Dwa tysiące (
kilometrów
żeglugi Leną,
kopalnia diamentów,
myśliwi i geologowie,
pożar tajgi,
białe noce
w tundrze,
ferma
za kołem polarnym,
Iowy na sobola,
wizyta
u „Belgijskiego Króla’
marzloć,
zielona Angara,
tajemniczy Bajkał
— to treść
wielkiej
syberyjskiej przygody
autora
W serii „Świat się zmienia” uka
zały się książki
Kazimierz Dziewanowski
M AH O M ET I PUŁ K O W N ICY
(2 wydania)
Artur Hajnicz
WYSPA AFRODYTY
January Grzędziński
ALGIERIA Z DALEKA I Z BLISKA
Witold Zalewski
W ID O K ŻÓŁTEJ RZEKI
Alain Gkeerbrant
K O N G O CZARNE I BIAŁE
Kazimierz Dziewanowski
Aleksander Minkowski
5000 KM PRZYSZŁOŚCI
Jean-Paul Sartre
H U R A G A N N AD CUKREM
Jerzy Zieleński
SZEŚCIU MĘDRCÓW
Z BOGATEGO SZCZĘŚCIA
Frantz Fanon
ALGIERIA ZRZUCA ZASŁONĘ
WIESŁAW NOWAKOWSKI
I S K R Y W A R S Z A W A • 1 9 6 4
Obwolutę projektowa!
JAN U SZ GRAB1ANSKI
Zdjęcia
JA N A KOS1DOWSKIEGO i D ANUTY RAGO
PRIN T ED IN POLAND
Państwowe Wydawnictwo „Isk ry ” , Warszawa 1964 r.
Nakład 20 000 + 280 egz. Ark. wyd. 12, ark. druk. 13,25
' - , a
Podróżni wysiadają z pociągu na stacji kolejowej
Lena. Samoloty lądują na lotnisku Ust’Kut. Statki
przybijają do portu Osietrowo. Trzy dworce — lotniczy,
rzeczny i kolejowy — leżą blisko siebie. Wszystkie
trzy znajdują się w tej samej miejscowości oznaczonej
na mapach maleńkim kółkiem i nazwą Ust’Kut. Bar
dziej zgodne z rzeczywistością byłoby, gdyby osadę tę
istniejącą już dwa i pół wieku — o czym każdego przy
jeżdżającego szybko informują mieszkańcy — oznacza
ło się prostokącikiem. Ciągnie się ona bowiem dwa
dzieścia pięć kilometrów po obu brzegach Leny. Rzeka
w tym miejscu, choć szersza od Wisły pod Warszawą,
z trudem przeciska się między porosłymi tajgą górami.
Na obu brzegach przełomu niewiele jest miejsc płas
kich, nadających się do zbudowania drewnianego domu
i założenia ogródka, w którym za parkanem pracowicie
wyciętym w laubzegowe wzory zielenią się każdego
lata kartofle i kwitną słoneczniki. Największą płaszczy
znę przeznaczono na lotnisko. Ale i tak jest ono maleń
kie. Lądować na nim mogą tylko helikoptery lub dwu
płaty AN-2, zwane przez Sybiraków pieszczotliwie
„Antoszą”.
„Antosza” przypomina z urody „kukurużnika”, ter-
kotliwego bohatera drugiej wojny światowej, lecz jest
1. Spotkanie z Leną
7
od niego większy, zabiera nawet dwunastu pasażerów.
Ląduje wszędzie. Startuje po kilkudziesięciu metrach
rozbiegu. Między wysokimi górami kręci się jak war
szawiak przy wyjściu z zatłoczonego tramwaju. O za
letach „Antoszy” słyszeliśmy i przekonaliśmy się póź
niej jeszcze wiele razy. Pierwszy raz nauczyliśmy się
go szanować, lecąc nim nad górami, z Irkucka do
UstTCut, w dzień mało pogodny. Nie pomnę, ile mu
sieliśmy minąć frontów burzowych, tak meteorologowie
nazywają miejsca, gdzie chmury kłębią się jak para nad
balią praczki, a kilkanaście wiatrów na raz przypomina
człowiekowi, że określenie „róża wiatrów” dla ośmiu
kierunków świata, jest tylko metaforą, wcale nie do
tyczącą wiatrów. Mało myślałem o różach, kiedy fronty
ciskały nami po przełęczach. Przełęczy było wiele. Pra
wie wszystkie są bezimienne. Dla człowieka obytego
z Tatrami, gdzie każdy żleb ma swoją nazwę, wydaje
się to dziwne. Lecz kiedy człowiek przypomni sobie, że
na Syberii jeszcze czterdzieści lat temu odkrywano
góry nie mniejsze od Karpat, zapomina o swoich ta
trzańskich mądrościach.
Od Kaczugi — miejscowości, składającej się z kil
kuset drewnianych domów, krytych drewnianymi da
chami lecieliśmy nad Leną, która wije się między
górami. Jeden z pilotów — AN-2 pilotuje dwóch lu
dzi — któremu międzynarodowy dyspozytor lotniska
w Irkucku przedstawił nas jako cudzoziemców, czuł się
w obowiązku pokazywać nam najpiękniejsze skały. Jego
kolega tymczasem, dla ułatwienia nam obserwacji wy
czyniał nadprogramowe wiraże. Nasi towarzysze po
dróży lecieliśmy zwykłym „rozkładowym” rejsem —
nie wszyscy mieli dobrze rozwinięty zmysł równowagi.
Męczyli się i korzystali z papierowych toreb. Patrząc
więc na piękne skały wymyte przez rzekę nie zawsze
odczuwaliśmy tylko urodę krajobrazu. Co gorsze przy
8
pomniałem sobie, że zanim wystartowaliśmy, znajomi
ostrzegali: _
_ Kiedy przypadkiem pilot zapyta ciebie o zawód,
lepiej nie przyznawaj się, że jesteś dziennikarzem, mów,
że prowadzisz badania historyczne...
—■Dlaczego?
_ Możesz spotkać lotnika, który właśnie dziennika
rzom lubi robić dowcipy.
Moskiewskim reporterom lecącym z Irkucka do osad,
gdzie lotniska są niewielkie, zdarzyło się jakoby parę
razy, że gdzieś pośrodku drogi pilot oznajmiał.
_ Towarzysze pasażerowie, trafia się nam, niestety,
przymusowe lądowanie. Defekt motoru...
Niedługo potem samolot siadał na polanie. Dookoła
tajga, tylko tajga. W tych stronach ludzie osiedlają się
nad większymi rzekami, między nimi mało kto mieszka.
Po wylądowaniu pilot długo majstrował przy silniku,
a potem mimochodem oświadczył, że radiostacja też
nie działa.
_ Przyjdzie nam tu zanocować. Ratunkowego heli
koptera nie zdążą dziś wysłać.
Na to hasło pasażerowie szli w tajgę zbierać susz.
O zmroku zapalali sterty chrustu. Przez noc gorliwie
podsycali ogień, który — jak zapewniał lotnik — naj
skuteczniej odgoni krążące w pobliżu stada niedźwie
dzi. Po wschodzie słońca pilot ponownie zaglądał do
motoru i z godzinę majstrował. Wreszcie śmigło zaczy
nało się kręcić jak na pokazie.
W porze śniadania samolot wznosił się w powietrze.
Bez żadnych komplikacji lądowano tam, gdzie należy.
A kiedy po paru tygodniach ukazywał się w czasopiś
mie opis przymusowego lądowania, nocy w bezludnej
tajdze, gdzie stale słychać stąpania brodzących po krza
kach i zeschłym igliwiu niedźwiedzi, pilot figlarz tylko
zacierał ręce:
9
Ja wiem, czego dziennikarze potrzebują, czeao
szukają na Syberii...
Nasi piloci nie zainscenizowali żadnej przygody Pun
ktualnie, jak przewiduje rozkład lotów, wylądowaliśmy
w Ust Kut. I wcale nie uważałem, że lot trwał zbvt
krótko.
Z samolotu przesiedliśmy się na motorówkę przycu
mowaną na skraju lotniska nie większego niż boisko
do piłki nożnej. Pięcioosobowe motorówki spełniają tu
rolę taksówek, większe — autobusów. Popłynęliśmy
mniejszą, przysłaną przez kapitana portu rzecznego
Osietrowo.
Osietrowo jest bodaj największym, a w każdym ra
zie jednym z największych portów śródlądowych Zwią
zku Radzieckiego. Tu kończy się północna odnoga trans
syberyjskiej linii kolejowej; tu przywozi się z zachod
nich okręgów przemysłowych maszyny i urządzenia
dla zagłębi ,uź rozbudowanych lub dopiero powstają
cych we Wschodniej Syberii. A jest to kraina niewiele
mniejsza od połowy Europy, obejmuje około czterech
mihonow kilometrów kwadratowych. Prawie całe zao
patrzenie dla tych obszarów przechodzi właśnie przez
Osietrowo.
Wiele kilometrów wzdłuż Leny - rzeki Leny, jak
się tu mówi, żeby nie mylić ze zdrobnieniem imienia
1 elena - - ciągną się w Osietrowie nabrzeża uzbrojone
w bocznice kolejowe, dźwigi i składy. Nowe buduje się
) projektuje z wielkim rozmachem i troską o ekonomi
kę. Przykładem może być skończony niedawno dworzec
rzeczny. Jest to obszerny, piętrowy budynek z cegły
i betonu. Posiada on kilka poczekalni, hotel i restau
rację W miesiącach zimowych, kiedy żegluga ustaje,
poczekalnie zamieniają się w sale kinowe. W najwię
kszej jest ekran panoramiczny. W ten sposób budynek
wykorzystywany jest przez okrągły rok, a kilkanaście
10
tysięcy mieszkańców UsfKut ma dodatkową salę ki
nową na mroźne i bardzo długie wieczory.
Opisując nowy dworzec rzeczny podkreśliłem, ze wy
budowany jest z cegły. Uczyniłem to nieprzypadkowo.
W Ust’Kut bowiem niewiele można naliczyć murowa-
nvch domów. Podstawowym budulcem, najłatwiej do
stępnym, pozostaje drewno. Z grubych modrzewiowych
bali stawia się ściany. Modrzewiowe deski, lekko poś
rodku wyżłobione, pokrywają strome dachy. Z obciosa-
nych pni sporządza się trotuary po obu stronach piasz
czystej ulicy.
2. Pierwsze kilometry żeglugi
W Ust’Kut, ściślej w Osietrowie, wsiedliśmy na sta
tek. Wysłużony staruszek „Leningrad” porusza się za
pomocą bocznych kół łopatkowych. Jego rówieśnicy
zamienili się w hulki. Przycumowani na amen w roż
nych punktach rzeki — również do niedawna w Osie-
trowie _ służą za dworce pasażerskie. W niektórych
kajutach urządzono biura, w innych stoją łóżka, z któ
rych korzystają podróżni czekający na połączenie. „Le
ningrad” który ponad ćwierć wieku temu spłynął na
Lenę w rzecznej stoczni w Kireńsku, jeszcze się trzyma.
Wygląda trochę tak jak znane z wielu ilustracji trój-
pokładowce, które w czasie wojny secesyjnej kurso
wały po Mississippi. Był już wiele razy remontowany
i przebudowywany. Pod kotłami maszyny parowej po
ruszającej koła napędowe spalano najpierw drewno,
później węgiel, obecnie płonie mazut — to, co pozostaje
z ropy po oddestylowaniu nafty i benzyny. Ale nawet
mazut pod kotłami nie ratuje sytuacji. „Leningrad
wygląda archaicznie, szczególnie przy ekspresowycn
wodolotach typu „Rakieta”, jak nazywają się nowo
czesne statki, które ślizgają się po Lenie na podwod-
l l
nych skrzydłach, a zbudowane są i wyposażone podo
bnie do kadłubów wielkich samolotów pasażerskich.
„Leningrad” ma dwie dwuosobowe kabiny „luks” _
w jednej z nich nas ulokowano * — ponad sto miejsc
w kabinach pierwszej i drugiej klasy, gdzie każdy pa
sażer otrzymuje na czas podróży własne łóżko. Oprócz
tego na parowcu jest nieokreślona bliżej ilość miejsc
trzeciej klasy. Pasażerowie trzeciej klasy jadą prze
ważnie niedaleko. Tu na Syberii niedaleko znaczy
i czterysta, i pięćset kilometrów, które nasz „Lenin
grad” płynąc z prądem przebywa w półtorej lub dwie
doby. Ci więc, którzy podróżują z dziećmi, zabierają
w drogę własną pościel. Wieczorem rozkładają pierzyny
poduszki w różnych, często najbardziej nieoczekiwanych
miejscach i utulają malców do snu. Sami zabawiają się
grą w karty, piciem herbaty, czasem „rozlewają” wino,
rzadziej wódkę, ale przeważnie słuchają opowiadaczy!
Opowiadacze. to osobna kategoria pasażerów. Zda
rzają się opowiadacze amatorzy __ zwykli gawędzia
rze, którzy lubią mówić dla samej przyjemności; oprócz
nich są opowiadacze profesjonaliści. Są to mężczyźni
zwykle w średnim wieku, bliżej pięćdziesiątki niż
czterdziestki. O ich twarzach kiedyś mówiłoby się, że
jest zniszczona przez życie. Opowiadaczowi gęba — że
użyję tu słowa staropolskiego — zamyka się tylko wte
dy, kiedy je lub pije. Ale opowiada głównie po to, żeby
jeść i pić za dwóch. Kiedy się ich częstuje, jedzą chęt
nie. Mniej chętnie piją, chociaż nie widać, żeby odma
wiali, gdy ktoś im stawia. Z opowiadaczami zetknąłem
się bliżej w drugim, trzecim dniu podróży
Pasażerowie wszystkich klas mają na statku trzy
ulubione miejsca.
♦ Po W schodniej Syberii podróżow ałem zaw sze w tow arzystw ie foto
rep o rtera. P ierw szą część drogi odbyłem z Janem Kosidow skim , d ru g ą -
z D anutą Rago. F otografie przez nich w ykonane ilu stru ją m oją relację
12
Na rufie, kilkadziesiąt centymetrów nad poziomem
wody, wystaje półkolisty drewniany pomost, do któ
rego przyczepiona jest łódź na krótkim łańcuchu. Ło
dzią tą, jak się później przekonałem, zabiera się i wy
sadza na ląd pasażerów w miejscowościach, gdzie nie
ma przystani, do której statek mógłby się przytulić
burtą, by pasażerowie wsiedli przez zwodzony mostek.
Na rufowym pomoście siadają przytulone pary wpa
trzone w spieniony kilwater, jak marynarze nazywają
bruzdę na fali pozostawioną przez statek. Na tym po
moście pracuje czasem zakład fryzjerski. Zakład, to mo
że za dużo powiedziane, bliższe prawdy byłoby określe
nie: fryzjerski punkt usługowy towarzyskiej samopomo
cy. Rzeka Lena zbiera wodę z potoków i większych do
pływów, nasz „Leningrad” ściąga ludzi z tajgi. Na przy
staniach wsiadają na parowiec mężczyźni, w których
na pierwszy rzut oka poznaje się myśliwych. Całe mie
siące spędzili w borach. Wchodzą obarczeni plecakami,
bronią. Ale nawet wtedy, gdy pozbędą się wyróżniają
cego w tłumie bagażu, poznaje się ich bardziej po dłu
gich włosach niż po miękkich ruchach człowieka lasu,
człowieka przywykłego do skradania się za zwierzyną.
A tu ktoś ma maszynkę do strzyżenia. Jeszcze łatwiej
jest o taboret do siedzenia i o ręcznik pod szyję. Spreą-
taczki, które gęsto uwijają się po korytarzach i pokła
dach parowca, nie pozwoliłyby na śmiecenie resztkami
fryzur. Jedynym miejscem, gdzie strzyżenie może się
odbywać bez krzyków obsługi, jest pomost na rufie,
skąd ścięte włosy wpadają wprost do Leny przez szpa
ry między drewnianymi listwami.
Snującym się na pomoście parom nie przeszkadzają
fryzjerzy, nie wadzą muzykanci. Czterech chłopców
w jaskrawo wzorzystych koszulach wyrzuconych na
spodnie energicznie szarpie struny gitar. Grają w jazzo
wym rytmie rosyjskie melodie i wyśpiewują czastuszki.
13
Inny zespół muzyczny koncertuje o pokład wyżej, na
przedniej werandzie za salonem, który w porze śniadań,
obiadów i kolacji zamienia się w jadalnię. Na werandzie
stoją dwa wielkie, srebrną farbą pociągnięte popiersia
i pianino. Chłopcy zbierający się przy pianinie są
ostrzyżeni na jeża, noszą ciemne garnitury i białe ko
szule, a zamiast krawatów — czarne sznurkowe fon-
tazie z mosiężnymi skuwkami. Ten zespół „dżezuje”
z namaszczeniem. Pieczołowicie odtwarza wielki reper
tuar głośnych zespołów tanecznych.
Trzecim ukochanym przez pasażerów miejscem jest
osłonięty od wiatru środkowy pokład przylegający do
czytelni. Na pokładzie stoją ławki i stoliki, które od ra
na do zmierzchu są zajęte przez grających w karty
i domino oraz kibiców. Kiedy się ściemni, lokalny ra
diowęzeł — we wszystkich kabinach są głośniki — za
czyna nadawać melodie taneczne z płyt, przeważnie
tanga. Odsuwa się stoliki i ławki. Na tak zaimprowizo
wanym parkiecie tańce trwają długo w noc, bo gdy
zamilknie radiowęzeł, zaczynają grać muzykanci-ama-
torzy i ci z dolnego pomostu, i ci z werandy na dzio
bie. Wygwieżdżone niebo — u nas tak jasne bywa cza
sem tylko w zimie — ciemna rzeka, ciche brzegi poro
słe tajgą, a pośrodku kilkanaście tańczących par na
pokładzie starego parowca płynącego na północ — jest
w tym obrazie coś z kolorowych prospektów turysty
cznych, ale również i coś z Londona.
Wczesnym rankiem, kiedy w zaróżowione od pier
wszego słońca niebo pionowo biją dymy domów i pa
rowców, stajemy w macierzystym porcie „Leningradu”,
w Kireńsku. Przepłynęliśmy już trzysta jeden kilome
trów. Lena w tym miejscu skręca ostro pod pionową
skałą, tworzy zakole. W łuku Leny rozłożyło się mia
sto _ jedno z najstarszych w tej części Syberii. Pow
iało na pagórku, w dogodnym dla obrony miejscu,
gdzie do Leny wpada kapryśna rzeka Kirenga, często
zmieniająca koryto, oraz kilka innych mniejszych rze
czek, strumieni. Wzgórze tworzy jak gdyby wyspę. Sto
jące na nim drewniane domy są tu stłoczone jak w śre
dniowiecznym grodzie opasanym murem. Miasto robi
dość wesołe wrażenie. Przyczyniają się do tego koloro
wo malowane odrzwia i okiennice. Miły oku jest poran
ny ruch na krętych uliczkach. Koło placyku przy przy
stani dla pasażerskich statków stoi kilkanaście furmanek
na wysokich kołach z prawie płaskim, płytkim pudłem.
