aniolek47

  • Dokumenty50
  • Odsłony2 342
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów69.2 MB
  • Ilość pobrań1 391

Cook Claire - W rytmie marzeń

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Cook Claire - W rytmie marzeń.pdf

aniolek47
Użytkownik aniolek47 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 276 stron)

Claire Cook W rytmie marzeń

ROZDZIAŁ 1 ♦ Na co komu byłaby krowa, jeśli mleko rozdawano by za darmo, ale z drugiej strony, czy ten, kto posmakowałby mleka, nie wróciłby do krowy po więcej? Mój brat lśnił, jak zwykle. - Czy masz pasję? - zagrzmiał. Błysnął rzędem białych zębów i rozchylił swe zadbane dłonie w zapraszającym geście. Powiódł roziskrzonym spojrzeniem swoich zalotnych oczu. Zapatrzona w niego widownia, w większości żeńska, zaczęła się ślinić. To właśnie oczy sprawiały, że miał w sobie tyle wdzięku. Można w nich było utonąć. Niebieski bezkres. Głęboki i skrzący błękit, niczym ocean odbijający ostatnie promienie zachodzącego słońca. Oczywiście, dzięki odpowiedniemu zestawieniu genów i tak dalej, moje oczy były w kolorze przeciętnego brązu. Obserwowałam, jak przyglądał się łaknącym jego uwagi wielbicielom, zdając się nawiązywać kontakt wzrokowy z każdym po kolei. - Podczas ceremonii pogrzebowej starożytni Grecy zadawali tylko jedno pytanie: czy zmarły bądź zmarła mieli pasję? Gdy wzniósł ręce ku niebu, śnieżnobiała tunika opadła, odsłaniając idealny kawałek jego umięśnionych przedramion. - Znajdźcie swoją pasję. Pozwólcie jej się skrystalizować, niech stanie się fundamentem, na którym zbudujecie swoje życie. I pamiętajcie: ona nie śpi. Zawsze czuwa i czeka na was. Wszyscy naokoło notowali naprędce jego słowa, niektórzy, łamiąc niepisane prawo, nagrywali ukradkiem to, co mówił, używając komórek i małych podręcznych aparatów. A przecież chodziło przede wszystkim o to, żeby zachęcić ich

do kupienia gotowych nagrań. Co robić, świat zmieniał się z prędkością światła i oto teraz sami wgrywaliśmy filmiki na YouTube'a i Facebooka, licząc na to, że obiegną glob niczym poczta łańcuszkowa. Cóż, na co komu byłaby krowa, jeśli mleko rozdawano by za darmo? Ale z drugiej strony, czy ten, kto posmakowałby mleka, nie wróciłby do krowy po więcej? Jezusmario, zaczynałam brzmieć jak mój nawiedzony brat. On tymczasem zdążył się już wczuć. - Wasza pasja nie będzie przemawiać poprzez książkę ani film. Wsłuchajcie się w jej głos. Jest jasny i czysty i trafia, niczym haiku, prosto w serce. Powiało lekkim banałem. Kilku słuchaczy kiwało głowami, ale większość pochyliła się do przodu, czekając na puentę. - Musicie jednak pamiętać, że jeśli nie zaczniecie żyć w zgodzie z samymi sobą, wasze serca pozostaną na niego głuche. Zaakceptujcie siebie. Nie czekajcie, pozwólcie waszej pasji przemówić już teraz. Jej głos dosięgnie was niczym błyskawica, której jasny blask pozwoli wam rozpoznać prawdziwy cel waszego życia. Kiedy wstałam i przyciemniłam ostre światło padające z tyłu sali, kilku wybranych wcześniej widzów podniosło się, żeby zapalić świeczki stojące z przodu, na krawędzi sceny. Mój brat sięgnął za kurtynę na tyłach i wyciągnął zmaltretowaną gitarę akustyczną. Podłączył ją do wzmacniacza, usiadł okrakiem na wysokim drewnianym taborecie i skrzyżował nogi odziane w sponiewierany dżins. Następnie wykonał O - O - H Child, piosenkę Five Stairsteps z lat siedemdziesiątych, w której mowa o tym, że wszystko stanie się prostsze. I że generalnie będzie weselej. Tylko ja nie poddałam się zbiorowemu wzruszeniu. - Miej oko na wszystko - powiedział ojciec, oddając mi pod opiekę stoisko z płytami i innymi gadżetami, kiedy szli z

matką zająć jak zwykle te same miejsca w pierwszym rzędzie. Teraz oboje wstali, zapalili swoje identyczne zapalniczki Bica i trzymali je w górze, kołysząc się w rytm muzyki. W koszulkach farbowanych metodą tie - dye, z których krzyczał jaskrawozielony napis TAG!, odwróceni plecami, wyglądali jak bliźniacy, z tą jedynie różnicą, że siwe loczki taty kończyły się tuż nad uszami, a mamy porastały całą głowę. Popularność mojego brata była najlepszą rzeczą, jaka spotkała ich w życiu. Od lat sześćdziesiątych bywali w wolnych chwilach tak zwanymi deadheadami - fanami grupy Grateful Dead - i pakowali mnie wraz z bratem i siostrami do samochodu, ilekroć zespół grał koncert plenerowy gdzieś w pobliżu. Dorastałam w przeświadczeniu, że wakacje polegają na skakaniu w szczerym polu w rytm piosenki Sugar Magnolia. Śmierć wokalisty Jerry'ego Garcii była dla moich rodziców prawdziwym ciosem - po przejściu na emeryturę planowali zostać deadheadami na pełny etat. Przez parę lat bez przekonania słuchali Dark Star Orchestra i innych zespołów śpiewających covery ich idoli, a potem przerzucili się na grę w kręgle. Tak więc gdy jakiś czas temu mój brat został rodzinną gwiazdą rocka, matka i ojciec nie posiadali się z radości. Zdobycie statusu bożyszcza tłumów przyszło mu, jak wszystko inne, bez większego trudu. Jeszcze przed chwilą był zwykłym chłopcem z gitarą, który dawał ze sceny upust swym oratorskim talentom. Pewnego razu jeden z fanów wrzucił kawałek jego egzaltowanej przemowy na YouTube'a, a tydzień później mój brat umawiał się już na spotkanie z producentem programu The Ellen DeGeneres Show. I, rzecz jasna, tradycyjnie osiągnął spektakularny sukces. To, co było potem, przejdzie już do historii. Ziewnęłam i przeciągnęłam się, czekając na atak. Gdy skończy, jego fani wezmą stolik szturmem i rzucą się na

