ręku kutasy swego płaszcza, zawiązanego nimi pod szyję, zdążał przez rynek do domu, gdy z przeciwnej strony, pocztowymi końmi zaprzężony, piękny powóz podróżny wtoczył się na bruk, a pocztylion skierował się z nim Pod Żubra. Nie było to dla gospodarza nowiną, że ktoś pięknym powozem i na pana wyglądający zmierzał pod dach jego, ale zdziwiło go, iż poznać nie mógł, kto to był taki... Konie, ludzie i powozy całego sąsiedztwa znane mu były doskonale, na jakie mil dziesięć wkoło. Przypatrywał się ciekawie, idąc z wolna ku domowi, gdy powóz stanął, służący zsiadł popytać o miesz­ kanie i nim Szmul doszedł do domu, podróżny miał już czas wysiąść na prawo, do najparadniejszego pokoju od frontu. Słychać tam było chód jego. W sieniach pocztylion konie już wyprzęgał, a bardzo wytwornie po podróżnemu ubrany, z torebką przez plecy, kamerdyner przechadzał się, myśląc zapewne wezwać kogoś na pomoc do tłomoka. Szmul zatrzymał się chwileczkę, przechodząc koło niego, pozdrowił go jako gospodarz domu, spytał, czy mieszkanie dogodne, i wreszcie dyskretnie rzucił: 24 Kto przyjechał? Kamerdyner zmieszał się widocznie i nierychło usta otworzył. My z daleka jedziemy rzekł - nieznajomi tu jesteśmy, i pan, zmęczony, chce tylko przenocować. Nie dopytując się więcej, stary polecił dom, w którym wszystkiego dostać było można, i odszedł. W istocie naprzeciwko, w obszernej salce, był bilard i rodzaj restau­ racji, który od Szmula odnajmował dawny kucharz państwa Horyszków, biorący u mego trunki dla gości i Wszystko, czego mu było potrzeba. Była to jedyna tego rodzaju instytucja dobroczynna w miasteczku, schodzili się więc do niej urzędnicy, czasem przyjezdna szlachta i podróżni, którzy na niedalekiej poczcie nic oprócz gołego samowaru dostać nie mogli. Tego wieczoru było dosyć ppsto. Żydek, kelnera zastępujący i po europejsku przebrany, z czego był niezmiernie dumnym, bawił się sam około opuszczonego bilardu, zadając sobie trudne bardzo sztuki, które dla nabycia wprawy rozwiązywał od niechcenia. W drugim małym pokoiku, do którego po dwóch schodkach schodzić było potrzeba, przybyły ze wsi pan Marek Drapacki, dziedzic Szerementowszczyzny, siedział, oczekując na jakiś posiłek i patrząc w okno, wzdychał. Smutną fizjognomią jego tłumaczyło to, że przybył do miasteczka z powodu procesu. W chwili gdy powóz się zataczał Pod Żubra, wpadł do bilardowej sali pisarz sądowy Machczeńko, częsty gość i dobry kelnera znajomy, który, jako kawaler, stołował się tutaj i wolne od zajęć chwile najmilej tu przepędzał. Człeczek ■ to był wesoły, bystry, przebiegły, szyderca, a życie biorący z cienkiego końca i nie przywiązujący zbytniej wagi do tego, co inni brali niezmiernie na serio. Zresztą poczciwa dusza, tylko wietrznik okrutny i lubiący wesołe partyjki. Na widok przybywającego gościa kelner, chybiwszy kulę, odsko­ czył od bilardu i stanął w gotowości do usług. Razem ze strojem europej­ skim nadał on sobie imię Moryca. Słysz, Moryc — zawołał wpadając pisarz — jakiś pan zajechał. Idź mi się dowiedz, co za jeden... Kto go wie, może jaka wysoka figura na rewizją. . . , . Kelner, posłuszny, złożył kij na bilardzie i wymknął się do sieni. Machczeńko się tymczasem przeciągał po biurowej robocie i kilka razy ziewnął potężnie. Nie mając co robić, na nogi sobie spojrzał, jak się buty wydawały po całodziennej służbie, potem na ręce, zawalane atramentem. 25

Otrzepał z surduta trochę pytu, którego istnienia się domyślał, i stanął naprzeciw zwierciadła, zawieszonego przed kanapą. Wygolona, blada twarz, małe, żywe ślepki czarne, drobne, a wydęte usta i przysadzisty no­ sek musiały go zadowolić, bo wyciągnął szyję,-potarł włosa i uśmiechnął się konterfektowi swemu. Tymczasem Moryc, zacierając ręce. po­ wrócił. A co? A nic. proszę pana sekretarza od służącego. którv sam wy­ gląda jak pan, dowiedzieć się niczego nie można, a pocztylion nic nie wie, tyle tylko, że od Brześcia jadą... Znać z daleka... powóz piękny, nowy... E! rzeki pisarz i dodał niepochlebny dla Moryca przymiot­ nik. z zoologii zaczerpnięty. Rzucił się potem na kanapę i kazał sobie podać herbaty z rumem. Z drugiego pokoju słychać było głos Drapackiego. który donośnie wołał: Kiedyż mi tam dacie te kotlety? A toż wołu upiec było można do tego czasu... Pisarz przysłuchał się, skrzywił, ale nie śpieszył do towarzystwa, a Moryc zawołał: Zaraz! zaraz! Wtem drzwi się otworzyły i wszedł gość, na którego oczy zwróciły się ciekawie, gdyż łatwo było domyśleć się w nim świeżo przybyłego po­ ' dróżnika. Średniego wieku, pięknej postawy, twarzy arystokratycznej, rysów drobnych i kształtnych, nieco łysy, nieznajomy miał wyraz jakiś znudzony i melancholiczny. Ubrany bardzo wykwintnie po podróżnemu, trzymał w ręku chusteczkę białą i kapelusz panama. Chód powolny, zręczny bardzo, wszystkie ruchy, mina. cechowały wielkiego pana. nawykłego niczemu się nie dziw ić, niczym nie niecierpliwić zbytnio i z angielską flegmą chodzić po święcie. Skinąwszy z lekka głową panu pisarzowi, który skłonił mu się za­ maszysto i rubasznie, nieznajomy z wolna, jakby miejsca sobie gdzieś szukając, przeszedł salkę wzdłuż, zawrócił się, zajrzał do małego pokoiku, chwilę postał w progu i zapewne nie dojrzawszy Drapackiego. spuścił się po schodkach, spodziewając się sam tu pozostać. Szlachcic, zadumany, zaskoczony nagle przez przybysza, rzucił się na kanapie, mrucząc, a gość chciał już wycofać się. przepraszając, gdy pan Marek uznał za właściwe odezwać się: Proszę waćpana dobrodzieja. Jeśli mu tu dogodniej, to pomie­ ścimy się oba. Przybyły popatrzył, zawahał się, skłonił i po namyśle, ponieważ dwa były stoliczki, równie brudnymi serwetkami nakryte, przy najbliższym zajął krzesło. Zdawał się miejskim zwyczajem szukać spisu potraw, którego tu nigdy nie było. i zastukał na kelnera. Wnet Moryc impetycznie się stawił. Możesz mi dać herbatę i jakie pieczyste? Skłonił się posługujący i wybiegł, a Drapacki, dobywszy zegarka, mruknął: Jeżeli waćpanu dobrodziejowi tak każą czekać na pieczyste, jak mnie na kotlety... no, to i do północy potrwać może. Gość się uśmiechnął i głosem bardzo mile brzmiącym odpowiedział: O! mnie niepilno - nocuję tutaj. I ja też - odparł Drapacki ale głód ma swe prawa. Jam niegłodny — odparł przybyły. Pan dobrodziej z daleka? zapytał pan Marek. W istocie, zza Warszawy — rzekł powoli i jakby namyślając się a wahając zapytany. -■ Jestem tu tylko przejazdem. Drapackiemu dosyć na rękę było pogadać i o swojej biedzie trochę zapomnieć. Nocleg tu u Szmula niezgorszy — rzekł - wszystkiego dostać można, tylko... tylko usługa, pożal się Boże! Czekać każą, jakby czas nic nie kosztował. Dosyć porządne miasteczko wtrącił podróżny. Ano, niczego odparł pan Marek. Ja tu mieszkam w są­ siedztwie. bo mamy tu z dziada pradziada posiadłość. Mało nie co tydzień, to za tym. to za owym zwlec się trzeba... ale sobie miasteczkiem nie przy­ krzę... Gdyby nie te sądy... Gość nic nie odpowiedział; zajęty był swą świeżutką chustką od nosa i zdawał się przyglądać białej i pięknej rączce własnej, na której para ładnych pierścionków połyskiwała. Drapacki z ukosa mu się przypatrywał. W twarzy nic wyczytać nie było można; okryta maską obojętności, umiejętnie ułożona, zdawała się siedmią zamknięta pieczęciami. Oczy błądziły, nie zatrzymując się na niczym, usta nie miały wyrazu... Mężczyzna był lat pewnie czterdziestu, świeży jeszcze, w dobrym znać bycie zachowany dziwnie pięknie. Niegdyś musiał to być bardzo wdzięczny młodzieniec i resztki swej piękności znać jeszcze cenił, bo około całej osoby widać było 27

