Kringle (krĭng’gŭl): rodzaj maślanego ciastka, które pojawiło się w Stanach
Zjednoczonych pod koniec XIX wieku za sprawą duńskich imigrantów. W Danii kringle
tradycyjnie ma kształt precla. W Ameryce zazwyczaj przypomina obwarzanek z owocowym lub
orzechowym nadzieniem.
Księga kringle’a
WIOSNA
ROZDZIAŁ 1
Wyrabianie, rozwałkowywanie i układanie kolejnych warstw ciasta, z którego powstaje
kringle, jest jedyną w swoim rodzaju odmianą jogi.
Księga kringle’a
Tego ranka, w drodze do piekarni, Ellen McClarety rozmyślała o magii przypadku,
a dokładniej, przypadkowych spotkań. Śnieg padał ciężkimi, wielkimi płatkami, których kontury
wyraźnie rysowały się na przedniej szybie samochodu, zanim stopniały na szkle. Po obu stronach
drogi rozpościerał się czarny kobierzec. Ellen codziennie wstawała do pracy o trzeciej nad
ranem, zdążyła już więc przywyknąć do tego rodzaju ciemności. Jednak tego ranka mrok
wydawał jej się łagodniejszy. Wiatr nie wdzierał się pod kurtkę i nie smagał po szyi, były tylko
te gigantyczne, opadające płatki śniegu. W telewizji zapowiadali do trzydziestu centymetrów
opadów, i to w kwietniu, ale taka właśnie była pogoda w Wisconsin. Kiedy już człowiek
myślał, że wiosna za pasem, bogowie zimy zsyłali śnieżycę.
Ellen nie mogła się doczekać, kiedy zacznie się ruch. Podczas zamieci do piekarni
wpadało więcej osób niż zwykle. Kierowcy pługów śnieżnych po nocnej zmianie albo po prostu
ludzie zmęczeni kaprysami pogody ciekawi najnowszych prognoz. Zapowiadało się mnóstwo
przypadkowych spotkań. Ellen uśmiechała się do siebie na samą myśl o nich, gdy jadąc powoli,
przecierała wierzchem dłoni zaparowaną przednią szybę. Dziś trzeba będzie zaparzyć wyjątkowo
mocną kawę.
Skręcając w Curtis Road, zobaczyła, że pola przykrywa już cienka warstwa śniegu, tak
że wyglądają jak przyprószone mąką. W oborze Curtisów paliło się światło – a więc trwało już
poranne dojenie. Na zewnątrz stało kilka zbitych w gromadkę czarno-białych krów rasy
Holstein. Wydawały się oszołomione śniegiem. Dziadek Ellen, rolnik, mawiał, że krowy to tępe
zwierzęta. Jeśli nie zapędziło się ich do obory, potrafiły stać wśród zawiei, dopóki nie zamarzły.
Najbardziej godne ubolewania spośród Bożych stworzeń, mawiał jej dziadek.
– Popatrz im w oczy – powiedział raz. – Widziałaś kiedyś większy smutek?
I Ellen, wtedy dwunastoletnia, musiała przyznać, że krowy sprawiały wrażenie
przybitych. W końcu trudno było im się dziwić. Czekała je dojarka albo rzeźnia, zrozumiałe
więc, że nie wykazywały szczególnego entuzjazmu.
Ale dziadek Ellen nauczył ją także doceniać ich piękno. Kupował wyłącznie krowy rasy
Black Angus, przysadziste, mocno zbudowane bydlęta, które zazwyczaj sprzedawano na mięso
i których ciemne, jedwabiste futra uwielbiała głaskać. To była pierwsza lekcja, podczas której
dowiedziała się, że w przyrodzie, jak w tylu innych sprawach w życiu, łączą się ze sobą
nieopisane piękno i smutek.
Skręciła w główną drogę prowadzącą do miasteczka. Asfalt pod kołami robił się coraz
bardziej śliski. Na trzecich światłach skręciła w prawo i zaparkowała, przygotowując się na
spotkanie z panującym na zewnątrz zimnem. Wydychane przez nią powietrze zamieniało się
w białe obłoczki. Ostrożnie wysiadła z samochodu i ruszyła za róg, w stronę frontowych
drzwi piekarni. Przywitały ją wystające z okiennych skrzynek jasnozielone łodygi. Żonkile pod
śniegiem! Niecodzienny widok. Weszła do środka, otrzepała buty, zaświeciła światło i wciągnęła
powietrze: dokoła unosił się jeszcze błogi zapach wczorajszych wypieków, malinowych
i z orzechami pekan.
– Dzień dobry, sklepie! – zawołała głośno.
Te słowa były jej codzienną mantrą. Wierzyła, że niczym jogiczne pozdrowienie
odpędzają demony, które mogłyby czaić się w kątach piekarni. Wyjęła z szafy starą miotłę
i odśnieżyła schody przed wejściem, a potem próbowała ręką otrzepać młodziutkie pędy
żonkili. Kusiło ją, żeby otulić łodygi szalikiem, powstrzymała się jednak: jeśli ciastka miały być
gotowe, kiedy zjawią się hordy głodnych klientów, trzeba było się brać do pieczenia.
Schowała do szafy na zapleczu ośnieżoną kurtkę, czapkę i botki. Przewiązała się
czystym fartuchem, wsunęła stopy w chodaki i związała włosy. Umyła ręce i poszła wyjąć
z lodówki ciasto, które chłodziło się przez noc. Zanim poprzedniego popołudnia wyszła ze
sklepu, rozwałkowała je, pokroiła na kwadraty, a potem na środku każdego z nich
rozprowadziła warstwę masła z Wisconsin. Dalsza praca polegała na zagięciu brzegów każdego
z kwadratów tak, żeby przykryć masło, obróceniu ciasta o czterdzieści pięć stopni, a potem
ponownym rozwałkowaniu i składaniu. Wałkowanie i składanie, wałkowanie i składanie –
cudowne, przypominające medytację zajęcie, wymagające pracy mięśni ramion. Dzięki niemu
Ellen porządkowała w myślach codzienne problemy. Czy zamówiła w tym tygodniu
odpowiednią ilość potrzebnych produktów? Czy zapłaciła rachunek za prąd? Czy jej siostra
wyglądała wczoraj na przemęczoną? Kiedy kończyła, czuła się wypoczęta, a świat odzyskiwał
ład. Każdy kwadrat zawierał od dwudziestu do trzydziestu warstw przepysznego masła, a jej
umysł był oczyszczony, wolny od trosk.
Wyjęła sprężyste ciasto z lodówki i uśmiechnęła się, widząc, że wczorajsza ciężka praca
nie poszła na marne. Po odleżeniu się w chłodzie kwadraty były przyjemnie puszyste, każdy
z nich mógłby być dziełem sztuki. Ellen włączyła piec i zaczęła przepuszczać ciasto przez
wałkowarkę – stalowe urządzenie, za pomocą którego można było rozciągnąć je w długą, cienką
jak papier wstęgę. Wiedziała, że ciasto musi być cienkie, jeśli ma z niego powstać niebiańsko
puszysty wypiek, w przeciwnym razie, tak jak jedna z partii w zeszłym tygodniu, zamienia się
w ciężką, gumową porażkę. Dalsza praca sprowadzała się do rytmicznej rutyny, która
pochłaniała Ellen każdego ranka. Rozkładała wąskie prostokąty ciasta na długim drewnianym
stole w czterech rzędach liczących po osiem płatów, rozprowadzała na nich wybrane nadzienie –
dziś jabłkowe i jagodowe – zaginała brzegi i sklejała je białkiem jajka. Wkrótce na blacie stołu
leżało trzydzieści duńskich zawijańców, przypominających biszkoptowe roladki z galaretką.
Potem szybkimi ruchami nadgarstka łączyła końce każdego z nich tak, że powstawały
owalne obwarzanki gotowe do ułożenia na blasze. Voilá! Poranna praca powoli dobiegała końca.
Wciąż daleko jej było do zręczności Erika, mistrza z Racine, u którego jako nastolatka
ukończyła trzy letnie kursy pieczenia tych duńskich ciastek. Kiedy Erik pracował, miało się
wrażenie, że każdy kringle nabiera kształtów w powietrzu, jego brzegi w magiczny sposób
sklejały się gdzieś na trasie między stołem a blachą do pieczenia, a gotowe ciastko było
cudownie puszyste i lekkie.
Ustawiła timer na siedemnaście minut i spojrzała na zegarek. Piąta trzydzieści. Wkrótce
zaczną się pojawiać klienci.
Przetarła lady i włączyła ekspresy do kawy. Zdjęła ze stołów jasnoniebieskie krzesła. Na
tablicy przy kasie, pod nagłówkiem „Kawa na Ławę”, napisała:
Małe czarne: orzechowa, waniliowa, migdałowa bezkofeinowa.
Mała wskazówka: Wbrew temu, co utrzymują niektórzy, dzisiaj nie jest „pierwszy
kwiecień”. Jednakże można powiedzieć: „Ze względu na dostatek pysznych wypieków to
pierwszy tak przyjemny kwiecień w moim życiu”.
Nie musiała nawet zaglądać do sfatygowanego broszurowego wydania słownika
Henry’ego Watsona Fowlera, który trzymała wciśnięty między kasę a książki kucharskie. Dziś
rano prezenter wiadomości radiowych oznajmił, że mamy „pierwszy kwiecień”, przyprawiając
Ellen o gęsią skórkę, jak zawsze, gdy słuchała kogoś, kto z taką beztroską kaleczył język. Była
dumna z tego, że przyzwyczaiła klientów do swoich codziennych porad językowych, choć jej
siostra Lanie uważała je za protekcjonalne. Ellen powtarzała, że język, którym mówimy, to też
kwestia smaku. Wypisywanie porad na tablicy pozwalało jej wierzyć, że ma swój wkład
w naprawianie świata. A jeśli w ten sposób zniechęciła czasem jakiegoś klienta, to cóż
z tego?
Na głównej ladzie obok kasy trzymała szklaną misę na cukierki, która w tej chwili była
wypełniona karteczkami. Napis na naczyniu głosił: „Podziel się z nami przykładem najgorszej
angielszczyzny, my podzielimy się z tobą najlepszym!”. Ellen zachęcała klientów, żeby wrzucali
do misy karteczki z przykładami najbardziej rażących błędów, jakie słyszeli. Raz na kilka
tygodni wyjmowała podobne do maleńkich wróżb poskładane karteluszki i wybierała przykład
na tablicę.
Od dnia, w którym odnalazła w pudle na strychu należący do matki sfatygowany
egzemplarz Księgi kringle’a, przebyła długą drogę. Z jakiegoś powodu nie pozbyła się tej
książki przez lata – jej matka odeszła, kiedy Ellen miała zaledwie szesnaście lat. Nie mogła sobie
przypomnieć, czego właściwie szukała w tych starych pudłach, ale kiedy zaczęła przeglądać
książkę z przepisami na duńskie ciasteczka i przykładami ludowej mądrości, z jej kart dobiegł
zapach wypieków jej matki. I w tamtej właśnie chwili, krótko po odejściu męża, zrodził się
w głowie Ellen pomysł otwarcia duńskiej piekarni.
Kiedy niedługo po tym w centrum miasta wystawiono na sprzedaż lokal, w którym
dawniej mieściła się pizzeria, Ellen wiedziała, że to znak. Magia przypadku kazała jej działać.
Miała wrażenie, że obok niej stoi matka i delikatnie ją popycha. Słyszała jej głos: „Do dzieła,
Ellen. Zawsze chciałaś stworzyć coś własnego. Może to właśnie to?”.
I tak, bez większego namysłu, świeżo rozwiedziona Ellen McClarety, była pracownica
dziekanatu, kupiła lokal. Zabrała się do odnawiania wnętrza, szorując zatłuszczone ściany,
dopóki nie poczuła, że lokal, a przy okazji jej dusza zostały gruntownie oczyszczone.
Z każdym ruchem gąbki znikała skorupa nagromadzonego w ciągu wielu lat zaschniętego
brudu. Jakie to proste!, pomyślała wtedy. Niemal za jednym zamachem pozbyła się męża
i znacznej części oszczędności. Zainstalowała na zapleczu nowe piece i przerobiła witrynę
dawnej restauracji, zastępując czerwono-biały neon w kształcie pizzy szyldem przytulnej
kawiarni. Czuła się, jakby zamieniła fałszywy blask swojego małżeństwa na skromny początek
nowego życia.