wszystko, co nie jest elementem wystroju wnętrza. Za tę stronę biznesu odpowiedzialni byli rodzice, którzy organizowali stoiska na koncertach i prowadzili sklepik online, dostając od każdej sprzedanej rzeczy stosowną prowizję dla emerytów. Ułożyłam równo stertę T - shirtów zapakowanych w małe pudełeczka w kształcie gitar. Przysunęłam do nich płyty CD i DVD, które zasłaniały amulety w formie koralików. Po krótkiej, zbiorowej medytacji nadszedł czas na burzę oklasków. Moi rodzice wślizgnęli się prędko za stolik i usiedli obok mnie. Mama włożyła za ucho swój ołówek numer dwa i dała mi szybki całus w policzek. - To chyba jego najlepszy koncert jak do tej pory - powtarzała to za każdym razem. „Mój chłopak!" lub „Oby tak dalej", odpowiadał zawsze tata, tym razem stosując wariant pierwszy. - Jak poradziłam sobie ze światłami? - zapytałam. Zaśmiał się. - Zabawna jesteś - powiedział, obejmując mnie ramieniem. Zauważyłam, że byliśmy niemal tego samego wzrostu. Albo to on się kurczył, albo to moje ciało starało się za wszelką cenę zachować odpowiednią proporcję między wymiarem wertykalnym i horyzontalnym. Cmoknęłam ojca w policzek i wysunęłam się spod jego ramienia. Musiałam przecisnąć się pod scenę, żeby uprzedzając atak fanatycznych wielbicieli, zagnać mojego brata do stolika, przy którym miał podpisywać płyty. - Ustawcie się w kolejce - prosiła matka, kiedy ludzie zaczęli podchodzić do stoiska - i nie pchajcie się. Zaczniemy, jak będziecie gotowi.

Nie było wątpliwości co do zawodu, jaki wykonywała przez lata. Wciąż miała w sobie ten nauczycielski nerw, który sprawiał, że wszyscy zawsze jej słuchali i grzecznie ustawiali się w rządku. Dwóch hotelowych ochroniarzy wzmocniło zaporę, krzyżując ręce na piersiach. Dla zabawy przeciskałam się przez tłum slalomem, zmierzając tanecznym krokiem w stronę, z której dochodził głośny, melodyjny śmiech Taga. - Przepraszam bardzo - zwracałam się do tych, którzy blokowali mi drogę, a gdy to nie pomagało, wbijałam im dyskretnie łokieć pod żebra. - Niesamowite - usłyszałam głos mojego brata. - Co za piękne spotkanie po latach! Co robisz w Austin? Torując sobie drogę, byłam przekonana, że zaraz zobaczę kobietę, z którą się pewnie kiedyś przespał i teraz rozpaczliwie usiłuje zgadnąć, jak ma na imię. Znałam reguły gry. Wyciągnę do niej dłoń i przedstawimy się sobie nawzajem. A mój brat będzie udawał, że od samego początku wiedział, z kim miał do czynienia. - Dee - Tag odwrócił się do mnie. - Nie uwierzysz, kto wpadł na koncert. Steve Moretti. Studiowaliśmy razem w Massachusetts. Stłumiłam kolejne ziewnięcie. Im sławniejszy się stawał, tym więcej kumpli z przeszłości pojawiało się z powrotem w jego życiu. - Steve - zwrócił się do przyjaciela - to moja siostra Deirdre. I wtedy tłum się rozstąpił, a ja zobaczyłam faceta, który oglądał mnie ostatnio w majtkach.