Każda zaprzężona w jednego konika dźwigającego nau
szyją pałąk drewnianej hołobli. Na wozach sterty ogól -
ków, pomidorów i jabłek, małych jak nasze rajskie
jabłuszka i też czerwonych. Na dwóch wózkach sprze
daje się cytryny, banany. Obok można kupić wypra
wioną skórę niedźwiedzia już za dziesięć rubli. A słoik
smalcu, niedźwiedziego smalcu — handlują mm kobie
ciny jazgotliwe jak nasze przekupki — kosztuje dwa
dzieścia—czterdzieści kopiejek. Niedźwiedzi smalec
uważany jest za uniwersalny środek domowej medy
cyny. Stosowany wewnętrznie — pomaga jakoby na
przeziębienie i kaca. Użyty zewnętrznie — ma likwi
dować wszelkie bóle reumatyczne.
Nie kupiliśmy niedźwiedzich skór, gdyż ostrzeżono
nas, że wszystkie, które oglądaliśmy, były wygarbowa
ne na syberyjski sposób. Skóra tutaj wyprawiona może
na Syberii przetrwać długie lata, lecz przewieziona do
Moskwy wylenieje w ciągu roku. Natomiast baranie
kożuchy pochodzące z Europy nie wytrzymują jednej
zimy w syberyjskim klimacie. Pękają jak gdyby były
papierowe. „
Gdy wróciłem na statek, zobaczyłem tłok na środko-
15
wym pokładzie. Ktoś kupił dwie niedźwiedzie skóry
i rozłożył, by pokazać znajomym. Zespołowe oglądanie
przemieniło się w dyskusję. Spierali się mężczyźni. Je
den chwalił skórę, inny wybrzydzał. Znawcy skór oka
zywali się również znawcami niedźwiedzich obycza
jów. Niedźwiedzie stały się również nagle głównym
tematem rozmów na całym statku. O misiach opowia
dali sobie mężczyźni kibicujący do tej pory graczom
w domino i szastający pieniędzmi wielbiciele muzyki
tanecznej, którzy nie odstępowali młodzieńców z gita
rami, stawiali chłopcom obiady, wino, byle ci chcieli
tylko grać zamówiony „kawałek”. Ze zmiany zaintere
sowań skorzystał najszybciej wyłysiały opowiadacz.
Siadł pośrodku werandy na dziobie, zaciągnął się bia-
łomorem i zaczął:
— A ja miałem czternaście lat, kiedy upolowałem
pierwszego niedźwiedzia. Tak, tyle właśnie skończyłem
lat, kiedy ojciec obmacał mi ręce i nogi, jak handlarz
końmi źrebaka. Obejrzał dokładnie i zabrał w tajgę. Tak
całkiem po prawdzie, to wcześniej już chodziłem na
wiewiórki sam albo z kolegami, ale czy widział ktoś
myśliwego, który by nie opowiadał, iż strzelać i tropić
nauczył go ojciec? Każdy miał jakiegoś ojca, ja też
miałem — i to jakiego! Kiedy szedł w tajgę, to worek
chleba, trochę soli, herbaty i cukru wystarczyło mu na
parę miesięcy. W tajdze żył, jak według popów żyli
ich święci, za co w niebie siedzą jak w jedwabiu. Ko
rzonków wprawdzie nie jadał, bo wolał mięso, lecz żył
w tajdze surowo niby młody czerniec. Lecz gdy wracał
z futrami, głodny był bab. A baby leciały na niego
tak, że moja matka nieraz gorzkimi łzami popłakała.
Powiada się, że jak ktoś ma ciąg do bab, to nie patrzy
na wódkę. Może to i prawda. Ale mój ojciec też pił.
Ach, jak pił, gdy wrócił z futrami. Mało mu było wia
dra wódki! — Tu opowiadacz popatrzył na słuchaczy,
16
W U st’K ut spotkaliśm y się z Lcncł
. nort „Leningradu
Kircnsk. macierzysty port
Na rufie działał samoobsługowy punkt fryzjerski
Człowiek, który umie i lubi opowiadać
z których chyba wszyscy wiedzieli, co to wódka i że
wiadro, stara rosyjska miara pojemności, ma ponad
dwanaście litrów. Więc dodał: — Oczywiście nie naraz
jedno wiadro, ale tak na dłuższe posiedzenie, z przy
jaciółmi.
— Miłości, polowania, wódki uczyłem się u ojca. Tro
pić nauczyłem się później, w roku 1943. Wróciłem w te
strony po ranie na froncie. Łeb miałem jeszcze obanda
żowany — tu opowiadacz zdjął czapkę i pokazał zebra
nym wyłysiałą czaszkę z wieloma bliznami — rękę
miałem jeszcze obandażowaną — rękaw koszuli jedzie
wysoko, żeby odsłonić różową, pierzasto pościąganą
skórę w miejscu wlotu kuli na przedramieniu. — Ale
jak tu siedzieć w domu? Wziąłem strzelbę i poszedłem
na wiewiórki-popielice. Były dni, kiedy upolowałem
po dwadzieścia wiewiórek. Zganiałem się przez cały
dzień, ale ich nastrzelałem. Możecie mi wierzyć lub nie,
ale w tamte lata polowało się łatwo w moich stronach.
Mężczyzn nie było, gdyż wszyscy poszli na front. Po
lował tylko jeden stary, który miał już chyba osiem
dziesiąt lat, i ja — prawie kaleka. A stary, jak to stary,
ludziom niby przychylny, ale już z tych, co to wyrzeka
ją, że wszystko idzie na gorsze. Potrafił mi rano po
wiedzieć: — Dziś będę miał czternaście wiewiórek. Kie
dy wieczorem spotykaliśmy się w naszej chacie-zimo-
wisku, stary rzeczywiście miał czternaście sztuk. Gdy
wyprorokował sobie tak piąty raz pod rząd, to go pod
patrzyłem, jak on to robi. Musiałem go podpatrywać
i to jeszcze tak, żeby on się nie domyślił, o co chodzi.
Bo kiedy go spytałem wprost, to on mnie beształ,
że ja młody, a teraz młodzi to tylko patrzą, jak z goto
wego brać, byle bez wysiłku. Okazało się, że cały se
kret to wcale nie strasznie wielka sztuka. Zwyczajne
doświadczenie. W zamrożonej tajdze wiewiórki żyją
jak moskiewskie nie pracujące damy. Wychodzą ze
> —Leo* 17
swoich dziupli na spacer koło południa. Poskaczą, po
kręcą kitami i już. Po południu gryzą orzechy i inne
nasiona, śpią, nosa z dziupli nie wystawią. Ale zosta
wiają ślady na śniegu. Jak się tropom przyjrzeć, można
z nich wyczytać, ile było wiewiórek i gdzie sobie drze
mią po obiedzie. Idzie się więc na pewniaka od dziupli
do dziupli. Zanim zmierzch zapadnie, wypłoszy się je
na strzał. Wybaczcie, rozgadałem się o czarnookich wie
wiórkach, a miałem, zeznać, jak przed towarzyszem
prokuratorem, gdzie i kiedy zastrzeliłem swojego pier
wszego niedźwiedzia.
Otóż ojciec i czterej jeszcze myśliwi pojechali na
zimowisko w tajdze, a ja z nimi, bo ocenili, że dość
mam sił, bym mógł się już w tajdze przydać. Oni cho
dzili polować, ja zaś przeważnie siedziałem w chacie
i pilnowałem zupy na ogniu. Czasem brali mnie z sobą,
ale bardziej do noszenia worków niż za Strzelca. W tam
ten dzień akurat zostałem. Oprawiałem zastrzelonego
poprzedniego dnia wilka. Zdjąłem skórę, a ścierwo za
wlokłem nad strumyk, tak ze dwieście metrów, a może
dalej, za chatę. Siedzę sobie przy ogniu, a moja Musz
ka miałem wtedy psinę, cięte pokurcze, podobną do
tej Łajki ze sputnika, bo nasze syberyjskie do wszyst
kiego najlepsze — zaczyna się kręcić, skuczy, biega do
drzwi, do mnie, warczy. Widzę, że nie tak wystawia,
iak wtedy, gdy wilki pod zimowisko podchodziły. Cał
kiem inaczej się niepokoi. Pomyślałem sobie zaraz, że
coś tu niedobrze. Może jakiś gruby zwierz jest w po
bliżu albo zły człowiek czy inne niebezpieczeństwo.
Złapałem karabin, zarepetowałem, dmuchnąłem w szczer
binkę, szybko ubrałem się, w com miał, i wyszedłem
z chaty na mróz. U nas jak się z chaty na mróz wyj
dzie, to jakbyś się spirytusu napił. Zatka i w głowie się
zakręci. Pies zaraz poleciał w tę stronę, gdzie zawlo
kłem ścierwo wilka zastrzelonego prawie na progu na
18
szej chaty. Muszka łaje, ale jakoś tak dziwnie, że tro
chę mną strach potelepał, bo pierwszy raz ją taką sły
szałem. Boję się, lecz lezę, bo jak psa zostawić samego
w niebezpieczeństwie. Potem biegnę, a moja Muszka
już nie szczeka, a śpiewa jakby ktoś skrzypce stroił, tak
skowyczy. Lecę na jej głos. Znowu mnie zatkało, bo
patrzę — suka olatańcowuje niedźwiedzia. Niedźwiedź
się od niej odpędza, ale tak nie bardzo, bo głównie to
żre zamarznięte ścierwo obłupionego ze skóry wilka.
Trochę to mnie zdziwiło, bo małoż to razy słyszałem,
że niedźwiedzie boją się nawet zdechłych wilków. Przed
żywymi też uciekają. Niedobrze, kiedy człowiek ma do
wyboru: myśleć czy strzelać? W tajdze, jak na froncie,
zawsze lepiej jest strzelać, bo jak pomyślisz, to nie
zawsze trafisz palcem na cyngiel. Bach! Bach! Wystrze
liłem dwa razy. Trafiłem. Powalił się gruby na wilcze
ścierwo i leży. A ja jeszcze stoję w miejscu, ładuję ka
rabin i czekam, co pies zrobi. On też za blisko jeszcze
nie podchodzi. Szarpnie futro i odskoczy, mądra suka.
Mądrzejsza od brata mojej matki. Zastrzelił on kiedyś
niedźwiedzia, pochylił się nad nim, a misio z kulą
w sercu miał jeszcze tyle siły, że jak chłopa łapami
przygarnął do siebie, to żebra w nim połamał i brzuch
rozpruł. Tak dwóch nieżywych, sczepionych ze sobą
znaleźli później ludzie. Ja chyba jeszcze długo bym
stał przed moim pierwszym niedźwiedziem, gdyby nie
nadszedł ojciec z sąsiadem, który zimował w najbliż
szym bałaganie (chacie) nad naszym strumieniem. Opra
wiliśmy niedźwiedzia. Był wychudły i stary, w pysku
tylko dwa zęby, futro prawie jak mój łeb dzisiaj wy
łysiałe, ale był własny i pierwszy. Lepiej go i bar
dziej słodko wspominam niż pierwszą dziewuchę w ży
ciu, która dała mi się pocałować!
— A dużoście niedźwiedzi od tej pory ustrzelili? —
młody człowiek, najwidoczniej nie tak dawno w te
19
strony przybyły, ośmielił się przerwać opowiadaczowi
zadumę.
— Skóry liczę tylko wtedy, kiedy niosę je na sprze
daż do punktu skupu — odburknął opowiadacz. Wstał,
podciągnął spodnie, wyrównał pasek. Nie ukrywał, że
jest zły. Szykowała się awantura. Mało już brakowało
do ostrej wymiany zdań. Na szczęście wmieszali się
w to dwaj mężczyźni. Coś szepnęli opowiadaczowi i ten
miękkim krokiem, w towarzystwie paru wdzięczniej
szych słuchaczy, ruszył w stronę bufetu.
Nie byłem jeszcze pewny, czy chcę pójść w ich ślady,
czy lepiej wrócić do kajuty, gdy mężczyzna w średnim
wieku, ubrany z wielką starannością, może nawet prze
sadnie elegancki, zatrzymał mnie mówiąc:
— W tych okolicach dużo Polaków było na zsyłce
po powstaniu styczniowym...
O tym, że jesteśmy dziennikarzami z Polski, którzy
spływają Leną na północ, do Jakucji, wiedziała więk
szość pasażerów. Dowiedzieliby się o tym bez specjal
nego komunikatu, którym zaraz po odbiciu od brzegu
w Osietrowie powitał nas okrętowy radiowęzeł. Spea
ker mówił, że kapitan i cała załoga „Leningradu” wi
tają serdecznie wszystkich pasażerów, a szczególnie
dwóch dziennikarzy z Polski, którzy itd. A potem do
dał:
— Dla naszych miłych gości nadajemy starą ludo
wą pieśń polską, która i u nas jest bardzo znana
i łubiana. — Za chwilę jakiś polski śpiewak beczał ze
zdartej płyty: „Ujrzałem pierwszy siwy włos na two
jej skroni”.
Wielką zaletą podróży wolno płynącym parowcem
rzecznym, którym podróżują ludzie, gdy nie spieszą się
zbytnio, jest łatwość nawiązywania kontaktów, zawiera
nia przyjaźni. Już w Osietrowie, gdy tylko wsiedliśmy
na statek, mieliśmy sporo dobrych znajomych. Pytali
20
nas o Polskę, opowiadali o sobie. Przedstawiali nas
swoim znajomym. Uczyli grać w domino. Nie czuliśmy
się więc obco, wręcz przeciwnie. Ale wspomnienie o Po
lakach zesłanych nad Lenę po roku 1863 trochę mnie
zaskoczyło. Spytałem więc:
— Czy jesteście historykiem?
— Nie. Lekarzem z Jakucka...
Iwan Iwanowicz — prosił, żeby go tak nazywać —
jest Jakutem. Urodził się koło Wierchojańska, w jurcie
z brzozowej kory. Ojciec hodował reny, polował i za
pośrednictwem szamanów składał ofiary duchom, które
mieszkały na uroczyskach oznaczonych kikutem wys
chłego drzewa obwieszonego białymi czaszkami koni,
wstążkami i blaszanymi figurkami zwierząt.
Ojciec Iwana Iwanowicza był analfabetą, ale nie
sprzeciwiał się, kiedy syn postanowił się uczyć. I Iwan
Iwanowicz pojechał na studia do Leningradu. Najpierw
płynął Leną aż do Kaczugi, później wlókł się końmi do
Irkucka. W Irkucku wsiadł do pociągu na linii trans
syberyjskiej. Po czterdziestu siedmiu dobach podróży
znalazł się w Leningradzie. Gdy wracał ze studiów
w roku 1940, podróż trwała już tylko siedemnaście dób.
W ubiegłym roku leciał do Leningradu na zjazd nauko
wy i podróż zabrała mu tylko dwie doby.
— Postęp szalony, który nie może mnie nie cieszyć.
Tu-104, IŁ-y są wspaniałymi, wygodnymi maszynami.
Ale — zwierzał się — kiedy mam trochę więcej czasu
jadąc na urlop, zawsze płynę Leną. Nie wybieram no
woczesnych statków, wsiadam na wolne parowce i wte
dy czuję się jakoś młodszy. Pomyślicie, że jestem sen
tymentalny. Może i jestem, ale czy wiecie, ile ja stra
chów musiałem przezwyciężyć wtedy, kiedy pierwszy
raz płynąłem Leną na studia do Leningradu?
Patrząc na Lenę pod Kireńskiem, łatwo pojmuje się,
co znaczy określenie: droga wodna. Snują się tu gęsto
21
motorówki i zwykłe płaskodenne łodzie z doczepionymi
motorkami. Ktoś holuje tratwę załadowaną sianem, jak
drabiniasty wóz. Bańki mleka przewożą łodziami z wiel
kim sterem-wiosłem na burcie i wysoko zadartym dzio
bem podobnym trochę do dziobów łodzi Wikingów, lecz
bez smoczych paszczy. Dokładnie takie same łodzie
widziałem pierwszy raz na obrazie w irkuckim muzeum.
Obraz przedstawiał Kozaków, którzy trzysta lat temu
płynęli burzliwymi rzekami odkrywać dla cara sybe
ryjskie bogactwa. O muzealnej łodzi wspomniałem coś
Iwanowi Iwanowiczowi. A on na to:
— Wydawać by się mogło, że w epoce sputników po
spływach Kozaków pozostaną tylko wiadomości w pod
ręcznikach, muzealne pamiątki i parę legend. A tymcza
sem... Czy poznaliście już Michaiła Jakowlewicza, któ
ry na naszym statku jest młodszym szturmanem?
— Nie...
— Obecnie, jak zdaje mi się, ma wachtę. Wieczor
kiem wpadniemy do was...
Wpadli. Doktor przyniósł butelkę „sowietskawo szam-
panskawo”. My odkorkowaliśmy coś ze swojego zapasu.
Kelnerka zadbała o zakąski i naczynia, a później ko
lację. Pasażerowie kabiny „luks” nie muszą chodzić
na posiłki do mesy. Mogą żądać przyniesienia ich „do
siebie”. Młodszy szturman Michaił Jakowlewicz pouczył
nas o tym przywileju. Spełniliśmy parę toastów i wy
chyliliśmy kilka kolejek bez szukania pretekstu. Poga
daliśmy trochę o pogodzie. Wreszcie Michaił Jakowle
wicz ponaglany przez doktora zaczął swoją opowieść:
— Teraz ten obyczaj trochę ginie, lecz kiedy byłem
młody, nikt, kto chociaż raz nie spłynął z drzewem od
południowych gór do morza, nie mógł się uważać za
mężczyznę. W naszej wsi taki nawet by się żenić nie
mógł. Wiadomo — człowiek nie sprawdzony.
Trzy razy chodziłem na spływ jeszcze przed wojną.
22
Nasze rzeki służą za drogi latem i zimą. Latem chodzą
l>n nich statki i barki, zimą, gdy lód zgrubieje, wy
syła się na rzekę ciężkie traktory, żeby przetarły drogę
dla kolumn obładowanych ciężarówek. Przed wojną sa
mochodów i traktorów było mniej, ale też jeździły po
zamarzniętej Lenie, po lodzie Wiluja i Olekmy. I już
wtedy poznawało się, kiedy rzeka ma ruszyć, głównie
po tym, że ciężarówki przestają nią jeździć. Starzy wod
niacy mają inne sposoby, żeby z dokładnością do paru
godzin ustalić, kiedy pękną lody. Ja, choć dzisiaj też
jestem starym wodniakiem — na statkach pływam od
dwudziestu pięciu lat — nie potrafię przepowiadać
pogody tak ściśle jak ojcowie. Może za często słucham
radiowych komunikatów meteorologicznych?
Gdy wybierałem się na pierwszy spływ tratwami,
odbiorników radiowych na wsiach nie było. Prawie
wszyscy nosiliśmy jeszcze koszule z płótna domowej
roboty. O tym, że czas zbierać się w drogę, pouczyli
mnie ludzie. Wziąłem strzelbę, topór, a do worka trochę
mąki, mięsa, tytoniu, herbaty i cukru. Osiodłałem ko
nia i z trzema jeszcze chłopakami z mojej wsi, którzy
też pierwszy raz puszczali się wodą do morza, powę
drowałem nad rzekę koło wyrębów. Czekało na nas
czterech starszych od nas flisaków. Zamieszkaliśmy ra
zem z nimi w szałasach, na wysokim brzegu, gdzie le
żały sterty zwiezionych pni. Czekamy.