Być może rozwód okazał się katalizatorem, którego potrzebowała, żeby skierować swoje
życie na właściwe tory. Minęło dziesięć długich lat, odkąd Max przyciągnął ją do siebie jak wir
tornada. Ale w końcu tornado uderzyło w ląd. Ellen wyobrażała sobie, że małżeństwo to dwoje
ludzi, którzy troszczą się o siebie nawzajem, lecz wszystko wskazywało na to, że Max
pojmował je inaczej. Zawsze, kiedy go potrzebowała, pojawiał się zaledwie na chwilę albo
w ogóle znikał. A kiedy po latach starań Ellen wreszcie udało się zajść w ciążę, poroniła. Nie
miała pojęcia, jak się z tego otrząśnie, za to Max żył dalej, jak gdyby nic się nie stało. Może taką
miał po prostu beztroską naturę, jednak Ellen zaczęła dopatrywać się w tym egocentryzmu. Max
był marzycielem, któremu szczegóły nie przysłaniały wielkich wizji, nie przeszkadzały w snuciu
planów. Tylko że po kilku latach małżeństwa trudno się było oprzeć wrażeniu, że wciąż się o te
szczegóły potyka.
Pewnego ranka Ellen obudziła się i pomyślała: dość.
Jej siostra Lanie, żartowała że powinna była nazwać swój lokal Kryzys Wieku Średniego,
ale potem pewien przyjaciel wymyślił nazwę Nie Lada Kringle, która od razu chwyciła.
Zaprojektował elegancki szyld do zawieszenia nad frontowymi drzwiami. Widniały na nim
pojedynczy precel – bo taki właśnie kształt miały tradycyjne duńskie kringle – i nazwa sklepu
wypisana niebieskim pismem z zawijasami. Marzenie Ellen się spełniło.
Przez pierwszych kilka tygodni do ciastkarni zaglądała tylko garstka osób i Ellen
spędzała dnie na ponownym czytaniu klasyki. Wkrótce zaczęła wypożyczać książki klientom.
Zapomniała już, jaki zabawny był Nick w Wielkim Gatsbym, zresztą może w ogóle tego nie
zauważyła, gdy czytała Fitzgeralda na studiach? Duma i uprzedzenie czy Małe kobietki
wzruszały ją tak samo jak dawniej, odkryła na nowo Miasteczko Middlemarch, jedną ze swoich
ulubionych powieści. Kolejny raz przepełniało ją połączone z irytacją współczucie dla Dorothei
Brooke.
Wkrótce jednak poczta pantoflowa zaczęła działać i nie wiadomo kiedy do grona
miejscowych klientów piekarni dołączyli rolnicy z coraz odleglejszych farm i ich żony, a także
zamieszkali w ich miasteczku – liczącej pięć tysięcy trzystu dwudziestu mieszkańców Amelii –
wykładowcy oddalonego o trzydzieści kilometrów uniwersytetu. Nagle interes tak się rozkręcił,
że Ellen ledwo mogła nadążyć.
Zadziwiające, jak ten czas mija.
Z kubkiem świeżo zaparzonej kawy w ręce wyszła na zaplecze zajrzeć do pieca.
Przywitała ją słodka jabłkowo-jagodowa woń. Wyjęła z pieca blachę pełną gorących ciastek
i ustawiła ją na kratce do studzenia wypieków.
– Idealne – oznajmiła, choć dokoła nikogo nie było.
Wiedziała, że tajemnicą idealnego kringle’a jest równowaga. Jedząc prawdziwe duńskie
wypieki, czuło się w równym stopniu smak ciasta, nadzienia i lukru. Ostatnio coraz częściej
można było kupić ich tonące w lukrze gumowe imitacje. Ellen zdawała sobie sprawę, że żaden
składnik nie powinien zagłuszać innych.
Dźwięk dzwonka nad wejściem do piekarni wyrwał ją z zamyślenia. Prawie zapomniała,
że obróciła tabliczkę na drzwiach napisem „Otwarte” na zewnątrz. O tej porze, pochłonięta
pieczeniem na zapleczu, łatwo traciła poczucie czasu. Pierwszym klientem był jak zwykle
punktualny Jack Singer, który od niepamiętnych czasów prowadził sklep żelazny na tej samej
ulicy. Wystarczyło, że opisała mu, w którym miejscu cieknie jej umywalka, a on dokładnie
wiedział, jakiego rodzaju podkładka czy śruba będzie potrzebna, żeby naprawić usterkę. Teraz
słyszała, jak tupiąc, strzepuje śnieg z butów, bierze gazetę i kieruje się do stolika w pobliżu
kasy.
– Cześć, słodziutka – powiedział, kiedy weszła do sklepu z zaplecza. – To się im udało
raz trafić z prognozą... Zadyma idzie jak ta lala. Bez obrazy. – Roześmiał się z własnego
dowcipu.
Ellen wiedziała, że powinna czuć się urażona tymi poufałościami, ale w ciągu minionego
roku zdążyła już do nich przywyknąć. Jack przeszkadzał jej nie bardziej niż stercząca skórka przy
paznokciu.
– Na to wygląda – mruknęła, ustawiając kubki w równych rzędach na ladzie i nalewając
mu kawy. Wiedziała, że tego dnia każda rozmowa będzie się rozpoczynała podobnie. –
Z jabłkiem czy z jagodami? Obawiam się, że trzeba jeszcze parę minut zaczekać.
– Jagodowy będzie w sam raz. – Rozłożył gazetę. – Poproszę – dodał po chwili.
Uporządkowała jeszcze parę rzeczy i wróciła na zaplecze polukrować kringle.
Z jagodowych wyciekały dorodne purpurowe owoce, a jabłkowe zapowiadały się apetycznie
kwaskowe. Ostrożnie zsunęła je na stolnicę, wróciła do sklepu i ułożyła je za przeszkloną ladą
na papierowych serwetkach o delikatnych ażurowych brzegach.
– Mmm... Jeśli coś mnie może dzisiaj rozgrzać, to tylko to – powiedział Jack, puszczając
oko, kiedy Ellen odkrajała mu kawałek.
Zauważyła, że jego gazeta jest otwarta na stronie z horoskopem. Ostatnio miała dość
frazesów i pesymistycznego tonu tych rubryk. Uważała, że powinny podnosić człowieka na
duchu, a nie sprawiać, że z samego rana rozgląda się za kołem ratunkowym. A jednak kiedy
Jack zaczął czytać na głos horoskop dla Raka, mimo woli nadstawiła uszu.
– „Jeśli kusi cię, żeby wyjść ze swojej skorupki, w najbliższych dniach lepiej się nie
wychylaj. Nie podejmuj pochopnych decyzji, bo z pewnością będziesz ich potem żałować”.
Roześmiała się głośno.
– Nie, no, proszę, co to ma być za horoskop?
Jack wzruszył ramionami. Ellen zastanawiała się, czy astrologa – choć używała tego
określenia z pewną rezerwą, no bo jakież w końcu przygotowanie zawodowe jest konieczne do
wykonywania tej pracy? – można pozwać za udzielenie złej rady. Uważała, że powinien ponosić
odpowiedzialność za to, co wypisuje.
Powoli zaczynali schodzić się klienci. Wyglądali na oszołomionych padającym śniegiem
i wcale nie różnili się tak bardzo od krów, które widziała tego ranka. Strzepywali z wiosennych
kurtek biały puch i skinąwszy głową na dzień dobry, wciąż drżąc z zimna, szli w stronę
stolików. Jakaś młoda kobieta w granatowej dwurzędowej kurtce o marynarskim kroju
rozglądała się znad zielonego szalika wzrokiem wyrażającym stan permanentnego zdumienia.
Na widok wchodzącego do ciastkarni Henry’ego Moona Ellen od razu chwyciła kubek
i kringle’a. Henry był ogrodnikiem, prowadził w miasteczku własną szkółkę. Miał opinię
nieszkodliwego dziwaka. Ellen uważała, że jest raczej wrażliwy niż ekscentryczny, zraniona
dusza. Odkąd ponad rok temu jego żona zginęła w wypadku, wydawał się nieco nieobecny.
Wstępował do piekarni codziennie między siódmą a ósmą. Jego włosy i ubranie zawsze były
w lekkim nieładzie, zupełnie jakby śmierć żony oznaczała także stratę matki – kogoś, kto
wyprasowałby mu spodnie i zadbał, żeby nie wystawała z nich koszula.
– Henry, czy moje żonkile przetrwają taką pogodę? – zapytała, nalewając mu kawy.
Upił łyk i zacisnął usta.
– Kto to powiedział: „I serca znów cień trosk nie plami, / Gdy tańczy, tańczy
z żonkilami”*?
Ellen zasłoniła ręką usta i spojrzała na niego.
– Zaskakujesz mnie, Henry. To piękne. Czy to Szekspir?
– Zdaje się, że Wordsworth. Twoje żonkile powinny dać sobie radę. Ani się obejrzysz,
a będą tańczyły. To wytrzymałe rośliny, odrobina śniegu od czasu do czasu nic im nie zrobi.
Podobał jej się sposób, w jaki mówił o kwiatach: jakby miały duszę i bogate życie
wewnętrzne. Ellen kochała literaturę, ale nie zdołałaby sobie przypomnieć żadnego cytatu, nawet
gdyby od tego zależało jej życie. Trochę zazdrościła Henry’emu, nie wspominając o tym, że
czuła się upokorzona.
– Cóż, dobrze wiedzieć. Dziękuję.
Henry pokiwał głową.
– Nie ma sprawy – powiedział.
W tej samej chwili drzwi się otworzyły i do sklepu weszli Larry i Erin, cali ośnieżeni.
Niedawno skończyli Uniwersytet Wisconsin i pracowali w teatrze. Żeby jakoś związać koniec
z końcem, przez pięć dni w tygodniu dorabiali w piekarni Ellen. Z początku byli jej stałymi
klientami. Pewnego dnia przyszli do sklepu i zaczęli ją przekonywać, że nie obejdzie się bez
pomocy: interes się rozkręcał, pracy było zbyt dużo dla jednej osoby, a oni mogli jej pomóc
przyciągnąć młodszą klientelę (choć Ellen zdążyła się już zorientować, że większość młodych
osób jeździ prosto do Madison, nie tracąc czasu w miasteczku takim jak Amelia).
Musiała przyznać im rację. Larry był przystojny, na swój hippisowsko-rockowy sposób.
Miał włosy do ramion, niezwykłe zielone oczy i poczucie humoru, które sprawiało, że klienci
natychmiast czuli się w cukierni jak u siebie. Erin z kolei robiła wrażenie wytwornej, miała
śliczną, delikatną buzię. Kasztanowe włosy nosiła związane w wysoki kucyk.
– Zanosi się na spory ruch – ostrzegła ich Ellen, ledwo zaczęli zdejmować płaszcze. –
Gotowi?
– Spodziewasz się kogoś poza Henrym i Jackiem? – zapytał Larry, zawiązując fartuch.
Ellen klepnęła go lekko po ramieniu.
– Ostrożnie z marzeniami – powiedział Henry.
– Mamy już innych klientów. – Wskazała ruchem głowy kilkoro studentów i dwóch
siedzących w rogu mężczyzn. Byli jeszcze dwaj zajęci rozmową rolnicy, którzy przycupnęli nad
parującymi kubkami w czapkach i ogrodniczkach.
W sklepie pojawiła się nowa grupa klientów.
– Dobry! – zawołał Larry i ruszył w ich stronę, żeby wziąć od nich kurtki.
To właśnie w nim lubiła: zawsze bardzo się starał. W młodości pociągali ją tacy
mężczyźni: otoczeni aurą poetyckiej rockowej tajemniczości. Trochę przygnębiała ją myśl, że on
pewnie uważa ją za osobę, która mogłaby być jego matką. Chciałaby się uważać za modną
i atrakcyjną kobietę, nie miała jednak złudzeń: była rozwódką w średnim wieku, która nie
mogła się nawet poszczycić podtatusiałym lowelasem. Lub choćby perspektywą jego posiadania.
Ellen, pogrążona w tych ponurych rozmyślaniach, zauważyła, jak Erin z lekkim
uśmiechem wodzi wzrokiem za Larrym. Kiedy ta się zorientowała, że szefowa ją obserwuje,
czym prędzej się odwróciła, żeby napełnić pojemniki na śmietankę. Jednak Ellen zdążyła
zauważyć, że policzki dziewczyny nagle się zaczerwieniły. Tylko na chwilę, ale wystarczająco
długą.