wiele starania, a w ubiorze pełną smaku elegancją. Nie unikał rozmowy, ale stąpał ostrożnie. Zdaje mi się— rzekł z cicha po chwili — że za miasteczkiem widać jakieś mury... zruinowany zamek czy pałac... - A tak, tak podchwycił zsuwając się nieco z kanapki szlachcic i wyciągając ręce na stolik. —■Zwało się to i było pałacem: ludzie nawet do dzisiejszego dnia tak go jakby na żart nazywają... Ruina, mości do­ brodzieju, ruina. Podróżny wciąż się niby swoim rękom przyglądał. — Jak to — zawołał nikt już tam nie mieszka? A owszem westchnął Drapacki — ale o tym by wiele mówić, a smutno słuchać. Podróżny nie nalegał, spojrzał tylko badawczym wzrokiem na Drapackiego, który, jakby wyzwany, począł prawić od niechcenia, powoli: Było to, mości dobrodzieju, dziedzictwo znacznej u nas familii Horyszków. Stary ród, dobra krew, niegdyś ludzie bardzo możni, bardzo możni!... Potem to podupadło. Za Poniatowskiego jakoś się byli znowu dźwignęli; kupili nawet ekonomią, dobra wielkie... ale to im ręką nie poszło. Z jakiegoż powodu? wtrącił gość. Hm, różne pono się do tego przyczyniły... Mój mości dobro­ dzieju, ja, co z okładem pół wieku na święcie żyję, muszę to powiedzieć, że, dalipan, człowiek ani wie, jak fortunę robi, ani jak ją traci... Tak i tu bywało różnie; może państwo trochę zawróciło głowy, bo ze starego za­ meczku pobudowano pałac... Trzymało się koni dużo, służbę liczną, lubiło się wesołe życie i kompanią, wszystko, co błyszczy i świszczy... aż poślizg­ nęła się noga... — I stracili wszystko? Powoli do ostatniego niemal chłapcia ziemi... bo cóż im dziś zo­ stało? śmiać się z tego... stary pałac, ogród i cóś tam gruntu, który miesz­ czanie biorą na dziesięcinę, ale z tego nie ma nawet na chleb razowy. Drapacki umilkł. Gość spojrzał ku niemu, zatrzymał się długo i do­ rzucił dość chłodno: — A familia? Familia — począł z wolna Drapacki — dogorywa, mój mości dobrodzieju. W tym miejscu opowiadania nadjechały właśnie tak upragnione 28 i z dawna oczekiwane kotlety; szlachcic o rozmowie zapomniał, spostrzegł­ szy Moryca, który śpieszył z nimi. Przecież zlitowaliście się nade mną! Godzinę z ogonem czeka­ łem... na zegarku liczyłem... tak, godzinę. Dajże mi pół buteleczki porteru tylko nie tego waszego... rozumiesz? Moryc wybiegł, a szlachcic, serwetę założywszy pod brodę, zabrał się chciwie do pływających w podejrzanym sosie tak zwanych kotletów, które heroiczny opór stawiły tępemu nożowi i przetartym już zębom dziedzica Szerementowszczyzny. Pomimo to Drapacki uczuł się dźwignię­ tym na humorze i sam przerwaną począł znowu rozmowę. Familia dogorywa — rzekł. — W pałacu mieszka do dziś dnia starościna Horyszkowa, która w nim lepsze zapamiętała czasy, dziś w naj­ większej nędzy, można powiedzieć. Gdyby jej siostrzan marszałek kiedy niekiedy groszem nie zasilił, toby to z głodu poumierało, taka tam bieda. A żebyż tę biedę samej jeszcze cierpieć; ale dwóch wnuków przy niej, dobre chłopcy, tylko do niczego, wartogłowy. Wypieszczono to, wychuchano, a dziś próżnują, po dworach jeżdżą, staruszkę objadają i nie ma z tego nic, i nie będzie nic, chyba się któremu uda ożenić bogato. Ale i to trudno, bo szlachcic żaden im córki nie da, bojąc się, by majątku, jak dziad i ojciec, nie puścili z wiatrem... Słowem, serce się kraje na to patrzyć i mówić o tym... Pałacysko zacieka zewsząd, dach gnije, część już słomą poszyli, w środku brud i nędza. Drapacki westchnął... gość zdawał się słuchać z zajęciem daleko więk­ szym niż z początku. - Jak to! więc nie mają nikogo z familii, co by się zajął ich losem? spytał. Oprócz siostrzeńca marszałka, który ma liczną rodzinę, a świad­ czy tam, o ile może... nikogo. Młodzi przecie powinni pracować. Drapacki się rozśmiał. Złote chłopcy, ale do czegóż ich użyć'.’ Politurę mają, więcej nic; szkoły skończyli, cóś tam liznęli w domu. bo starościna jest osobą wysokiego wykształcenia... ano... Drapacki zajął się kotletem i nie dokończył. Moryc przyniósł mu porter, który go znowu ożywił. Jedzenie było skończone... zapalił cygaro. Dziewczyna służąca, do której należał departament herbaty, weszła w tej chwili z całym do niej przyrządem, który starano się dla wspaniale wyglą­ 29

dającego gościa uczynić jak najpokaźniejszym. Podano zimne pieczyste; posiłek wieczorny wcale był znośny. Gość spojrzał okiem znawcy, nie powiedział nic, ale po odejściu służącej zajął się najprzód, obejrzawszy podaną serwetę, wycieraniem wszystkiego, co mu przyniesiono. Dopełnił tego z wielkim staraniem i troskliwością, a Drapacki przyglądał się cieka­ wie manipulacji, która mu się co najmniej wydała zbyteczną. Jeśli pojedzeniu i porterze nie zaszkodzi herbata... rzekł gość czy mogę prosić pana na filiżankę? Z wdzięcznością przyjmuję odparł Drapacki. A pieczystego kawałek? — spytał gospodarujący przy stoliku. Szlachcic miał jeszcze trochę zapaśnego apetytu, ale przez ambicją za pieczyste podziękował. Ciekawa historia tej rodziny — mruknął podróżny bardzo ciekawa! Rzeczywiście począł szlachcic ożywiony a byłaby stokroć więcej zajmującą, gdyby ją opowiedzieć ze szczegółami; ale na to czasu nie ma... no i serce się ściska. Jeżeli pani starościna nie ma nikogo oprócz dwóch wnuków, o których pan dobrodziej wspomniałeś, ci przecie sobie jakoś na święcie radę dadzą rzekł podróżny. A, przepraszam dorzucił szlachcic bom. widzę, o wnuczce zapomniał, i to nie bez przyczyny. Sześć lat upływa, jak się w świat wy­ rwała... Ach! odezwał się gość wnuczka także! Tak, tak, wnuczka, panna Cecylia... Z początku wychowywała się przy starościnie, potem daleka krewna, majętna hrabina Idalia, wzięła ją do swego domu. Po roku podobno, nie chcąc tak żyć na łasce, nie wiem. dokąd się udała, ale mówią, że gdzieś przyjęła obowiązki guwernantki. Starościna o tym nie wie, jak się zdaje. Panienka z głową i bardzo energicz­ na... Gdyby chłopcom Pan Bóg był dał tyle determinacji!... Moja żona słyszała, że z rodziną jakąś