ROZDZIAŁ 2 ♦ Porażka jest krótkim, niezbędnym przystankiem na drodze do sukcesu, ale nigdy nie osiągniesz sukcesu, jeśli zapomnisz na przystanku swoich bagaży. Dobra, czas na krótkie wprowadzenie. Byłam stróżem swojego brata. Dosłownie. Jego dozorcą. Każdy, kto chciał do niego dotrzeć, miał wcześniej do czynienia ze mną. To był sensowny układ. Tag wiedział, że głęboko zakorzenione poczucie rodzinnej lojalności nakazuje mi trzymać jego stronę, bez względu na wszystko. Ja z kolei wiedziałam, że jeśli dam ciała, zatrudni zamiast mnie którąś z naszych sióstr. Jeżeli nie słyszeliście jeszcze o moim bracie - wkrótce się to zmieni. Już niedługo jego koncert gdzieś w waszej okolicy stanie się tematem numer jeden. Na imię ma Tag - trochę tak, jakby ktoś otagował go na Facebooku, podpisując „to jest to". Guru i gwiazda rocka w jednej osobie. Wyobraźcie sobie Deepaka Choprę i Bono w jednym. Wyobraźcie sobie Taga - to jest to. Dla kogoś, komu nie przeszkadzał brak życia prywatnego, czuwanie nad rodzinną supergwiazdą było całkiem niezłą fuchą. A im jaśniej błyszczał on, tym bardziej bladło moje własne światło. Pracowałam po dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez siedem dni w tygodniu i jeśli Tag mógłby wydłużyć dzień o parę godzin bądź tydzień o parę dni, pracowałabym zapewne jeszcze więcej. Wczoraj przeleciałam samolotem z San Diego do Detroit, a stamtąd do Des Moines. Tag wolał, żebym osobiście sprawdzała hale koncertowe bądź plenery przed zabukowaniem, więc jeśli tylko mogłam, wyruszałam w podróż kilka dni przed nim i dodawałam do swojego, i tak już przeładowanego, harmonogramu parę dodatkowych przystanków. Z rodzicami i Tagiem spotykaliśmy się dopiero

na kolejnym koncercie. Oznaczało to, że kiedy dzisiejszego ranka w Des Moines wyczołgałam się o świcie z łóżka, żeby polecieć do Austin, mój brat siedział jeszcze w domu, jedząc cukierki. Idąc wzdłuż pustego hotelowego lobby, zatrzymałam się przed długim akwarium, żeby napić się kawy, którą zaparzyłam w pokoju. Kalejdoskop różnokolorowych rybek skubał unoszącą się na wodzie karmę. Nie mogłam oderwać od nich wzroku. Czytałam kiedyś w jakimś artykule, że obserwowanie podwodnego świata ma właściwości uspokajające i daje efekty zbliżone do medytacji. Może za jakiś czas kupię sobie rybki. Albo zacznę regularnie chodzić do akwarium. Kiedy poszłam się wymeldować, pani w recepcji szeptała do słuchawki czułe słówka. Minęła mnie para w strojach sportowych - trzymając się za ręce, szła na swój poranny fitness. Usiadłam na tylnym siedzeniu taksówki i wlepiłam wzrok w zdjęcie żony i dzieci przyczepione do osłony przeciwsłonecznej nad głową kierowcy. Dzień dopiero się zaczął, a już cały wszechświat niecierpliwie dawał mi znać, że w moim życiu powinno być miejsce na coś więcej niż tylko praca, praca, i jeszcze raz - praca. Ledwie ruszyliśmy z postoju, mój telefon odezwał się metaliczną, instrumentalną wersją piosenki She Works Hard for Money. - O co chodzi? - zapytałam. - Porażka jest krótkim, niezbędnym przystankiem na drodze do sukcesu - odezwał się mój brat - ale nigdy nie osiągniesz sukcesu, jeśli zapomnisz na przystanku swych bagaży. - Może być - odparłam. - Jest zdecydowanie za wcześnie. - Ale dobre, nie?

Wyobrażałam już sobie jutrzejszy koncert w Austin. Rozkoszny bełkot Taga, błysk jego wybielonych zębów i cień kusząco niedogolonego zarostu, a naokoło wielbiciele w stanie przedzawałowym. Ziewnęłam. - Genialne - powiedziałam. Spojrzałam na zegarek. - Nie zapomnij, że o dziesiątej masz wywiad. Twoje notatki są w czerwonej teczce w prawym, górnym rogu biurka. Ponieważ nie ma bezpośrednich lotów z Des Moines do Austin, miałam przesiąść się w Milwaukee. Ale w Milwaukee okazało się, że lot do Austin został odwołany. Musiałam więc polecieć do Dallas - Fort Worth i kupić nowy bilet. Byłam już gotowa dojechać na miejsce samochodem albo nawet przejść ten ostatni odcinek na piechotę, dopóki aplikacja w telefonie nie poinformowała mnie, że dystans wynosi trzysta czterdzieści kilometrów. Nie jestem aż tak ambitna. Kiedy wylądowałam w końcu na lotnisku w Austin, byłam już mocno spóźniona. Wyszarpnęłam z bagażnika nad głową swoją podręczną walizkę na kółkach i podciągnęłam cienkie, bawełniane dresy, które opadły poniżej linii mojego białego workowatego T - shirta. Pędziłam przez terminal tak szybko, że walizka co chwilę przewracała się na bok. Za trzecim razem poddałam się i zaczęłam wlec ją po ziemi. Zapach teksańskiego barbecue, dochodzący z restauracji Salt Lick na skraju strefy z jedzeniem, przypomniał mi, że prawie nic nie jadłam przez cały dzień. Nie miałam czasu czekać w kolejce, więc porwałam gotową kanapkę z indykiem z Java Airport Coffee House i orzechowe M&M'sy, które miały podtrzymać mnie przy życiu, zanim znajdę chwilę, żeby się do niej dobrać. Zatrzymałam się, chcąc posłuchać zespołu, który grał koncert obok punktu widokowego, u szczytu głównych ruchomych schodów. Gdyby Tag był tutaj ze mną,