Wystukała na kasie zamówienie i uśmiechnęła się, słysząc staromodny dzwonek, niczym
echo jej własnej satysfakcji. Zrozumiała, że w pewnym wieku człowiekowi powinno po prostu
wystarczyć to, że może cieszyć się życiem i szczęściem innych ludzi. Będzie musiała
powiedzieć Lanie o tych nowych gołąbkach. Kiedy z zamyślenia wyrwał ją dźwięk telefonu,
spodziewała się, że usłyszy głos siostry.
– Nie Lada Kringle, słucham – powiedziała z uśmiechem. W życiu nie zgadłaby, kto jej
odpowie.
– Cicho!
Lanie obróciła się na łóżku i po raz drugi tego ranka uderzyła przycisk drzemki.
Benjamin obudził się tej nocy trzy razy. Za trzecim razem przez godzinę nie był zainteresowany
spaniem. Próbowała wszystkich sztuczek: kołysała go, dała mu jeszcze jedną butelkę, śpiewała,
aż w końcu przyniosła go do ich małżeńskiego łóżka. Uwielbiała czuć blisko siebie ciepłe
ciałko, którego ciężar zmieniał się, gdy malec zapadał w sen. Ale ta noc była koszmarem.
Rob jęknął po drugiej stronie łóżka.
– Jak to możliwe, że już jest rano?
Była siódma trzydzieści. Benjamin mocno spał między nimi. Jego brzuszek unosił się
i opadał w rytm oddechu. Pucołowata buzia, lekko rozchylone usta i długie, ciemne rzęsy
stanowiły uroczy obrazek.
– I kto to mówi? – zażartowała.
Rob ani razu nie wstał tej nocy do Benjamina.
– Ktoś tu zaczyna zrzędzić. – Odwrócił się i pocałował ją w policzek. – Może tego nie
zauważyłaś, ale ja też śpię w tym łóżku.
– Ciii... Obudzisz małego.
Lanie czuła się, jakby miała piasek pod powiekami. Bolał ją krzyż. Nie miała pojęcia, jak
jej się uda wygrać dzisiejszą rozprawę.
Radio włączyło się ponownie. Prezenter przypominał słuchaczom o trudnych warunkach
na drodze.
– O, nie. Zapomniałam o śniegu. – Poprzedniego wieczoru zapowiadali wiosenną
zadymkę, która w ich części kraju nie była niczym niespotykanym, ale Lanie miała nadzieję, że
synoptycy się pomylili. – Cudownie. Po prostu cudownie.
– Nagrzeję samochody i oskrobię szyby – dobiegł ją głos Roba i jego odrobinę kwaśny
oddech.
Wiedziała, że ta deklaracja ma związek z tym, że całą noc chrapał w najlepsze, podczas
gdy ona spała zaledwie kilka godzin. Zdawała sobie również sprawę, że na nic bliższego
przeprosinom czy podziękowaniu nie może liczyć.
Benjamin poruszył się obok niej, cmokając. Nawet jeśli odpowiadał za poważne
niedobory snu w ich życiu w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy, nadal był najsłodszym
dzieckiem na świecie. Kiedy Lanie, spoglądając spod zapuchniętych powiek na pediatrę,
zapytała, czy jeszcze kiedyś się wyśpi, lekarka zapewniła ją, że malec w końcu zacznie
przesypiać noce. Rzeczywiście, ostatnio na ogół tak było, choć od czasu do czasu zdarzały się
noce, kiedy nie dało się go ukołysać.
– To pewnie ząbki, co? – powiedział Rob.
– Albo po prostu chce nas wykończyć.
Wciąż czekali, aż wyrżną mu się górne jedynki. I trzeba przyznać, że tej nocy uspokoił
się na jej rękach po tym, jak wtarła mu w dziąsła trochę żelu.
Wstała i rozsunęła zasłony.
Podjazd pokrywała co najmniej pięciocentymetrowa warstwa śniegu. Lanie jęknęła.
– Czy Bóg nie zauważył, że już jest kwiecień?
– Zauważył, po prostu ma specyficzne poczucie humoru.
– Ciii! – uciszyła go ponownie, a potem wyszeptała: – Bardzo śmieszne.
Może i była zrzędliwa, ale nic nie mogła na to poradzić. Czuła się zbyt zmęczona.
– Przypilnuj go chwilę, dobrze?
Półprzytomna, wyszła z sypialni i podążyła korytarzem do łazienki. Zostawiona
poprzedniego wieczoru na umywalce tubka z pastą wciąż tam leżała. Błękitny żel wyciekał
z niej, tworząc nieestetyczny zygzak. Wycisnęła odrobinę pasty na szczoteczkę i umyła zęby,
po czym opryskała twarz chłodną wodą.
Boże, wyglądała okropnie. Co też ta Ellen ostatnio powiedziała? Bóg sprawił, że dzieci są
takie urocze, żeby odwracały uwagę od wyglądu swoich wyczerpanych matek. Coś w tym
rodzaju. Ale Benjamina nie będzie dzisiaj na sali sądowej, a sędziego nie obchodzi to, że Lanie
nie spała pół nocy, ani to, że przed wejściem na salę sądową musiała sobie wyczyścić obślinioną
bluzkę. Nałożyła na twarz grubą warstwę sprawdzonego kryjącego podkładu – niezbędna
sztuczka, żeby móc pokazać się ludziom. Zawsze śmiała się z celebrytek, które twierdziły, że nie
wystawią nosa za próg przed podkręceniem rzęs i nałożeniem samoopalacza. Lanie miała
szczęście, jeśli zdążyła użyć maskary. Tego ranka jej się udało, jednak tusz zlepił jej rzęsy,
pokrywając je nierównymi grudkami. Zmarszczyła czoło. Jej oczy i usta otaczały już pierwsze
zmarszczki, a na jasnej cerze tu i ówdzie pojawiły się przebarwienia słoneczne.
Odgarnęła włosy za uszy. Wkrótce po urodzeniu Benjamina skapitulowała i choć
zarzekała się, że nigdy tego nie zrobi, skróciła swoje niesforne loki w kolorze oberżyny, nadając
im grzeczny kształt „maminego boba”. Czasem tęskniła za seksownymi długimi włosami, ale na
ogół po prostu cieszyła się, że nie musi się nimi przejmować. Odkryła, jak bardzo niedocenianą
rzeczą jest wygoda. Zapięła w uszach srebrne koła i nałożyła na usta odrobinę błyszczyku.
Gotowe.
Choć tego ranka nie miała czasu na prysznic, włożenie ulubionego granatowego kostiumu
stanowiło dostateczną rekompensatę za tę drobną niedogodność. Nie miała zamiaru przegrać tej
rozprawy – wniosła o sądowy zakaz zbliżania się pewnego dwudziestotrzyletniego nieudacznika
do jego byłej dziewczyny. Nie dość, że bił ją i ich roczne dziecko, to jeszcze odgrażał się, że
zrobi to ponownie, jeśli z powrotem z nim nie zamieszkają. Poprzedniego dnia kobieta
pojawiła się w biurze Lanie cała we łzach. Bała się, że następnym razem ją zabije.
Nie mogła uwierzyć, że takie rzeczy zdarzają się w cywilizowanym mieście Madison,
które szczyciło się swoim artystycznym, wyzwolonym duchem. A jednak zdarzały się
codziennie. Lanie cieszyła się, że może pomóc swoim klientkom, ale ostatnio coraz częściej
przyłapywała się na tym, że wbrew składanym Robowi obietnicom, nie przestaje o nich myśleć
po powrocie do domu. Praca Ellen zaczęła przypominać siniak, którego człowiek mimowolnie
ciągle dotyka, żeby się przekonać, czy nadal boli.
Rob był architektem i żył w świecie, który rządził się niepodważalnymi prawami. Kąt
prosty zawsze liczył sobie dziewięćdziesiąt stopni, a rzeczywistość dało się jednoznacznie
opisać językiem metrażu, łuków, pięter i korytarzy, betonu i marmuru. Z punktu widzenia
Lanie jego zajęcie nie wymagało wielkiego emocjonalnego zaangażowania. Jej mąż zostawiał
pracę na stole kreślarskim, a kiedy wracał do domu, całym sobą był z Lanie i Benjaminem.
Była mu za to wdzięczna i zazdrościła mu tej umiejętności. On zajmował się projektowaniem
przestrzeni, w której toczyło się ludzkie życie. Ona wybrała sobie zajęcie wymagające nurzania
się w brudach tego życia.
Włożyła spódnicę i czystą białą bluzkę. Żakiet włoży po odwiezieniu Benjamina do
żłobka. Kiedy Rob wstawał, żeby iść pod prysznic, chłopczyk znowu się poruszył. Otworzył na
chwilę oczy i zaraz je zamknął.
– Cześć, przystojniaku – wyszeptała z końca pokoju.
Miała wrażenie, że jej zaledwie dziesięciomiesięczne dziecko jest już niewiarygodnie
duże. Jeszcze niedawno Benjamin był taki maleńki, że z trudem odnajdywała w śpiochach jego
miniaturowe stópki, a niedługo już zacznie stawiać pierwsze kroki. Wciąż miał urocze fałdki
niemowlęcego tłuszczu we wszystkich typowych miejscach, ale był teraz większy, miał większą
główkę. Jej malutki chłopczyk rósł. Na myśl o tym poczuła lekkie ukłucie w sercu. Rósł
z każdą minutą, a tymczasem ona większość dni spędzała na rozwiązywaniu problemów innych
rodzin. Cóż za ironia losu. Starała się nie rozmyślać nad tym zbyt wiele.
Benjamin przeciągnął się jak stary człowiek, prostując rączki nad głową. Robił to, odkąd
przywieźli go ze szpitala. Za pierwszym razem Rob zawołał ją, żeby to zobaczyła. Śmiejąc się,
pokazywał palcem Benjamina, który z usteczkami ułożonymi w idealne „O” próbował
dosięgnąć paluszkami nieba. To było cudowne, jak wiele z tych rzeczy, które dzieci robią po raz
pierwszy. Teraz chłopczyk rozejrzał się, przewrócił na brzuszek i usiadł, podpierając się
rączkami. Wyszczerzył do niej dziąsła w bezzębnym uśmiechu.
– Dzień dobry, śpioszku. Jak się spało w łóżeczku mamy i taty?
Nachyliła się, wzięła go na ręce i ucałowała. Był jeszcze rozgrzany snem.
Spojrzał na nią, a potem wskazał na drzwi sypialni.
– Ba – powiedział. To było jego ulubione nowe słowo. Zabawne, że w ciągu kilku
sekund był gotowy zaczynać nowy dzień, niemalże w tej samej chwili, w której się obudził.
– Zaraz pójdziemy po butlę – odparła. – Ale najpierw zmienimy pieluszkę i ubierzemy
się.
Ucałowała go jeszcze raz, przygładziła mu włoski i zaniosła do dziecinnego pokoju.
Żeglarski wystrój sypialni Benjamina zupełnie nie pasował do miasteczka na Środkowym
Zachodzie, lecz Ellen nie mogła się oprzeć szczęśliwym błękitnym wielorybom, pływającym po
materiale ochraniacza na szczebelki dziecinnego łóżeczka. Znalazła go, będąc jeszcze w ciąży,
i od tamtej chwili pokój powoli zamieniał się w morze. Wkrótce do wielorybów dołączyła
karuzelka, na której kręciły się kolorowe tropikalne rybki, stojąca lampka z abażurem
w uśmiechnięte rozgwiazdy, pluszowe wieloryby, a nawet kieszonka na pieluszki z materiału
wyszywanego w muszelki.
Benjamin nigdy nie przepadał za przewijaniem, więc jak zwykle przy tym marudził, ale
gdy tylko posadziła go na podłodze, znowu się rozpogodził. Grubiutki brzuszek wystawał mu
znad pieluszki. Wyjęła małe jak ubranko dla lalki polarowe spodenki i czerwoną sportową bluzę
do założenia na miniaturowy golfik. Udało jej się ubrać go bez większej awantury. Z końca
korytarza dobiegał głos Roba wyśpiewującego pod prysznicem jakiś szlagier Bruce’a
Springsteena i zaskoczona, zorientowała się, że się uśmiecha. Benjamin zaczął podrygiwać na
kolankach, wymachując rączkami – to był jego popisowy taniec.
Posadziła go sobie na biodrze i zniosła na dół po schodach – dokładnie dwudziestu
trzech stopniach z twardego drewna. Ona i Rob policzyli je zaraz po tym, jak wprowadzili się
do tego domu. Tego samego dnia kochali się na ich szczycie, uznając w ten sposób stare, pełne
przeciągów wiejskie domostwo za własne.