podróżowała za granicą i że się wykształciła znakomicie. Tak mówią... Panna była bardzo piękna... Że to tak, samo poszedłszy w świat, nie zwalało się i nie przepadło. Podróżny, słuchając opowiadania, nalał herbatę i podsunął ją Dra- packiemu, który nie wiedząc, czym mu się za grzeczność wywdzięczyć, szukał przedmiotu, jakim by go mógł zabawić. O, ta panna Cecylia mówił dalej nie było to starsze nad 30 szesnaście lat, gdy stąd wyjeżdżało, a moja żona powiada, że takiej sensatki, jak żyje. nie widziała. Co to, mości dobrodzieju dodał, wzdychając, szlachcic mówią, krew mc, a ja mówię; krew szlachecka wszystko!... Kiedy jeszcze była tutaj, w kościele w perkalowej sukience przyjdzie i stanie w kątku, a na królową wygląda. Tak samo i chłopcy, szalaputy, wisusy. a popatrzyć na nich. choć na królewskie pokoje... Gołe to, a wygląda... ustępuj z drogi... Pany! pany! Lecz że też znacznej, jak pan powiadasz, rodzinie, zapewne i skoligaconej, tak przyszło zejść aż do nędzy prawie rzeki gość. Skoligaconej! a pewnie, że skoligaconej ogromnie począł Drapacki, wzdychając i popijając herbatę ale czyż to dziś jeszcze jest solidarność w rodzinach albo w naszym szlachectwie? Brat bratu nie po­ może... pada kto, to go jeszcze nogą kopną... Dawniej się szlachta trzy­ mała. dziś te węzły popękały wniwecz. Szlachta!... nie ma już, mości do­ brodzieju, szlachty! Gość nic nie odpowiadał, i byłoby się może na tym wykrzykniku skończyło, gdyby po herbacie z rumem nabrawszy rezonu, pisarz nie wsu­ ną) się do pokoiku nieproszony, niby dla przywitania Drapackiego, który mu, rad nierad. rękę podał. Siedzący u stołu pilno się zajął herbatą i pie­ czystym. Panowie tu, słyszę, mówią o Horyszkach odezwał się pisarz, zasiadając niezbyt oddalone krzesełko. To mnie się o nich pytać... A któż może lepiej wiedzieć, jak sąd i sądowe osoby, co się tam dzieje? Tam jeszcze na tym pałacu, który jest czystą ruderą, na tym zarosłym ogrodzie, na tych kawałkach gruntu są długi i procesa. Gdyby nie my, sądowi, to już by ich i z tego ostatniego kąta wypędzili... Ale póki żyje starucha nie damy! Człowiek litość mieć powinien... No! jak ona skończy, niedługo tam te paniczyki hasać będą, za to ręczę. Ale to tam już chyba małe dłużki wtrącił Drapacki. Ano tak, parszywe, z pozwoleniem rozśmiał się urzędnik - ale właśnie takie najgorsze, bo to rośnie jak pleśń. Eh, co tam gadać! do­ dał gdyby nie gospodarz tego domu, Szmul, który jest litościwy dla starej pani, bo koło nich majątek zrobił, gdyby nie ksiądz Kulebiaka, nie kano­ nik... chleba by często brakło. Przyjdzie jaki grosz od marszałka bo wia­ domo, że on im posyła to starościna zaraz paniczów oporządził i fanta­ zjom ich dogadza, a sama często chleba nie ma za co kupić i klucznica idzie kredytu prosić, jak jałmużny. 31

Gość, me odzywając się, słuchał. Machczeńko był w ferworze opo­ wiadania, może też ciekawy, spodziewał się w końcu czegoś o podróżnym dowiedzieć; ale właśnie gdy się zabierał ciągnąć dalej, gość otarł usta, wziął kapelusz i chustkę, bardzo uprzejmie skłonił się Drapackiemu, po­ tem urzędnikowi i śpieszniejszym krokiem niż wprzódy wysunął się z re­ stauracji. — To jakaś fanaberia! — mruknął pisarz. — Pan nie wie, kto to taki? — Nie wiem, przejezdny, zza Warszawy... Trzeba posłać na pocztę, zobaczyć podorożną. Drapacki, po porterze i herbacie nic już tego dnia nie mając do czy­ nienia, zasunął się w kąt kanapki i zabierał do drzemki; Machczeńko, biorąc to za delikatną odprawę, począł świstać i nałożywszy czapkę, wy­ niósł się z pokoiku. Podróżny wprost powrócił do zajętego przez siebie mieszkania, w którym służący już. był przygotował pościel i bardzo wykwintne przy­ bory toaletowe. Po namyśle zwrócił się do kamerdynera. - Jerzy — rzekł — jeśli to być może, poproś do mnie gospodarza. Nie mówiąc słowa, służący porzucił, co trzymał w ręku, i wybiegł natychmiast. Pośpiech, z jakim spełniał rozkaz pana, był pewną oznaką, że nieznajomy musiał równie własnemu słudze, jak obcym imponować swą arystokratyczną postawą i obchodzeniem się. Wkrótce potem poważny Szmul, w żupanie już tylko, z ogromną chustką od nosa w ręku, wszedł, witając podróżnego uprzejmie, ale z god­ nością człowieka, który nawykł do świata i ludzi. Przywitał go nieco zakłopotany podróżny... zdawał się szukać słów na rozpoczęcie rozmowy i wahać się z tym, co ma powiedzieć. __ Proszę pana kupca — odezwał się wreszcie prawie z nieśmiało­ ścią — jestem tu przypadkiem, w przejeżdzie. Wypadkiem, zaszedłszy tu do restauracji, posłyszałem od kogoś z miejscowych o familii Horyszków... Ja ich nie znam — dodał z naciskiem - wcale ich nie znam, ale dawniej o tej rodzinie wiele słyszałem. Nie mógłbyś pan mnie objaśnić, którzy to są Ho- ryszkowie? Szmul bystro przenikliwym okiem wpatrzył się chwilę w mówią­ cego, nie odpowiadając zaraz. - Jak to, proszę jaśnie pana, którzy? Ja nie wiem, czy jacy inni 32 gdziekolwiek się znajdują. Mnie się widzi odparł cedząc wyrazy że to są już ostatni Horyszkowie na Litwie. No, ja zresztą nie wiem... szepnął gość. To są Horyszkowie, których był cały klucz zawiechowski. piękne dobra, co na nich teraz czterech panów siedzi, a każdy z nich całą gębą pan. Ruszył ramionami i westchnął. Nie idąc dalej, proszę jaśnie pana, pani starościna, żyjąca jeszcze, jest z domu Osmólska. Syn jej, pan starościc, żonaty był z hrabianką O... Ojciec starosty miał tytuł kasztelana... Cóż mam więcej powiedzieć? Słyszałem tu właśnie, że tak strasznie upadli — rzekł podróżny. To pan dobrze słyszał, upadli strasznie rzekł Żyd z uczuciem. I.ubili pańsko żyć, a rachunku nie było. Starościc wiele ludziom świad­ czył, a oni za to mu się odwdzięczyli, rozrywając jego fortunę. Umarła najprzód żona, widząc ruinę, zmarł potem i on i została jedna staruszka, która po dziś dzień żyje, a raczej dogorywa. Spuścił głowę Szmul i zamilkł. A dzieci starościca? spytał cicho i nieśmiało ciekawy podróżny. Dzieci wychowała starościna równie cicho odpowiedział za­ pytany i urwał. Są przy niej? Żydowi znać te pytania wydały się jakoś podejrzanymi, bo oczy znowu wlepił w podróżnego i nie śpieszył z odpowiedzią. Gdzież mają być? mruknął wreszcie. Po chwili milczenia gość zapytał: Wszystkie? Trudno było uniknąć odpowiedzi, choć Szmul coraz mniej do roz­ mowy zdawał się skłonnym. Panny nie ma rzekł w końcu panna bawi przy familii. 1 krótko tak zbywszy, zamilkł Szmul znowu, zwracając rozmowę na mieszkanie. Nie wiem, czy jaśnie panu tu dosyć będzie wygodnie. Zmiarkował pytający, że dłużej wypytywać byłoby niewłaściwym, i zaręczył, że mu tu będzie bardzo dobrze. Przepraszam waćpana, panie gospodarzu zakończył wreszcie chciałem się dowiedzieć o Horyszkach, bo właśnie w tym domu, gdzie wnuczka starościny przebywała, widywałem ją dawniej... i zdawało mi się, że ona stamtąd podobno do starościny powróciła. RcMirrcci 33