chciałby pewnie zostać przez chwilę i zagrać z nimi jeden czy dwa kawałki. Poruszałam biodrami w rytm muzyki, wciągając ostatnie M&M'sy. Zjechałam ruchomymi schodami na parter i poszłam w stronę postoju taksówek, przyglądając się przy okazji wystawie pięknych gitar ulokowanej nad podajnikami bagażu. Najwyraźniej Austin wzięło sobie do serca swoją reputację światowej stolicy muzyki live. Gdy wyszłam na zewnątrz, uderzyła mnie fala gorąca. Poczułam się jak w saunie. Wskoczyłam do taksówki, wypiłam łapczywie pół butelki letniej wody i włączyłam telefon. Tysiąc pięćset nowych wiadomości do mojego brata. Nawet na nie nie spojrzałam. Odpakowałam kanapkę z indykiem, starając się nie myśleć o zarazkach pełzających po tylnym siedzeniu taksówki. Telefon znów zabrzęczał. - No? - wybełkotałam z pełnymi ustami. - Widziałaś gdzieś moje zielone spodnie do golfa? - spytał mój brat. - Sprawdziłeś w garderobie? - Której? Przewróciłam oczami. - Tej przy głównej sypialni. Po lewej stronie, w połowie, razem z resztą spodni do golfa. - Hmm, nie wiedziałem, że mam sekcję golfową. Czekaj... Dobra, są. - Uf. Co za ulga - zasłoniłam dłonią słuchawkę i wzięłam kolejny gryz grillowanego indyka, który z grillem miał chyba jednak niewiele wspólnego. - No więc jak mi poszło? Przełknęłam. - Szukanie spodni do golfa? Jego śmiech brzmiał jak milion dolarów. - Wywiad. - Nie słuchałam.

- Bo? - W samolocie byłoby mi raczej trudno. Spokojnie, dostanę MP3 na mail. Przesłucham i od razu dam ci notatki. Pamiętaj, że o 7.15 masz transport na lotnisko. Twoja walizka jest spakowana i czeka przy głównym wejściu. - 7.15? Poważnie? Znów przewróciłam oczami. - Samoloty z Boston do Austin latają raz dziennie, więc lepiej się sprężaj. Gdy taksówkarz skręcił w University Avenue i zahamował przed wielkim centrum konferencyjnym, do spotkania zostało mi dokładnie siedem minut. - Deirdre Griffin - przedstawiłam się na recepcji i sięgnęłam po kartę kredytową mojego brata. - Chciałam się zameldować. O 16.30 jestem umówiona w głównej restauracji z osobą odpowiedzialną za organizowanie eventów. Mógłby dać jej pan znać, że spóźnię się parę minut? Recepcjonista oddał mi kartę kredytową i przeciągnął przez koder klucz w postaci plastikowego prostokąta. - Restauracja znajduje się na półpiętrze pomiędzy sklepem z pamiątkami a centrum biznesowym - poinformował mnie, nie podnosząc wzroku. Zastanawiałam się, czy opłacało się marnować cenną energię na przekonywanie tego idioty, żeby może jednak zadzwonił do restauracji w moim imieniu. Podjęłam decyzję, odwróciłam się i odeszłam w kierunku windy, stukając kółkami walizki. Wysiadłam na czternastym piętrze i poszłam za strzałkami do pokoju 1423. Włożyłam klucz w drzwi. Błysnęło czerwone światełko. Spróbowałam jeszcze raz. Znowu czerwone. Wygrzebałam tekturowe etui na klucz i odczytałam numer: 1432.

Westchnęłam, ale nie mogłam się powstrzymać: wyciągnęłam rękę w tanecznym geście i na czubkach palców wykręciłam piruet, obracając walizkę o idealnie wymierzone 180 stopni. Być może to kombinacja anonimowości i długich korytarzy sprawiała, że w hotelach zawsze chciało mi się tańczyć. Upewniłam się, że na pewno nikt mnie nie widzi, i w drodze powrotnej wykonałam nogami parę zamaszystych wymachów w wodewilowym stylu, taszcząc walizkę wzdłuż holu i skręcając za rogiem. Może pewnego dnia wydam płytę z własnym kursem tańca pod tytułem „Zostań zmysłowym tancerzem hotelowym. Dla podróżujących samotnie". Znalazłam właściwy pokój i włożyłam klucz. Tym razem, przy akompaniamencie krótkiego piknięcia, światełko zaświeciło się na zielono. Pchnęłam z impetem drzwi i rzuciłam swoje bety na wielkie małżeńskie łoże. Otworzyłam zamek z przodu walizki i wyciągnęłam podróżną torebkę z regulacją wielkości. Kończąc swój balet, wyrzuciłam w górę nogi, posyłając klapki na drugi koniec pokoju, zakręciłam biodrami, zdejmując bawełniane dresy, i ściągnęłam przez głowę T - shirt gestem wieńczącym show. Przerzucając się na styl taneczny rodem z lat sześćdziesiątych, wzięłam torebkę i podnosząc wysoko nogi zgięte w kolanach, ruszyłam do łazienki. Wysikałam się w tempie ekspresowym, przeciągnęłam świeżym dezodorantem po nieco nieświeżym ciele, wycisnęłam pastę na szczoteczkę do zębów i ruszyłam tanecznym krokiem z powrotem w stronę walizki. Nie żebym zawsze zjawiała się na czas, ale tym razem byłam prawie pewna, że nasze spotkanie było ostatnim punktem w harmonogramie pani menedżer, i bałam się, że pójdzie do domu. Myjąc zęby jedną ręką, drugą przerzucałam ciuchy, szukając czegoś do ubrania. Wyciągnęłam