– Brrr – powiedziała, przytulając mocniej Benjamina. W wysokich pokojach na parterze
unosił się jeszcze nocny chłód. Podkręciła termostat na dwadzieścia sześć stopni, żeby
ogrzewanie zaczęło działać. – Przypomnij mi: dlaczego właściwie nie mieszkamy w Kalifornii?
– zapytała.
Zaraz jednak przypomniała sobie, że choć i ona, i Rob przez pewien czas mieszkali
w Kalifornii, oboje wrócili potem do Wisconsin, jakby byli przymocowani do rodzinnego stanu
jakąś niewidzialną gumką. Lanie zawsze uważała, że pokora mieszkańców Środkowego Zachodu
jest tylko pozorna i maskuje ich poczucie wyższości wynikające z przekonania, że skoro znoszą
przenikliwe zimno, temperatury dla większości ludzi niewyobrażalne, potrafią lepiej niż inni
radzić sobie z przeciwnościami losu.
Lanie robiła, co mogła, żeby wyzbyć się tego sposobu myślenia: przeniosła się najpierw
do Berkeley, potem do Seattle, gdzie odbywała staż, następnie do Bostonu. Jednak wszystkie
drogi prowadziły z powrotem do Madison. Na pierwszej randce z Robem oboje śmiali się
z tego fenomenu, popijając piwo i jedząc sprzedawane przy State Street grillowane kiełbaski.
Wychodziło na to, że mieszkaniec Środkowego Zachodu całe życie próbuje uciec przed srogimi
zimami, w końcu jednak zawsze wraca w rodzinne strony.
Chociaż Lanie nigdy by się do tego nie przyznała, cieszyła się z powrotu do domu.
Przyjechała do Amelii pod koniec lipca, prosto z podróży po wschodnim wybrzeżu. Odwiedziła
Portland, Maine, Gloucester, Massachusetts, na koniec zaszalała jeszcze w Nowym Jorku.
Razem ze współlokatorką spakowały walizki, pozbyły się reszty dobytku, organizując wyprzedaż
używanych rzeczy, po czym oddały się trzytygodniowej beztrosce. To było odpowiednie
pożegnanie z wybrzeżem, które zaraz po studiach dobrze jej służyło. W Bostonie zajmowała się
prawem podatkowym, co pozwoliło jej spłacić długi. Jednak gdy pojawiła się możliwość
dołączenia do jednej z renomowanych firm w Madison, aż podskoczyła z radości.
Lanie musiała przepracować w kancelarii Brandt i Smith określoną liczbę godzin,
jednak była w tej szczęśliwej sytuacji, że mogła równoważyć intratne rozwody ważniejszymi
dla niej sprawami z zakresu sporów rodzinnych i resocjalizacji. Kiedy Ellen zapytała, co
skłania ją do pracy z ludźmi, których życie przybrało tak przygnębiający obrót – bitych dzieci
i kobiet, porzuconych dzieci, wychowujących się w ośrodkach opiekuńczych – Lanie
odpowiedziała bez namysłu i z całym przekonaniem: to jej powołanie. Wybrała studia
prawnicze po to, żeby pomagać tym, którym się nie powiodło. Możliwość powrotu do domu
trafiła jej się jak wisienka na torcie.
Kiedy w środku lata Lanie z trzema walizkami i aktówką wylądowała w Madison,
z lotniska odebrała ją Ellen. Miała na sobie mokrą od potu koszulkę bez rękawów, a jej
brązowe włosy skręcały się w loczki od wilgotnego powietrza. Lanie zawsze zazdrościła jej
twarzy w kształcie serca i pełnego życzliwości spojrzenia. Ellen była dla niej jak matka, której
rolę od tylu lat odgrywała w jej życiu. Niegdyś smukła figura starszej siostry przekształciła się
w ciało kobiety, której nie przeszkadza kilka dodatkowych kilogramów ani to, że jej dawniej
szczupłe ramiona trochę się zaokrągliły.
Ich mama odeszła, kiedy Lanie miała zaledwie sześć lat, i Ellen robiła, co mogła, żeby ją
zastąpić. Ojciec był zbyt pogrążony w rozpaczy, aby mógł pełnić funkcję życiowego
przewodnika. Szesnastoletnia wówczas Ellen przeniosła się do pokoju siostry. To Ellen siedziała
jako pasażer w samochodzie, którym Lanie szarpała po szkolnym parkingu, kiedy dziesięć lat
później robiła prawo jazdy. Ellen wciskała jej do ręki list od matki, mówiąc: „Mama chciała,
żebym zachowała to dla ciebie do czasu, aż skończysz szkołę. Zrobiłam, co mogłam, żeby
przetrwał. Koperta trochę się wytarła na brzegach, ale wciąż ma jej zapach”.
I rzeczywiście, kiedy Lanie zbliżyła papier do twarzy, wyczuła woń bzu – perfum matki.
Później, kiedy po uroczystym przyjęciu pod wielkim białym namiotem w ogrodzie za domem
otworzyła list w zaciszu swojego pokoju, rozpłakała się na widok wyblakłego śladu matczynej
szminki w miejscu zaklejenia koperty. Poczuła się tak, jakby Harriet McClarety nagle usiadła
obok na łóżku, głaszcząc po plecach sześcioletnią Lanie.
Kiedy tamtego lipcowego dnia prawie sześć lat temu jechały z Ellen z lotniska, było po
burzy i Lanie odsunęła szybę, żeby wpuścić do samochodu woń słodkiej kukurydzy
i falujących na polach dzikich traw pokrytych nabrzmiałymi kroplami deszczu.
– Mmmm – powiedziała. – Ładnie pachnie.
Wystawiła rękę przez okno, jakby mogła zgarnąć w ten sposób rosę i zamknąć ją
w butelce jak lemoniadę, którą sprzedawano w słojach, kiedy były dziećmi. Rozciągająca się
przed nimi droga prowadziła z powrotem w czasy lizanych na werandzie wiśniowych lodów na
patyku, tak zimnych, że przyklejały się do języka, łapania świetlików do późnych godzin
wieczornych, kiedy na niebie pokazywały się gwiazdy, a matka wielokrotnie wołała je do domu.
Za trzecim razem w jej głosie pobrzmiewało zniecierpliwienie. Potem zdejmowała z Lanie
przepocone ubrania i pakowała ją do wanny, na której ściankach osiadała ciemna obwódka
brudu po Ellen.
– Po co marnować wodę – odpowiadała zawsze ich matka, kiedy Lanie pytała ją,
dlaczego kąpią się w tej samej wodzie. Jak przystało na gospodarną córkę farmera, ich mama
bywała praktyczna do bólu.
Lanie uśmiechała się do swoich wspomnień, kiedy jechały, mijając słupy telefoniczne,
przydrożne kępy trybuli i dzikiej błękitnej cykorii. O Harriet McClarety zachowała wiele
wspomnień. Na przykład sposób, w jaki jadła pomidory, w całości, gryząc je jak jabłka, albo
jak przygotowywała lemoniadę – zawsze ze świeżych cytryn, nigdy z koncentratu, dodając
jednak do napoju tyle cukru, że czuło się tylko słodycz. Lanie wspominała też, jak siedziały na
werandzie przed domem, kołysząc się na huśtawce, a mama cierpliwie rozczesywała jej splątane
mokre włosy. Ellen odgrywała w tym czasie na pokrytej słojami podłodze werandy sceny
z baśni. Mama potrafiła rozczesać najbardziej splątane włosy, pasemko po pasemku, jakby to
była najprostsza rzecz na świecie, cały czas śmiejąc się z wygłupów Ellen.
Tamtego upalnego letniego dnia, kiedy Ellen wiozła ją z powrotem do miasteczka ich
dzieciństwa, Lanie czuła, że nareszcie wróciła do domu, że wszystko jest, jak należy.
Zastanawiała się, czy będzie kiedyś miała komu rozczesać włosy, szepcząc: „Siedź spokojnie, nie
będzie bolało”.
Poszła przygotować Benjaminowi butelkę. Odkąd po trzech krótkich miesiącach od jego
przyjścia na świat wróciła do pracy, karmiła go mlekiem modyfikowanym. Całe to zamieszanie
z odciąganiem pokarmu było ponad jej siły. Nie wyobrażała sobie chodzenia wszędzie
z laktatorem, odciągania pokarmu co kilka godzin w jakimś zamkniętym pokoju albo – co
gorsza – w kabinie toalety w budynku sądu. Wiedziała, że karmienie piersią przez pierwszy rok
życia jest dla dzieci najlepsze, znała wyniki badań. Próbowała sobie tłumaczyć, że Benjamin
otrzymał w ciągu tych pierwszych miesięcy wystarczającą dawkę przeciwciał. Lekarka
zapewniała ją, że wszystko jest w porządku i najważniejsze to nie zapominać, iż „szczęśliwa
mama to szczęśliwe dziecko”.
Okryła szydełkowym kocykiem Benjamina, który chciwie złapał usteczkami smoczek.
Kołysząc go delikatnie, sięgnęła po pilota i włączyła telewizor. Zapowiadali do trzydziestu
centymetrów śniegu, być może nawet więcej. Rob, pogwizdując, zszedł po schodach ubrany
w granatową marynarkę, spodnie khaki i żółty krawat, który Lanie przygotowała mu
poprzedniego wieczoru. Wyglądał na zadowolonego, zupełnie jakby cały ten śnieg był powodem
do świętowania. Tymczasem Lanie nie mogła przestać myśleć o przyziemnych sprawach:
o tym, jak bezpieczne dowieźć Benjamina do żłobka i nie spóźnić się do sądu, a także o tym,
jak zdoła dotrzeć na czas do sądu jej klientka.
– Idę grzać auto – powiedział Rob, narzucając płaszcz. – Będziecie mieli prawdziwą
plażę.
– Dzięki – odparła.
– Benjamin, kochanie, kiedy ten śnieg przestanie padać?
Chłopczyk popatrzył na nią znacząco szeroko otwartymi oczami, ale przyssany do swojej
butli, nie wydał żadnego dźwięku.
Rob wydawał się zaskoczony gwałtownością burzy, kiedy chwilę później wrócił do domu.
– Jedź ostrożnie. Jest ślisko. Posypałem podjazd, lecz, zdaje się, ulicą już dawno nie
jechał żaden pług.
– Dobrze. – Pokiwała głową, słuchając jednym uchem. – Dziękuję, kochanie.
Wyczuła, że przystanął przy drzwiach. Benjamin usiadł, żeby na niego popatrzeć.
– Myślisz, że żłobek będzie dzisiaj w ogóle otwarty?
– Nie było żadnych komunikatów.
Lanie śledziła przewijający się u dołu ekranu pasek z wiadomościami o zamknięciach
publicznych instytucji. Na razie było ich tylko kilka. Miejscowy dowcip głosił, że szkoły
w Wisconsin zamyka się dopiero wtedy, kiedy zaspy nie pozwalają ludziom otworzyć drzwi
własnych domów.
– Może was dzisiaj odwiozę? – Lanie poznała po głosie męża, że chce być miły.
– Nie, jedź. Ty też masz dziś ważny dzień. Poradzimy sobie.
Podszedł, żeby ją pocałować, i wziął Benjamina na ręce.
– Cześć, stary. Baw się dobrze w żłobku. Może pójdziecie dzisiaj na sanki?
Benjamin kopnął nóżkami i zrobił rączką „pa, pa”. Nauczył się już, że te poranne
rytuały, w zestawieniu z buziakiem w czółko, oznaczają, że tata idzie do pracy.
– Bez kawy dzisiaj ani rusz – mruknął Rob w drodze do drzwi. – Do zobaczenia
wieczorem.
– Do zobaczenia wieczorem – odparła Lanie, patrząc w telewizor i podpierając małego,
żeby mu się odbiło. Nie miała pojęcia, jak zdąży do sądu na rozpoczynające się o dziewiątej
przesłuchanie.
Rob nie mógł nic na to poradzić. Pokonując śliską drogę do biura, czuł przede wszystkim
ulgę. Ulgę, że może pojechać do pracy, zapomnieć o nocnych krzykach Benjamina, uwolnić się
od prześladujących go jak wyrzuty sumienia spojrzeń Lanie. No i co z tego, że nie wstał
w nocy do dziecka? Wystarczająco mocno angażował się przez pierwsze miesiące, bez dwóch
zdań. Zresztą Lanie wiedziała równie dobrze jak on, że jedyną osobą, za którą Benjamin tęskni
o drugiej nad ranem, jest mama. Niezależnie od tego, jak bardzo Rob starał się pomóc –
proponując, że wstanie w środku nocy przygotować butlę, masując plecy Lanie, kiedy
wykończona padała na łóżko, bawiąc się z Benjaminem po powrocie z pracy – miał wrażenie,
że dla niej to wciąż za mało.