Żyd z natężony słuchał ciekawością. Ona żeby do starościny powróciła! powtórzył... kiedy? Toż. bym ja przecie, co tam bywam co dzień, cóś o tym wiedzieć musiał. Podróżny popatrzył nań długo, nic już nie mówiąc, i pożegnał go obojętnie. Szmul wyszedł, niespokojny czegoś, zdziwiony, podejrzywa- jący... nie mogąc sobie tej indagacji wytłumaczyć, a będąc pewny, że ona przypadkową nie była. Uderzyło go i to, że już późnym mrokiem służący przybyłego gościa wybrał się do miasteczka. Szmul, który właśnie stał na swoim balkonie, powiódł za nim oczyma; widział, że niby przechadzając się aleją lipową, dotarł aż do pałacu, i zdawało mu się nawet, że z Piotruską, stojącą zwycza­ jem swoim we drzwiach, wdał się w dosyć długą rozmowę, po czym, gdy pośpiesznie wrócił do gospody, jakby z raportem, udał się jeszcze do pana. Szmul, nie wiedzieć dlaczego, był niespokojnym; poczciwe przeczu­ cie jakieś oznajmiało mu, że w tym wszystkim cóś być może groźnego dla starościny. Nazajutrz do dnia przyprowadzono konie pocztowe i gość, który miał jechać dalej, tą samą drogą, jaką tu przybył, na powrót się udał. To najmocniej uderzyło Szmula... ale nikomu nie rzeki o swych podejrzeniach ani słowa. ■TL III r r tarościna, jak wiele osób w wieku, wstawała rano. Piotruską zwykle O uprzedzała ją, sama gotując kawę. tak iż gdy po skończonych dosyć długich pacierzach staruszka z sypialni swej obok wchodziła do salki, dru­ gimi drzwiami wtaczała się już klucznica z czarną tacką. Obowiązkiem jej było, choć sama go sobie nałożyła, w czasie tego śniadania stać naprzeciw milczącej pani i rozpowiadać różne nowiny, na jakie jej starczyły zaczerp­ nięte w ogrodzie i na dziedzińcu wiadomości. Zwykle zaczynało się od po­ gody i wróżb, jaki się dzień zwiastował: czy słońce wstało jasno, czy brzask był pochmurny, czy mgła osiadła lub się podniosła do góry, jak się znajdo­ wały kury i koguty, mające najpewniejsze przeczucia zmian atmosferycz­ nych, czy śmieciuchy nie zbliżały się do zabudowań, bo to wróżyło nie­ chybną pluchę itp. Niekiedy dołączała do tego wiadomości kościelne, o kanoniku i księdzu wikarym, o pogrzebach i ślubach w miasteczku, 0 przybyłych sąsiadach, którzy czasem, dłużej mając pozostać dla intere­ sów, składali starościnie swe uszanowanie. Powtarzało się często jedno 1toż samo, czasem nawet tymiż samymi wyrazami, ale też. starościna nie­ wiele się tym zajmowała i rzadko kiedy dała znak, że ją cóś więcej obeszło. Tego dnia ranek był duszny, o czym Piotruską nie zaniedbała zawia­ domić pani; ksiądz wikary do sąsiedniej wsi pojechał do chorego; z rana bardzo Drapacki, wyszedłszy na przechadzkę, nie mając co z nudów robić, rozmawiał dosyć długo z klucznicą i różnych jej sąsiedzkich udzielił plotek. Jedna szczególniej wyrwała się jej niepotrzebnie, że zaręczyny panny Hanny Sławczyńskiej za tydzień dopiero odbyć się miały, gdy wikary wczoraj z największą pewnością utrzymywał, że chłopcy właśnie się na nich zabawić tak długo musieli. Postrzegła się poniewczasie Piotruską. że zbyt długim 35

językiem przyczyniła pani troski, wyplątała się z tego niezgrabnie i zabraw­ szy tackę, w dosyć złym humorze wybiegła do swego mieszkania spędzić gniew na dziewczynę, na którą gderać postanowiła co wlezie. Już, podparłszy się w boki. rozpoczynała od zarzutów lenistwa i spalstwa, gdy podniósłszy na turkot jakiś głowę, postrzegła najtyczankę. czterema konikami w dosyć skromnych, ale ładnych szlejkach zaprzężo­ ną, która właśnie w bramę pałacową zajeżdżała. Na koźle siedział znajomy jej wisus Andruszka. a na bryczce dwaj młodzieńcy. Byli to z przedłużonej wycieczki powracający panowie Julian i Henryk Horyszkowie. Zaledwie ich poznała Piotruska, dała pokój dziewczynie, zapomnia­ wszy o niej. ico najprędzej, biegiem praw ie. pośpieszyła do starościny. Otwo­ rzyła tylko drzwi, wsunęła głowę i zawołała: Panicze przyjechali! Potem spieszniej jeszcze tylnymi drzwiami udała się na dziedziniec. Julian właśnie był zsiadł i dobywał strzelby, a Henryk szukał czegoś w nogach, gdy Piotruska, biorąc się pod boki, stanęła w ganku. Julek ją postrzegł pierwszy i uśmiechnął się do brata. Chłopcy były jak malowane... pięknie wyrośli obaj; rumiane twarzyczki, jeden już z wą­ sikiem, drugi dopiero z porastającym meszkiem... W obu grała młodość, życie, temperament gorący; świeciły się oczy, uśmiechały usta. Starszy był trochę więcej elegant i bardziej z pańska wyglądał, młodszy mniej znać dbał o to. Wyraz obu, choć mu nie zbywało na świetlanym promyku, wię­ cej miał w sobie ochoty i siły do życia, dobroci i dobroduszności niż dow­ cipu. Łacno w nich było poznać trochę wypieszczone dzieci, które do ko­ chania nawykły i dla których miłość była życia warunkiem. Piotrusiu kochanie zawołał Julek z daleka duszo moja! głodni jesteśmy... jak pieski! Okrągłe policzki klucznicy wydęły się i brwi namarszczyły. Chciała być surową, mając do tego prawo, bo obu tych ichmościów wyniańczyła. A dobrze wam tak! a dobrze! zawołała. Czy to się godziło? czy to taka miłość dla babki, żeby tydzień cały szaleć za domem, nie wie­ dzieć gdzie się włóczyć, słowa nie napisać, nie dać nic wiedzieć o sobie? Tu biedna starościna z niepokoju mrze... a oni sobie hasają! Zgorszenie, jak Boga kocham, zgorszenie! Szmul, ksiądz wikary, wszyscy oburzeni... Bóg widzi, całe miasto o tym gada. Otóż. to taka za miłość zapłata!... Pfe! pfe! wstydzilibyście się! Wtem Henryk zbliżył się powoli, ręce pokornie złożywszy. 36 Ale, moja Piotrusiu rzekł nie wieszajże przed czasem, posłuchaj... - Co słuchać? zawołała nie rozbrojona jeszcze klucznica co pan Henryk może powiedzieć? Na to ekskuzy nie ma... to grzech, jak mi Bóg miły, grzech... grzech!... Każda łza starościny spada na wasze sumie­ nie! Młodzi słuchali pokornie, spoglądając po sobie, a Andruszka. który się zbierał konie wyprzęgać, kiwał głową i stał jak wryty, dziwując się ka­ zaniu. Piotruska nie ustawała. Starościna od dwóch dni jak w gorączce: ani jej ukołysać, ani roz­ bawić, ani jeść, ani pić nie chce... Tu wszyscy ręce łamią, a panicze sobie liberbaronują po świecie. Ale dajże nam słowo powiedzieć, moja Piotrusiu wtrącił Ju­ lek, do którego ona słabość miała i który o tym dobrze wiedział posłu­ chaj. a potem będziesz gderała. Hm! ale, posłuchaj! fuknęła klucznica co tu słuchać? Od trzech dni bylibyśmy wrócili, jak babcię kocham odezwał się Julek. Ale cóż my winni, że koło się złamało, potem kasztanek zaku­ tał i tak od godziny do godziny... Henryk i ja chcieliśmy już iść piechota z Hryniszek, moja Piotrusiu... Klucznica, słuchając tego pełnego słodyczy głosu Julka, zupełnie już o gniewie zapomniała. Zdawało się. że spełniwszy obowiązek pogde­ rania. który jej ciężył, powracała z przyjemnością do właściwej sobie roli. Głos nawet zupełnie się zmienił. Idźcież zaraz do babki, bo ona już pewnie tam niespokojna po salce drepcze czekając ano. prędzej!Jeżeli wy też warci, żeby ona was tak kochała! A kiedy my ją jeszcze goręcej kochamy zawołał Julek, spoglą­ dając na brata. Choć młodszy, on jakoś i głos raźniej zabierał, i zdawał się wszyst­ kim kierować. Henryk patrzył mu w oczy. Julek nie wiedział, co zrobić ze strzelbą; postawił ją przy murze, otrzęśli się trochę z pyłu. poszeptali cóś z sobą i minąwszy Piotruską, która w ganku pozostała dla wybadania Andruszki. choć wiedziała, że przed nią zawsze okrutnie kłamał poszli powoli, naradzając się. do drzwi pokoju starościny. 37