Po lodzie, po wierzchu, płynie woda ze stopionego
w górach śniegu, potoki już szumią, ale rzeka stoi. Aż
którejś nocy huk straszliwy! Nie zapomniałem go, cho
ciaż mam za sobą trzy lata frontu. Pobiegliśmy na
brzeg. Księżyc świecił jasno, więc wszystko, co się
w dole działo, widzieliśmy dokładnie. Nasze rzeki za
marzają lodem grubym na metr i więcej, miejscami aż
do dna. Kiedy ruszają... Widziałem wiosenną krę na
Wiśle, u nas to nie to samo. Na Lenie to jakby sunął
23
pochód lodowych gór. Trzeba to samemu zobaczyć, żeby
uwierzyć, że taki widok jest możliwy. Lód ma ogromną
siłę. Na Lenie koło Jakucka są wyspy porosłe lasem.
Przyjrzyjcie się im, gdy dopłyniemy. Po każdym prawie
przejściu lodów, któraś z tych wysp przestaje istnieć.
Kry zmiatają las i ziemię. Resztę zrobi woda, wyczyści
nurt. Jedne wyspy giną, inne powstają, ale też nie są
wieczne przy naszych rzekach, cichych, kiedy płyną,
ale groźnych, gdy ruszą kry. Dlatego wszystkie nad
rzeczne wsie pobudowane są na wysokich brzegach. Ale
i tak zapobiegliwi ludzie stawiają między chatami i rze
ką lodołamacze z grubych pni okutych żelazem i bla
chą. Nie zawsze to jednak pomaga. Niejeden już czło
wiek i niejedna wieś zginęła, gdy zator spiętrzył tak
wodę, że lód wychodził nawet na wysoki brzeg. Dziś
niebezpieczeństw jest trochę mniej. W porze ruszenia
rzek, nawet w czasie mgły i zawieruchy, latają samo
loty i kontrolują, czy powódź i kra nie grożą jakiejś
osadzie. W razie niebezpieczeństwa wyruszają na po
moc specjalne ekspedycje posługujące się helikoptera
mi. Ratownicy zabierają ludzi, ich meble, radia, krowy
i koty. W tym roku za kręgiem polarnym, trzeba tak
było ratować przed wodą i lodem stację naukową. Nie
wiem dokładnie, jaka to była stacja, co badała, czego
szukała w Jakucji. Ostatnio tak namnożyło się wszel
kiego rodzaju stacji naukowych, że już trudno się
w nich wyznać.
Stacja była dobrze zagospodarowana, mieściła się na
wyspie pośrodku rzeki. Zimowali na niej czwarty, a mo
że tylko trzeci rok. Znajdowały się tam kobiety, a nawet
dzieci. Takie, które jeszcze nie chodzą do szkoły, więc
nie warto zostawiać ich w internacie. Gdy rzeka ru
szyła, koło wyspy zrobił się olbrzymi zator i woda za
częła zalewać stację. Lody piętrzyły się coraz wyżej.
Nieszczęście podeszło blisko. Ale na wyspie była radio
24
stacja — poszły wołania o ratunek. Nie minęła godzina
od pierwszego alarmu, kiedy pojawiły się już helikop
tery. Pogoda nie dopisywała, bo jak zwykle u nas wio
sną wiały ostre wiatry. Było ciemno. Lecz helikoptery
świeciły sobie reflektorami i siadały koło domów. Póź
niej już lądować nie mogły, bo woda zalała wyspę. Ma
szyny obniżały więc lot i spuszczały sznurowe drabinki.
Chwiał się obstukiwany przez krę domek stacji, huśtał
się na wietrze helikopter, podmuchy miotały linami
wiążącymi szczeble, po których wdrapywali się uczeni.
Uczony, niby spokojny zawód, ale nie na Syberii. Osta
tni z docentów, pracownik stacji, uczepił się drabinki,
gdy dom, na kalenicy którego siedział, załamał się pod
uderzeniem kry nie mniejszej od lotniska, przyjmujące
go „Antony”.
Pierwsze tratwy spływają na wiosnę zaraz po tym,
jak nurt uwolni się od kry. Długo nie wolno zwlekać,
bo kiedy woda opadnie, wyłaniają się z niej kamienne
progi, a na nich najłatwiej się rozbić. Było nas ośmiu.
Czekając na dogodną porę powiązaliśmy trzy tratwy,
na których mieliśmy płynąć. I wreszcie chłopcy, któ
rzy nas odprowadzali, wystrzelili honorową salwę w po
wietrze. Dziewczęta — obecna moja żona była między
nimi — powiewały nam chusteczkami. Popłynęliśmy.
Droga w dół rzeki zabrała nam prawie cztery miesią
ce, wiosnę i lato. O tym lecie na wodzie można by na
pisać powieść. Przygód los nam nie poszczędził. Schu
dliśmy, poczernieli, ale człowiek nauczył się szanować
towarzyszy, z którymi płynął. Kiedy teraz czasem czy
tam słowo kolektyw — to zawsze myślę sobie o nas
ośmiu na trzech tratwach. To było właśnie to. Czysty
kolektyw bez żadnego fałszu.
Na północy, niedaleko ujścia rzeki do morza, są ogro
mne wiry. Porywają one w głąb pnie drzew i wyrzu
cają je okorowane, białe i gładkie jak zapałki. To nie
25
było jedyne niebezpieczne miejsce, ale tam na kipieli
zginąłbym, gdyby nie przyjaciele. Tratwy koło wirów
przeprowadza się przy samym brzegu. Wszyscy wy
siadają i idąc po ścieżce wloką tratwy na linach. Nig
dy nie miałem pielęgnowanych dłoni. Ale tam konopne
sploty rozorywały skórę jak noże. Szedłem na końcu
i o coś się potknąłem. Nie wiem, czy zdążyłem krzy
knąć. Znalazłem się w wodzie i puściłem linę. Dwóch
za mną skoczyło, kiedy wir już mnie wciągał. Wydobyli
mnie na ląd, zanieśli do chaty nadbrzeżnej.
Po całej tajdze, szczególnie nad brzegami rzek, stoją
u nas szałasy — zimowiska. Każdy prawdziwy myśliwy
uważa za _swój honor wystawić jeden lub dwa takie
bałagany. Zimowisk nie zamyka się na klucz. Żeby
zwierz się nie dostał do wnętrza, wystarczy skobel.
Ludziom skobel nie przeszkodzi. Każdy człowiek w po
trzebie może się w szałasie schronić. Zastanie w nim
drzewo na opał, trochę mąki, cukru i suszonego lub
wędzonego mięsa. Człowiek tajgi, gdy skorzysta z zi
mowiska, zostawi w nim drzewo narąbane i przygoto
wane do podpałki, trochę zapałek, wszystko po sobie
sprzątnięte i wyczyszczone. A kiedy naruszy zapasy
żywności i nie potrafi odnowić zasobów spiżarni, musi
zostawić jakiś gościniec. Może to być skórka, dobre
są też pieniądze lub naboje.
W takiej chacie-zimowisku towarzysze doprowadzili
mnie do przytomności.
Później? Co później? Właściwie nic się nie działo,
wysuszyliśmy się i popłynęli dalej.
Przy ujściu rzeki do morza rozliczyliśmy się z drze
wa i pieniędzy. Powróciłem do domu przygodnym
statkiem. Myślałem sobie wtedy, że już nigdy więcej
nie będę spławiał drzewa. Swoje zrobiłem, teraz niech
inni próbują. Ale po zimie znowu przyszła wiosna.
I znowu spływałem. A nawet nie dlatego, że nie mia-
26
li i i i pieniędzy. Zimowe polowania się udały. Ale gdy
i i/, doświadczy się spływu... Popróbujcie zresztą sami.
1'rawdziwy mężczyzna, na jednym spływie nie poprze
: lanie.
Na tym skończyła się opowieść szturmana. Później
słyszałem jeszcze jakieś dalsze historie, lecz ich po
lirostu nie pamiętam, tak jak i nie wiem, na ilu litrach
alkoholu poprzestaliśmy tego wieczoru. Do naszej ka
juty weszło później paru mężczyzn, a każdy wyłuski
wał z kieszeni butelkę; niektórzy nawet po dwie flaszki.
Ktoś — był taki moment — chodził budzić kapitana
statku i kierowniczkę sklepu. Kapitan rozkazał skle
powej zdjąć z magazynu plomby i sprzedać papierosy,
których akurat zabrakło. A może kupno papierosów
posłużyło tylko za pretekst do nabycia nowych porcji
alkoholu? Nie wiem. Lecz podejrzewam, że tak się sta
ło. Bliżej w to wnikać nie mogłem. Gdy raz spróbowa
łem zainteresować się „cudownym” rozmnażaniem bu
telek, zostałem surowo zgromiony:
— Na Syberii, między prawdziwymi Sybirakami, gość
je, pije i o nic więcej nie pyta, gdy nie chce obrazić
gospodarza.
Przestałem więc pytać.
Przepijaliśmy gęsto. Wychylaliśmy szklanki na ha
sło: — Za drużbu! — Wiele też razy powtórzyliśmy
obrządek: — Mów mi Wiesław! — A ty mnie Wania!
Mów mi Fioma! — Mnie Wasyl... — Ja Maks... — A po
każdym nowym imieniu wypróżnialiśmy nie mniej niż
pół szklanki i całowaliśmy się, jak chłopi na weselu,
w usta.
Dobrze szumiało mi już w głowie, kiedy ostatni goś
cie wyszli z naszej kajuty. Ledwo za ostatnim zamknęły
się drzwi, wywlokłem się na pokład czując zbliżające
się symptomy alkoholowego zatrucia.
Statek nasz stał na kotwicy w mgle tak gęstej, że ze
27
środka pokładu nie widziałem ani dzioba, ani rufy.
Światło reflektora umocowanego na kapitańskim mos
tku odbijało się od kłębów chłodnej pary jak od otyn
kowanej na biało ściany. Syrena pobekiwała niczym
zepsuta kobza.
Zziębnięty i wcale nie mniej pijany powróciłem do
kajuty.
— Wiesław, wstawaj! Przepłynęliśmy już siedemset
trzydziesty kilometr! — obudził mnie szturman, którego
pożegnałem dobrze po północy. Za szturmanem wśliz
nęła się kelnerka ze śniadaniem. Wniosła na tacy
półlitrową butelkę koniaku, kilka kromek chleba posma
rowanego żółtawym tłuszczem przypominającym w kon
systencji gęsi smalec i cztery jajka skwierczące w alu
miniowej patelence. Zestaw dopełniła herbata z cytryną
i kilka butelek wody mineralnej.
Czy pozwolisz, że doktor i ja zjemy z tobą śnia
danie?
Oczywiście — zgodziłem się, chociaż dziwną nie
chęć wywołała we mnie flaszka ozdobiona etykietą
z gwiazdkami. Starałem się na nią nie patrzeć.
Misza, mój przyjaciel szturman, zdawał się tego nie
dostrzegać, korzystając z pomocy kelnerki sprzątał stół
po nocnej libacji, zmieniał obrus. Z różnych kątów wy
bierał przemyślnie „utkane” puste flaszki. Gdy obmy
wałem twarz nad umywalką, kelnerka zdążyła wnieść
dalsze porcje jajecznicy i kanapek. Szczerze ucieszy
łem się, kiedy stwierdziłem, że nie przybyło butelek
koniaku.
Lekarz, Iwan Iwanowicz, ten sam, który urodził się
koło Wierchojańska, był podobnie jak ja zaspany, nie
ogolony i też zasiadł do śniadania w piżamie. Piżama
wcale nie raziła. W tych stronach jest ona zwykłym
28
kostiumem podróżnym eleganckiego mężczyzny. W dale
kobieżnych pociągach, którymi jedzie się dwie lub
cztery doby, na statkach, większość mężczyzn zaraz po
zajęciu miejsca przebiera się w piżamy. W piżamie
można zjawić się w wagonie restauracyjnym i spacero
wać po peronie. Ma to dobrą stronę. Człowiek po ty
godniu spędzonym w pociągu wysiada na dworcu
w ubraniu pięknie wyprasowanym, czystym, gdyż przez
cały czas wisiało na wieszaku.
Misza szybko rozlał zawartość dwóch butelek konia
ku — drugą przyniósł za pazuchą — do trzech szkla
nek. Sam wypróżnił swoją i dopilnował, żeby nikt nie
pozostał w tyle. Zarządził również, żebyśmy koniak
zagryźli Chlebem ze smalcem.
— To niedźwiedzie sadło. Za pół godziny nie będzie
cie czuli, iż wczoraj wieczorem piliście alkohol.
Rzeczywiście pomogło. Może sprawił to niedźwiedzi
smalec, a może klin, znany od dawna ludziom alkoho-
lowo doświadczonym. Po śniadaniu z prawdziwą przy
jemnością wyszedłem na przechadzkę po pokładzie. Nad
rzeką, chociaż zbliżało się południe, wlokły się jeszcze
resztki nocnej mgły. Kłaki szarych obłoków — mgła się
podnosiła — zahaczały o wierzchołki drzew, które
obrastały strome brzegi Leny.
Lena, jak w UstTKut, przeciskała się między pokryty
mi tajgą górami. Tutaj jednak częściej widać skały. Ró
żowe i fioletoworóżowe ściany z kamienia wygładzo
nego śniegiem, deszczem i wichurami wyskakiwały pio
nowo nad nurt rzeki i nad skłębioną zieleń lasu. Całość
przypominała trochę nasze Pieniny. Z tą różnicą, że
„leńskie Pieniny” ciągną się sześćset kilometrów, a „sy
beryjski Dunajec” jest na trasie swojego przełomu nieco
szerszy od Wisły pod Warszawą.
Każda ze skał ma swoją nazwę. Nazw jest kilkaset,
tyle co większych skał, a może nawet i trochę więcej,
29
gdyż niektóre z turni mają po parę imion. Widziałem
■Zamarzniętego Wędrowca, Orle Gniazda, Niedźwiedzi
Pysk, Zajęcze Uszy, Pochyłą Basztę, Katorżniczy Krzyk
Kamienny Modrzew, Skok Białego Łosia i Pijanego’
Pijany Byk jest najsłynniejszy. Sławę tej turni roz
przestrzeniły dziesiątki obrazów chętnie powielanych
na widokówkach. Prawie zawsze — kiedy mówiłem
komuś z moich radzieckich przyjaciół, iż płynąłem Le-
n3 — słyszałem pytanie:
— A Pijanego Byka widziałeś? Piękny, co’
Pochodzenie wszystkich nazw nie jest dokładnie wy
jaśnione. Niektóre istniały przed przyjściem Kozaków,
którzy ziemie te odkrywali dla Rosji. Jakuci i Buriaci,
dawniejsi mieszkańcy górnego dorzecza Leny wcześniei
zauważyli podobieństwo wietrzejących turni do zaję
czych słuchów lub paszczy ryczącego niedźwiedzia.
Lym\ skf d si(? wzieła nazwa Pijany Byk, dowie
działem się dopiero znacznie później, nie na Lenie. Ale
o tym jeszcze wspomnę.
Po kilkuset kilometrach skał nad brzegiem Leny za
czynaj^ się Słupy. Z daleka wygląda to jak wielki grze
bień Na zielonych stokach wzgórz sterczą w niebo ka
mienne pnie. Legenda ludowa nazywa je skamieniałym
asem, pozostałością czasów, gdy ziemię zamieszkiwali
olbrzymi.
3. Wpłytvamy do Jakucji
Witim, lezący na 743-cim kilometrze od Osietrowa
jest pierwszym portem na terenie Autonomicznej Ja-
kuckiej Republiki. Osada leży na wysokim płaskim
brzegu. Km różni się ona niczym od osiedli, które już
widzieliśmy: drewniane domy w ogródkach, chodniki
z desek po obu stronach jezdni oraz tłum chłopców
30
czekających na przejezdnych pod przystanią składającą
■ię z drewnianego pomostu i niewielkiego budynku.
('hłopcy napastują natrętnie wszystkich wysiadających
mężczyzn.
— Wujku, pokaż, jakie masz zapałki! — I nie ustę
pują, dopóki nie odda się im pudełka z naklejką w za
mian za pudełko bez naklejki. Filumenistyczne szaleń
stwo ogarnęło całą młodzież w wieku od lat siedmiu do
czternastu. Radziecki przemysł zapałczany zdaje się po
pierać tę gorączkę. Wypuszcza zapałki z różnymi se
riami naklejek. Są naklejki z tańcami ludowymi, inna
seria to zwierzęta świata. Niektórzy dorośli zarazili się
filumenistyką od dzieci. Ale na to nie narzekam. Filu-
menistyce zawdzięczam ciekawą znajomość z inżynie
rem górnikiem z Ałdanu. Właśnie w Witimie przyszedł
się dowiedzieć, czy nie mamy polskich pudełek i został
na parę godzin.
Jegor Serafimowicz jest specjalistą od budowy ko
palń węgla. Długie lata przepracował w Kuzbasie, teraz
od roku mieszka w Ałdanie. Po co przyjechał, do
myśliłem się bez trudu, gdy usłyszałem jego opowia
danie:
— Każdy zawód ma, a może raczej miał, swoje wyo
brażenie raju. Dla górników, hutników oraz innych
specjalistów od ciężkiego przemysłu ideałem byłaby
okolica, gdzie pokłady węgla leżałyby przywalone po
kładami rudy żelaznej. Tak marzyliśmy sobie czasem,
gdy byłem studentem pierwszego roku. Później, kie
dy już jako inżynier budowałem kopalnie, za bardzo
byłem zajęty, żeby marzyć, ale został mi sentyment dla
dawnych studenckich rojeń. I proszę sobie wyobrazić,
że spełnienie swoich marzeń znalazłem tu, niedaleko od
Witima, bo tylko o półtorej godziny lotu samolotem,
w Ałdanie. Ałdan jest znany z kopalń złota. Ale obok
złota są tam złoża węgla i rudy żelaznej. Nie jest to
31
ruda leżąca na węglu, lecz tutaj rzadko się zdarza, żeby
pokłady rudy były od złóż węgla oddalone dalej niż .
na dziesięć kilometrów. Badania geologiczne, prowadzo- ^
ne w tych stronach, nie są jeszcze ukończone. Jednak
już dziś wiemy, że złoża węgla i rudy ciągną się na
obszarze o długości sześciuset i szerokości stu trzydzie
stu kilometrów. Kiedy na tym obszarze pobudujemy
kopalnie i huty, sławna Ruhra przy naszym jakuckim
zagłębiu będzie jak kotek przy tygrysie. No bo po
myślcie tylko: węgiel, ruda i jeszcze złoto na dokładkę.
— Kiedy planiści mówią, iż na Syberii powstanie do
roku 1980 nowe zagłębie przemysłu ciężkiego, myślę
o Ałdanie, chociaż... Mój kolega, który pracuje nad Ko-
łymą, twierdzi, że on pierwszy zacznie tam budować
zagłębie. Nie mogę mu zaprzeczyć, gdyż warunki nad
Ałdanem i Kołymą, chociaż rejony te odległe są od sie
bie o parę tysięcy kilometrów, są geologicznie podobne...
Dnie na statku też są do siebie podobne. Stwierdzam
to budząc się po raz trzeci w kajucie „Leningradu”.