nieprzyzwoicie drogi, elastyczny czarny strój podróżny. Wygrzebałam też pomięty szalik, licząc po cichu na to, że załamania materiału mogą uchodzić za element jego oryginalnego designu. Moja czysta bielizna gdzieś zniknęła, więc wydobyłam z powrotem stanik, który miałam już tego dnia na sobie, i wyszarpnęłam spomiędzy ubrań stare, workowate majtki, które włożyłam na czas podróży, rezygnując z sexy looku na rzecz wygody. Rozdarłam niechcący palcami znoszoną bawełnę. Gdy otworzyłam usta, żeby zakląć, z kącika trysnęła mi pasta do zębów. Zapiszczał zamek. Poruszyła się klamka. W drzwiach stanął mężczyzna. Ktoś wrzasnął, zorientowałam się, że to ja. Pasta zmieszana ze śliną spływała mi kaskadami po brodzie jak wodospad. Mężczyzna podniósł dłoń jakby chciał powiedzieć „stop". Krzyknęłam jeszcze raz. Zacisnął kurczowo powieki i sięgnął do tyłu po klamkę. - Moja wina - powiedział, wycofując się z pokoju.

ROZDZIAŁ 3 ♦ Nie musisz być zwycięzcą, żeby zacząć, ale musisz zacząć, żeby być zwycięzcą. Zamknęłam drzwi na łańcuch, wyplułam tę część pasty do zębów, której nie zdążyłam połknąć, i natychmiast zadzwoniłam na recepcję. - Jakiś facet wlazł mi do pokoju! - wrzasnęłam. - Prawdopodobnie ktoś z obsługi - odparł głos w słuchawce. - Miał walizkę! - krzyczałam. - Zieloną. Na kółkach. Od tego krzyku zaczynało porządnie boleć mnie gardło. - No cóż - rozpoznałam po głosie kretyna, z którym miałam już tego dnia przyjemność. Czekałam. - No cóż? - powiedziałam w końcu. - Jakiś obcy typ staje mi nagle w drzwiach, a pan nie ma nic więcej do powiedzenia? - To pewnie wina systemu. Czasami się zawiesza. Darzyłam komputery wielkim szacunkiem i nie znosiłam, kiedy ludzie zwalali na nie winę za to, co sami schrzanili. Potrząsnęłam głową. Gwałtowny ruch otrzeźwił mnie na tyle, że przypomniałam sobie o spotkaniu z menedżerką. Rozciągnęłam kabel telefoniczny tak daleko, jak tylko pozwalał na to opór materii, i jedną ręką naciągnęłam swój elastyczny, podróżny strój. Kiedy przesunęłam dłonią po pośladku, ciało wyskoczyło przez dziurę w majtkach jak guz. Zdusiłam kolejny krzyk. Wywaliłam wszystko z walizki w poszukiwaniu innych majtek i kiedy w końcu je znalazłam, zaczęłam przebierać się od pasa w dół. - Musicie państwo zejść na recepcję, oboje dostaniecie nowe klucze - kontynuował głos.

- A dlaczego niby ja mam wymieniać swój? - podciągałam spodnie, trzymając słuchawkę w załamaniu szyi. - Byłam tutaj przed nim. - Polityka firmy. - Jezusmario. Macie specjalny regulamin na takie wypadki? Co to za miejsce?! - A, i jedno z państwa będzie musiało przenieść się do innego pokoju. - Na pewno nie ja - odparłam. Po czym cisnęłam słuchawką najmocniej, jak potrafiłam. Jeżeli ci idioci przenieśliby go do mojego pokoju, przesunęłabym koncert. Albo bym ich pozwała. Albo przesunęłabym koncert i ich pozwała. Przepakowywałam walizkę chyba z tysiąc pięćset razy podczas tego weekendu i zdecydowanie nie miałam zamiaru pakować się dwa razy w jednym hotelu - zwłaszcza że wszystko, co ze sobą przywiozłam, leżało rozrzucone na podłodze i łóżku. Podróż windą do lobby trwała wieki. Stukając niecierpliwie obcasem, szukałam w telefonie numeru do pani menedżer. Drzwi rozsunęły się przy akompaniamencie krótkiego piknięcia. Stanęłam twarzą w twarz z zieloną walizką. - Musimy przestać spotykać się w ten sposób - powiedział jej właściciel. Wyciągnął rękę i przytrzymał drzwi, które zaczęły automatycznie zasuwać się między nami. - Hm - powiedziałam. Zerkałam nad jego ramieniem w stronę lobby, nie chcąc patrzeć mu w oczy. - Dadzą ci kupon na śniadanie w ramach rekompensaty za niedogodności. - Niedogodności - powtórzyłam. Największą niedogodnością był w tym momencie on i jego walizka, blokujący mi przejście. To było krępujące. I żenujące.