Nie myliła się klucznica: staruszka wyprostowana, wstawszy z krzesła, przechadzała się już pode drzwiami, aby chwili nie stracić i wnuków schwy­ cić u progu. Smutna jej twarz zdawała się uśmiechać; usta szeptały jakąś dziękczynną modlitewkę. Gdy Julek się w progu pokazał, bo on szedł przo­ dem i tutaj, staruszka z wyciągniętymi rękami rzuciła się ku niemu. Dzieci moje! dzieei! zawołała przerywanym głosem a pójdź­ cież... niech was uściskam, niepoczciwe, niewdzięczne ehłopcy!... Co tu było strachu o was! Ale babciu począł żywo Julek, który aż przyklęknął, całując jej drżące ręce babciu złota, kochana! my nie winni... jak babcię kocham niech Henryś powie. W drodze mieliśmy przypadki. Staruszka aż krzyknęła. Dlaboga! może któremu z was się co stało?... Moje przeczucia!... Nie, kochana babciu, nam nic, tylko kasztanek zachorował. Koło się złamało dodał Julek. Chcieliśmy napisać, przysłać, ale nigdzie za nic nie dostać posłań­ ca. Na błotach się już kosowica poczyna... ludzi ani weź... Gdzieżeśeie wy byli u Sławczyńskich? Nie zawołał Julek trochę na polowaniu w Hrudkach; po­ tem zaprosił podsędek... potem u podkomorzego... Ale tydzień! cały tydzień! mówiła starościna. Za całą odpowiedź chłopcy ją po rękach całowali — i umilkła, a łzy się jej w oczach zakręciły. A tu jeszcze i od Cecylki żadnego listu od tak dawna zniżając głos, w miarę jak się siły wyczerpały, poczęła staruszka, wlokąca się już do swojego krzesełka. Jakże to może być? wszak to trzy tygodnie rzekł Julek a ona co dziesięć dni regularnie pisywała. Nie wiem, eo się stało... Chłopcy, zasmuceni, spojrzeli po sobie ukradkiem. Już mówiła dalej siadając staruszka wczoraj prosiłam Szmu- la. bośmy sądzili, że list się gdzie zatrząsł na poczcie... Do tej pory nie ma nic. znać, że nic nie znaleźli... Westchnęła. Julek siadł tez na niskim stołeczku, podparł się rękami i patrząc babce w oczy, począł ją szczebiotaniem rozrywać. Henryk stał me opodal od sloliezka i uśmiechał się do staruszki, której twarz jeszeze radością promieniała. Ach, żeby babcia wiedziała, jakie to było polowanie! Dajże ty mi z nim pokój... A zdrówiście byli i nie bolały Henryka zęby? Nie odparł zagadnięty ani mi się dały czuć, choć na wilgoci parę razy się nocowało. 1 możeście nogi pozamaczali? dodała staruszka. Babciu najdroższa odezwał się Julek, pokazując kolana popóty w błoto trzeba było leźć... Taka uciecha! Wtem staruszka cóś sobie nagle przypomniała i ruszyła się, jakby chciała powstać z krzesełka. Henryk się podsunął. Czegoś babci potrzeba zawołał. Mnie nie, ale wyście pewnie śniadania nie jedli. O, eo nie, to nie! rozśmiał się młodszy ale Piotrusia w ta­ kim humorze, że ani przystępu do niej. Zburczała nas od ostatnich wy­ razów. Henrysiu, idźże ją poproś ode mnie, niech wam co da... Z rana na czczo tak długo, to nie ma nie gorszego, z tego choroba być może; najłatwiej febry dostać. Henryk na palcach zręcznie posunął się ku drzwiom, a oczy babki poszły za nim. Miło bo nań spojrzeć było, tak ładnie wyglądał, takie miał ruchy swobodne i wdzięczne. Julek, który nie powstał z niskiego stołeezka, choć był może sympatyczniejszy od niego, nie miał jednak tej piękności i swobody: poruszał się trochę ciężko i niedbale. Okazało się, że wycieczka pana Henryka była zupełnie zbyteczną, bo w sieniach napotkał Piotruską i dziewczynę, już improwizowane nio­ sące śniadanie. Była kawa, chleb, masło, rzodkiewka z ogrodu, kawałek pieczystego zostawionego na intencją paniczów i kilka jaj świeżych... Zaledwie postawiono to na stoliku przed kanapą, gdy zgłodniali rzueili się wesoło dojedzenia, nalewając, chwytając i wywracając, tak że Piotruską, która się zatrzymała, odprawiwszy dziewczynę, zlękła się już o imbryczek większy, zwłaszcza że nie był kamienny, tylko prosty, polewany. Panie Julianie, na miłość Bożą, co pan robisz?... imbryczek... zawołała. Dajże im pokój, Piotrusiu szepnęła starościna niech już tłuką... oni głodni, im pilno. Klucznica rus^Ia ramionami. Wtem Julek poezął się śmiać, przy- 39

biegł do niej, zaczął ją ściskać, dygnął przed nią jak panienka i... Piotruską rozbroił. A cóż z zaręczynami panny Hanny Sławczyńskiej? spytała starościna. Usłyszawszy to imię, Henryk się zarumienił i skrył twarz w filiżan­ kę. Julek na niego spojrzał i uśmiechnął się, Piotruską zerknęła groźnie. Ja nie wiem. proszę babci począł Julek. Miały być w tym tygodniu, ale odłożone podobno. Cóż to się stało? Nie wiem powtórzył Julek. Henryk milczał. Prosili was? odezwała się starościna. Było cóś słychać o tym, że przez kogoś mieli prosić; ale że nam 0 tym tylko z boku mówiono, więc my... My tam nie pojedziemy dodał Henryk po cichu po co? Na chwilkę zamilkli wszyscy. To dobry człek, ten stary Sławczyński przerwała starości­ na tylko mu się czasem nie wiedzieć co przywiduje. Może i lepiej, żebyś­ cie tam nie pojechali, kiedy tak był niegrzeczny, że Henrysiowi, i to jeszcze przez trzecią osobę, kazał powiedzieć, żeby tak często nie bywał. A ja rę­ czę, że panna Hanna mu ani postała w głowie. Gdy to mówiła starościna, Julek drwiącą przybrał minkę. Piotruską, niby od niechcenia, powiodła palcem po nosie, patrząc na Henryka, a obwi­ niony zmilczał. Prawda, Henrysiu? spytała babka. Chłopak był jak wiśnia czerwony. Moja babciu droga rzekł panna taka bogata, a my chude pachołki, choć pana starosty wnuki... A prawnuki kasztelana dorzuciła babka. Gdzie się nam porywać na tak wysokie progi? I westchnął biedny; twarz mu się zasępiła. Nie wiem, co od pana Henryka lepszego ten Mazurowicz. który się ma z nią żenić wtrąciła się do rozmowy Piotruską. Ojciec był dzierżawcą, a dziadek ekonomował, a dalej, toby się tam znaleźli i szewcy. 1mieszczanie, i... no, ta i dość! Panna też widziałam ją w kościele kilka razy nic osobliwego. Henryk spojrzał na Piotruską i głową pokręcił. 