Góry i skały mamy już za sobą. Lena płynie leniwie
doliną szeroką i płaską, zarosłą tajgą, szarozieloną
gęstwiną bez śladu obecności człowieka. Monotonny
krajobraz, jednakowy od zakrętu do zakrętu. Każdy
mijany statek, chata na brzegu — cieszą, bo są jedy
nym urozmaiceniem widoku. Wreszcie na lewym brzegu
rzeki ukazuje się drewniana osada, stolica leńskiego
rejonu — Muchtuja, odległa od Osietrowa o 953 kilo
metry żeglugi, co wiem z rozkładu jazdy wywieszonego
na pokładzie. Muchtuja jest ruchliwym portem. Stoi
w nim wiele holowników i barek. Dźwigi przełado
wują skrzynie z barek na podjeżdżające rzędem cię
żarówki.
— Wszystko dla Mirnego — mówi wolny od wachty
szturman Misza, który towarzyszy mi w spacerze po
pokładzie. — Koniecznie musisz pojechać do Mirnego.
M
I bez tej zachęty trafiłbym do Mirnego, niedawno
r.ililżonego miasta, słynnego z kopalń diamentów. Był
w moim rozkładzie jazdy. Później, już z Jakucka, po
leciałem samolotem do Amakińskiej Ekspedycji, do
ci upy geologów, którzy diamenty w Jakucji znaleźli.
I.cez nie uprzedzajmy faktów. Na razie płyniemy dalej
,,l .('ningradem” i podróż zaczyna coraz bardziej nudzić,
i ’ałe szczęście, że na pokładzie są opowiadacze, którym
„gęba się nie zamyka”. Przysiadam się do grupy słu
chającej bajan mężczyzny wysokiego i chudego jak
model użyty do rzeźby przedstawiającej Don Kichota.
— Jak się patrzysz na tajgę, to myślisz, że jest bez
ludna, że w tym lesie bez kraja i końca żyć mogą naj
wyżej jakieś wypędki, którym za ciasno było w świę
cie, gdzie milicja i prokuratorzy rozmawiać sobie mogą
przez telefon. Tymczasem żyjący w tajdze myśliwi i po
szukiwacze złota, muszą być ludźmi uczciwymi. Gdzieś
lam na zachodzie złodziej trafi najwyżej do więzienia,
ale w tajdze taki, co kradnie, długo nie pożyje. O tym,
żeby człowiek człowiekowi podebrał zwierzę, które
wpadło w sidła lub zginęło od samopału — dawno już
nie słyszałem. Jak podbierze, a jest obcy, nie obeznany
z prawem tajgi, to najpierw otrzyma ostrzeżenie. Gdy
to nie pomoże... nasi ludzie też mu nie pomogą, a w taj
dze i wilk jest prokuratorem, i mróz, i głód, i niedź
wiedź. Drań długo u nas nie pociągnie. Zdarzy się, że
ktoś spyta: — Co się stało z Iwanem? — Lecz wtedy
zawsze wyjdzie na to, że go chyba wilki zjadły. A zre
sztą, kto go w tajdze teraz będzie szukał, gdy myśliwi
ręki nie przyłożą? Kiedy zaś my chcemy kogoś w taj
dze odnaleźć, to nie ukryje się przed nami, nawet gdy
by uciekł z tajgi i schował się w mieście. Pamiętam
jedno takie zdarzenie...
Byli u nas wiertacze, całe brygady wiertaczy, ekipy
geologów, którzy przyjechali za ropą naftową. Setki
3 — Lena 33
ludzi pracowały w tym przedsiębiorstwie, bo jak wie
cie u nas nie tylko na rzece Osie ropa naftowa pływa
na wierzchu i nikt tam nie kupuje nafty w sklepiku.
Chce zapalić lampę, to idzie z wiadrem nad rzekę i na
bierze do niego ropy, z której przy piecu, jak w bim-
browni, czystą naftę sobie goni.
Na każdą wypłatę dla wiertaczy przywożono z banku
setki tysięcy rubli. Kiedyś samolot wiozący pieniądze
wystartował z Jakucka i nie wylądował w bazie przed
siębiorstwa, gdzie ludzie czekali. Na pokładzie znajdo
wali się kasjerka, inżynier-geolog, który zabrał się na
łebka, i pilot. Wszystkiego trzy osoby. Pilot był świeży
na Syberii, stron jeszcze dobrze nie znał, latał u nas
dopiero rok. Wszyscy więc pomyśleli, że przy niepo
godzie — chmurno było jakoś wtedy i mglisto —
pobłądził. Siadł pewnie gdzieś na bezludziu, a przy lądo
waniu mogła się zepsuć radiostacja. Nie może więc za
wiadomić, co się stało. Ze wszystkich lotnisk, nie zwa
żając na śnieżycę i wiatry, wystartowały maszyny, żeby
szukać zaginionych. Lotnicy krążyli gęsto, ale niczego
nie znaleźli. Jedna z maszyn, która latała na ratunek,
też się rozbiła. Zahaczyli o drzewo i spadli. Lecz piloci
wyszli cało i za trzy dni o własnych siłach dotarli do
jakiejś osady.
Tymczasem o kasjerce, inżynierze i pilocie nadal nie
było wiadomości. O zaginionych pieniądzach przezna
czonych na wypłatę nikt jakoś wtedy nie myślał. W na
szych stronach o pieniądzach zawsze wspomina się na
końcu. Nie dlatego, że wszyscy mamy ich za dużo, ale
jak dbać o ruble, kiedy właściwie u nas o pieniądze
nietrudno. Gdy już nic nie potrafisz, to zawsze w uro
dzajniejszy rok możesz zbierać orzeszki cedrowe. Zaro
bisz tyle, że wystarczy dla ciebie, dzieci i żony na trzy,
cztery lata. Oczywiście, jeśli nie przehulasz gotówki.
Mijały tygodnie. Coraz mniej było nadziei na urato
34
wanie kasjerki, geologa i pilota, ale nikt nie zapomniał
0 zaginionych. Stale latały samoloty na zwiady. Heli
koptery lądowały przy różnych zimowiskach myśliwych,
l>y prosić o udział w poszukiwaniach. W tajdze dokoła
już wszyscy wiedzieli, że zaginął samolot z dwoma męż
czyznami i kobietą, bo to po tajdze wiadomości roz
chodzą się szybciej niż po mieście, chociaż mało kto
zabiera z sobą radio na polowanie.
Byłem właśnie w Kireńsku, żeby popieścić żonę, dzie
ci zobaczyć i wziąć trochę prochu, ładunków. Przybiegł
do mnie komendant milicji. Zadyszany, bo się spie
szył, mówi:
— Zabierz narty, broń i kule jak na grubego zwie
rza, idziemy!
U mnie, jak to u myśliwego w zimie, zawsze wszy
stko gotowe do drogi. Uwinąłem się w parę minut,
nawet nie pytając o powód gwałtu. Bo u nas, jak mili
cja chce, żeby pomóc, to już nie bardzo uchodzi przy
żonie dowiadywać się, co i jak. Wychodzę z domu, a na
ulicy stoją już dwa gazy-69 załadowane milicjantami
1 myśliwymi. Wsiadam i jedziemy. Po drodze dopiero
słyszę, że właśnie z tajgi wróciło dwóch myśliwych.
Liczyli, że przenocują w znanym sobie zimowisku-bała-
ganie, ale bałagan był spalony, w zgliszczach trupy:
mężczyzny i kobiety. W lesie obok, gdzie poszli za śla
dami, rozbity samolot. Stwierdzili też, że ktoś szedł
przed nimi wzdłuż strumyka w stronę Leny. Na Lenie
ślad się urwał. Lecz na ich oko, ten ktoś wsiadł na
Lenie do ciężarówki i z tydzień temu pojechał w stro
nę Kireńska. Patrzycie na mnie i myślicie, że ja łżę.
Zapamiętajcie sobie, że tajga zawsze prawdę mówi, gdy
ktoś potrafi ją o to spytać. Trochę gorzej jest w lecie,
gdy ziemia pokrywa się grząskim błotem, rzadkim jak
śmietana, ale na śniegu nie trzeba nam psa, żeby iść
po tropie.
35
Gazikami przyjechaliśmy, my, to znaczy milicja i my
śliwi, w miejsce, gdzie strumyk wpada do Leny. Lena
zamarznięta, strumyk też pod lodem, a wszystko przy
sypane śniegiem. Na śniegu wyraźne dwa nowe ślady
i jeden starszy, wszystkie trzy w tym samym kierunku.
Założyliśmy narty — nie te, jakich używa się do
zawodów, lecz nasze sybirackie narty — i w drogę.
W spalonym zimowisku komendantowi oraz innym
milicjantom wszystko się zgadza: i numer strzaskanego
samolotu, i mężczyzna, i kobieta. Brakuje trzeciego
człowieka oraz żelaznej skrzynki na pieniądze. Skrzyn
ka później dopiero się odnalazła, lecz była już pusta.
Dopiero wtedy zacząłem myśleć o zaginionych pienią
dzach. Patrząc po śladach, ustaliliśmy, że kobieta zo
stała zastrzelona nad przeręblem. Kula ją dosięgła,
gdy nachyliła się, żeby nabrać wody do wiadra. Póź
niej kobietę, a może już jej zwłoki, przywlókł ktoś do
zimowiska. Zwłoki i dom zostały oblane benzyną —
w zbiornikach samolotu benzyny prawie już nie by
ło — całość podpalona. Grzebiąc w zgliszczach zna
leźliśmy jeszcze jednego nadwęglonego trupa, zwłoki
mężczyzny z roztrzaskaną czaszką. Morderca zabrał
pieniądze z żelaznej skrzynki i poszedł w stronę Kireń-
ska. Tyle wiedzieliśmy o dramacie w tajdze, gdy zna
leźliśmy się z powrotem w Kireńsku.
Powinienem zaraz po powrocie pójść na polowanie.
Żyję przecież z tego, co upoluję, każdy tydzień jest
cenny. Lecz ani ja, ani nikt z moich przyjaciół myśli
wych nie wybierał się wyjść z miasta. Bo i jak można
było inaczej zrobić. Kiedy morderca chodzi na wolności,
nie sposób myśleć o tym, ile dałoby się zarobić na
skórkach wiewiórek.
My myśliwi sobie, milicja sobie, zaczęliśmy tego ra-
busia-mordercę szukać po Kiereńsku. Kireńsk nieduże
miasto, ale leży na skrzyżowaniu wielu dróg. Pełno
3G
Stura baszta w Jakucku, pozostałość z dawne po kozackiego
gródka
Romanowka. Dom, w którym zesłańcy stawili opór policji.
Dziś muzeum.
nieznajomych ludzi stale się u nas kręci. Jedni przyla
tuj,-), by tylko poczekać na samolot dalej. Inni przyjeż
dżają, by się rozejrzeć. Dwa razy usłyszeliśmy, że był
Moś nie całkiem znajomy, który wydawał dużo pienię
dzy. Dwa tropy. Ja poszedłem po jednym, mój przy
jaciel Alosza — po drugim. Kiedy już byłem pewny,
c tego sukinsyna będę miał, przyjechał do mnie ko
mendant milicji i powiada:
— Ujęliśmy mordercę. Kasjerkę i inżyniera zastrzelił
lotnik. Zagarnął pieniądze i razem z całą sumą zadeko
wał się w przysiółku... Już go złapaliśmy... — No cóż,
ukazało się, że ani Alosza, ani ja na dobry trop nie tra
filiśmy. Bo u nas ludzie mają lekką rękę do gotówki.
I,ekko przyszło, lekko idzie. Na Syberii jeszcze nie
nauczyliśmy się oszczędzać. Dopiero ci nowi, którzy
teraz przyjeżdżają, każde pięć rubli noszą na książecz
kę. A dla nas pięć rubli to jeden celny strzał.
Byłem później świadkiem na procesie. Lotnik okazał
•się wyjątkową swołoczą. Różne cyrki wyprawiał przed
sądem. Jeszcze trochę, a uznaliby go za wariata. Sąd
dał mu tylko ileś tam lat więzienia. Ludzie u nas bar
dzo szurali z oburzenia. Chcieli, żeby go wysłać z po
wrotem w tajgę, a wilki by go szybko zjadły, bo nie
dźwiedź — szlachetne zwierzę — byle ścierwa nie ru
szy...
Gdy opowiadacz skończył swoją historię, zetknąłem
się po raz pierwszy ze specyficzną cechą nie tylko Sy
biraków, ale chyba również wszystkich mieszkańców
Związku Radzieckiego. Dwóch młodych ludzi, którzy
razem ze mną słuchali opowiadacza, przy pierwszej
okazji, w czasie spaceru po pokładzie, nie zapomnieli
mi wyjaśnić:
— I u nas może zdarzyć się morderstwo. Ale...
W rzadko zaludnionych okolicach, na przykład w poro
słych tajgą przechodzącą w tundrę północnych rejonach
37
Jakucji istnieją sklepy samoobsługowe bez sprzedaw
ców i kasjera. Są to drewniane domy pełne wszelkich
towarów. Kasą w nich jest zwykła taca na pieniądze.
W sklepach tych, istniejących parę lat, nie zarejestro
wano jeszcze manka. Zdarzały się superaty, kiedy kupu
jący zamiast pieniędzy zostawiali skórki. Bo gdy pła
cili skórkami, dawali najlepsze, lecz wyceniali je we
dług najniższej klasy.
4. Opowieści brodaczy
Geologa na Syberii poznaje się po brodzie. Długość
brody jest legitymacją stażu. Im broda jest dłuższa,
tym dłużej jej właściciel uczestniczył w badawczych
ekspedycjach przemierzających tajgę i tundrę. Oczy
wiście broda łatwo może wprowadzić w błąd, nie
wszystkim bowiem mężczyznom jednakowo szybko
i bujnie rośnie owłosienie na twarzy.
Na 1427 kilometrze od Osietrowa, w Olekmińsku —
osada na wysokim brzegu, lecz okolica płaska i nadal
porosła tajgą — wsiadło na statek czterech brodaczy.
Nie można ich było nie zauważyć w stronach, gdzie
wszyscy, nawet myśliwi w tajdze golą się starannie.
Geologowie — bo któż by inny nosił brodę? — zajęli
kabinę sąsiadującą z naszą, więc szybko zawarliśmy
znajomość. Trochę znów piliśmy, gdyż nowi przyja
ciele chcieli powćtować sobie parę miesięcy nie całkiem
dobrowolnej abstynencji. I do Jakucka słuchaliśmy tyl
ko opowieści geologów.
Jakucja ma trzy, z kawałkiem, miliony kilometrów
kwadratowych. Obszar ten zamieszkuje niewiele wię
cej niż pół miliona ludzi. Olbrzymie, pokryte tajgą lub
tundrą obszary są bezludne, ale nader ciekawe dla
geologa.
%
38
Ekspedycje geologiczne wyruszają na przedwiośniu,
zanim stopnieją śniegi. Niektóre wyprawy są ogromne.
Mają własne samoloty, helikoptery, dysponują własny
mi traktorami. Wielkie ciągniki na gąsienicach, po
dobne do tych, które zaprzęgnięte do armat lub rakiet
widuje się podczas defilad na moskiewskim Placu Czer
wonym, torują sobie drogę przez las, wloką po wykro
tach domki mieszkalne i laboratoria zbudowane na
przyczepach.
Oprócz tych wypraw są wyprawki składające się
tylko z paru ludzi, którzy cięższy bagaż wiozą na ko
nikach. W tych mniejszych przygody są bardziej pewne
niż chleb.
Rok temu — na przykład — zdarzyło się, że dziew-
czyna-geolog poleciała samolotem pod koniec sierpnia
do odległego obozu. Leżał już śnieg, nocą mróz docho
dził do kilkunastu stopni. Pogoda była niepewna. Sa
molot miał defekt, musiał przymusowo lądować i ska-
potował. Dziewczyna i pilot trochę się potłukli, ale
byli cali. Nie mogli jednak nawet marzyć o kontynuo
waniu lotu. Co gorsza, pogoda zrobiła się całkiem „nie
lotna”, jak syberyjscy piloci nazywają mgły i wiatry.
Spodziewana pomoc nie nadchodziła. Pilot z dziewczy
ną postanowili więc wyruszyć pieszo na południe, gdzie
spodziewali się spotkać ludzi, osady. Żywili się tym, co
znajdowali w tajdze. Opadli z sił, ale szli. Pierwszy
załamał się pilot. — Mam zdychać po trochu, to lepiej
od razu z sobą koniec... — Dziewczyna zabrała jego
pistolet i dokumenty. Szła dalej. Jak długo wędrowała,
nie wiedziała. Nieprzytomną i skrajnie wyczerpaną
znaleźli myśliwi z kołchozu, którego członkowie, o mie
siąc wcześniej niż zwykle, ruszyli na polowanie.
Sławną postacią nie tylko na Syberii jest leningradz-
ki geolog nazwiskiem Marków. Wędrując przez tajgę
zobaczył w dawno przez ludzi nie deptanej gęstwinie
39
chatę, na poły zawaloną, gęsto porosłą mchami. Takie
zagubione w lesie, dawno opustoszałe domy nęcą, wabią
tajemnicą nawet geologów, którym nic, co tajgą pa
chnie, nie jest obce. Patrząc na sprzęty w opustoszałych,
grzybem zjedzonych chatach, złożonych z grubych byle
jak ciosanych bierwion, można zrekonstruować życie jej
dawnych mieszkańców. Zdarza się, że w takiej chacie
zasnutej pleśnią przybysz znajduje szkielet ludzki omo
tany zbutwiałymi skórami pokrywającymi resztki pry
mitywnego tapczanu. Kim był człowiek, którego pięć
dziesiąt, osiemdziesiąt lub nawet sto lat temu doścignę
ła śmierć na tym bezludziu? Najczęściej nie wiadomo.
Równie rzadko udaje się ustalić, co wygnało nieznanego
budowniczego domu z cywilizowanego świata. Gdy
znajdzie się gdzieś w kącie narzędzia używane przez
poszukiwaczy do przemywania złota — wszystko jest
jasne. Tak samo, gdy trafi się na skład futer, baryłkę
prochu, paście i sidła — nie można się pomylić. Prze
ważnie jednak brak aż tak wyraźnych „dokumentów”.
Niczym nie krępowana wyobraźnia podpowiada prze
dziwne historie. A że geolog nie może być pozbawiony
wyobraźni... Marków jest geologiem z prawdziwego
zdarzenia. Gdy wszedł do opuszczonej chaty, długo my
szkował po jej zakamarkach. Spod resztek ławy i stołu
wywlókł staroświecki, dobrze okuty kuferek. Skrzynka
była pełna książek, a jedną z nich okazał się zbiór
opowieści i legend, tzw. „Lazara zbornik”, książka
ongiś wyklęta przez prawosławną cerkiew, skazana na
zniszczenie. Tropiono ją i palono tak dokładnie, że hi
storycy rosyjskiej literatury znali ją tylko z tytułu
i licznych wzmianek w dawnych aktach sądowych. Zda
wało się, że ani jeden egzemplarz tej publikacji nie
ocalał w Rosji. Poszukiwania prowadzone w zagrani
cznych bibliotekach też nie dały wyników. Uznano, że
zbiór najstarszych opowiadań rosyjskich zaginął na
zawsze. Nic dziwnego więc, że odkrycie Markowa stało
się głośną rewelacją w kołach historyków literatury
i wśród geologów.
Ostatni właściciel książki „Lazara zbornik” był naj
pewniej starowierem. Wskazuje na to zestaw jego
biblioteki zachowanej w dobrze okutym kuferku. Ucie
kając prześladowcom cerkiewnym w tajgę zabrał ze so
bą książki. Podobnie postępowali inni starowierzy. Rów
nież rodzinom zesłańców politycznych udawało się nie
znanymi nam drogami przemycić na północ i wschód
broszury i książki, po których ślad zaginął w europej
skiej Rosji, gdzie policja działała sprawniej. I obecnie
raz po raz zdarza się geologom natrafić na księgozbiory
ukrywane przez dziesięciolecia.