- Jeśli trochę powalczysz, może uda ci się wydębić darmową kolację - wyczułam w jego głosie cień uśmiechu. - Poddaję tylko pomysł. Mimo że starałam się skupić całą uwagę na tym, jak prezentowało się lobby, nie mogłam nie zauważyć, że mój rozmówca prezentował się zdecydowanie atrakcyjnie. Czarne włosy, szeroko rozstawione oczy. Mocno zarysowana szczęka. Szczupły tors. Obrączki - brak. Świetnie. Facet, który widział moje ciało wydęte od nadmiernej ilości orzechowych M&M'sów i kanapek z indykiem, odziane w prastarą, podartą bieliznę, podczas gdy pasta do zębów ciekła mi z kącika ust, okazał się Dokładnie. W moim. Typie. Stałam jak sparaliżowana. Upokorzenie wgniotło mnie w podłogę. Nawet moje kostki wydawały się ciężkie. Spuściłam wzrok. Coś wystawało mi z nogawki spodni, opierając się na bucie. Zerknęłam w drugą stronę i spojrzałam ponownie, chcąc się upewnić, czy to to, co przypuszczam. Tak jest, to kawałek moich podartych starych majtek, które przed chwilą zdjęłam. Zdarzało mi się wychodzić z domu w T - shircie na lewą stronę, a lata temu poszłam do szkoły ze skarpetką w nogawce dżinsów. Teraz jednak wspięłam się na zupełnie nowy poziom. - Naprawdę bardzo cię przepraszam - powiedział, wciąż przytrzymując drzwi. Przesunęłam się ostrożnie w kierunku wyjścia z windy, starając się nie wykonywać nogą zbyt gwałtownych ruchów. Nie odrywał ode mnie wzroku. Zastanawiałam się, czy nie zastosować starej dobrej metody: wskażę na coś palcem, krzyknę „patrz", on się odwróci, a ja chwycę majtki i ucieknę. Potrząsnął głową.

- Musiałaś być przerażona. Słuchaj, jestem pewien, że już nigdy więcej nikt obcy nie wejdzie ci do pokoju, ale tak na wszelki wypadek - zamykaj od razu drzwi na łańcuch, dobrze? Przesunęłam się o kolejnych parę milimetrów. Niby od niechcenia spojrzałam pod nogi. Trzy czwarte majtek wystawało już na zewnątrz. Jeżeli byłby to poród nogawką spodni, chwila parcia i byłoby po wszystkim. - Tak czy siak, możesz być spokojna, przenieśli mnie na inne piętro. Przeczesał palcami włosy, podczas gdy ja stałam w bezruchu jak jakaś tandetna rzeźba. - No cóż, jeszcze raz przepraszam, że cię przestraszyłem. Nie śmiałam się ruszyć. Wszedł wreszcie do windy. - Hej, wszystko w porządku? Chcesz, żebym gdzieś dla ciebie zadzwonił? Wzięłam głęboki wdech. Podniosłam głowę. Po czym odeszłam, zostawiając na podłodze swoje prastare, podarte, rozciągnięte majtki tak, jakby nigdy nie należały do mnie. Drzwi do windy syknęły, zamykając się za moimi plecami. Przeszłam przez lobby i odebrałam nowy klucz. Namówiłam idiotę na recepcji, żeby zamienił darmowe śniadanie na bezpłatną kolację, która dodatkowo w ramach zadośćuczynienia miała mi zostać dostarczona do pokoju za darmo. Złapałam menedżerkę w drzwiach. Kiedy siedziałyśmy w lobby, omawiając plan na następny dzień - nagłośnienie, ochrona, ustawienie krzeseł i stolika - udało mi się prawie zapomnieć o moim publicznym upokorzeniu z udziałem prehistorycznej bielizny.

Wspomnienia wróciły jednak, gdy znowu znalazłam się sama w pokoju. Zamówiłam więc zestaw frytek z kanapką w postaci trójkątnych tostów przekładanych indykiem z dodatkiem bekonu, szwajcarskiego sera oraz avocado i przełknęłam to wszystko wraz z upokorzeniem, popijając zmrożoną margaritą. Gdy pozostałości po drinku topniały na dnie kieliszka, odezwała się moja komórka. Dwa razy. Udałam, że nie słyszę. Zadzwonił telefon w pokoju. Nie odebrałam. Usłyszałam dźwięk SMS - a. Wzięłam w końcu komórkę do ręki. „Nie musisz być zwycięzcą, żeby zacząć, ale musisz zacząć, żeby być zwycięzcą" - przeczytałam. - Zamknij się! - wrzasnęłam na swój telefon. I na brata. I w ogóle na całe swoje życie. Po czym włączyłam telewizor z milionem durnych kanałów i zaczęłam je szybko przerzucać, żeby poczuć się mniej samotną. Zatrzymałam się na chwilę na kanale country, chcąc zobaczyć, jak facet w obcisłych dżinsach uczył rząd roześmianych tancerzy tańca w stylu boot 'scootin' boogie. Wstałam i próbowałam tańczyć razem z nimi, ale będąc po drugiej stronie ekranu, poczułam się jeszcze bardziej obco. Wyłączyłam telewizor. Zastanawiałam się, czy nie pójść na spacer. Może przy okazji kupię sobie nową bieliznę. Czytałam w magazynie rozdawanym podczas lotu, że w Austin jest jakiś niezły sklep z bielizną o nazwie Petticoat Fair. Może, ot tak, wstąpię tam po drodze, jakby to miejsce należało do mnie, i wykupię wszystko, co mają. A następny gość, który wlezie mi do pokoju, zatrzyma się i powie: „Oooo taaak, maleńka" Żałosne. Byłam żałosna. Doszłam do takiego momentu w życiu, kiedy jedyną szansą na lepsze samopoczucie było

posiadanie wyjściowej bielizny, na wypadek gdyby w kolejnym hotelu jakiś facet dostał ten sam pokój co ja. Ulokowałam walizkę i jej wywaloną zawartość po tej samej stronie gigantycznego łóżka, zdecydowanie zbyt szerokiego jak na jedną osobę. Dźwięk, który wydawałam, sącząc przez rurkę ostatnie krople margarity, był tak głośny, że odnosiłam wrażenie, jakby ktoś siedział koło mnie. - Powiedz „przepraszam" - powiedziałam. - Przepraszam - odpowiedziałam sama sobie głębokim, seksownym, męskim głosem. - I tak ci nie wybaczę - odparłam. Zagrzebałam się w pościeli po drugiej stronie łóżka i naciągnęłam kołdrę na głowę. Chrzanić spacer.