Cieszył się, kiedy po urlopie macierzyńskim Lanie wróciła do pracy. Miał wrażenie, że to
go różni od kolegów, którzy woleli chyba, żeby ich żony nie pracowały i zajmowały się
wychowaniem dzieci. Mieli do tego strasznie staroświeckie podejście, właściwie przedpotopowe.
Znał Lanie dostatecznie dobrze, by wiedzieć, że potrzebuje aktywności, intelektualnych wyzwań.
W pierwszych tygodniach po urodzeniu dziecka bez przerwy studiowała poradniki dla matek,
zaznaczając niektóre fragmenty, aż w końcu Rob zaczął chować je, wsuwając za inne książki,
w nadziei że Lanie zapomni o tych wszystkich radach i nareszcie zacznie się cieszyć
macierzyństwem. Ale to było takie w jej stylu: chciała zbadać wszystkie okoliczności związane
ze sprawą (albo, jak w tym wypadku, opieką nad dzieckiem) – zebrać i dokładnie
przeanalizować fakty, a potem opracować plan działania.
Oczywiście oboje szybko się przekonali, że w przypadku trzytygodniowego niemowlęcia
coś takiego jak plan działania nie istnieje, podobnie zresztą jak w przypadku dziecka
siedmiomiesięcznego. Przyjście na świat Benjamina nauczyło ich, że wszystkie książkowe
mądrości świata nie mają znaczenia wobec potrzeby zapewnienia dziecku miłości. I kiedy to do
nich dotarło, poczuli, że łatwiej im się oddycha, nabrali zaufania do samych siebie. Zdali sobie
sprawę, że to oni najlepiej na świecie znają swojego małego chłopczyka – wszystkie jego drobne
dziwactwa i dziecięce utrapienia. Rob nigdy by nie przypuszczał, że kiedykolwiek poczuje się
taki potężny i niezastąpiony. Ta malutka ludzka istotka była całkowicie, w stu procentach
uzależniona od niego i Lanie. Byli całym jego światem. Benjamin dostał ich za rodziców, czy
mu się to podobało czy nie.
A Rob panicznie się bał, że to spieprzy.
Jadąc do biura, odhaczał w myślach kolejne punkty na liście rzeczy do zrobienia:
zarezerwować stolik w jakiejś miłej restauracji na zbliżającą się piątą rocznicę ślubu, odebrać
rzeczy z pralni (skończyły mu się koszule) i załatwić akceptację ostatecznej wersji projektu
zachodniego skrzydła instytutu sztuki. Miał już powyżej uszu czekania, aż Eli raczy go
zatwierdzić. Eli pracował w firmie tylko kilka lat dłużej niż Rob, ale ciężko było się oprzeć
wrażeniu, że we wszystko miesza się w najmniej odpowiednich momentach. Był szefem całego
przedsięwzięcia, więc każdy drobiazg wymagał jego akceptacji. Rob wiedział, że jeśli coś nie
spodoba się Eliemu, on równie dobrze może zaczynać wszystko od początku.
Wjechał na podziemny parking i skręcił na swoje przydzielone miejsce, oznaczone jako
L01. Zawsze w pierwszej chwili wyglądało to jak „LOL” – jakby ktoś gdzieś na górze wiedział,
że w gruncie rzeczy jego praca to żart. Jakby sam Frank Hobbs, prezes firmy, spotkał się z nim
na czacie, żeby powiedzieć: „Żal mi cię, stary, harujesz jak wół i guzik z tego masz”. Zdawał
sobie sprawę, że to myślenie paranoika, a jednak. LOL. No, bo czy naprawdę musiał dostać
miejsce parkingowe, które go codziennie wyśmiewa?
Gdy tylko wysiadł z samochodu, poczuł, jak mróz szczypie go w nos. Wydychane
powietrze wydobywało się z jego ust białym łukiem. Postawił kołnierz płaszcza i ruszył do
windy. Odgłos jego kroków niósł się echem po parkingu – pustym, jakby była sobota. Poczucie
winy, które nie dręczyło go podczas jazdy do pracy, powróciło niepostrzeżenie, kiedy czekał na
windę. Drogi były naprawdę śliskie. Powinien był odwieźć Lanie i Benjamina. Uspokoi się, jeśli
po przyjściu do biura zadzwoni, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku.
Kiedy wysiadł z windy, przywitała go ściana wirującej za oknem bieli. Taflę jeziora
w dole przecinały wzburzone fale. To chyba T.S. Eliot napisał coś takiego na temat kwietnia, jak
to było? „Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień”**? A może chodziło o marzec? A może to
Yeats to napisał? Zapyta wieczorem Lanie. Ona będzie wiedziała i uśmieje się z tego, że on
zgrywa mądralę. To będzie serdeczny śmiech, taki, do którego przywykli w czasach, kiedy
każde z nich chciało udowodnić drugiemu, że jest mądrzejsze. Miło by było, myślał, kierując się
do swojego biura, gdyby to mogło wrócić, choćby na jeden wieczór.
– Cześć, szefie. Cieszę się, że dotarłeś – powiedziała jego asystentka.
Kate zawsze była w dobrym humorze. Im dłużej Rob pracował w branży, tym bardziej
doceniał tę jej rzadką zaletę. Architekci z reguły sprawiali wrażenie ludzi ponurych, zawsze
zakładali najgorsze scenariusze. Tymczasem dla Kate niebo zazwyczaj było błękitne, nawet
w dniu takim jak dzisiejszy, i choć niektórzy mogliby uważać jej pogodę ducha za wymuszoną,
on był jej za nią głęboko wdzięczny. Podobało mu się też, że zawsze profesjonalnie wygląda.
Podejrzewał, że takie podejście można uznać za seksistowskie, ale uważał, że dobra prezencja to
deficytowa cecha u absolwentek wyższych uczelni. Trudno mu było się oprzeć wrażeniu, że
współczesne młode kobiety koniecznie chcą coś wyrazić swoim wyglądem – asymetryczną
fryzurą, kolczykami w różnych częściach ciała, ciuchami prosto ze sklepu z używaną odzieżą.
Gęste czarne włosy Kate były równo przycięte na wysokości ramion, a ich właścicielka, choć
nie była ładna w klasycznym tego słowa znaczeniu, wydawała się uosobieniem kompetencji
i uprzejmości. Robowi nagle przyszło do głowy, że może Kate ma jakiś dyskretny tatuaż
w niewidocznym miejscu, na przykład na biodrze albo na lędźwiach, i zaraz zganił siebie za tę
myśl.
To nie jego cholerny interes.
Kiedyś Lanie po powrocie z babskiego weekendu ze współlokatorkami ze studenckich
czasów zapytała go, czy powinna wytatuować sobie na przykład jego imię albo małego ptaszka.
Wtedy się z tego śmiał, uważał, że to zupełnie nie w jej stylu. Ale może to był jej pomysł na
dodanie ich życiu pikanterii, zanim zaczną się starać o dziecko i stworzą prawdziwą rodzinę?
Czy zrobiłaby to teraz, gdyby ją o to poprosił?
Kiedy zapytał kumpli, czy według nich to typowe, że mniej więcej po pięciu latach
namiętność zaczyna słabnąć, zapewnili go, że to zwykły „baby blues”.
– Wszyscy przez to przechodziliśmy, stary – mówili ze współczuciem i przekonywali, że
nim się obejrzy, wszystko wróci do normy. – Najpóźniej zanim Benjamin skończy pięć lat –
żartował Tom.
Rob nie potrafił sobie wyobrazić pięciu lat niedosypiania i prawie całkowitej
abstynencji. Czasem miał wrażenie, że Lanie zapomniała o jego istnieniu, czuł się jak
spragnione uwagi, nadąsane dziecko.
– To naturalne. Zakochała się w twoim synu. Daj jej trochę czasu. Kiedy młody wejdzie
w fazę buntu dwulatka, Lanie sobie przypomni, jaki atrakcyjny jest facet, który nie rzuca
groszkiem po stole. Od razu wrócisz do łask. – Rob próbował czerpać z tych słów otuchę.
– Ja też się cieszę, że cię widzę – nie poddawała się Kate.
– Przepraszam. Zamyśliłem się. – Otrzepał śnieg z płaszcza i zaczął przeglądać
korespondencję pozostawioną dla niego na półce nad jej biurkiem. – Pyszna sanna, co?
– Mówiłam wczoraj Markowi: pachnie śniegiem, założę się, że wróci zima. – Upiła łyk
kawy, zostawiając na brzegu kubka rdzawoczerwony ślad szminki. – Zawsze wiem, kiedy sypnie.
Co wolisz najpierw: dobrą czy złą wiadomość?
Rob westchnął.
– To już tyle się zdążyło wydarzyć? – Zerknął na zegarek. Było dopiero wpół do
dziewiątej.
Pokiwała głową.
– Złą.
– Dobrze. Zła wiadomość jest taka, że Eliemu nie podobają się twoje ostatnie poprawki
do zachodniego skrzydła. Mówi, że są staroświeckie. Chce czegoś bardziej „w stylu dzisiejszych
dzieciaków”, cokolwiek to znaczy. – Przewróciła oczami.
– Cholera – mruknął pod nosem Rob.
Kate już po kilku tygodniach pracy bez ogródek powiedziała mu, co myśli o Elim. „To
szowinistyczna świnia. Za każdym razem kiedy ze mną rozmawia, gapi się na moje cycki”. (Rob
słuchał Kate, bardzo się starając patrzeć jej w oczy). „Żeby jeszcze był sexy, ale gdzie tam. To
zwykły kretyn”. Rob miał ochotę zapytać, co by to zmieniało, gdyby był sexy, i czy wtedy by jej
nie przeszkadzało, że się gapi. Ugryzł się jednak w język.
Rzeczywiście, Eli był trochę żałosny, coś jak te dzieciaki, które w szkole nie mogą się
przystosować. Rob podejrzewał, że jako licealista chodził w zapiętych pod samą szyję koszulach
z kołnierzykiem i nie miał z kimś iść na bal. Eli był jednocześnie typem faceta, który prędzej
czy później dorabia się niezłej forsy. Już na wejściu zwrócił uwagę Hobba. Rob zgadzał się, że to
inteligentny architekt, o pedantycznym podejściu do obliczeń i rysunków, ale uważał, że
brakuje mu czegoś, co lubił nazywać architektoniczną intuicją. Jego zdaniem Eli nie miał
wyczucia pozwalającego przewidzieć, jak będzie funkcjonowała przestrzeń w rzeczywistości,
kiedy znajdą się w niej prawdziwi ludzie. Razem ze swoim zespołem od tygodni usiłowali
dopracować projekt instytutu sztuki w Madison. Za każdym razem kiedy wydawało się, że już
wyszli na ostatnią prostą, Eli rzucał im kłody pod nogi.
– Połącz nas z Walterem, dobrze?
– Już umówiłam telekonferencję na dziesiątą trzydzieści.
Rob się uśmiechnął.
– Wiedziałem.
– A teraz dobra wiadomość: dzwoniła Lanie. Mówiła, że w sądzie skrócili dzisiaj
godziny urzędowania i sama odbierze Benjamina ze żłobka. Upiekło ci się.
– Och.
Rob poczuł się głupio. Dlaczego Lanie nie zadzwoniła do niego na komórkę? Wtedy
zorientował się, że zapomniał jej wieczorem naładować. W kieszeni miał rozładowany telefon.
– Co, nie dość dobra wiadomość? – zapytała Kate, unosząc brew.
– Miałem nadzieję, że przy tej gównianej pogodzie sam się dzisiaj wcześniej urwę.
– Cóż, ja cię nie zatrzymuję. – Odwróciła się do komputera. – Nie martw się, będę cię
kryła, jak zawsze – dodała, stukając paznokciami o klawisze.
– Twój szef jest strasznym dupkiem. Nie wiem, jak ty z nim wytrzymujesz.
– Ja też nie – powiedziała rzeczowo Kate. Rob milczał przez chwilę, więc dodała: – To
co, myślisz, że uda ci się dzisiaj cokolwiek zrobić?
– Wątpię.