40 Szczerze mówię— dodała klucznica. —Prawda, że hoża, świeża, wzrost piękny, ale to młode, a czegoś kwaśne. No!... Nie dokończyła Piotruską... Wszyscy milczeli, a że mówić lubiła, poczęła znów po chwili; Ja to tam nie wiem nic, ale u Sławczyńskich służy Rózia, ta. co była u strapczego, co tu bywała i mało nie co dzień do mnie przychodziła, bo my z nią bardzo byłyśmy blisko... Otóż, jeżeli nie bałamuci, to powiada, że to się może jeszcze rozchwieje... Ojciec sobie życzy, ale matka niekoniecz­ nie. No, a panna? — spytał figlarnie Julek. Piotruską rozsrożyła się. Co to do panny należy? rzekła surowo. Albo to dzieci mają sobie same wybierać? Obaj chłopcy parsknęli śmiechem stłumionym, a Piotruską. zgorszo­ na, poczęła bronić swoich zasad. Śmiejcie się, panowie, o! tak! tak! Teraźniejsze parmezony nie chcą o tym słyszeć, a dawniej tak bywało, że rodzice kazali, a dzieci słucha­ ły, i było z tym lepiej. Tak mi Boże dopomóż. Chłopcy patrzyli jeden na drugiego. Naprędce pochwycone śniadanie było już sprzątnięte sumiennie; wstali i poszli dziękować babce, która ich w głowy pocałowała. Podziękujcie Piotrusi rzekła gdyby nie ona, nie mielibyście co jeść. Ona prawdziwie dokazuje cudów i karmi nas do syta, jak rzeszę na puszczy, obłamkami... Chłopcy obcesowo pobiegli dziękować Piotruskiej, ale ta się wyniosła z pokoju. Teraz idźcie sobie odpocząć rzekła staruszka. — Pewnieście i nie dospali, to się połóżcie. Ja was do obiadu obudzić każę... Julek aż zmizerniał, doprawdy rzekła, przypatrując mu się. A jeżeli u was chłodno w tych murach, to na kominku każcie przynajmniej przepalić. Ucałowawszy jeszcze raz ręce staruszki, obaj młodzieńcy, z weso­ łością wyrostków, wybiegli z salki i na wyprzódki. dosyć hałaśliwie, poczę­ li się drapać na schody, bo mieszkanie mieli na pierwszym piętrze. Staro­ ścina wybrała dla nich, co było najlepszego w tej ruinie. Dostała się im salka niewielka, dosyć jeszcze pokaźna, po której obu bokach były dwa gabineciki, służące im za sypialnie. Nie grzeszyła jednak młodzież porząd­ kiem w swoim gospodarstwie. Salka, z potłuczonym lustrem i poobijany­ 41

mi ścianami, pełna była różnych gratów. Tu wisiały strzelby, obroże, rogi. torby, w worku stał owies, na drugiej ścianie widać było odzież starą, ubra­ nie woźnicy... a w kominie na pół zamurowanym rzędem myśliwskie buty się prezentowały. Na lewo był pokoik Henryka, w którym gdyby nie Julek, może by dosyć nawet było porządnie. Starszy lubił ładne rzeczy, choć ich miał mało. Kilka książek widać było na stoliku i parę obrazów ocalonych ze strychu, do których sobie dobrał ramy. Sprzęty też pościągał dosyć jakoś pokaźne. U Julka za to, w zupełnie podobnym pokoju, wszystko było porozrzueane; odzież, myśliwskie przybory walały się po kątach. Podłoga od wieków była nie zamiatana, łóżko od tygodnia nie posłane stało, bo Julek klucz z sobą zabierał. Tylko w tym nieładzie było mu dobrze, a porządku nigdy u siebie robić nie pozwalał, o co się nieraz z Piotruską kłócili. Za paniczami wszedł Andruszka, niosąc koce i dywanik z bryczki, które rzucił w kącie sali. Julka jeszcze tu zastał. A to, proszę panicza rzekł Piotruską mnie za paniczów zbuzowała, czemu ja ich gwałtem do domu nie przywiózł... Jak wsiadła na mnie, to było co słuchać, a potem jak wzięła na spytki... tom musiał nałgać... Roześmiał się figlarz, cóś poszeptał Julkow'i na ucho i wychodził, gdy w progu pokazał się Szmul. Rzadki to był gość u paniczów, choć bardzo pospolity na dole. Lubił on ich, ale że mu się o pożyczki uprzykrzali, a do marnotrawstwa pomagać im nie chciał, stronił, jak mógł, od obu. Może rok upłynął od czasu, gdy go na górze widziano. Julek się zdziwił i wstrzymał, stary mu z dala głową kiwnął i powolnym krokiem skierował się ku pokojowi Hen­ ryka. Ponieważ obaj byli mu dłużni, a starszy podobno więcej, Julek wcale nie myślał narzucać mu się z rozmową i wszedł do swojego pokoju. Henryk miał właśnie się rozbierać, gdy w progu ujrzał gościa, który na nim przykre uczynił wrażenie. Pierwszą jego myślą był dawny dług: zarumienił się mocno. Jak się ma pan Szmul?— rzekł przepraszam najmocniej; pewnie chcesz mi należność przypomnieć. Mój panie Szmul, jak tylko siwkę sprzedam, słowo daję... oddam... ale żeby babka o niczym nie wie­ działa... Szmul spojrzał milczący, chwilę kazał czekać na odpowiedź, a potem odrzekł spokojnie: 42 Ja o długu nie mówię nic. Ale ja sam się niepokoję... Nie dokuczam przecie odezwał się stary. Ja tu z innym przy­ szedłem interesem. To mówiąc, sięgnął za żupan; w ręku zaszeleściał mu papier. Zbliżył się do niespokojnego trochę Henryka. Cóż to jest? podchwycił Henryk. Żyd począł, swym zwyczajem z flegmą i powoli cedząc wyrazy: Wczoraj pani starościna wysłała mnie na pocztę dowiedzieć się o list od panny Cecylii. Do pani starościny tam żadnego nie znalazłem, ale do mnie był. Od kogo? Od panny Cecylii. Henryk z widoczną obawą przyskoczył do Szmula. Czy się jej co nie stało? - zawołał niespokojny. Może Bóg da, że nic rzekł Żyd ale dziwna rzecz, że do mnie kilka słów napisała, prosząc, abym panu Henrykowi do rąk list jej oddał, tak żeby od razu starościna o tym nie wiedziała. To mówiąc, Szmul z koperty wydobył list. który chciwie pochwycił Henryk, a sam, skłoniwszy się, zabrał się zaraz do wyjścia, aby do czytania nie być przeszkodą. Zaledwie się drzwi za nim zamknęły, gdy Henryk pobiegł do okna i czytał, co następuje: d. 5 maja 18... Warszawa Mój drogi Henryku. Tym razem osobno do eiebie piszę, bo nie chcę babci przestra­ szać... Proszę cię. abyś ją przygotował. . wracam do was. Tak. mój Hcnryczku, po sześciu lalach pielgrzymki, która mnie nauczyła wiele, wra­ cam do was znękana, wymęczona, bo potrzebuję trochę wypoczynku. Nie myśl, ażebym się wyrzekała tego. com raz postanowiła, że sama sobie wystarczę, że zapracuję na siebie. Nie odstąpię od tego. chwilowo jednak potrzebuję skryć się gdzieś w kątek, aby sił nabrać nowych. Nie będę wam ciężarem, owszem, pomocą być mogę. Trochę zebrałam sobie i z wami a z. bab­ cią drogą się podzielę; będzie nam razem weselej, ja przy was odżyję. Między obcymi tęskno mi jakoś było... trzeba u was w powietrzu Zawiechowa sił nowych zaczerpnąć. Babcia nic nie wie. Już bym tam u was była. gdybym się jej nie lękała przestraszyć. W ostatnim liście pisałam do niej tak, jakbym jeszcze długo, długo w tym domu, w którym byłam, pozostać miała. Tym­ czasem niespodzianie zmieniły się okoliczności... wyjazd mój stał się koniecznością, obowiąz­ kiem. 43