ROZDZIAŁ 4 ♦ Rano, w południe i w nocy mój brat jest niczym fabryka chiazmów. Zaś fabryka chiazmów jest niczym mój brat rano, w południe i w nocy. Jako że moje życie wyglądało tak, a nie inaczej, może przewińmy trochę ten nudny film. Oto jestem na koncercie w Austin. Steve Moretti wyciąga do mnie rękę. Udawałam, że nie widzę. - Wyglądasz znajomo - powiedział. - Bystrzak - odparłam. Siłą woli starałam się odesłać ciepło, które rozlewało mi się po policzkach, tam, skąd wypełzło. Chwyciłam mojego brata za obleczone tuniką ramię. - Chodź. Powinieneś już być przy stoliku. Dwie długowłose blondynki wepchnęły się przed Steve'a. - Tag? - powiedziała jedna. - Pamiętasz mnie? Brunetka w T - shircie z napisem „I Brake for Angels" odepchnęła je na bok. Stanęła koło mojego brata i wyciągnęła rękę z telefonem, żeby zrobić sobie z nim zdjęcie. Wcisnęłam się pomiędzy nich i zasłoniłam dłonią obiektyw. - Zdjęcia można robić tylko przy stoliku. - Rany, ale masz ładne kolczyki - powiedziała. - Sprytnie - odpowiedziałam, nie opuszczając ręki. Przez całe życie ludzie włazili mi w tyłek, żeby być bliżej Taga. Nie szłam na komplementy w stylu „ładne kolczyki", od czasu gdy Beatlesi byli jeszcze razem. Mój brat obdarzył dziewczynę przepraszającym uśmiechem. Schemat dobry - zły policjant. Szarpnęłam go za ramię. - Chodźże. Tag szarpnął w drugą stronę.

- Gdzie mieszkasz?! - zawołał do Steve'a. Udawałam, że mnie nie ma. - Zaraz obok! - odpowiedział Steve. Tag pociągnął mnie parę kroków za sobą, żeby nie musieć krzyczeć. - Co powiesz na późny obiad? Oczywiście, jeżeli nie masz nic przeciwko spędzaniu czasu z moją rodziną. Spojrzałam w przeciwnym kierunku. - Z miłą chęcią - odparł Kapitan Bielizna. Mój brat miał tylko dwa tryby: on i off. Albo był w pełnej gotowości, albo spał. I nie znosił być sam. Nawet przez chwilę. Kolekcjonował ludzi i gdy już ich miał, nie pozwalał im odejść. Wiedziałam, że nie mam szans uniknąć rodzinnej kolacji i gościa, który ostatnio widział mnie w majtkach, więc nawet nie próbowałam. - Mogę przyjąć zamówienie? - odezwał się kelner. Spojrzałam znad menu. - To Choco Vine wygląda nieźle. - „Smak duńskiej czekolady i czerwonego wina z najwyższej półki" - przeczytał Tag. Potrząsnął głową. - To jak kakao z procentami, Dee. Wzruszyłam ramionami. - Na to liczę. - A więc - tata zwrócił się do Steve'a, gdy wszyscy poza mną zamówili nieczekoladowe drinki - może powiesz nam coś o sobie. To zawsze prawdziwa radość spotykać przyjaciół Taga z dawnych lat. - W zasadzie z częścią z was spotkałem się już wcześniej - odezwał się przyjaciel mojego brata z dawnych lat. Rozejrzałam się za najbliższym wyjściem. Byłam niemal pewna, że nie wspomni o naszym hotelowym incydencie, ale

jak wiadomo, ludzie są gotowi wiele zrobić, żeby trochę się pośmiać. Uśmiechnął się. - Na pierwszym roku w college'u zatrzymaliśmy się u was, jadąc w weekend na imprezę na Cape. Pamiętasz, Tag? - No jasne - mój brat zaśmiał się tak, jakby wciąż jeszcze byli w college'u. - I pamiętam też, że chyba z osiem osób władowało się do czyjegoś zdezelowanego forda falcona. Kelner postawił przed moją mamą kieliszek wina. Podziękowała, po czym zajęła się ustawianiem kieliszka na serwetce. - Z tego, co pamiętam, zostawiłeś w domu wór z brudnym praniem i liczyłeś na to, że odbierzesz je w drodze powrotnej złożone w kosteczkę. Tag zaśmiał się i wziął do ręki drinka. - Co ci mam powiedzieć, skończyły mi się czyste ciuchy. - Rozpuszczony bachor - odezwałam się. - Chyba ty - odparł mój sławny brat. - Spokój, dzieciaki - wtrąciła się mama. - Pamiętam głównie to - odezwał się Steve - że kazałeś nam trzymać się z daleka od swoich trzech pięknych sióstr. - No tak - odparł Tag. - Te czasy już minęły. Teraz ta tutaj płaci mi za to, żebym znalazł jej chłopa. - Zamknij się - powiedziałam. Tag uśmiechnął się szeroko. - Nie, to ty się zamknij. Ojciec pochylił się nad stołem w stronę Steve'a. - To nie tak, że nie ma powodzenia. Jest tylko nieco skrępowana, jak przychodzi co do czego. - Tato! Mama położyła dłoń na przedramieniu taty. - Wystarczy, kochanie. Uniosła kieliszek. - Kto chce zacząć? Deirdre?