Wziął kubek z kawą i poszedł do swojego biura naprzeciwko. Rzucił teczkę na
zawalone papierami biurko, powiesił płaszcz na haczyku na drzwiach i podłączył komórkę do
prądu. Zadymka przybrała na sile, za oknem śnieg padał teraz prawie poziomo, a kiedy Rob
przyłożył palec do szyby, zaraz musiał go cofnąć, taka była zimna. Usiadł przy desce kreślarskiej
i wyjął z szuflady projekt. Rysunek za rysunkiem przeglądał wprowadzone już poprawki
projektu zachodniego skrzydła, w którym miało się mieścić dziecięce muzeum. Postanowił
zobaczyć, co da się zrobić, żeby ugłaskać Eliego bez zaczynania wszystkiego od nowa. W życiu
czasem trzeba się cofnąć o krok, żeby móc zrobić dwa kroki do przodu. Wierzył jednak, że
w końcu dotrą do celu.
Wtedy przypomniał sobie, że miał zadzwonić do Lanie i upewnić się, że dotarli
bezpiecznie do żłobka. Podniósł słuchawkę stojącego na biurku telefonu i zaczął wybierać
numer.
Uśmiechnął się, kiedy usłyszał jej głos.
– Hej – zaczął.
* W. Wordsworth, Żonkile, w: Od Chaucera do Larkina. 400 nieśmiertelnych wierszy 125
poetów anglojęzycznych z 8 stuleci, wybór, tłum. i oprac. S. Barańczak, Kraków 1993, s. 282
(przyp. tłum.).
** T.S. Eliot, Ziemia jałowa, wstęp i tłum. Cz. Miłosz, Kraków 2004, s. 21 (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 2
Agrest? Jabłko? Morela? Orzeszki pekan? Magia kringle’a kryje się w pierwszym kęsie.
Jakie nadzienie tym razem rozpłynie się w ustach – owocowe czy orzechowe? Czy to będą
migdały czy coś kwaskowego, może rabarbar? Za każdym razem to miła niespodzianka.
Księga kringle’a
–Jem lody z pudełka – oznajmiła Ellen, kiedy jej siostra przestąpiła próg. Przed godziną
Lanie odebrała jej telefoniczny sygnał SOS.
– Widzę.
Przeszła przez salon i rzuciła żakiet na kanapę. Nie widziały się, odkąd przed dwoma
dniami burza śnieżna odcięła Madison od świata. Lanie z rękami na biodrach rozejrzała się po
pokoju.
– Istny Świat zabawy!
– Daruj sobie. – Ellen podciągnęła nogi w żółtych puszystych kapciach, oparła się
o wielkie poduszki kanapy i otuliła ciaśniej szlafrokiem. – Ty za to wyglądasz lepiej niż
ostatnio.
– Dziękuję. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam taka zmęczona. To całe macierzyństwo
to jednak ostra jazda. – Umilkła, jakby zdała sobie sprawę ze swojej gafy. Pomimo wielu lat
starań Ellen i Max nigdy nie mogli mieć dzieci. – Tak czy owak – próbowała szybko zmienić
temat – przyjechałam z twojego powodu.
– Słusznie – westchnęła Ellen. – Jak to mówią, jestem w rozsypce.
– Nie może być aż tak źle. – Uściskała Ellen i sięgnęła do przyniesionej torby. Wyjęła
z niej parę brukowców. To był ich stary, sprawdzony sposób: kiedy któraś z nich czuła się
podle, kupowały stertę tabloidów. Czytanie o uczuciowych niepowodzeniach celebrytów zawsze
pomagało im docenić własne życie. – Zakładam, że mówimy o Maksie?
Ellen pokiwała głową i pociągnęła nosem.
– Przecież ci mówiłam. Zadzwonił do sklepu. Ni z gruszki, ni z pietruszki. –
Wydmuchała nos.
Lanie opadła na krzesło naprzeciwko i pokiwała głową.
– Nie wiedziałam, co o tym myśleć ani co powiedzieć – ciągnęła Ellen. – Dzięki Bogu,
było źle słychać.
Jej młodsza siostra wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczami.
– Tak... I mówiłaś, że wspomniał o jakimś e-mailu?
– Wysłał go na mój stary adres, nie sprawdzałam go od wieków. Kiedy się zalogowałam,
był tam, wołał z ekranu: no, dalej, otwórz! Wydrukowałam go. – Podniosła z podłogi kartkę
papieru i podała ją siostrze.
Lanie zaczęła czytać na głos:
Droga Ellen,
nie będę owijał w bawełnę. Tęsknię za Tobą. Bardzo. Chciałem, żebyś wiedziała, gdzie
mnie szukać na wypadek, gdybyś czuła się podobnie jak ja. Przeprowadziłem się na Sint
Maarten, do krainy szczęśliwości! Kumpel otworzył tu małą firmę i zaproponował mi pracę.
Byłabyś zachwycona tą wyspą! Część należy do Holandii, a część do Francji. Gdybyś
przyjechała mnie odwiedzić, mogłabyś poćwiczyć francuski! Wiem, że dawno się nie
odzywałem, ale mam tutaj czas do refleksji. Mnóstwo piasku i słońca. Zawsze mi się wydawało,
że nasz rozwód był trochę pohopny. Może trzeba było to jeszcze przemyśleć? To byłoby straszne,
gdybyś zmieniła zdanie i nie mogła się ze mną skontaktować. U góry znajdziesz mój nowy
adres e-mailowy i numer telefonu. Mam nadzieję, że wkrutce się do mnie odezwiesz!
Serdeczności,
Max
– Cóż, to dość nieoczekiwane, prawda? – Lanie podniosła wzrok znad kartki.
– Delikatnie mówiąc. – Ellen umilkła. – Już zapomniałam, jak u niego fatalnie
z ortografią.
– Hmm... żenujące, szczególnie w epoce autokorekty pisowni. – Lanie przewróciła
oczami.
– Posłuchaj! – Ellen wyrzuciła ręce do góry. – Jestem żałosna, prawda?
Roześmiała się, a zaraz potem zaczęła płakać. Jej siostra odłożyła wydruk i poszła do
łazienki po chusteczki. Oczywiście Max musiał napisać: „Tęsknię za Tobą. Bardzo”. Wiedział, że
w ten sposób poruszy czułe struny, to był ich prywatny kod. Dawno temu, kiedy chodzili ze sobą
zaledwie od kilku tygodni, a ich uczucie stawało się coraz silniejsze, szeptali sobie nawzajem:
„Lubię cię. Bardzo”, zamiast zatrważającego wyznania: „Kocham cię”.
Lanie podała jej pudełko chusteczek, a Ellen wyciągnęła jedną i wydmuchała nos.
– Za stara jestem na takie bzdury.
– Po pierwsze, nie jesteś stara. Jasne? Czterdzieści pięć lat to nie starość. Po drugie, nie
mogę uwierzyć, że rozklejasz się z powodu faceta, z którym rozwiodłaś się ponad rok temu.
Chyba nie muszę ci przypominać, dlaczego to zrobiłaś?
Ellen pociągnęła nosem i wyczekująco uniosła brwi.
– Na przykład dlatego że nie był w stanie utrzymać żadnej pracy, chociaż miał
fantastyczne pomysły na zarobienie wielkich pieniędzy? Albo dlatego że zawsze kiedy szliście
gdzieś razem, oglądał się za innymi? Albo dlatego że bardziej przypominał współlokatora niż
oddanego męża?
Wszystko to była prawda i Ellen doskonale o tym wiedziała. Z początku jego wady
wydawały jej się czarujące, ale z czasem zaczęła widzieć je takimi, jakie były naprawdę. Choć
prawdę mówiąc, oglądanie się za kobietami od początku trudno było usprawiedliwić.
– Masz rację – powiedziała, krzyżując ramiona. – To był łobuz. – Westchnęła. – Ale jaki
przystojny.
– Och, daj spokój. Chyba nie będziesz do tego wracała, co?
Ellen zerknęła na siostrę.
– Nie ma mowy. Zapomnij. Nawet o tym nie myśl – ostrzegała Lanie. – Może
i wyglądał jak młody Paul Newman, ale co by ci z tego przyszło, nawet gdyby to był autentyk?
– Stada łowczyń autografów?
Lanie się roześmiała.
– Że nie wspomnę o tym koszmarnym nadużywaniu wykrzykników – dodała.
Teraz to Ellen wybuchła śmiechem. Przypomniała sobie listę za i przeciw, którą zrobiły
razem, kiedy zastanawiała się, czy odejść od Maxa. „Jak cię nie kocham? Poczekaj – wszystko ci
wyłożę”***. Chociaż jeśli się nad tym zastanowić, to było trochę wredne. Kiedyś przecież
kochała Maxa, została rażona piorunem już w chwili, gdy po raz pierwszy zaprosił ją do kina
i na kolację. W jego błękitnych oczach widziała zauroczenie i podziw. To spojrzenie
natychmiast ją ujęło.
W liceum i na studiach nie brakowało jej chłopaków, ale z Maxem łączyło ją coś
wyjątkowego. Był wysoki, dobrze zbudowany, zawsze na luzie. Miał dar zjednywania sobie
ludzi, odnosiło się wrażenie, że z każdym potrafi znaleźć wspólny język. To był gość, z którym
chciało się iść na piwo. Zawsze działał na kobiety jak magnes. Czarujący, przystojny, z tymi
swoimi intensywnie błękitnymi oczami i rzeźbionymi kośćmi policzkowymi, z niewielkim
dołeczkiem w podbródku. Przyciągał spojrzenia. Ellen podobało się, że wszystkie kobiety na
niego patrzą, kiedy wchodzili razem do restauracji.
Roześmiała się.
– Wyobrażasz sobie? Nas znowu razem?
– Hola, hola, wolnego – przerwała jej Lanie. – Nikt nie sugeruje takiej możliwości. To
tylko jego pobożne życzenia. Marzenia samotnego faceta. Zawsze był marzycielem, pamiętasz?
Ellen znowu wydmuchała nos.
– Racja. Musiał wypić o jedno mai tai za dużo, zanim napisał ten e-mail. Powinnam go
po prostu skasować i nie odpowiadać? – To zabrzmiało jak pytanie. – Nawet jeśli zadzwonił,
żeby zapytać, czy go dostałam? Nawet jeśli to brzmiało tak, jakby naprawdę za mną tęsknił? –
Kiedy zadzwonił, szybko zakończyła rozmowę, wymawiając się tym, że ma klientów, a serce
waliło jej jak szalone.
Lanie podeszła do kanapy, usiadła i otoczyła siostrę ramieniem.
– Wiem, że udzielanie porad to twoja specjalność, ale tak. Myślę, że tak byłoby najlepiej.
Twoje życie się zmieniło. Na lepsze. Nie ma sensu wracać do Maxkrainy.
Ellen uśmiechnęła się na wzmiankę o Maxkrainie. Kiedy Max wyskakiwał z którymś ze
swoich idiotycznych pomysłów, mówiły: „Jest teraz w Maxkrainie”.
Oczywiście Lanie miała rację. Przez ten wiosenny śnieg Ellen nie była sobą. Straciła
głowę i przytomność umysłu. Zwinęła się na kanapie obok siostry i obejrzały razem końcówkę
jakiegoś filmu telewizyjnego.
– Co to w ogóle jest? – zapytała Lanie.
– Nie mam pojęcia. – Ellen wzruszyła ramionami. – Coś o aniołach.
– Bosko.
Kilka pudełek lodów śmietankowych z orzechami pekan później, kiedy na ekranie
pojawiły się napisy końcowe, Lanie odwróciła się i zapytała:
– Dasz sobie radę?
– Nic mi nie jest. – Ellen machnęła ręką. – Wracaj do męża i dziecka. I weź to, proszę,
ze sobą. – Wepchnęła Lanie do ręki pudełko do połowy zjedzonych lodów z wystającą z niego
łyżeczką. – To ostatnia rzecz, jakiej potrzebują moje biodra. Znacznie łatwiej jest zachować
szczupłą sylwetkę, kiedy człowiek nie jest przybity.
– Powinnaś napisać o tym książkę. – Jej siostra zastanowiła się chwilę. – Na przykład:
„Nie bądź smutasem, nie będziesz grubasem”.
– Zajmę się tym przy następnym kryzysie wieku średniego – westchnęła Ellen.
Lanie jeszcze raz ją uściskała.
– Nie jesteś przybita, tylko w szoku. Zajrzę do ciebie jutro. Kładź się spać.
Ellen odprowadziła ją do drzwi, zamknęła je przezornie na zamek, po czym poszła na
górę położyć się do łóżka.