Geolodzy są jak gdyby strażą przednią lat, które idą,
które przyniosą nowe zagłębia przemysłowe na Syberii.
Pracując dla przyszłości służą równocześnie badaniom
przeszłości. Stwierdzenie tej prawdy wszędzie brzmia
łoby nieco paradoksalnie, lecz inaczej jest na środku
rzeki Leny. Tutaj nawet wyznanie:
— Jestem geologiem, bo kocham Syberię... — przyj
muje się zwyczajnie i prosto, jako wynik przemyślanej
decyzji. Nie na darmo od wieku przyjmuje się za pew
nik, że chcąc poznać poetę, trzeba poznać jego kraj.
Dawno już skończyły się nadleńskie „Stołby”. Na
płaskich brzegach rzeki ni śladu skał. Lena rozlewa
się szeroko, płynie wieloma odnogami, tworząc liczne
wyspy gęsto porosłe liściastymi drzewami o jak po
piół szarych, gładkich pniach. Wyspa od wyspy różni
się tylko ilością drzew powalonych i moczących w wo
dzie korony. Zimny wiatr i drobny deszcz spędził pa
sażerów z pokładu. Prawie nie opuszczam kajuty. Wiem
już dobrze, że nasza kajuta ma osiem kroków długości
Dwa tysiące ( kilometrów żeglugi Leną, kopalnia diamentów, myśliwi i geologowie, pożar tajgi, białe noce w tundrze, ferma za kołem polarnym, Iowy na sobola, wizyta u „Belgijskiego Króla’ marzloć, zielona Angara, tajemniczy Bajkał — to treść wielkiej syberyjskiej przygody autora
W serii „Świat się zmienia” uka zały się książki Kazimierz Dziewanowski M AH O M ET I PUŁ K O W N ICY (2 wydania) Artur Hajnicz WYSPA AFRODYTY January Grzędziński ALGIERIA Z DALEKA I Z BLISKA Witold Zalewski W ID O K ŻÓŁTEJ RZEKI Alain Gkeerbrant K O N G O CZARNE I BIAŁE Kazimierz Dziewanowski Aleksander Minkowski 5000 KM PRZYSZŁOŚCI Jean-Paul Sartre H U R A G A N N AD CUKREM Jerzy Zieleński SZEŚCIU MĘDRCÓW Z BOGATEGO SZCZĘŚCIA Frantz Fanon ALGIERIA ZRZUCA ZASŁONĘ
WIESŁAW NOWAKOWSKI I S K R Y W A R S Z A W A • 1 9 6 4
Obwolutę projektowa! JAN U SZ GRAB1ANSKI Zdjęcia JA N A KOS1DOWSKIEGO i D ANUTY RAGO PRIN T ED IN POLAND Państwowe Wydawnictwo „Isk ry ” , Warszawa 1964 r. Nakład 20 000 + 280 egz. Ark. wyd. 12, ark. druk. 13,25 ' - , a
Podróżni wysiadają z pociągu na stacji kolejowej Lena. Samoloty lądują na lotnisku Ust’Kut. Statki przybijają do portu Osietrowo. Trzy dworce — lotniczy, rzeczny i kolejowy — leżą blisko siebie. Wszystkie trzy znajdują się w tej samej miejscowości oznaczonej na mapach maleńkim kółkiem i nazwą Ust’Kut. Bar dziej zgodne z rzeczywistością byłoby, gdyby osadę tę istniejącą już dwa i pół wieku — o czym każdego przy jeżdżającego szybko informują mieszkańcy — oznacza ło się prostokącikiem. Ciągnie się ona bowiem dwa dzieścia pięć kilometrów po obu brzegach Leny. Rzeka w tym miejscu, choć szersza od Wisły pod Warszawą, z trudem przeciska się między porosłymi tajgą górami. Na obu brzegach przełomu niewiele jest miejsc płas kich, nadających się do zbudowania drewnianego domu i założenia ogródka, w którym za parkanem pracowicie wyciętym w laubzegowe wzory zielenią się każdego lata kartofle i kwitną słoneczniki. Największą płaszczy znę przeznaczono na lotnisko. Ale i tak jest ono maleń kie. Lądować na nim mogą tylko helikoptery lub dwu płaty AN-2, zwane przez Sybiraków pieszczotliwie „Antoszą”. „Antosza” przypomina z urody „kukurużnika”, ter- kotliwego bohatera drugiej wojny światowej, lecz jest 1. Spotkanie z Leną 7
od niego większy, zabiera nawet dwunastu pasażerów. Ląduje wszędzie. Startuje po kilkudziesięciu metrach rozbiegu. Między wysokimi górami kręci się jak war szawiak przy wyjściu z zatłoczonego tramwaju. O za letach „Antoszy” słyszeliśmy i przekonaliśmy się póź niej jeszcze wiele razy. Pierwszy raz nauczyliśmy się go szanować, lecąc nim nad górami, z Irkucka do UstTCut, w dzień mało pogodny. Nie pomnę, ile mu sieliśmy minąć frontów burzowych, tak meteorologowie nazywają miejsca, gdzie chmury kłębią się jak para nad balią praczki, a kilkanaście wiatrów na raz przypomina człowiekowi, że określenie „róża wiatrów” dla ośmiu kierunków świata, jest tylko metaforą, wcale nie do tyczącą wiatrów. Mało myślałem o różach, kiedy fronty ciskały nami po przełęczach. Przełęczy było wiele. Pra wie wszystkie są bezimienne. Dla człowieka obytego z Tatrami, gdzie każdy żleb ma swoją nazwę, wydaje się to dziwne. Lecz kiedy człowiek przypomni sobie, że na Syberii jeszcze czterdzieści lat temu odkrywano góry nie mniejsze od Karpat, zapomina o swoich ta trzańskich mądrościach. Od Kaczugi — miejscowości, składającej się z kil kuset drewnianych domów, krytych drewnianymi da chami lecieliśmy nad Leną, która wije się między górami. Jeden z pilotów — AN-2 pilotuje dwóch lu dzi — któremu międzynarodowy dyspozytor lotniska w Irkucku przedstawił nas jako cudzoziemców, czuł się w obowiązku pokazywać nam najpiękniejsze skały. Jego kolega tymczasem, dla ułatwienia nam obserwacji wy czyniał nadprogramowe wiraże. Nasi towarzysze po dróży lecieliśmy zwykłym „rozkładowym” rejsem — nie wszyscy mieli dobrze rozwinięty zmysł równowagi. Męczyli się i korzystali z papierowych toreb. Patrząc więc na piękne skały wymyte przez rzekę nie zawsze odczuwaliśmy tylko urodę krajobrazu. Co gorsze przy 8 pomniałem sobie, że zanim wystartowaliśmy, znajomi ostrzegali: _ _ Kiedy przypadkiem pilot zapyta ciebie o zawód, lepiej nie przyznawaj się, że jesteś dziennikarzem, mów, że prowadzisz badania historyczne... —■Dlaczego? _ Możesz spotkać lotnika, który właśnie dziennika rzom lubi robić dowcipy. Moskiewskim reporterom lecącym z Irkucka do osad, gdzie lotniska są niewielkie, zdarzyło się jakoby parę razy, że gdzieś pośrodku drogi pilot oznajmiał. _ Towarzysze pasażerowie, trafia się nam, niestety, przymusowe lądowanie. Defekt motoru... Niedługo potem samolot siadał na polanie. Dookoła tajga, tylko tajga. W tych stronach ludzie osiedlają się nad większymi rzekami, między nimi mało kto mieszka. Po wylądowaniu pilot długo majstrował przy silniku, a potem mimochodem oświadczył, że radiostacja też nie działa. _ Przyjdzie nam tu zanocować. Ratunkowego heli koptera nie zdążą dziś wysłać. Na to hasło pasażerowie szli w tajgę zbierać susz. O zmroku zapalali sterty chrustu. Przez noc gorliwie podsycali ogień, który — jak zapewniał lotnik — naj skuteczniej odgoni krążące w pobliżu stada niedźwie dzi. Po wschodzie słońca pilot ponownie zaglądał do motoru i z godzinę majstrował. Wreszcie śmigło zaczy nało się kręcić jak na pokazie. W porze śniadania samolot wznosił się w powietrze. Bez żadnych komplikacji lądowano tam, gdzie należy. A kiedy po paru tygodniach ukazywał się w czasopiś mie opis przymusowego lądowania, nocy w bezludnej tajdze, gdzie stale słychać stąpania brodzących po krza kach i zeschłym igliwiu niedźwiedzi, pilot figlarz tylko zacierał ręce: 9
Ja wiem, czego dziennikarze potrzebują, czeao szukają na Syberii... Nasi piloci nie zainscenizowali żadnej przygody Pun ktualnie, jak przewiduje rozkład lotów, wylądowaliśmy w Ust Kut. I wcale nie uważałem, że lot trwał zbvt krótko. Z samolotu przesiedliśmy się na motorówkę przycu mowaną na skraju lotniska nie większego niż boisko do piłki nożnej. Pięcioosobowe motorówki spełniają tu rolę taksówek, większe — autobusów. Popłynęliśmy mniejszą, przysłaną przez kapitana portu rzecznego Osietrowo. Osietrowo jest bodaj największym, a w każdym ra zie jednym z największych portów śródlądowych Zwią zku Radzieckiego. Tu kończy się północna odnoga trans syberyjskiej linii kolejowej; tu przywozi się z zachod nich okręgów przemysłowych maszyny i urządzenia dla zagłębi ,uź rozbudowanych lub dopiero powstają cych we Wschodniej Syberii. A jest to kraina niewiele mniejsza od połowy Europy, obejmuje około czterech mihonow kilometrów kwadratowych. Prawie całe zao patrzenie dla tych obszarów przechodzi właśnie przez Osietrowo. Wiele kilometrów wzdłuż Leny - rzeki Leny, jak się tu mówi, żeby nie mylić ze zdrobnieniem imienia 1 elena - - ciągną się w Osietrowie nabrzeża uzbrojone w bocznice kolejowe, dźwigi i składy. Nowe buduje się ) projektuje z wielkim rozmachem i troską o ekonomi kę. Przykładem może być skończony niedawno dworzec rzeczny. Jest to obszerny, piętrowy budynek z cegły i betonu. Posiada on kilka poczekalni, hotel i restau rację W miesiącach zimowych, kiedy żegluga ustaje, poczekalnie zamieniają się w sale kinowe. W najwię kszej jest ekran panoramiczny. W ten sposób budynek wykorzystywany jest przez okrągły rok, a kilkanaście 10 tysięcy mieszkańców UsfKut ma dodatkową salę ki nową na mroźne i bardzo długie wieczory. Opisując nowy dworzec rzeczny podkreśliłem, ze wy budowany jest z cegły. Uczyniłem to nieprzypadkowo. W Ust’Kut bowiem niewiele można naliczyć murowa- nvch domów. Podstawowym budulcem, najłatwiej do stępnym, pozostaje drewno. Z grubych modrzewiowych bali stawia się ściany. Modrzewiowe deski, lekko poś rodku wyżłobione, pokrywają strome dachy. Z obciosa- nych pni sporządza się trotuary po obu stronach piasz czystej ulicy. 2. Pierwsze kilometry żeglugi W Ust’Kut, ściślej w Osietrowie, wsiedliśmy na sta tek. Wysłużony staruszek „Leningrad” porusza się za pomocą bocznych kół łopatkowych. Jego rówieśnicy zamienili się w hulki. Przycumowani na amen w roż nych punktach rzeki — również do niedawna w Osie- trowie _ służą za dworce pasażerskie. W niektórych kajutach urządzono biura, w innych stoją łóżka, z któ rych korzystają podróżni czekający na połączenie. „Le ningrad” który ponad ćwierć wieku temu spłynął na Lenę w rzecznej stoczni w Kireńsku, jeszcze się trzyma. Wygląda trochę tak jak znane z wielu ilustracji trój- pokładowce, które w czasie wojny secesyjnej kurso wały po Mississippi. Był już wiele razy remontowany i przebudowywany. Pod kotłami maszyny parowej po ruszającej koła napędowe spalano najpierw drewno, później węgiel, obecnie płonie mazut — to, co pozostaje z ropy po oddestylowaniu nafty i benzyny. Ale nawet mazut pod kotłami nie ratuje sytuacji. „Leningrad wygląda archaicznie, szczególnie przy ekspresowycn wodolotach typu „Rakieta”, jak nazywają się nowo czesne statki, które ślizgają się po Lenie na podwod- l l
nych skrzydłach, a zbudowane są i wyposażone podo bnie do kadłubów wielkich samolotów pasażerskich. „Leningrad” ma dwie dwuosobowe kabiny „luks” _ w jednej z nich nas ulokowano * — ponad sto miejsc w kabinach pierwszej i drugiej klasy, gdzie każdy pa sażer otrzymuje na czas podróży własne łóżko. Oprócz tego na parowcu jest nieokreślona bliżej ilość miejsc trzeciej klasy. Pasażerowie trzeciej klasy jadą prze ważnie niedaleko. Tu na Syberii niedaleko znaczy i czterysta, i pięćset kilometrów, które nasz „Lenin grad” płynąc z prądem przebywa w półtorej lub dwie doby. Ci więc, którzy podróżują z dziećmi, zabierają w drogę własną pościel. Wieczorem rozkładają pierzyny poduszki w różnych, często najbardziej nieoczekiwanych miejscach i utulają malców do snu. Sami zabawiają się grą w karty, piciem herbaty, czasem „rozlewają” wino, rzadziej wódkę, ale przeważnie słuchają opowiadaczy! Opowiadacze. to osobna kategoria pasażerów. Zda rzają się opowiadacze amatorzy __ zwykli gawędzia rze, którzy lubią mówić dla samej przyjemności; oprócz nich są opowiadacze profesjonaliści. Są to mężczyźni zwykle w średnim wieku, bliżej pięćdziesiątki niż czterdziestki. O ich twarzach kiedyś mówiłoby się, że jest zniszczona przez życie. Opowiadaczowi gęba — że użyję tu słowa staropolskiego — zamyka się tylko wte dy, kiedy je lub pije. Ale opowiada głównie po to, żeby jeść i pić za dwóch. Kiedy się ich częstuje, jedzą chęt nie. Mniej chętnie piją, chociaż nie widać, żeby odma wiali, gdy ktoś im stawia. Z opowiadaczami zetknąłem się bliżej w drugim, trzecim dniu podróży Pasażerowie wszystkich klas mają na statku trzy ulubione miejsca. ♦ Po W schodniej Syberii podróżow ałem zaw sze w tow arzystw ie foto rep o rtera. P ierw szą część drogi odbyłem z Janem Kosidow skim , d ru g ą - z D anutą Rago. F otografie przez nich w ykonane ilu stru ją m oją relację 12 Na rufie, kilkadziesiąt centymetrów nad poziomem wody, wystaje półkolisty drewniany pomost, do któ rego przyczepiona jest łódź na krótkim łańcuchu. Ło dzią tą, jak się później przekonałem, zabiera się i wy sadza na ląd pasażerów w miejscowościach, gdzie nie ma przystani, do której statek mógłby się przytulić burtą, by pasażerowie wsiedli przez zwodzony mostek. Na rufowym pomoście siadają przytulone pary wpa trzone w spieniony kilwater, jak marynarze nazywają bruzdę na fali pozostawioną przez statek. Na tym po moście pracuje czasem zakład fryzjerski. Zakład, to mo że za dużo powiedziane, bliższe prawdy byłoby określe nie: fryzjerski punkt usługowy towarzyskiej samopomo cy. Rzeka Lena zbiera wodę z potoków i większych do pływów, nasz „Leningrad” ściąga ludzi z tajgi. Na przy staniach wsiadają na parowiec mężczyźni, w których na pierwszy rzut oka poznaje się myśliwych. Całe mie siące spędzili w borach. Wchodzą obarczeni plecakami, bronią. Ale nawet wtedy, gdy pozbędą się wyróżniają cego w tłumie bagażu, poznaje się ich bardziej po dłu gich włosach niż po miękkich ruchach człowieka lasu, człowieka przywykłego do skradania się za zwierzyną. A tu ktoś ma maszynkę do strzyżenia. Jeszcze łatwiej jest o taboret do siedzenia i o ręcznik pod szyję. Spreą- taczki, które gęsto uwijają się po korytarzach i pokła dach parowca, nie pozwoliłyby na śmiecenie resztkami fryzur. Jedynym miejscem, gdzie strzyżenie może się odbywać bez krzyków obsługi, jest pomost na rufie, skąd ścięte włosy wpadają wprost do Leny przez szpa ry między drewnianymi listwami. Snującym się na pomoście parom nie przeszkadzają fryzjerzy, nie wadzą muzykanci. Czterech chłopców w jaskrawo wzorzystych koszulach wyrzuconych na spodnie energicznie szarpie struny gitar. Grają w jazzo wym rytmie rosyjskie melodie i wyśpiewują czastuszki. 13
Inny zespół muzyczny koncertuje o pokład wyżej, na przedniej werandzie za salonem, który w porze śniadań, obiadów i kolacji zamienia się w jadalnię. Na werandzie stoją dwa wielkie, srebrną farbą pociągnięte popiersia i pianino. Chłopcy zbierający się przy pianinie są ostrzyżeni na jeża, noszą ciemne garnitury i białe ko szule, a zamiast krawatów — czarne sznurkowe fon- tazie z mosiężnymi skuwkami. Ten zespół „dżezuje” z namaszczeniem. Pieczołowicie odtwarza wielki reper tuar głośnych zespołów tanecznych. Trzecim ukochanym przez pasażerów miejscem jest osłonięty od wiatru środkowy pokład przylegający do czytelni. Na pokładzie stoją ławki i stoliki, które od ra na do zmierzchu są zajęte przez grających w karty i domino oraz kibiców. Kiedy się ściemni, lokalny ra diowęzeł — we wszystkich kabinach są głośniki — za czyna nadawać melodie taneczne z płyt, przeważnie tanga. Odsuwa się stoliki i ławki. Na tak zaimprowizo wanym parkiecie tańce trwają długo w noc, bo gdy zamilknie radiowęzeł, zaczynają grać muzykanci-ama- torzy i ci z dolnego pomostu, i ci z werandy na dzio bie. Wygwieżdżone niebo — u nas tak jasne bywa cza sem tylko w zimie — ciemna rzeka, ciche brzegi poro słe tajgą, a pośrodku kilkanaście tańczących par na pokładzie starego parowca płynącego na północ — jest w tym obrazie coś z kolorowych prospektów turysty cznych, ale również i coś z Londona. Wczesnym rankiem, kiedy w zaróżowione od pier wszego słońca niebo pionowo biją dymy domów i pa rowców, stajemy w macierzystym porcie „Leningradu”, w Kireńsku. Przepłynęliśmy już trzysta jeden kilome trów. Lena w tym miejscu skręca ostro pod pionową skałą, tworzy zakole. W łuku Leny rozłożyło się mia sto _ jedno z najstarszych w tej części Syberii. Pow iało na pagórku, w dogodnym dla obrony miejscu, gdzie do Leny wpada kapryśna rzeka Kirenga, często zmieniająca koryto, oraz kilka innych mniejszych rze czek, strumieni. Wzgórze tworzy jak gdyby wyspę. Sto jące na nim drewniane domy są tu stłoczone jak w śre dniowiecznym grodzie opasanym murem. Miasto robi dość wesołe wrażenie. Przyczyniają się do tego koloro wo malowane odrzwia i okiennice. Miły oku jest poran ny ruch na krętych uliczkach. Koło placyku przy przy stani dla pasażerskich statków stoi kilkanaście furmanek na wysokich kołach z prawie płaskim, płytkim pudłem. Każda zaprzężona w jednego konika dźwigającego nau szyją pałąk drewnianej hołobli. Na wozach sterty ogól - ków, pomidorów i jabłek, małych jak nasze rajskie jabłuszka i też czerwonych. Na dwóch wózkach sprze daje się cytryny, banany. Obok można kupić wypra wioną skórę niedźwiedzia już za dziesięć rubli. A słoik smalcu, niedźwiedziego smalcu — handlują mm kobie ciny jazgotliwe jak nasze przekupki — kosztuje dwa dzieścia—czterdzieści kopiejek. Niedźwiedzi smalec uważany jest za uniwersalny środek domowej medy cyny. Stosowany wewnętrznie — pomaga jakoby na przeziębienie i kaca. Użyty zewnętrznie — ma likwi dować wszelkie bóle reumatyczne. Nie kupiliśmy niedźwiedzich skór, gdyż ostrzeżono nas, że wszystkie, które oglądaliśmy, były wygarbowa ne na syberyjski sposób. Skóra tutaj wyprawiona może na Syberii przetrwać długie lata, lecz przewieziona do Moskwy wylenieje w ciągu roku. Natomiast baranie kożuchy pochodzące z Europy nie wytrzymują jednej zimy w syberyjskim klimacie. Pękają jak gdyby były papierowe. „ Gdy wróciłem na statek, zobaczyłem tłok na środko- 15