Babcia może się tego tak nagłego w istocie postanowienia przelęknąć: trzeba, aże­ byście jy przygotowali. List do babuni przyłączony niech Henryk odda. a od siebie powie, iż mu pisałam, że nie bardzo jestem z mojego miejsca zadowolony. Trzeba ją oswoić z ty myślą mego powrotu. Ty. Henryku, powiedz, że będziesz sam pisał do mnie. namawiając mnie do wytchnienia w Zawiechowie. Niech to wyjdzie od was. nie ode mnie... Rozumiesz, mój Hen- ryczku? Chciałabym babce i chwilki niepokoju, domysłów, troski oszczędzić. Serce mi już bije, gdy myślę, że was zobaczę. Sześć łat... jakże wy musieliście powy- rastać! A babcia? strach mi pomyśleć o niej! Ta samotność, te niepokoje o was, o mnie... Czy ja was poznam, czy wy mnie poznacie? Rozstaliśmy się dziećmi prawie... jam wyleciała jak ptaszek, a wracam spoważniała i chociaż nie rozczarowana, ale z oczyma, które doświadcze­ nie otwarło. Czuję, że się wam przydam... przecieżem starsza od was i musiałam się kręcić po święcie, gdy wy siedzieliście spokojnie w waszym kylku. Mój Henryku, rozmów się z ty naszy poczciwy nieoszacowany Piotrusky i wybierzcie mt jaky izdebkę, ale niedaleko obok babki. Kolo sypialni jest pokój mój dawniejszy, jeśli go nikt nie zajyt. Każcie trochę pyl pościcrać, resztę ja sama zrobię, gdy przyjadę. Mnie wszędzie będzie dobrze, byle z wami. Tak mi potrzeba waszych serc i kochania waszego, że dałabym za nie wszystkie skarby świata. Między obcymi, obojętna wszystkim, zgłodniałam za rodziny... O, gdybyście wy wiedzieli, jak to smutno w największych dostatkach rozbijać się ciygle o lody i zamiast serc znajdować marmurowe piersi, cudnie piękne, lecz zamarłe na wieki! Ale dość, mój Henryku! Napisz mi zaraz, kiedy przyjechać mogę. Mam tu towarzyszkę, z który razem podróż, odbędę. Jestem gotowa i czekam waszego skinienia. Tylko proszę, zaklinam, babcię mi przygotujcie. W tym wieku i mile nawet wzruszenie może być szkodliwym. Julka uściśnij ode mnie i do zobaczenia w Zawiechowie... Twoja przywiązana siostra Cecylia Henryk czytał jeszcze list z gorączkowym wzruszeniem, gdy Julek, na wpół rozebrany, wbiegł do pokoju wołając: Czego Szmul przychodził? Za całą odpowiedź Henryk pokazał mu list siostry. Czytali go zno­ wu razem i Julek z radości począł w ręce klaskać. Byłby nawet zbiegł za­ raz i wypaplał nieostrożnie wszystko, gdyby go Henryk nie powstrzymał. Najprzód trzeba z Piotruską pogadać - rzekł ale na dole nie można. Poszlemy Andruszkę, żeby ją tu poprosił. Otworzył okno i zwabił chłopca, który się kręcił około stajni. W kwadrans ciężkie kroki sunącej się klucznicy słychać było na schodach: otwarły się drzwi i Piotruską. kiwając głową na widok salki zarzuconej gratami, stanęła, nie wiedząc, czy w lewo się udać, czy w prawo. Julek przez drzwi zwabił ją do Henryka i na wstępie, zmęczonej schodami, podał krzesełko. Piotruską przyjęła i siedziała, ocierając twarz; potem sparła obie ręce na kolanach i przybrawszy wyraz surowy, odezwała się do Julka: 44 Jak sobie chce ale jeżeli wyście mnie tu zwabili na wydurzenie ze mnie grosza, to klnę się na wszystko, co święte... na N. Pannę Zbierow- ską... nie wydusicie ze mnie nic. Nie ma ta i tyle! Julek śmiać się serdecznie począł. Piotrusiu, duszo mej duszy! łapiesz ryby przed niewodem... Prawda, że Henryś ma cztery złote, a ja dwa całego majątku, bo u podko­ morzego ow'sa koniom nie dali we dworze i trzeba go było sobie kupić: ale nam do głowy nie przyszło jeszcze prosić cię o kredyt. Przyjdzie to. ale poczekawszy. Będziecie widzieli kurka na kościele mruknęła klucznica. Henryk do niej przystąpił. Piotrusiu rzekł tu nie o to idzie. Jest interes ważny, a bez ciebie nic... I list w ręku pokazał. Klucznica zbladła i załamała ręce. Jezu, najsłodszy Zbawicielu! byle nie co złego! Ratujcie, wszyscy święci Pańscy! Cicho, cicho... nie ma złego nic... Cecylka przyjeżdża na jakiś czas odpocząć do Zawiechowa... Trzeba ostrożnie babcię przygotować... Piotrusi rączki całuje i prosi, żeby dla niej trochę pokój jej dawny oporzą­ dzić. Cała drżąca, wstawszy z krzesła, z rękami podniesionymi do góry, jakiś czas w milczeniu stała klucznica; łzy jej biegły z oczów... mówić nie mogła. Cecylka! Cecylka! odezwała się łkając jeszcze ją moje oczy zobaczą. Takim się niedaremnie modliła... Zaczęły się tedy narady, najprzód, jak przygotować starościnę. List do niej wzięła Piotruską. Z pokojem szepnęła to trochę będzie trudno, bo to zamknię­ ty stał tyle czasu; niejedno się tam rzuciło w kąt pod klucz... Nie wiadomo, przyznam się, jak wygląda, bo i okiennice z dawna pozamykane. Ano jakoś to będzie. Z pół godziny trwała dysputa, a że w kuchni obiad się gotował, któ­ ry oka Piotruskiej wymagał, przypomniawszy go sobie, zerwała się jak oparzona. Aj! aj! zawołała, biorąc się za głowę ja tu, a tam to głupie dziewczysko ani odszumuje, ani odstawi, a jak zbieży rosół, gotowa dolać 45 i

wody, bo i to bywało... Naleśniki też niegotowe... Chcecie może wiedzieć, co na obiad? Ho, popsuliście sobie gęby po pańskich stołach, a u nas tu splendoru nic ma, daj Boże chleb. Cóż będzie? — spytał Julek. [Dla ciebie, pieszczoszku, jest wiązka szparagów... To dla babci. Babka ich nie je. przez umartwienie... I jegomości drugi raz nie dam, bo teraz za taką wiązkę w mieście złotówkę albo i czterdziestówkę wziąć można, a u nas grosz drogi. To było sprzedać zawołał Julek. Piotruska machnęła ręką i wyszła. Poczęło się tedy, wedle programu, przygotowywanie starościny. Podjął się go Henryk, a pomagała mu klucznica, przy całej swej prostocie znajdująca w sercu najtrafniejsze wskazówki postępowania. Na pierwsze słowo Henryka o zwabieniu Cecylii do Zawiechowa, jak on mówił, na wa­ kacje, starościna mu się na szyję rzuciła. Pójdź, Henrysiu. niech cię uściskam zawołała. Tyś myśl nioję, pragnienie odgadł. Chciałam Cecylkę widzieć choć raz. choć na chwilę przed śmiercią... Jam stara, dni moje policzone... Nie śmiałam jednak tego od niej wymagać. Jej tam dobrze, dostatnio, ona do wygód przywykła, a tu smutek i ubóstwo. Po cóż ją ściągać, aby cierpiała z nami? Ja przed nią, jak mogłam, taiłam położenie nasze. Ale... jeżeli ty. Henryczku, sądzisz, jeśli to bierzesz na swoje sumienie... to uproś ją na krótko... Ja tak. jak nie znam Cecylki... ja... Staruszka oczy sobie chustką zakryła i zaczęła płakać. Henryk zarę­ czył. że Cecylią sprowadzi. Przez cały obiad o niczym innym nie mówiono. Starościna popłakiwała, ale dziwnie była wesołą. Zaledwie wstali od stołu, dwaj bracia oznajmili, że pójdą zawczasu mieszkanie przygotować dla siostry. Staruszka przez ten czas siadła się modlić. Przy wielkich serca przymiotach, poczciwa Piotruska miała wadę jedną: nie lubiła zbyt systematycznego porządku. Zawsze niezmiernie za­ jęta, śpiesząca się. nie dbała ani o zbytnią czystość, ani o ład w tym, co ją otaczało. Gdy więc przyszło po obiedzie zajrzeć do pokoju przeznaczonego dla panny Cecylii, który ona sama bez świadków rada była wprzód trochę uporządkować, nimby go oko profanów ujrzało zafrasowała się nieco. Miała nawet ochotę nie wpuścić chłopców; ale Julek nalegał, a temu nie umiała nic odmówić... Poczęto tedy szukać klucza, bo i ten się gdzieś