Im szybciej będziemy mieć to za sobą, tym szybciej będę mogła przyssać się do swojego Choco Vine. Podniosłam drinka. - „Możesz zabrać z ojczyzny paczkę Salem, ale nie zabierzesz ojczyzny z paczki Salem". Mój brat potrząsnął głową. - Brawo. Nie ma to jak zacząć posiłek od starego sloganu z reklamy amerykańskich papierosów. Mama pochyliła się w stronę taty. - To nie mężczyźni w moim życiu są najważniejsi, ale życie w moich mężczyznach. Ojciec pocałował ją w czubek głowy. - Mae West. Która chyba powiedziała też: „Wolę myśleć: mijają mnie w podziwie, niż: dziwię się, że mnie pomijają". - W przypadku Mae West była to zapewne prawda - odparłam. - Możemy się już napić? Stuknęliśmy się kieliszkami nad środkiem okrągłego stołu nakrytego białym obrusem. Steve pociągnął łyk i odłożył swoje wino. - Piękny zwyczaj. Kiedy dorastałem, moja rodzina, czekając na posiłek, mówiła: „Ale będzie syto, dzięki za koryto". Mamie włączył się tryb nauczyciel. - Chiazm powstaje wtedy, gdy druga część wypowiedzi stanowi przeciwwagę dla pierwszej i jest jej lustrzanym odbiciem. To rodzaj odwróconego paralelizmu. Zaczęliśmy bawić się w tworzenie chiazmów przy stole, kiedy dzieci były jeszcze małe. - I zobaczcie, co ze mnie wyrosło - powiedziałam. Pociągnęłam kolejny łyk Choco Vine. - Jesteśmy bardzo chiazmową rodziną - odezwał się ojciec. Poruszył brwiami. - Brzmi niemal seksownie, nie sądzisz?

- W zasadzie - powiedział Tag - to chiazmy są głównym źródłem mojej mocy. Mają naprawdę potężne działanie. I do tego są silnie uzależniające - raz zaczniesz się w nie bawić i nie możesz przestać. - On raczej nie żartuje - powiedziałam. - Wierz mi, muszę je wszystkie spisywać. Rano, w południe i w nocy mój brat jest niczym fabryka chiazmów, zaś fabryka chiazmów jest niczym mój brat rano, w południe i w nocy. - Właśnie, póki pamiętam - powiedział tata. - Mamy nowy produkt w sklepie Taga. Szeroki uśmiech rozpromienił jego całą twarz. Z nosem w kształcie guzika, kręconymi siwymi włosami i brwiami wyglądał jak Święty Mikołaj, który poszedł po sezonie do fryzjera. - Powiem wam, że zwala z nóg. Mama potrząsnęła głową. Tata uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Dobra, znacie gościa, który wymyślił Jesus Toaster? Taki, który wypieka na chlebie podobizny Jezusa. Wygląda to jak objawienie na kromce. Mama wypuściła powietrze z płuc. - No co? - powiedział ojciec. - Zrobione z wyczuciem smaku. Znowu poruszył brwiami. - Załapaliście? Z wyczuciem smaku? - Czy ma to coś wspólnego z Najświętszą Maryją Dziewicą, która objawiła się ostatnio na frytce? - spytałam. - Moja dziewczynka - powiedział ojciec. Trudno było powiedzieć, czy miał na myśli mnie czy Matkę Boską. - Ja zawsze chciałem mieć jeden z tych przeźroczystych tosterów - powiedział Tag. - Takich, że możesz zdecydować, kiedy tost jest gotowy.

- Błagam cię - powiedziałam. - Kiedy sam ostatnio robiłeś sobie tosty? Ojciec uderzył rękami w stół, żeby zwrócić na siebie naszą uwagę. - Tak czy siak, nie idziemy w Jesus Toaster, bo - zasłonił matce oczy, wskazując na nią palcem wolnej ręki - wiecie, kto by się nie zgodził. Ale zamówiliśmy toster wypiekający pacyfki oraz produkt zupełnie unikatowy: toster, który wypieka podobiznę... - No nie - powiedziałam. - Poważnie? - Tag uśmiechnął się od ucha do ucha. - Mega. Będę wypiekany na całym świecie. Którego zdjęcia użyjemy? Przewróciłam oczami. Steve uśmiechnął się po drugiej stronie stołu. Jego kwadratowe zęby wciąż były w normalnym kolorze, w przeciwieństwie do sztucznie wybielonego uzębienia mojego brata. Miał lekko asymetryczny uśmiech, przez co wyglądał trochę jak dziecko. W dobrym tego słowa znaczeniu. Gdybym tylko mogła przestać postrzegać go jako Kapitana Bieliznę. Gdybym tylko zaczęła chodzić na siłownię sześć tygodni wcześniej. Gdybym tylko nosiła ładniejsze majtki. Wysączyłam ostatnie krople Choco Vine. - No dobrze, jak myślicie, gdzie jest kelner? Mój brat mrugnął na kelnera swoimi błękitnymi ślepiami. Dostaliśmy następną rundkę drinków i zamówiliśmy kolację. Jeśli pochłonęłabym tamtego dnia jeszcze jedną porcję indyka, pewnie zaczęłabym gulgotać, więc zdecydowałam się na pieczonego łososia. Tak naprawdę marzyłam o cheeseburgerze z serem pleśniowym i frytkami ze słodkich ziemniaków, który zamówił mój brat, ale nigdy w życiu nie zjadłabym takiej bomby kalorycznej w towarzystwie kogoś, kto widział mnie