wym pokładzie. Ktoś kupił dwie niedźwiedzie skóry i rozłożył, by pokazać znajomym. Zespołowe oglądanie przemieniło się w dyskusję. Spierali się mężczyźni. Je den chwalił skórę, inny wybrzydzał. Znawcy skór oka zywali się również znawcami niedźwiedzich obycza jów. Niedźwiedzie stały się również nagle głównym tematem rozmów na całym statku. O misiach opowia dali sobie mężczyźni kibicujący do tej pory graczom w domino i szastający pieniędzmi wielbiciele muzyki tanecznej, którzy nie odstępowali młodzieńców z gita rami, stawiali chłopcom obiady, wino, byle ci chcieli tylko grać zamówiony „kawałek”. Ze zmiany zaintere sowań skorzystał najszybciej wyłysiały opowiadacz. Siadł pośrodku werandy na dziobie, zaciągnął się bia- łomorem i zaczął: — A ja miałem czternaście lat, kiedy upolowałem pierwszego niedźwiedzia. Tak, tyle właśnie skończyłem lat, kiedy ojciec obmacał mi ręce i nogi, jak handlarz końmi źrebaka. Obejrzał dokładnie i zabrał w tajgę. Tak całkiem po prawdzie, to wcześniej już chodziłem na wiewiórki sam albo z kolegami, ale czy widział ktoś myśliwego, który by nie opowiadał, iż strzelać i tropić nauczył go ojciec? Każdy miał jakiegoś ojca, ja też miałem — i to jakiego! Kiedy szedł w tajgę, to worek chleba, trochę soli, herbaty i cukru wystarczyło mu na parę miesięcy. W tajdze żył, jak według popów żyli ich święci, za co w niebie siedzą jak w jedwabiu. Ko rzonków wprawdzie nie jadał, bo wolał mięso, lecz żył w tajdze surowo niby młody czerniec. Lecz gdy wracał z futrami, głodny był bab. A baby leciały na niego tak, że moja matka nieraz gorzkimi łzami popłakała. Powiada się, że jak ktoś ma ciąg do bab, to nie patrzy na wódkę. Może to i prawda. Ale mój ojciec też pił. Ach, jak pił, gdy wrócił z futrami. Mało mu było wia dra wódki! — Tu opowiadacz popatrzył na słuchaczy, 16 W U st’K ut spotkaliśm y się z Lcncł . nort „Leningradu Kircnsk. macierzysty port
Na rufie działał samoobsługowy punkt fryzjerski Człowiek, który umie i lubi opowiadać z których chyba wszyscy wiedzieli, co to wódka i że wiadro, stara rosyjska miara pojemności, ma ponad dwanaście litrów. Więc dodał: — Oczywiście nie naraz jedno wiadro, ale tak na dłuższe posiedzenie, z przy jaciółmi. — Miłości, polowania, wódki uczyłem się u ojca. Tro pić nauczyłem się później, w roku 1943. Wróciłem w te strony po ranie na froncie. Łeb miałem jeszcze obanda żowany — tu opowiadacz zdjął czapkę i pokazał zebra nym wyłysiałą czaszkę z wieloma bliznami — rękę miałem jeszcze obandażowaną — rękaw koszuli jedzie wysoko, żeby odsłonić różową, pierzasto pościąganą skórę w miejscu wlotu kuli na przedramieniu. — Ale jak tu siedzieć w domu? Wziąłem strzelbę i poszedłem na wiewiórki-popielice. Były dni, kiedy upolowałem po dwadzieścia wiewiórek. Zganiałem się przez cały dzień, ale ich nastrzelałem. Możecie mi wierzyć lub nie, ale w tamte lata polowało się łatwo w moich stronach. Mężczyzn nie było, gdyż wszyscy poszli na front. Po lował tylko jeden stary, który miał już chyba osiem dziesiąt lat, i ja — prawie kaleka. A stary, jak to stary, ludziom niby przychylny, ale już z tych, co to wyrzeka ją, że wszystko idzie na gorsze. Potrafił mi rano po wiedzieć: — Dziś będę miał czternaście wiewiórek. Kie dy wieczorem spotykaliśmy się w naszej chacie-zimo- wisku, stary rzeczywiście miał czternaście sztuk. Gdy wyprorokował sobie tak piąty raz pod rząd, to go pod patrzyłem, jak on to robi. Musiałem go podpatrywać i to jeszcze tak, żeby on się nie domyślił, o co chodzi. Bo kiedy go spytałem wprost, to on mnie beształ, że ja młody, a teraz młodzi to tylko patrzą, jak z goto wego brać, byle bez wysiłku. Okazało się, że cały se kret to wcale nie strasznie wielka sztuka. Zwyczajne doświadczenie. W zamrożonej tajdze wiewiórki żyją jak moskiewskie nie pracujące damy. Wychodzą ze > —Leo* 17
swoich dziupli na spacer koło południa. Poskaczą, po kręcą kitami i już. Po południu gryzą orzechy i inne nasiona, śpią, nosa z dziupli nie wystawią. Ale zosta wiają ślady na śniegu. Jak się tropom przyjrzeć, można z nich wyczytać, ile było wiewiórek i gdzie sobie drze mią po obiedzie. Idzie się więc na pewniaka od dziupli do dziupli. Zanim zmierzch zapadnie, wypłoszy się je na strzał. Wybaczcie, rozgadałem się o czarnookich wie wiórkach, a miałem, zeznać, jak przed towarzyszem prokuratorem, gdzie i kiedy zastrzeliłem swojego pier wszego niedźwiedzia. Otóż ojciec i czterej jeszcze myśliwi pojechali na zimowisko w tajdze, a ja z nimi, bo ocenili, że dość mam sił, bym mógł się już w tajdze przydać. Oni cho dzili polować, ja zaś przeważnie siedziałem w chacie i pilnowałem zupy na ogniu. Czasem brali mnie z sobą, ale bardziej do noszenia worków niż za Strzelca. W tam ten dzień akurat zostałem. Oprawiałem zastrzelonego poprzedniego dnia wilka. Zdjąłem skórę, a ścierwo za wlokłem nad strumyk, tak ze dwieście metrów, a może dalej, za chatę. Siedzę sobie przy ogniu, a moja Musz ka miałem wtedy psinę, cięte pokurcze, podobną do tej Łajki ze sputnika, bo nasze syberyjskie do wszyst kiego najlepsze — zaczyna się kręcić, skuczy, biega do drzwi, do mnie, warczy. Widzę, że nie tak wystawia, iak wtedy, gdy wilki pod zimowisko podchodziły. Cał kiem inaczej się niepokoi. Pomyślałem sobie zaraz, że coś tu niedobrze. Może jakiś gruby zwierz jest w po bliżu albo zły człowiek czy inne niebezpieczeństwo. Złapałem karabin, zarepetowałem, dmuchnąłem w szczer binkę, szybko ubrałem się, w com miał, i wyszedłem z chaty na mróz. U nas jak się z chaty na mróz wyj dzie, to jakbyś się spirytusu napił. Zatka i w głowie się zakręci. Pies zaraz poleciał w tę stronę, gdzie zawlo kłem ścierwo wilka zastrzelonego prawie na progu na 18 szej chaty. Muszka łaje, ale jakoś tak dziwnie, że tro chę mną strach potelepał, bo pierwszy raz ją taką sły szałem. Boję się, lecz lezę, bo jak psa zostawić samego w niebezpieczeństwie. Potem biegnę, a moja Muszka już nie szczeka, a śpiewa jakby ktoś skrzypce stroił, tak skowyczy. Lecę na jej głos. Znowu mnie zatkało, bo patrzę — suka olatańcowuje niedźwiedzia. Niedźwiedź się od niej odpędza, ale tak nie bardzo, bo głównie to żre zamarznięte ścierwo obłupionego ze skóry wilka. Trochę to mnie zdziwiło, bo małoż to razy słyszałem, że niedźwiedzie boją się nawet zdechłych wilków. Przed żywymi też uciekają. Niedobrze, kiedy człowiek ma do wyboru: myśleć czy strzelać? W tajdze, jak na froncie, zawsze lepiej jest strzelać, bo jak pomyślisz, to nie zawsze trafisz palcem na cyngiel. Bach! Bach! Wystrze liłem dwa razy. Trafiłem. Powalił się gruby na wilcze ścierwo i leży. A ja jeszcze stoję w miejscu, ładuję ka rabin i czekam, co pies zrobi. On też za blisko jeszcze nie podchodzi. Szarpnie futro i odskoczy, mądra suka. Mądrzejsza od brata mojej matki. Zastrzelił on kiedyś niedźwiedzia, pochylił się nad nim, a misio z kulą w sercu miał jeszcze tyle siły, że jak chłopa łapami przygarnął do siebie, to żebra w nim połamał i brzuch rozpruł. Tak dwóch nieżywych, sczepionych ze sobą znaleźli później ludzie. Ja chyba jeszcze długo bym stał przed moim pierwszym niedźwiedziem, gdyby nie nadszedł ojciec z sąsiadem, który zimował w najbliż szym bałaganie (chacie) nad naszym strumieniem. Opra wiliśmy niedźwiedzia. Był wychudły i stary, w pysku tylko dwa zęby, futro prawie jak mój łeb dzisiaj wy łysiałe, ale był własny i pierwszy. Lepiej go i bar dziej słodko wspominam niż pierwszą dziewuchę w ży ciu, która dała mi się pocałować! — A dużoście niedźwiedzi od tej pory ustrzelili? — młody człowiek, najwidoczniej nie tak dawno w te 19
strony przybyły, ośmielił się przerwać opowiadaczowi zadumę. — Skóry liczę tylko wtedy, kiedy niosę je na sprze daż do punktu skupu — odburknął opowiadacz. Wstał, podciągnął spodnie, wyrównał pasek. Nie ukrywał, że jest zły. Szykowała się awantura. Mało już brakowało do ostrej wymiany zdań. Na szczęście wmieszali się w to dwaj mężczyźni. Coś szepnęli opowiadaczowi i ten miękkim krokiem, w towarzystwie paru wdzięczniej szych słuchaczy, ruszył w stronę bufetu. Nie byłem jeszcze pewny, czy chcę pójść w ich ślady, czy lepiej wrócić do kajuty, gdy mężczyzna w średnim wieku, ubrany z wielką starannością, może nawet prze sadnie elegancki, zatrzymał mnie mówiąc: — W tych okolicach dużo Polaków było na zsyłce po powstaniu styczniowym... O tym, że jesteśmy dziennikarzami z Polski, którzy spływają Leną na północ, do Jakucji, wiedziała więk szość pasażerów. Dowiedzieliby się o tym bez specjal nego komunikatu, którym zaraz po odbiciu od brzegu w Osietrowie powitał nas okrętowy radiowęzeł. Spea ker mówił, że kapitan i cała załoga „Leningradu” wi tają serdecznie wszystkich pasażerów, a szczególnie dwóch dziennikarzy z Polski, którzy itd. A potem do dał: — Dla naszych miłych gości nadajemy starą ludo wą pieśń polską, która i u nas jest bardzo znana i łubiana. — Za chwilę jakiś polski śpiewak beczał ze zdartej płyty: „Ujrzałem pierwszy siwy włos na two jej skroni”. Wielką zaletą podróży wolno płynącym parowcem rzecznym, którym podróżują ludzie, gdy nie spieszą się zbytnio, jest łatwość nawiązywania kontaktów, zawiera nia przyjaźni. Już w Osietrowie, gdy tylko wsiedliśmy na statek, mieliśmy sporo dobrych znajomych. Pytali 20 nas o Polskę, opowiadali o sobie. Przedstawiali nas swoim znajomym. Uczyli grać w domino. Nie czuliśmy się więc obco, wręcz przeciwnie. Ale wspomnienie o Po lakach zesłanych nad Lenę po roku 1863 trochę mnie zaskoczyło. Spytałem więc: — Czy jesteście historykiem? — Nie. Lekarzem z Jakucka... Iwan Iwanowicz — prosił, żeby go tak nazywać — jest Jakutem. Urodził się koło Wierchojańska, w jurcie z brzozowej kory. Ojciec hodował reny, polował i za pośrednictwem szamanów składał ofiary duchom, które mieszkały na uroczyskach oznaczonych kikutem wys chłego drzewa obwieszonego białymi czaszkami koni, wstążkami i blaszanymi figurkami zwierząt. Ojciec Iwana Iwanowicza był analfabetą, ale nie sprzeciwiał się, kiedy syn postanowił się uczyć. I Iwan Iwanowicz pojechał na studia do Leningradu. Najpierw płynął Leną aż do Kaczugi, później wlókł się końmi do Irkucka. W Irkucku wsiadł do pociągu na linii trans syberyjskiej. Po czterdziestu siedmiu dobach podróży znalazł się w Leningradzie. Gdy wracał ze studiów w roku 1940, podróż trwała już tylko siedemnaście dób. W ubiegłym roku leciał do Leningradu na zjazd nauko wy i podróż zabrała mu tylko dwie doby. — Postęp szalony, który nie może mnie nie cieszyć. Tu-104, IŁ-y są wspaniałymi, wygodnymi maszynami. Ale — zwierzał się — kiedy mam trochę więcej czasu jadąc na urlop, zawsze płynę Leną. Nie wybieram no woczesnych statków, wsiadam na wolne parowce i wte dy czuję się jakoś młodszy. Pomyślicie, że jestem sen tymentalny. Może i jestem, ale czy wiecie, ile ja stra chów musiałem przezwyciężyć wtedy, kiedy pierwszy raz płynąłem Leną na studia do Leningradu? Patrząc na Lenę pod Kireńskiem, łatwo pojmuje się, co znaczy określenie: droga wodna. Snują się tu gęsto 21
motorówki i zwykłe płaskodenne łodzie z doczepionymi motorkami. Ktoś holuje tratwę załadowaną sianem, jak drabiniasty wóz. Bańki mleka przewożą łodziami z wiel kim sterem-wiosłem na burcie i wysoko zadartym dzio bem podobnym trochę do dziobów łodzi Wikingów, lecz bez smoczych paszczy. Dokładnie takie same łodzie widziałem pierwszy raz na obrazie w irkuckim muzeum. Obraz przedstawiał Kozaków, którzy trzysta lat temu płynęli burzliwymi rzekami odkrywać dla cara sybe ryjskie bogactwa. O muzealnej łodzi wspomniałem coś Iwanowi Iwanowiczowi. A on na to: — Wydawać by się mogło, że w epoce sputników po spływach Kozaków pozostaną tylko wiadomości w pod ręcznikach, muzealne pamiątki i parę legend. A tymcza sem... Czy poznaliście już Michaiła Jakowlewicza, któ ry na naszym statku jest młodszym szturmanem? — Nie... — Obecnie, jak zdaje mi się, ma wachtę. Wieczor kiem wpadniemy do was... Wpadli. Doktor przyniósł butelkę „sowietskawo szam- panskawo”. My odkorkowaliśmy coś ze swojego zapasu. Kelnerka zadbała o zakąski i naczynia, a później ko lację. Pasażerowie kabiny „luks” nie muszą chodzić na posiłki do mesy. Mogą żądać przyniesienia ich „do siebie”. Młodszy szturman Michaił Jakowlewicz pouczył nas o tym przywileju. Spełniliśmy parę toastów i wy chyliliśmy kilka kolejek bez szukania pretekstu. Poga daliśmy trochę o pogodzie. Wreszcie Michaił Jakowle wicz ponaglany przez doktora zaczął swoją opowieść: — Teraz ten obyczaj trochę ginie, lecz kiedy byłem młody, nikt, kto chociaż raz nie spłynął z drzewem od południowych gór do morza, nie mógł się uważać za mężczyznę. W naszej wsi taki nawet by się żenić nie mógł. Wiadomo — człowiek nie sprawdzony. Trzy razy chodziłem na spływ jeszcze przed wojną. 22 Nasze rzeki służą za drogi latem i zimą. Latem chodzą l>n nich statki i barki, zimą, gdy lód zgrubieje, wy syła się na rzekę ciężkie traktory, żeby przetarły drogę dla kolumn obładowanych ciężarówek. Przed wojną sa mochodów i traktorów było mniej, ale też jeździły po zamarzniętej Lenie, po lodzie Wiluja i Olekmy. I już wtedy poznawało się, kiedy rzeka ma ruszyć, głównie po tym, że ciężarówki przestają nią jeździć. Starzy wod niacy mają inne sposoby, żeby z dokładnością do paru godzin ustalić, kiedy pękną lody. Ja, choć dzisiaj też jestem starym wodniakiem — na statkach pływam od dwudziestu pięciu lat — nie potrafię przepowiadać pogody tak ściśle jak ojcowie. Może za często słucham radiowych komunikatów meteorologicznych? Gdy wybierałem się na pierwszy spływ tratwami, odbiorników radiowych na wsiach nie było. Prawie wszyscy nosiliśmy jeszcze koszule z płótna domowej roboty. O tym, że czas zbierać się w drogę, pouczyli mnie ludzie. Wziąłem strzelbę, topór, a do worka trochę mąki, mięsa, tytoniu, herbaty i cukru. Osiodłałem ko nia i z trzema jeszcze chłopakami z mojej wsi, którzy też pierwszy raz puszczali się wodą do morza, powę drowałem nad rzekę koło wyrębów. Czekało na nas czterech starszych od nas flisaków. Zamieszkaliśmy ra zem z nimi w szałasach, na wysokim brzegu, gdzie le żały sterty zwiezionych pni. Czekamy. Po lodzie, po wierzchu, płynie woda ze stopionego w górach śniegu, potoki już szumią, ale rzeka stoi. Aż którejś nocy huk straszliwy! Nie zapomniałem go, cho ciaż mam za sobą trzy lata frontu. Pobiegliśmy na brzeg. Księżyc świecił jasno, więc wszystko, co się w dole działo, widzieliśmy dokładnie. Nasze rzeki za marzają lodem grubym na metr i więcej, miejscami aż do dna. Kiedy ruszają... Widziałem wiosenną krę na Wiśle, u nas to nie to samo. Na Lenie to jakby sunął 23