Następnego dnia obudziła się w ponurym nastroju. Większość nocy wierciła się w łóżku
i przewracała z boku na bok. Próbowała liczyć do tyłu i do przodu albo wyobrażała sobie, że
leży na plaży, sącząc piña coladę, ale wtedy obok niej na plażowym ręczniku pojawiał się Max
i szczerzył zęby w uśmiechu. O trzeciej nad ranem włożyła kapcie i szlafrok, zeszła na dół
i nalała sobie szklankę mleka. Była na siebie zła o to, że wpuściła Maxa do swojego życia. To
była stara historia, dawno skończona. Jak mogła pozwolić, żeby jeden e-mail i telefon tak na nią
podziałały? Ma przecież swój rozum.
Poszła do salonu i stanęła w oknie wychodzącym na ogród. W świetle księżyca na
trawniku tańczyły cienie brzozowych gałęzi. Dom Lanniganów po drugiej stronie ulicy był
ciemny. Ellen wyobraziła sobie parę starszych ludzi pod ciepłą kołdrą, pogrążonych
w zdrowym, beztroskim śnie. Wypiła mleko i wróciła na górę jeszcze raz wezwać sen.
Ale na próżno. W ciągu całej nocy przespała najwyżej dwie czy trzy godziny – za mało,
żeby normalnie funkcjonować. Będzie musiała jakoś przetrwać do wieczora. Niektóre dni tylko
do tego się nadawały – żeby jakoś je przetrwać. Słuchała kiedyś audycji poświęconej badaniom
nad oddziaływaniem uśmiechu na samopoczucie człowieka. Wynikało z nich, że aby poczuć się
szczęśliwszym, wystarczy unieść kąciki ust. Chodziło o jakieś hormony, które się wtedy
wyzwalają i oszukują mózg, wmawiając mu, że życie jest piękne. Tego ranka pod prysznicem
Ellen raz po raz uśmiechała się szeroko, ale nie czuła się dzięki temu szczęśliwsza.
Przekręcając klucz w drzwiach wejściowych ciastkarni, nie poczuła też codziennego
przypływu energii. Zazwyczaj gdy tylko przestąpiła próg, nie mogła się doczekać nadchodzącego
dnia, opowieści klientów. Dziś jednak było inaczej. Odłożyła torebkę na półkę pod kasą, zdjęła
płaszcz i zawiązała fartuch.
– Dzień dobry, sklepie – wyszeptała.
Wyjęła z dolnych szafek za ladą kawę i filtry i nastawiła ekspresy: orzechowa,
waniliowa i bezkofeinowa. Zaczekała na pierwsze krople orzechowej i napełniła swój kubek.
Na zapleczu związała włosy, umyła i wytarła ręce. Miała wrażenie, że odkąd otworzyła
sklep, jej dłonie są wiecznie szorstkie. Wyjęła z lodówki schłodzone prostokąty ciasta
i poklepała je, pozwalając, by chłód wniknął między jej palce. Potem przepuściła je kolejno
przez wałkowarkę i patrząc, jak się rozciągają, myślała o tym, że ten kawałek wygląda jak nos
Maxa, a tamten jak jego ucho. Potem, składając cienki, elastyczny pas w harmonijkę, żeby go
przenieść na stół, doszła do wniosku, że tak właśnie układa się jej życie w ostatnim czasie: tam
i z powrotem, tam i z powrotem. Kiedy już była pewna, że zdołała się pozbierać, pojawił się
Max, niczym zdradziecka grudka mąki.
Otworzyła słoiczki z nadzieniem – malinowym i migdałowym. Rozprowadziła je równo
na powierzchni każdego z prostokątów. Potem zagięła brzegi i posmarowała je białkiem, żeby
się skleiły. Migdały pasowały do jej nastroju, miała nadzieję, że radosny smak malin podniesie ją
na duchu. Wkrótce trzydzieści dwa podłużne zawijańce leżały przed nią jak poziome hieroglify.
Chciałaby, żeby kryły się w nich jakieś odpowiedzi.
Max napisał do niej pod wpływem kilku wypitych na plaży koktajli, była tego pewna.
Musiał być pijany, skoro przyszło mu do głowy, że mogłaby go odwiedzić. Może „niemożliwa do
pogodzenia różnica charakterów”, którą podała jako przyczynę, wnosząc pozew o rozwód,
zabrzmiała nie dość bezwzględnie?
Ich rozstanie przebiegło szybko. Max czym prędzej się wyniósł, ale oboje tego chcieli.
Albo tak jej się wydawało. Dziesięć lat to dostatecznie dużo czasu, żeby się przekonać, czy
małżeństwo jest udane czy nie, i kiedy oznajmiła Maxowi, że według niej ich z całą pewnością
nie jest, nie wydawał się zaskoczony. Uznała, że podziela jej pogląd. Przemyślała wszystko,
zanim wypełniła papiery, i nie było powodu, żeby teraz do tego wracać. A jednak. Ostrożnie
złączyła końce zawijańców i przełożyła gotowe obwarzanki na stolnicę. Wystarczyło włożyć je
do pieca.
Przeszła do sklepu, żeby podnieść rolety i przygotować wnętrze na nadejście klientów.
Słońce zaczynało już wschodzić. Poprzedniego wieczoru Erin wytarła stoliki, a teraz Ellen
zdjęła krzesła, wyszorowała ladę i napełniła pojemniczki na mleko i śmietankę. Dołożyła
serwetek, łyżeczek i nożyków. A potem wzięła do ręki kredę i napisała żółtymi literami:
Małe czarne: orzechowa, waniliowa, bezkofeinowa.
Mała wskazówka: Sally dała mnie i Timowi pomarańczę. (Warto pamiętać, że zaimek
„mnie” występuje tylko w pozycjach akcentowanych, w nieakcentowanych powinno się
używać zaimka „mi” – choć mogłoby się wydawać, że to brzmi mniej inteligentnie. Tak czy
owak jednak, prawidłowe zdanie brzmi: Sally dała Timowi i mnie pomarańczę.)
Cofnęła się o krok i przez chwilę podziwiała swoje dzieło, a potem odłożyła kredę
i otrzepała ręce. Pomodliła się w duchu o to, aby klienci dostarczyli jej dzisiaj inspiracji
i objawienia. Z pewnością niejednego mogłaby się od nich nauczyć. Tyler, którego zostawiła
żona, wciąż usychał z tęsknoty. Ellen z całą pewnością nie chciała brać z niego przykładu.
Wtedy zauważyła przy drzwiach opakowaną w brązowy papier paczuszkę. Nie było
bileciku, tylko jej imię wypisane drukowanymi literami. Kiedy zdjęła papier, uroczo sklejony
taśmą dekoracyjną, wyjrzały spod niego znajome pogrubione litery. Okładka była pożółkła
i lekko wystrzępiona w prawym górnym rogu. Ellen otworzyła książkę na stronie z prawami
autorskimi. Oczywiście.
Rzadkie pierwsze wydanie słownika Fowlera! Książka, która, ostatnio bardziej niż
kiedykolwiek, odgrywała w jej życiu rolę podobną do Biblii. Zbliżyła ją do twarzy i wciągnęła
tajemniczy zapach, po czym przerzuciła kilka kartek. Wstrzymała oddech na widok odręcznej
dedykacji na tytułowej stronie: „Najdroższej Gretchen, której słowa wzbogacają każdy dzień.
Z miłością, Anthony”.
Jakież to romantyczne! Czarny atrament był trochę rozmazany, „thony” w imieniu
ofiarodawcy niewyraźne. Kim byli ci ludzie?, zastanawiała się. Nieszczęśliwymi kochankami?
Debiutującymi poetami albo pisarzami? Do głowy przychodziły jej niezliczone możliwości.
Kiedy Jack wszedł do sklepu, Ellen pokazała mu książkę i powiedziała o tajemniczym
podarunku.
– Szczerze mówiąc, szalony sposób, żeby wyznać komuś uczucie – powiedział Jack. – Ta
dedykacja, znaczy się. W książce do gramatyki.
– Daj spokój, Jack. Potrzebuję dziś pokrzepienia. Pozwól mi się przez chwilę nacieszyć
romantyzmem tej historii. Kto, u licha, mi to zostawił?
Najpierw pomyślała o Lanie. To pewnie jej siostra przeszmuglowała książkę do sklepu
poprzedniego wieczoru. Miała własny klucz. Ale nawet Lanie nie miała aż tyle czasu, żeby
myśleć o innych. A może to Jack? Udaje lekceważenie, a tak naprawdę jest jej tajemniczym
wielbicielem. Popatrzyła, jak przegląda wiadomości sportowe. To wydawało się
nieprawdopodobne. A może małomówny Henry? Niedawno wspominał, jak bardzo mu się
podobają przewodniki po polnych kwiatach Petersona. Miała wrażenie, że podobnie jak ona ceni
dobre publikacje encyklopedyczne.
Ale dlaczego Henry miałby nie dołączyć kartki? Nie miał powodu się ukrywać. Wtedy ją
olśniło: no jasne, Larry. On też przykłada wagę do poprawnego wyrażania się. Zrobił drugi
fakultet z literatury. Widocznie zostawił książkę, kiedy zamykał sklep poprzedniego dnia.
Będzie musiała mu podziękować, kiedy już się upora z zaprzątającą jej głowę historią
o Maksie.
– Ten ktoś raczej nie ma zbyt wiele do roboty. – Jack zachichotał. – Bez obrazy.