był 46 zarzucił. Próbowano aż trzech; czwarty dopiero zardzewiały zamek otwo­ rzył... Wilgotne i chłodne powietrze wionęło z wnętrza... myszy spłoszone zaszeleściały po kątach. Piotruska kazała chłopcom czekać w progu, a sama poszła okiennicę otworzyć. Ona tylko jedna mogła tego dopełnić bez świa­ tła, gdyż przejście zarzucone było gratami. Z trudnością odryglowała ją, a gdy blask dnia padł na pokój przez szyby przyćmione, oczom paniczów przedstawił się widok osłupiający. Pokój w środku przepełniony był wszystkim, co gdzie w domu kiedy okazało się niepotrzebnym, a wartym jednak przechowania. Połamane ramy, zgruchotane krzesła, poruinowane kanapki, kawałki marmuru z potłuczonych stołów, najrozmaitsze pudełka, gospodarskie rupiecie, stare firanki... czegóż tarn nie było?... W kącie stało łóżko dawne panny Cecylii, z pawilonem spłowiałym, podgarniętym do góry. Henryk pobiegł okna otworzyć, bo powietrze było nie do zniesienia. Julek ręce załamał. Ale nie ma bo nic tak strasznego, tylko się wam tak wydaje zawołała, rozglądając się, Piotruska. Jak mi Bóg miły! Dziewczyna wyniesie precz te rupiecie, a zobaczycie, że jak go oczyszczę, pokój bę­ dzie... karaj Boże do wieku! Wszystko jest, co potrzeba i co dawniej pan­ nie Cecylii służyło, tylko że się rupieci naniosło. Małe rzeczy! jakoś to będzie! Chłopcy dla zabawki rzucili się obaj uprzątać śmiejąc się i swywoląc. Dziewczyna i zawołany Andruszka przenosili do ciemnej komórki, wska­ zanej przez Piotruską, to gradobicie jak ona nazywała. Wyrzucić trudno było, choć na pozór żadnej nie miało wartości, bo choćby się tylko zimą furę opału oszczędziło, paląc te szczątki, to i tak by się przydały. W istocie, po wyniesieniu rzeczy niepotrzebnych, przyszłe mieszkanie panny Cecylii przybrało inną fizjognomią. Pozostało w nim stare łóżko z pawilonem, którego materace z myszych nadużyć podjęła się oczyścić sama Piotruska. Znalazła się także stara komódka rozbita, płytą białego marmuru okryta; dalej kanapka, stół przed nią, nawet jakieś biurko, któ­ re się nie zamykało i całkiem otworzyć nie dało. Ściany w drewnianych okładzinach okrywało obicie dawne, mało co podarte, i cudem u sufitu ocalał pająk szklany, nie bardzo popsuty, z poprzywieszanymi gdzie­ niegdzie szkiełkami, których część leżała na ziemi. Piec, w kształcie ko­ lumny, z wazonem na wierzchu, tylko drzwiczek potrzebował, jak zapew­ niała klucznica. [Drzwi stąd wiodły wprost do sypialni starościny; wprawdzie były 47

one od dawna zamknięte, ale związek dwóch mieszkań mógł być przy­ wrócony. Z okien widać było cienisty ogród, stary, zarosły, zaniedbany, zdziczały, lecz pełen drzew i zieleni. ' Piot ruska się zakręciła, rozmyślając, co by tu dodać jeszcze, i znalazła, że pannie Cecylii będzie jak w raju. Na podłogę trochę popsutą któż by zwracał uwagę? Przypomniano sobie jakąś starą toaletę z resztką zwier­ ciadła, którą miano postawić w kątku. Henryś i Julek wyszli, radzi, że się jakoś wszystko tak wyśmienicie składało. Młodszy, zmęczony, dal się namówić i spać się położył, a Henryk, ze stajni wziąwszy konia, popędził gdzieś w pole i nie było go do późnej nocy. Wrócił czegoś zasępiony. Jul­ kowi. gdy o zachodzie słońca się obudził, kazała Piotruska, aby babkę koniecznie wyprowadzi! do ogrodu. Nie bardzo chętnie dala się na to na­ mówić starościna, lecz Julek tak nagli! i przymilal się, iż mu wreszcie uległa. Ogród ten, bardzo rozległy, był niegdyś jednym z najpiękniejszych w okolicy; dziś stal się tak straszną jak pałac ruiną. Środkową ulicę lipową w wielu miejscach powyszczerbiały burze; szpalery boczne straciły swe kształty i w środku porosły krzakami i chwastem. Ścieżki wydeptane za­ stępowały ulice. W lewo dawne szklarnie, spalone i obalone, były już tylko gruzu kupą. Sad owocowy zdziczał i wysechł... Smutno tu było i pusto; ale w drzewach świergotały ptaszki i świeża zieloność ubierała stare olbrzy­ mie lipy, graby i klony. Gdzieniegdzie z zapuszczonego klombu śród trawy dobywały się irysy uparte, zdrobniałe narcyzy i kwiaty pielęgnowane nie­ gdyś i pieszczone, a dziś zapomniane. Dawne ogrodzenie, poniszczone a połatane lada jako, przepuszczało tu z miasteczka nadchodzących chłopców, którzy łamali, psuli i niszczyli, co napadli. Niepodobna się im było obronić. Mimo tego opuszczenia, ogród ze swą ciszą uroczystą byt piękny prawie, a malarz znalazłby w nim niejeden motyw do krajobrazu. Starusz­ ka, oparta na ramieniu Julka, przeszła z nim główną ulicę zamyślona... Tyle tu znajdowała przypomnień!... W końcu, na pół przegniła, stała drew­ niana ławka, przed którą sterczał pień, który niegdyś stół podtrzymywał. Starościna tu na chwilę usiadła. W prawo widać było obaloną altanę chińs­ ką, w lewo zarosłą tatarakami, okrytą zieloną pleśnią sadzawkę, w dali część miasteczka. Przez poschłe w jednym miejscu drzew gałęzie dostrzec było można pięknych zabudowań dworu i folwarku Zawiechowa, dziś przezwanego Henrykowem, własności pana generała, który tu nigdy nie mieszkał. Gdzie okiem było sięgnąć, wszystko należało niegdyś do tego 48 pałacu i do Horyszków; na ich ruinie powyrastały fortuny, folwarki, fa­ bryki... oni jedni zginęli!... Starościna sięgała myślą w przeszłość i nie widziała winy; czuła w tym jakąś mściwą rękę losu, z którą walczyć nie było podobna. Powta­ rzała w duszy, łzy wstrzymując: „Tak Bóg dał". Na Julku nie czyniło to najmniejszego wrażenia; dla niego młodość jeszcze zastępowała stracone skarby, a życie mu się śmiało. Miał wszystko do zdobycia i ani wątpił, że los mu nastręczy odzyskanie strat... że było to przemijającą fantazją przeznaczenia, które, wypróbowawszy ich, dawny blask rodzinie przy­ wróci. Staruszka milczała, a gdy z pomocą wnuka z ławki się podniosła, wyciągnęła rękę i wskazując żywo w dal, na cztery strony, odezwała się głosem drżącym: Wszystko to Horyszków było! wszystko... wszystko! I spuściwszy głowę, milcząca, pociągnęła ze sobą Juliana ku dworo­ wi. W miasteczku dzwoniono na Anioł Pański i z dala na miejskim bruku słychać było toczące się wozy. Wieczorny wiatr nagle przebiegł między ga- łęźmi, jakby tajemne jakieś niosąc poselstwo ze stron dalekich. Z kolei poruszały się po jego drodze majestatyczne lipy i zaszeleściwszy chwilkę, wróciły do poprzedniego spoczynku. W końcu alei czekała już z założonymi rękami Piotruska, w obawie o swą staruszkę, a zobaczywszy ją na ręku Julka spartą, pośpieszyła naprze­ ciw bawić panią rozmową. Ale starościna, w głębokiej zadumie, zdawała się nic nie słyszeć i dając się wieść bezwładnie, zatoczyła się tak znowu na swoje miejsce w fotelu, w którym jej było najlepiej. Klucznica, wpatrując się w jej twarz, znalazła, że przechadzka nie posłużyła staruszce, bo z niej nowy smutek wyniosła... Resii rrcciu rt