pochód lodowych gór. Trzeba to samemu zobaczyć, żeby uwierzyć, że taki widok jest możliwy. Lód ma ogromną siłę. Na Lenie koło Jakucka są wyspy porosłe lasem. Przyjrzyjcie się im, gdy dopłyniemy. Po każdym prawie przejściu lodów, któraś z tych wysp przestaje istnieć. Kry zmiatają las i ziemię. Resztę zrobi woda, wyczyści nurt. Jedne wyspy giną, inne powstają, ale też nie są wieczne przy naszych rzekach, cichych, kiedy płyną, ale groźnych, gdy ruszą kry. Dlatego wszystkie nad rzeczne wsie pobudowane są na wysokich brzegach. Ale i tak zapobiegliwi ludzie stawiają między chatami i rze ką lodołamacze z grubych pni okutych żelazem i bla chą. Nie zawsze to jednak pomaga. Niejeden już czło wiek i niejedna wieś zginęła, gdy zator spiętrzył tak wodę, że lód wychodził nawet na wysoki brzeg. Dziś niebezpieczeństw jest trochę mniej. W porze ruszenia rzek, nawet w czasie mgły i zawieruchy, latają samo loty i kontrolują, czy powódź i kra nie grożą jakiejś osadzie. W razie niebezpieczeństwa wyruszają na po moc specjalne ekspedycje posługujące się helikoptera mi. Ratownicy zabierają ludzi, ich meble, radia, krowy i koty. W tym roku za kręgiem polarnym, trzeba tak było ratować przed wodą i lodem stację naukową. Nie wiem dokładnie, jaka to była stacja, co badała, czego szukała w Jakucji. Ostatnio tak namnożyło się wszel kiego rodzaju stacji naukowych, że już trudno się w nich wyznać. Stacja była dobrze zagospodarowana, mieściła się na wyspie pośrodku rzeki. Zimowali na niej czwarty, a mo że tylko trzeci rok. Znajdowały się tam kobiety, a nawet dzieci. Takie, które jeszcze nie chodzą do szkoły, więc nie warto zostawiać ich w internacie. Gdy rzeka ru szyła, koło wyspy zrobił się olbrzymi zator i woda za częła zalewać stację. Lody piętrzyły się coraz wyżej. Nieszczęście podeszło blisko. Ale na wyspie była radio 24 stacja — poszły wołania o ratunek. Nie minęła godzina od pierwszego alarmu, kiedy pojawiły się już helikop tery. Pogoda nie dopisywała, bo jak zwykle u nas wio sną wiały ostre wiatry. Było ciemno. Lecz helikoptery świeciły sobie reflektorami i siadały koło domów. Póź niej już lądować nie mogły, bo woda zalała wyspę. Ma szyny obniżały więc lot i spuszczały sznurowe drabinki. Chwiał się obstukiwany przez krę domek stacji, huśtał się na wietrze helikopter, podmuchy miotały linami wiążącymi szczeble, po których wdrapywali się uczeni. Uczony, niby spokojny zawód, ale nie na Syberii. Osta tni z docentów, pracownik stacji, uczepił się drabinki, gdy dom, na kalenicy którego siedział, załamał się pod uderzeniem kry nie mniejszej od lotniska, przyjmujące go „Antony”. Pierwsze tratwy spływają na wiosnę zaraz po tym, jak nurt uwolni się od kry. Długo nie wolno zwlekać, bo kiedy woda opadnie, wyłaniają się z niej kamienne progi, a na nich najłatwiej się rozbić. Było nas ośmiu. Czekając na dogodną porę powiązaliśmy trzy tratwy, na których mieliśmy płynąć. I wreszcie chłopcy, któ rzy nas odprowadzali, wystrzelili honorową salwę w po wietrze. Dziewczęta — obecna moja żona była między nimi — powiewały nam chusteczkami. Popłynęliśmy. Droga w dół rzeki zabrała nam prawie cztery miesią ce, wiosnę i lato. O tym lecie na wodzie można by na pisać powieść. Przygód los nam nie poszczędził. Schu dliśmy, poczernieli, ale człowiek nauczył się szanować towarzyszy, z którymi płynął. Kiedy teraz czasem czy tam słowo kolektyw — to zawsze myślę sobie o nas ośmiu na trzech tratwach. To było właśnie to. Czysty kolektyw bez żadnego fałszu. Na północy, niedaleko ujścia rzeki do morza, są ogro mne wiry. Porywają one w głąb pnie drzew i wyrzu cają je okorowane, białe i gładkie jak zapałki. To nie 25
było jedyne niebezpieczne miejsce, ale tam na kipieli zginąłbym, gdyby nie przyjaciele. Tratwy koło wirów przeprowadza się przy samym brzegu. Wszyscy wy siadają i idąc po ścieżce wloką tratwy na linach. Nig dy nie miałem pielęgnowanych dłoni. Ale tam konopne sploty rozorywały skórę jak noże. Szedłem na końcu i o coś się potknąłem. Nie wiem, czy zdążyłem krzy knąć. Znalazłem się w wodzie i puściłem linę. Dwóch za mną skoczyło, kiedy wir już mnie wciągał. Wydobyli mnie na ląd, zanieśli do chaty nadbrzeżnej. Po całej tajdze, szczególnie nad brzegami rzek, stoją u nas szałasy — zimowiska. Każdy prawdziwy myśliwy uważa za _swój honor wystawić jeden lub dwa takie bałagany. Zimowisk nie zamyka się na klucz. Żeby zwierz się nie dostał do wnętrza, wystarczy skobel. Ludziom skobel nie przeszkodzi. Każdy człowiek w po trzebie może się w szałasie schronić. Zastanie w nim drzewo na opał, trochę mąki, cukru i suszonego lub wędzonego mięsa. Człowiek tajgi, gdy skorzysta z zi mowiska, zostawi w nim drzewo narąbane i przygoto wane do podpałki, trochę zapałek, wszystko po sobie sprzątnięte i wyczyszczone. A kiedy naruszy zapasy żywności i nie potrafi odnowić zasobów spiżarni, musi zostawić jakiś gościniec. Może to być skórka, dobre są też pieniądze lub naboje. W takiej chacie-zimowisku towarzysze doprowadzili mnie do przytomności. Później? Co później? Właściwie nic się nie działo, wysuszyliśmy się i popłynęli dalej. Przy ujściu rzeki do morza rozliczyliśmy się z drze wa i pieniędzy. Powróciłem do domu przygodnym statkiem. Myślałem sobie wtedy, że już nigdy więcej nie będę spławiał drzewa. Swoje zrobiłem, teraz niech inni próbują. Ale po zimie znowu przyszła wiosna. I znowu spływałem. A nawet nie dlatego, że nie mia- 26 li i i i pieniędzy. Zimowe polowania się udały. Ale gdy i i/, doświadczy się spływu... Popróbujcie zresztą sami. 1'rawdziwy mężczyzna, na jednym spływie nie poprze : lanie. Na tym skończyła się opowieść szturmana. Później słyszałem jeszcze jakieś dalsze historie, lecz ich po lirostu nie pamiętam, tak jak i nie wiem, na ilu litrach alkoholu poprzestaliśmy tego wieczoru. Do naszej ka juty weszło później paru mężczyzn, a każdy wyłuski wał z kieszeni butelkę; niektórzy nawet po dwie flaszki. Ktoś — był taki moment — chodził budzić kapitana statku i kierowniczkę sklepu. Kapitan rozkazał skle powej zdjąć z magazynu plomby i sprzedać papierosy, których akurat zabrakło. A może kupno papierosów posłużyło tylko za pretekst do nabycia nowych porcji alkoholu? Nie wiem. Lecz podejrzewam, że tak się sta ło. Bliżej w to wnikać nie mogłem. Gdy raz spróbowa łem zainteresować się „cudownym” rozmnażaniem bu telek, zostałem surowo zgromiony: — Na Syberii, między prawdziwymi Sybirakami, gość je, pije i o nic więcej nie pyta, gdy nie chce obrazić gospodarza. Przestałem więc pytać. Przepijaliśmy gęsto. Wychylaliśmy szklanki na ha sło: — Za drużbu! — Wiele też razy powtórzyliśmy obrządek: — Mów mi Wiesław! — A ty mnie Wania! Mów mi Fioma! — Mnie Wasyl... — Ja Maks... — A po każdym nowym imieniu wypróżnialiśmy nie mniej niż pół szklanki i całowaliśmy się, jak chłopi na weselu, w usta. Dobrze szumiało mi już w głowie, kiedy ostatni goś cie wyszli z naszej kajuty. Ledwo za ostatnim zamknęły się drzwi, wywlokłem się na pokład czując zbliżające się symptomy alkoholowego zatrucia. Statek nasz stał na kotwicy w mgle tak gęstej, że ze 27
środka pokładu nie widziałem ani dzioba, ani rufy. Światło reflektora umocowanego na kapitańskim mos tku odbijało się od kłębów chłodnej pary jak od otyn kowanej na biało ściany. Syrena pobekiwała niczym zepsuta kobza. Zziębnięty i wcale nie mniej pijany powróciłem do kajuty. — Wiesław, wstawaj! Przepłynęliśmy już siedemset trzydziesty kilometr! — obudził mnie szturman, którego pożegnałem dobrze po północy. Za szturmanem wśliz nęła się kelnerka ze śniadaniem. Wniosła na tacy półlitrową butelkę koniaku, kilka kromek chleba posma rowanego żółtawym tłuszczem przypominającym w kon systencji gęsi smalec i cztery jajka skwierczące w alu miniowej patelence. Zestaw dopełniła herbata z cytryną i kilka butelek wody mineralnej. Czy pozwolisz, że doktor i ja zjemy z tobą śnia danie? Oczywiście — zgodziłem się, chociaż dziwną nie chęć wywołała we mnie flaszka ozdobiona etykietą z gwiazdkami. Starałem się na nią nie patrzeć. Misza, mój przyjaciel szturman, zdawał się tego nie dostrzegać, korzystając z pomocy kelnerki sprzątał stół po nocnej libacji, zmieniał obrus. Z różnych kątów wy bierał przemyślnie „utkane” puste flaszki. Gdy obmy wałem twarz nad umywalką, kelnerka zdążyła wnieść dalsze porcje jajecznicy i kanapek. Szczerze ucieszy łem się, kiedy stwierdziłem, że nie przybyło butelek koniaku. Lekarz, Iwan Iwanowicz, ten sam, który urodził się koło Wierchojańska, był podobnie jak ja zaspany, nie ogolony i też zasiadł do śniadania w piżamie. Piżama wcale nie raziła. W tych stronach jest ona zwykłym 28 kostiumem podróżnym eleganckiego mężczyzny. W dale kobieżnych pociągach, którymi jedzie się dwie lub cztery doby, na statkach, większość mężczyzn zaraz po zajęciu miejsca przebiera się w piżamy. W piżamie można zjawić się w wagonie restauracyjnym i spacero wać po peronie. Ma to dobrą stronę. Człowiek po ty godniu spędzonym w pociągu wysiada na dworcu w ubraniu pięknie wyprasowanym, czystym, gdyż przez cały czas wisiało na wieszaku. Misza szybko rozlał zawartość dwóch butelek konia ku — drugą przyniósł za pazuchą — do trzech szkla nek. Sam wypróżnił swoją i dopilnował, żeby nikt nie pozostał w tyle. Zarządził również, żebyśmy koniak zagryźli Chlebem ze smalcem. — To niedźwiedzie sadło. Za pół godziny nie będzie cie czuli, iż wczoraj wieczorem piliście alkohol. Rzeczywiście pomogło. Może sprawił to niedźwiedzi smalec, a może klin, znany od dawna ludziom alkoho- lowo doświadczonym. Po śniadaniu z prawdziwą przy jemnością wyszedłem na przechadzkę po pokładzie. Nad rzeką, chociaż zbliżało się południe, wlokły się jeszcze resztki nocnej mgły. Kłaki szarych obłoków — mgła się podnosiła — zahaczały o wierzchołki drzew, które obrastały strome brzegi Leny. Lena, jak w UstTKut, przeciskała się między pokryty mi tajgą górami. Tutaj jednak częściej widać skały. Ró żowe i fioletoworóżowe ściany z kamienia wygładzo nego śniegiem, deszczem i wichurami wyskakiwały pio nowo nad nurt rzeki i nad skłębioną zieleń lasu. Całość przypominała trochę nasze Pieniny. Z tą różnicą, że „leńskie Pieniny” ciągną się sześćset kilometrów, a „sy beryjski Dunajec” jest na trasie swojego przełomu nieco szerszy od Wisły pod Warszawą. Każda ze skał ma swoją nazwę. Nazw jest kilkaset, tyle co większych skał, a może nawet i trochę więcej, 29
gdyż niektóre z turni mają po parę imion. Widziałem ■Zamarzniętego Wędrowca, Orle Gniazda, Niedźwiedzi Pysk, Zajęcze Uszy, Pochyłą Basztę, Katorżniczy Krzyk Kamienny Modrzew, Skok Białego Łosia i Pijanego’ Pijany Byk jest najsłynniejszy. Sławę tej turni roz przestrzeniły dziesiątki obrazów chętnie powielanych na widokówkach. Prawie zawsze — kiedy mówiłem komuś z moich radzieckich przyjaciół, iż płynąłem Le- n3 — słyszałem pytanie: — A Pijanego Byka widziałeś? Piękny, co’ Pochodzenie wszystkich nazw nie jest dokładnie wy jaśnione. Niektóre istniały przed przyjściem Kozaków, którzy ziemie te odkrywali dla Rosji. Jakuci i Buriaci, dawniejsi mieszkańcy górnego dorzecza Leny wcześniei zauważyli podobieństwo wietrzejących turni do zaję czych słuchów lub paszczy ryczącego niedźwiedzia. Lym\ skf d si(? wzieła nazwa Pijany Byk, dowie działem się dopiero znacznie później, nie na Lenie. Ale o tym jeszcze wspomnę. Po kilkuset kilometrach skał nad brzegiem Leny za czynaj^ się Słupy. Z daleka wygląda to jak wielki grze bień Na zielonych stokach wzgórz sterczą w niebo ka mienne pnie. Legenda ludowa nazywa je skamieniałym asem, pozostałością czasów, gdy ziemię zamieszkiwali olbrzymi. 3. Wpłytvamy do Jakucji Witim, lezący na 743-cim kilometrze od Osietrowa jest pierwszym portem na terenie Autonomicznej Ja- kuckiej Republiki. Osada leży na wysokim płaskim brzegu. Km różni się ona niczym od osiedli, które już widzieliśmy: drewniane domy w ogródkach, chodniki z desek po obu stronach jezdni oraz tłum chłopców 30 czekających na przejezdnych pod przystanią składającą ■ię z drewnianego pomostu i niewielkiego budynku. ('hłopcy napastują natrętnie wszystkich wysiadających mężczyzn. — Wujku, pokaż, jakie masz zapałki! — I nie ustę pują, dopóki nie odda się im pudełka z naklejką w za mian za pudełko bez naklejki. Filumenistyczne szaleń stwo ogarnęło całą młodzież w wieku od lat siedmiu do czternastu. Radziecki przemysł zapałczany zdaje się po pierać tę gorączkę. Wypuszcza zapałki z różnymi se riami naklejek. Są naklejki z tańcami ludowymi, inna seria to zwierzęta świata. Niektórzy dorośli zarazili się filumenistyką od dzieci. Ale na to nie narzekam. Filu- menistyce zawdzięczam ciekawą znajomość z inżynie rem górnikiem z Ałdanu. Właśnie w Witimie przyszedł się dowiedzieć, czy nie mamy polskich pudełek i został na parę godzin. Jegor Serafimowicz jest specjalistą od budowy ko palń węgla. Długie lata przepracował w Kuzbasie, teraz od roku mieszka w Ałdanie. Po co przyjechał, do myśliłem się bez trudu, gdy usłyszałem jego opowia danie: — Każdy zawód ma, a może raczej miał, swoje wyo brażenie raju. Dla górników, hutników oraz innych specjalistów od ciężkiego przemysłu ideałem byłaby okolica, gdzie pokłady węgla leżałyby przywalone po kładami rudy żelaznej. Tak marzyliśmy sobie czasem, gdy byłem studentem pierwszego roku. Później, kie dy już jako inżynier budowałem kopalnie, za bardzo byłem zajęty, żeby marzyć, ale został mi sentyment dla dawnych studenckich rojeń. I proszę sobie wyobrazić, że spełnienie swoich marzeń znalazłem tu, niedaleko od Witima, bo tylko o półtorej godziny lotu samolotem, w Ałdanie. Ałdan jest znany z kopalń złota. Ale obok złota są tam złoża węgla i rudy żelaznej. Nie jest to 31
ruda leżąca na węglu, lecz tutaj rzadko się zdarza, żeby pokłady rudy były od złóż węgla oddalone dalej niż . na dziesięć kilometrów. Badania geologiczne, prowadzo- ^ ne w tych stronach, nie są jeszcze ukończone. Jednak już dziś wiemy, że złoża węgla i rudy ciągną się na obszarze o długości sześciuset i szerokości stu trzydzie stu kilometrów. Kiedy na tym obszarze pobudujemy kopalnie i huty, sławna Ruhra przy naszym jakuckim zagłębiu będzie jak kotek przy tygrysie. No bo po myślcie tylko: węgiel, ruda i jeszcze złoto na dokładkę. — Kiedy planiści mówią, iż na Syberii powstanie do roku 1980 nowe zagłębie przemysłu ciężkiego, myślę o Ałdanie, chociaż... Mój kolega, który pracuje nad Ko- łymą, twierdzi, że on pierwszy zacznie tam budować zagłębie. Nie mogę mu zaprzeczyć, gdyż warunki nad Ałdanem i Kołymą, chociaż rejony te odległe są od sie bie o parę tysięcy kilometrów, są geologicznie podobne... Dnie na statku też są do siebie podobne. Stwierdzam to budząc się po raz trzeci w kajucie „Leningradu”. Góry i skały mamy już za sobą. Lena płynie leniwie doliną szeroką i płaską, zarosłą tajgą, szarozieloną gęstwiną bez śladu obecności człowieka. Monotonny krajobraz, jednakowy od zakrętu do zakrętu. Każdy mijany statek, chata na brzegu — cieszą, bo są jedy nym urozmaiceniem widoku. Wreszcie na lewym brzegu rzeki ukazuje się drewniana osada, stolica leńskiego rejonu — Muchtuja, odległa od Osietrowa o 953 kilo metry żeglugi, co wiem z rozkładu jazdy wywieszonego na pokładzie. Muchtuja jest ruchliwym portem. Stoi w nim wiele holowników i barek. Dźwigi przełado wują skrzynie z barek na podjeżdżające rzędem cię żarówki. — Wszystko dla Mirnego — mówi wolny od wachty szturman Misza, który towarzyszy mi w spacerze po pokładzie. — Koniecznie musisz pojechać do Mirnego. M
I bez tej zachęty trafiłbym do Mirnego, niedawno r.ililżonego miasta, słynnego z kopalń diamentów. Był w moim rozkładzie jazdy. Później, już z Jakucka, po leciałem samolotem do Amakińskiej Ekspedycji, do ci upy geologów, którzy diamenty w Jakucji znaleźli. I.cez nie uprzedzajmy faktów. Na razie płyniemy dalej ,,l .('ningradem” i podróż zaczyna coraz bardziej nudzić, i ’ałe szczęście, że na pokładzie są opowiadacze, którym „gęba się nie zamyka”. Przysiadam się do grupy słu chającej bajan mężczyzny wysokiego i chudego jak model użyty do rzeźby przedstawiającej Don Kichota. — Jak się patrzysz na tajgę, to myślisz, że jest bez ludna, że w tym lesie bez kraja i końca żyć mogą naj wyżej jakieś wypędki, którym za ciasno było w świę cie, gdzie milicja i prokuratorzy rozmawiać sobie mogą przez telefon. Tymczasem żyjący w tajdze myśliwi i po szukiwacze złota, muszą być ludźmi uczciwymi. Gdzieś lam na zachodzie złodziej trafi najwyżej do więzienia, ale w tajdze taki, co kradnie, długo nie pożyje. O tym, żeby człowiek człowiekowi podebrał zwierzę, które wpadło w sidła lub zginęło od samopału — dawno już nie słyszałem. Jak podbierze, a jest obcy, nie obeznany z prawem tajgi, to najpierw otrzyma ostrzeżenie. Gdy to nie pomoże... nasi ludzie też mu nie pomogą, a w taj dze i wilk jest prokuratorem, i mróz, i głód, i niedź wiedź. Drań długo u nas nie pociągnie. Zdarzy się, że ktoś spyta: — Co się stało z Iwanem? — Lecz wtedy zawsze wyjdzie na to, że go chyba wilki zjadły. A zre sztą, kto go w tajdze teraz będzie szukał, gdy myśliwi ręki nie przyłożą? Kiedy zaś my chcemy kogoś w taj dze odnaleźć, to nie ukryje się przed nami, nawet gdy by uciekł z tajgi i schował się w mieście. Pamiętam jedno takie zdarzenie... Byli u nas wiertacze, całe brygady wiertaczy, ekipy geologów, którzy przyjechali za ropą naftową. Setki 3 — Lena 33
ludzi pracowały w tym przedsiębiorstwie, bo jak wie cie u nas nie tylko na rzece Osie ropa naftowa pływa na wierzchu i nikt tam nie kupuje nafty w sklepiku. Chce zapalić lampę, to idzie z wiadrem nad rzekę i na bierze do niego ropy, z której przy piecu, jak w bim- browni, czystą naftę sobie goni. Na każdą wypłatę dla wiertaczy przywożono z banku setki tysięcy rubli. Kiedyś samolot wiozący pieniądze wystartował z Jakucka i nie wylądował w bazie przed siębiorstwa, gdzie ludzie czekali. Na pokładzie znajdo wali się kasjerka, inżynier-geolog, który zabrał się na łebka, i pilot. Wszystkiego trzy osoby. Pilot był świeży na Syberii, stron jeszcze dobrze nie znał, latał u nas dopiero rok. Wszyscy więc pomyśleli, że przy niepo godzie — chmurno było jakoś wtedy i mglisto — pobłądził. Siadł pewnie gdzieś na bezludziu, a przy lądo waniu mogła się zepsuć radiostacja. Nie może więc za wiadomić, co się stało. Ze wszystkich lotnisk, nie zwa żając na śnieżycę i wiatry, wystartowały maszyny, żeby szukać zaginionych. Lotnicy krążyli gęsto, ale niczego nie znaleźli. Jedna z maszyn, która latała na ratunek, też się rozbiła. Zahaczyli o drzewo i spadli. Lecz piloci wyszli cało i za trzy dni o własnych siłach dotarli do jakiejś osady. Tymczasem o kasjerce, inżynierze i pilocie nadal nie było wiadomości. O zaginionych pieniądzach przezna czonych na wypłatę nikt jakoś wtedy nie myślał. W na szych stronach o pieniądzach zawsze wspomina się na końcu. Nie dlatego, że wszyscy mamy ich za dużo, ale jak dbać o ruble, kiedy właściwie u nas o pieniądze nietrudno. Gdy już nic nie potrafisz, to zawsze w uro dzajniejszy rok możesz zbierać orzeszki cedrowe. Zaro bisz tyle, że wystarczy dla ciebie, dzieci i żony na trzy, cztery lata. Oczywiście, jeśli nie przehulasz gotówki. Mijały tygodnie. Coraz mniej było nadziei na urato 34 wanie kasjerki, geologa i pilota, ale nikt nie zapomniał 0 zaginionych. Stale latały samoloty na zwiady. Heli koptery lądowały przy różnych zimowiskach myśliwych, l>y prosić o udział w poszukiwaniach. W tajdze dokoła już wszyscy wiedzieli, że zaginął samolot z dwoma męż czyznami i kobietą, bo to po tajdze wiadomości roz chodzą się szybciej niż po mieście, chociaż mało kto zabiera z sobą radio na polowanie. Byłem właśnie w Kireńsku, żeby popieścić żonę, dzie ci zobaczyć i wziąć trochę prochu, ładunków. Przybiegł do mnie komendant milicji. Zadyszany, bo się spie szył, mówi: — Zabierz narty, broń i kule jak na grubego zwie rza, idziemy! U mnie, jak to u myśliwego w zimie, zawsze wszy stko gotowe do drogi. Uwinąłem się w parę minut, nawet nie pytając o powód gwałtu. Bo u nas, jak mili cja chce, żeby pomóc, to już nie bardzo uchodzi przy żonie dowiadywać się, co i jak. Wychodzę z domu, a na ulicy stoją już dwa gazy-69 załadowane milicjantami 1 myśliwymi. Wsiadam i jedziemy. Po drodze dopiero słyszę, że właśnie z tajgi wróciło dwóch myśliwych. Liczyli, że przenocują w znanym sobie zimowisku-bała- ganie, ale bałagan był spalony, w zgliszczach trupy: mężczyzny i kobiety. W lesie obok, gdzie poszli za śla dami, rozbity samolot. Stwierdzili też, że ktoś szedł przed nimi wzdłuż strumyka w stronę Leny. Na Lenie ślad się urwał. Lecz na ich oko, ten ktoś wsiadł na Lenie do ciężarówki i z tydzień temu pojechał w stro nę Kireńska. Patrzycie na mnie i myślicie, że ja łżę. Zapamiętajcie sobie, że tajga zawsze prawdę mówi, gdy ktoś potrafi ją o to spytać. Trochę gorzej jest w lecie, gdy ziemia pokrywa się grząskim błotem, rzadkim jak śmietana, ale na śniegu nie trzeba nam psa, żeby iść po tropie. 35
Gazikami przyjechaliśmy, my, to znaczy milicja i my śliwi, w miejsce, gdzie strumyk wpada do Leny. Lena zamarznięta, strumyk też pod lodem, a wszystko przy sypane śniegiem. Na śniegu wyraźne dwa nowe ślady i jeden starszy, wszystkie trzy w tym samym kierunku. Założyliśmy narty — nie te, jakich używa się do zawodów, lecz nasze sybirackie narty — i w drogę. W spalonym zimowisku komendantowi oraz innym milicjantom wszystko się zgadza: i numer strzaskanego samolotu, i mężczyzna, i kobieta. Brakuje trzeciego człowieka oraz żelaznej skrzynki na pieniądze. Skrzyn ka później dopiero się odnalazła, lecz była już pusta. Dopiero wtedy zacząłem myśleć o zaginionych pienią dzach. Patrząc po śladach, ustaliliśmy, że kobieta zo stała zastrzelona nad przeręblem. Kula ją dosięgła, gdy nachyliła się, żeby nabrać wody do wiadra. Póź niej kobietę, a może już jej zwłoki, przywlókł ktoś do zimowiska. Zwłoki i dom zostały oblane benzyną — w zbiornikach samolotu benzyny prawie już nie by ło — całość podpalona. Grzebiąc w zgliszczach zna leźliśmy jeszcze jednego nadwęglonego trupa, zwłoki mężczyzny z roztrzaskaną czaszką. Morderca zabrał pieniądze z żelaznej skrzynki i poszedł w stronę Kireń- ska. Tyle wiedzieliśmy o dramacie w tajdze, gdy zna leźliśmy się z powrotem w Kireńsku. Powinienem zaraz po powrocie pójść na polowanie. Żyję przecież z tego, co upoluję, każdy tydzień jest cenny. Lecz ani ja, ani nikt z moich przyjaciół myśli wych nie wybierał się wyjść z miasta. Bo i jak można było inaczej zrobić. Kiedy morderca chodzi na wolności, nie sposób myśleć o tym, ile dałoby się zarobić na skórkach wiewiórek. My myśliwi sobie, milicja sobie, zaczęliśmy tego ra- busia-mordercę szukać po Kiereńsku. Kireńsk nieduże miasto, ale leży na skrzyżowaniu wielu dróg. Pełno 3G Stura baszta w Jakucku, pozostałość z dawne po kozackiego gródka Romanowka. Dom, w którym zesłańcy stawili opór policji. Dziś muzeum.
nieznajomych ludzi stale się u nas kręci. Jedni przyla tuj,-), by tylko poczekać na samolot dalej. Inni przyjeż dżają, by się rozejrzeć. Dwa razy usłyszeliśmy, że był Moś nie całkiem znajomy, który wydawał dużo pienię dzy. Dwa tropy. Ja poszedłem po jednym, mój przy jaciel Alosza — po drugim. Kiedy już byłem pewny, c tego sukinsyna będę miał, przyjechał do mnie ko mendant milicji i powiada: — Ujęliśmy mordercę. Kasjerkę i inżyniera zastrzelił lotnik. Zagarnął pieniądze i razem z całą sumą zadeko wał się w przysiółku... Już go złapaliśmy... — No cóż, ukazało się, że ani Alosza, ani ja na dobry trop nie tra filiśmy. Bo u nas ludzie mają lekką rękę do gotówki. I,ekko przyszło, lekko idzie. Na Syberii jeszcze nie nauczyliśmy się oszczędzać. Dopiero ci nowi, którzy teraz przyjeżdżają, każde pięć rubli noszą na książecz kę. A dla nas pięć rubli to jeden celny strzał. Byłem później świadkiem na procesie. Lotnik okazał •się wyjątkową swołoczą. Różne cyrki wyprawiał przed sądem. Jeszcze trochę, a uznaliby go za wariata. Sąd dał mu tylko ileś tam lat więzienia. Ludzie u nas bar dzo szurali z oburzenia. Chcieli, żeby go wysłać z po wrotem w tajgę, a wilki by go szybko zjadły, bo nie dźwiedź — szlachetne zwierzę — byle ścierwa nie ru szy... Gdy opowiadacz skończył swoją historię, zetknąłem się po raz pierwszy ze specyficzną cechą nie tylko Sy biraków, ale chyba również wszystkich mieszkańców Związku Radzieckiego. Dwóch młodych ludzi, którzy razem ze mną słuchali opowiadacza, przy pierwszej okazji, w czasie spaceru po pokładzie, nie zapomnieli mi wyjaśnić: — I u nas może zdarzyć się morderstwo. Ale... W rzadko zaludnionych okolicach, na przykład w poro słych tajgą przechodzącą w tundrę północnych rejonach 37
Jakucji istnieją sklepy samoobsługowe bez sprzedaw ców i kasjera. Są to drewniane domy pełne wszelkich towarów. Kasą w nich jest zwykła taca na pieniądze. W sklepach tych, istniejących parę lat, nie zarejestro wano jeszcze manka. Zdarzały się superaty, kiedy kupu jący zamiast pieniędzy zostawiali skórki. Bo gdy pła cili skórkami, dawali najlepsze, lecz wyceniali je we dług najniższej klasy. 4. Opowieści brodaczy Geologa na Syberii poznaje się po brodzie. Długość brody jest legitymacją stażu. Im broda jest dłuższa, tym dłużej jej właściciel uczestniczył w badawczych ekspedycjach przemierzających tajgę i tundrę. Oczy wiście broda łatwo może wprowadzić w błąd, nie wszystkim bowiem mężczyznom jednakowo szybko i bujnie rośnie owłosienie na twarzy. Na 1427 kilometrze od Osietrowa, w Olekmińsku — osada na wysokim brzegu, lecz okolica płaska i nadal porosła tajgą — wsiadło na statek czterech brodaczy. Nie można ich było nie zauważyć w stronach, gdzie wszyscy, nawet myśliwi w tajdze golą się starannie. Geologowie — bo któż by inny nosił brodę? — zajęli kabinę sąsiadującą z naszą, więc szybko zawarliśmy znajomość. Trochę znów piliśmy, gdyż nowi przyja ciele chcieli powćtować sobie parę miesięcy nie całkiem dobrowolnej abstynencji. I do Jakucka słuchaliśmy tyl ko opowieści geologów. Jakucja ma trzy, z kawałkiem, miliony kilometrów kwadratowych. Obszar ten zamieszkuje niewiele wię cej niż pół miliona ludzi. Olbrzymie, pokryte tajgą lub tundrą obszary są bezludne, ale nader ciekawe dla geologa. % 38 Ekspedycje geologiczne wyruszają na przedwiośniu, zanim stopnieją śniegi. Niektóre wyprawy są ogromne. Mają własne samoloty, helikoptery, dysponują własny mi traktorami. Wielkie ciągniki na gąsienicach, po dobne do tych, które zaprzęgnięte do armat lub rakiet widuje się podczas defilad na moskiewskim Placu Czer wonym, torują sobie drogę przez las, wloką po wykro tach domki mieszkalne i laboratoria zbudowane na przyczepach. Oprócz tych wypraw są wyprawki składające się tylko z paru ludzi, którzy cięższy bagaż wiozą na ko nikach. W tych mniejszych przygody są bardziej pewne niż chleb. Rok temu — na przykład — zdarzyło się, że dziew- czyna-geolog poleciała samolotem pod koniec sierpnia do odległego obozu. Leżał już śnieg, nocą mróz docho dził do kilkunastu stopni. Pogoda była niepewna. Sa molot miał defekt, musiał przymusowo lądować i ska- potował. Dziewczyna i pilot trochę się potłukli, ale byli cali. Nie mogli jednak nawet marzyć o kontynuo waniu lotu. Co gorsza, pogoda zrobiła się całkiem „nie lotna”, jak syberyjscy piloci nazywają mgły i wiatry. Spodziewana pomoc nie nadchodziła. Pilot z dziewczy ną postanowili więc wyruszyć pieszo na południe, gdzie spodziewali się spotkać ludzi, osady. Żywili się tym, co znajdowali w tajdze. Opadli z sił, ale szli. Pierwszy załamał się pilot. — Mam zdychać po trochu, to lepiej od razu z sobą koniec... — Dziewczyna zabrała jego pistolet i dokumenty. Szła dalej. Jak długo wędrowała, nie wiedziała. Nieprzytomną i skrajnie wyczerpaną znaleźli myśliwi z kołchozu, którego członkowie, o mie siąc wcześniej niż zwykle, ruszyli na polowanie. Sławną postacią nie tylko na Syberii jest leningradz- ki geolog nazwiskiem Marków. Wędrując przez tajgę zobaczył w dawno przez ludzi nie deptanej gęstwinie 39
chatę, na poły zawaloną, gęsto porosłą mchami. Takie zagubione w lesie, dawno opustoszałe domy nęcą, wabią tajemnicą nawet geologów, którym nic, co tajgą pa chnie, nie jest obce. Patrząc na sprzęty w opustoszałych, grzybem zjedzonych chatach, złożonych z grubych byle jak ciosanych bierwion, można zrekonstruować życie jej dawnych mieszkańców. Zdarza się, że w takiej chacie zasnutej pleśnią przybysz znajduje szkielet ludzki omo tany zbutwiałymi skórami pokrywającymi resztki pry mitywnego tapczanu. Kim był człowiek, którego pięć dziesiąt, osiemdziesiąt lub nawet sto lat temu doścignę ła śmierć na tym bezludziu? Najczęściej nie wiadomo. Równie rzadko udaje się ustalić, co wygnało nieznanego budowniczego domu z cywilizowanego świata. Gdy znajdzie się gdzieś w kącie narzędzia używane przez poszukiwaczy do przemywania złota — wszystko jest jasne. Tak samo, gdy trafi się na skład futer, baryłkę prochu, paście i sidła — nie można się pomylić. Prze ważnie jednak brak aż tak wyraźnych „dokumentów”. Niczym nie krępowana wyobraźnia podpowiada prze dziwne historie. A że geolog nie może być pozbawiony wyobraźni... Marków jest geologiem z prawdziwego zdarzenia. Gdy wszedł do opuszczonej chaty, długo my szkował po jej zakamarkach. Spod resztek ławy i stołu wywlókł staroświecki, dobrze okuty kuferek. Skrzynka była pełna książek, a jedną z nich okazał się zbiór opowieści i legend, tzw. „Lazara zbornik”, książka ongiś wyklęta przez prawosławną cerkiew, skazana na zniszczenie. Tropiono ją i palono tak dokładnie, że hi storycy rosyjskiej literatury znali ją tylko z tytułu i licznych wzmianek w dawnych aktach sądowych. Zda wało się, że ani jeden egzemplarz tej publikacji nie ocalał w Rosji. Poszukiwania prowadzone w zagrani cznych bibliotekach też nie dały wyników. Uznano, że zbiór najstarszych opowiadań rosyjskich zaginął na zawsze. Nic dziwnego więc, że odkrycie Markowa stało się głośną rewelacją w kołach historyków literatury i wśród geologów. Ostatni właściciel książki „Lazara zbornik” był naj pewniej starowierem. Wskazuje na to zestaw jego biblioteki zachowanej w dobrze okutym kuferku. Ucie kając prześladowcom cerkiewnym w tajgę zabrał ze so bą książki. Podobnie postępowali inni starowierzy. Rów nież rodzinom zesłańców politycznych udawało się nie znanymi nam drogami przemycić na północ i wschód broszury i książki, po których ślad zaginął w europej skiej Rosji, gdzie policja działała sprawniej. I obecnie raz po raz zdarza się geologom natrafić na księgozbiory ukrywane przez dziesięciolecia. Geolodzy są jak gdyby strażą przednią lat, które idą, które przyniosą nowe zagłębia przemysłowe na Syberii. Pracując dla przyszłości służą równocześnie badaniom przeszłości. Stwierdzenie tej prawdy wszędzie brzmia łoby nieco paradoksalnie, lecz inaczej jest na środku rzeki Leny. Tutaj nawet wyznanie: — Jestem geologiem, bo kocham Syberię... — przyj muje się zwyczajnie i prosto, jako wynik przemyślanej decyzji. Nie na darmo od wieku przyjmuje się za pew nik, że chcąc poznać poetę, trzeba poznać jego kraj. Dawno już skończyły się nadleńskie „Stołby”. Na płaskich brzegach rzeki ni śladu skał. Lena rozlewa się szeroko, płynie wieloma odnogami, tworząc liczne wyspy gęsto porosłe liściastymi drzewami o jak po piół szarych, gładkich pniach. Wyspa od wyspy różni się tylko ilością drzew powalonych i moczących w wo dzie korony. Zimny wiatr i drobny deszcz spędził pa sażerów z pokładu. Prawie nie opuszczam kajuty. Wiem już dobrze, że nasza kajuta ma osiem kroków długości