– Fakt, że myśli o innych i potrafi docenić rzadkie wydanie książki, to nie powód, żeby
się z niego nabijać. Możesz dzisiaj sam nalać sobie kawy – powiedziała, rozkoszując się
Dla Nicholasa
Kringle (krĭng’gŭl): rodzaj maślanego ciastka, które pojawiło się w Stanach Zjednoczonych pod koniec XIX wieku za sprawą duńskich imigrantów. W Danii kringle tradycyjnie ma kształt precla. W Ameryce zazwyczaj przypomina obwarzanek z owocowym lub orzechowym nadzieniem. Księga kringle’a
WIOSNA
ROZDZIAŁ 1 Wyrabianie, rozwałkowywanie i układanie kolejnych warstw ciasta, z którego powstaje kringle, jest jedyną w swoim rodzaju odmianą jogi. Księga kringle’a Tego ranka, w drodze do piekarni, Ellen McClarety rozmyślała o magii przypadku, a dokładniej, przypadkowych spotkań. Śnieg padał ciężkimi, wielkimi płatkami, których kontury wyraźnie rysowały się na przedniej szybie samochodu, zanim stopniały na szkle. Po obu stronach drogi rozpościerał się czarny kobierzec. Ellen codziennie wstawała do pracy o trzeciej nad ranem, zdążyła już więc przywyknąć do tego rodzaju ciemności. Jednak tego ranka mrok wydawał jej się łagodniejszy. Wiatr nie wdzierał się pod kurtkę i nie smagał po szyi, były tylko te gigantyczne, opadające płatki śniegu. W telewizji zapowiadali do trzydziestu centymetrów opadów, i to w kwietniu, ale taka właśnie była pogoda w Wisconsin. Kiedy już człowiek myślał, że wiosna za pasem, bogowie zimy zsyłali śnieżycę. Ellen nie mogła się doczekać, kiedy zacznie się ruch. Podczas zamieci do piekarni wpadało więcej osób niż zwykle. Kierowcy pługów śnieżnych po nocnej zmianie albo po prostu ludzie zmęczeni kaprysami pogody ciekawi najnowszych prognoz. Zapowiadało się mnóstwo przypadkowych spotkań. Ellen uśmiechała się do siebie na samą myśl o nich, gdy jadąc powoli, przecierała wierzchem dłoni zaparowaną przednią szybę. Dziś trzeba będzie zaparzyć wyjątkowo mocną kawę. Skręcając w Curtis Road, zobaczyła, że pola przykrywa już cienka warstwa śniegu, tak że wyglądają jak przyprószone mąką. W oborze Curtisów paliło się światło – a więc trwało już poranne dojenie. Na zewnątrz stało kilka zbitych w gromadkę czarno-białych krów rasy Holstein. Wydawały się oszołomione śniegiem. Dziadek Ellen, rolnik, mawiał, że krowy to tępe zwierzęta. Jeśli nie zapędziło się ich do obory, potrafiły stać wśród zawiei, dopóki nie zamarzły. Najbardziej godne ubolewania spośród Bożych stworzeń, mawiał jej dziadek. – Popatrz im w oczy – powiedział raz. – Widziałaś kiedyś większy smutek? I Ellen, wtedy dwunastoletnia, musiała przyznać, że krowy sprawiały wrażenie przybitych. W końcu trudno było im się dziwić. Czekała je dojarka albo rzeźnia, zrozumiałe więc, że nie wykazywały szczególnego entuzjazmu. Ale dziadek Ellen nauczył ją także doceniać ich piękno. Kupował wyłącznie krowy rasy Black Angus, przysadziste, mocno zbudowane bydlęta, które zazwyczaj sprzedawano na mięso i których ciemne, jedwabiste futra uwielbiała głaskać. To była pierwsza lekcja, podczas której dowiedziała się, że w przyrodzie, jak w tylu innych sprawach w życiu, łączą się ze sobą nieopisane piękno i smutek. Skręciła w główną drogę prowadzącą do miasteczka. Asfalt pod kołami robił się coraz bardziej śliski. Na trzecich światłach skręciła w prawo i zaparkowała, przygotowując się na spotkanie z panującym na zewnątrz zimnem. Wydychane przez nią powietrze zamieniało się w białe obłoczki. Ostrożnie wysiadła z samochodu i ruszyła za róg, w stronę frontowych
drzwi piekarni. Przywitały ją wystające z okiennych skrzynek jasnozielone łodygi. Żonkile pod śniegiem! Niecodzienny widok. Weszła do środka, otrzepała buty, zaświeciła światło i wciągnęła powietrze: dokoła unosił się jeszcze błogi zapach wczorajszych wypieków, malinowych i z orzechami pekan. – Dzień dobry, sklepie! – zawołała głośno. Te słowa były jej codzienną mantrą. Wierzyła, że niczym jogiczne pozdrowienie odpędzają demony, które mogłyby czaić się w kątach piekarni. Wyjęła z szafy starą miotłę i odśnieżyła schody przed wejściem, a potem próbowała ręką otrzepać młodziutkie pędy żonkili. Kusiło ją, żeby otulić łodygi szalikiem, powstrzymała się jednak: jeśli ciastka miały być gotowe, kiedy zjawią się hordy głodnych klientów, trzeba było się brać do pieczenia. Schowała do szafy na zapleczu ośnieżoną kurtkę, czapkę i botki. Przewiązała się czystym fartuchem, wsunęła stopy w chodaki i związała włosy. Umyła ręce i poszła wyjąć z lodówki ciasto, które chłodziło się przez noc. Zanim poprzedniego popołudnia wyszła ze sklepu, rozwałkowała je, pokroiła na kwadraty, a potem na środku każdego z nich rozprowadziła warstwę masła z Wisconsin. Dalsza praca polegała na zagięciu brzegów każdego z kwadratów tak, żeby przykryć masło, obróceniu ciasta o czterdzieści pięć stopni, a potem ponownym rozwałkowaniu i składaniu. Wałkowanie i składanie, wałkowanie i składanie – cudowne, przypominające medytację zajęcie, wymagające pracy mięśni ramion. Dzięki niemu Ellen porządkowała w myślach codzienne problemy. Czy zamówiła w tym tygodniu odpowiednią ilość potrzebnych produktów? Czy zapłaciła rachunek za prąd? Czy jej siostra wyglądała wczoraj na przemęczoną? Kiedy kończyła, czuła się wypoczęta, a świat odzyskiwał ład. Każdy kwadrat zawierał od dwudziestu do trzydziestu warstw przepysznego masła, a jej umysł był oczyszczony, wolny od trosk. Wyjęła sprężyste ciasto z lodówki i uśmiechnęła się, widząc, że wczorajsza ciężka praca nie poszła na marne. Po odleżeniu się w chłodzie kwadraty były przyjemnie puszyste, każdy z nich mógłby być dziełem sztuki. Ellen włączyła piec i zaczęła przepuszczać ciasto przez wałkowarkę – stalowe urządzenie, za pomocą którego można było rozciągnąć je w długą, cienką jak papier wstęgę. Wiedziała, że ciasto musi być cienkie, jeśli ma z niego powstać niebiańsko puszysty wypiek, w przeciwnym razie, tak jak jedna z partii w zeszłym tygodniu, zamienia się w ciężką, gumową porażkę. Dalsza praca sprowadzała się do rytmicznej rutyny, która pochłaniała Ellen każdego ranka. Rozkładała wąskie prostokąty ciasta na długim drewnianym stole w czterech rzędach liczących po osiem płatów, rozprowadzała na nich wybrane nadzienie – dziś jabłkowe i jagodowe – zaginała brzegi i sklejała je białkiem jajka. Wkrótce na blacie stołu leżało trzydzieści duńskich zawijańców, przypominających biszkoptowe roladki z galaretką. Potem szybkimi ruchami nadgarstka łączyła końce każdego z nich tak, że powstawały owalne obwarzanki gotowe do ułożenia na blasze. Voilá! Poranna praca powoli dobiegała końca. Wciąż daleko jej było do zręczności Erika, mistrza z Racine, u którego jako nastolatka ukończyła trzy letnie kursy pieczenia tych duńskich ciastek. Kiedy Erik pracował, miało się wrażenie, że każdy kringle nabiera kształtów w powietrzu, jego brzegi w magiczny sposób sklejały się gdzieś na trasie między stołem a blachą do pieczenia, a gotowe ciastko było cudownie puszyste i lekkie. Ustawiła timer na siedemnaście minut i spojrzała na zegarek. Piąta trzydzieści. Wkrótce zaczną się pojawiać klienci. Przetarła lady i włączyła ekspresy do kawy. Zdjęła ze stołów jasnoniebieskie krzesła. Na tablicy przy kasie, pod nagłówkiem „Kawa na Ławę”, napisała: Małe czarne: orzechowa, waniliowa, migdałowa bezkofeinowa. Mała wskazówka: Wbrew temu, co utrzymują niektórzy, dzisiaj nie jest „pierwszy
kwiecień”. Jednakże można powiedzieć: „Ze względu na dostatek pysznych wypieków to pierwszy tak przyjemny kwiecień w moim życiu”. Nie musiała nawet zaglądać do sfatygowanego broszurowego wydania słownika Henry’ego Watsona Fowlera, który trzymała wciśnięty między kasę a książki kucharskie. Dziś rano prezenter wiadomości radiowych oznajmił, że mamy „pierwszy kwiecień”, przyprawiając Ellen o gęsią skórkę, jak zawsze, gdy słuchała kogoś, kto z taką beztroską kaleczył język. Była dumna z tego, że przyzwyczaiła klientów do swoich codziennych porad językowych, choć jej siostra Lanie uważała je za protekcjonalne. Ellen powtarzała, że język, którym mówimy, to też kwestia smaku. Wypisywanie porad na tablicy pozwalało jej wierzyć, że ma swój wkład w naprawianie świata. A jeśli w ten sposób zniechęciła czasem jakiegoś klienta, to cóż z tego? Na głównej ladzie obok kasy trzymała szklaną misę na cukierki, która w tej chwili była wypełniona karteczkami. Napis na naczyniu głosił: „Podziel się z nami przykładem najgorszej angielszczyzny, my podzielimy się z tobą najlepszym!”. Ellen zachęcała klientów, żeby wrzucali do misy karteczki z przykładami najbardziej rażących błędów, jakie słyszeli. Raz na kilka tygodni wyjmowała podobne do maleńkich wróżb poskładane karteluszki i wybierała przykład na tablicę. Od dnia, w którym odnalazła w pudle na strychu należący do matki sfatygowany egzemplarz Księgi kringle’a, przebyła długą drogę. Z jakiegoś powodu nie pozbyła się tej książki przez lata – jej matka odeszła, kiedy Ellen miała zaledwie szesnaście lat. Nie mogła sobie przypomnieć, czego właściwie szukała w tych starych pudłach, ale kiedy zaczęła przeglądać książkę z przepisami na duńskie ciasteczka i przykładami ludowej mądrości, z jej kart dobiegł zapach wypieków jej matki. I w tamtej właśnie chwili, krótko po odejściu męża, zrodził się w głowie Ellen pomysł otwarcia duńskiej piekarni. Kiedy niedługo po tym w centrum miasta wystawiono na sprzedaż lokal, w którym dawniej mieściła się pizzeria, Ellen wiedziała, że to znak. Magia przypadku kazała jej działać. Miała wrażenie, że obok niej stoi matka i delikatnie ją popycha. Słyszała jej głos: „Do dzieła, Ellen. Zawsze chciałaś stworzyć coś własnego. Może to właśnie to?”. I tak, bez większego namysłu, świeżo rozwiedziona Ellen McClarety, była pracownica dziekanatu, kupiła lokal. Zabrała się do odnawiania wnętrza, szorując zatłuszczone ściany, dopóki nie poczuła, że lokal, a przy okazji jej dusza zostały gruntownie oczyszczone. Z każdym ruchem gąbki znikała skorupa nagromadzonego w ciągu wielu lat zaschniętego brudu. Jakie to proste!, pomyślała wtedy. Niemal za jednym zamachem pozbyła się męża i znacznej części oszczędności. Zainstalowała na zapleczu nowe piece i przerobiła witrynę dawnej restauracji, zastępując czerwono-biały neon w kształcie pizzy szyldem przytulnej kawiarni. Czuła się, jakby zamieniła fałszywy blask swojego małżeństwa na skromny początek nowego życia. Być może rozwód okazał się katalizatorem, którego potrzebowała, żeby skierować swoje życie na właściwe tory. Minęło dziesięć długich lat, odkąd Max przyciągnął ją do siebie jak wir tornada. Ale w końcu tornado uderzyło w ląd. Ellen wyobrażała sobie, że małżeństwo to dwoje ludzi, którzy troszczą się o siebie nawzajem, lecz wszystko wskazywało na to, że Max pojmował je inaczej. Zawsze, kiedy go potrzebowała, pojawiał się zaledwie na chwilę albo w ogóle znikał. A kiedy po latach starań Ellen wreszcie udało się zajść w ciążę, poroniła. Nie miała pojęcia, jak się z tego otrząśnie, za to Max żył dalej, jak gdyby nic się nie stało. Może taką miał po prostu beztroską naturę, jednak Ellen zaczęła dopatrywać się w tym egocentryzmu. Max był marzycielem, któremu szczegóły nie przysłaniały wielkich wizji, nie przeszkadzały w snuciu planów. Tylko że po kilku latach małżeństwa trudno się było oprzeć wrażeniu, że wciąż się o te
szczegóły potyka. Pewnego ranka Ellen obudziła się i pomyślała: dość. Jej siostra Lanie, żartowała że powinna była nazwać swój lokal Kryzys Wieku Średniego, ale potem pewien przyjaciel wymyślił nazwę Nie Lada Kringle, która od razu chwyciła. Zaprojektował elegancki szyld do zawieszenia nad frontowymi drzwiami. Widniały na nim pojedynczy precel – bo taki właśnie kształt miały tradycyjne duńskie kringle – i nazwa sklepu wypisana niebieskim pismem z zawijasami. Marzenie Ellen się spełniło. Przez pierwszych kilka tygodni do ciastkarni zaglądała tylko garstka osób i Ellen spędzała dnie na ponownym czytaniu klasyki. Wkrótce zaczęła wypożyczać książki klientom. Zapomniała już, jaki zabawny był Nick w Wielkim Gatsbym, zresztą może w ogóle tego nie zauważyła, gdy czytała Fitzgeralda na studiach? Duma i uprzedzenie czy Małe kobietki wzruszały ją tak samo jak dawniej, odkryła na nowo Miasteczko Middlemarch, jedną ze swoich ulubionych powieści. Kolejny raz przepełniało ją połączone z irytacją współczucie dla Dorothei Brooke. Wkrótce jednak poczta pantoflowa zaczęła działać i nie wiadomo kiedy do grona miejscowych klientów piekarni dołączyli rolnicy z coraz odleglejszych farm i ich żony, a także zamieszkali w ich miasteczku – liczącej pięć tysięcy trzystu dwudziestu mieszkańców Amelii – wykładowcy oddalonego o trzydzieści kilometrów uniwersytetu. Nagle interes tak się rozkręcił, że Ellen ledwo mogła nadążyć. Zadziwiające, jak ten czas mija. Z kubkiem świeżo zaparzonej kawy w ręce wyszła na zaplecze zajrzeć do pieca. Przywitała ją słodka jabłkowo-jagodowa woń. Wyjęła z pieca blachę pełną gorących ciastek i ustawiła ją na kratce do studzenia wypieków. – Idealne – oznajmiła, choć dokoła nikogo nie było. Wiedziała, że tajemnicą idealnego kringle’a jest równowaga. Jedząc prawdziwe duńskie wypieki, czuło się w równym stopniu smak ciasta, nadzienia i lukru. Ostatnio coraz częściej można było kupić ich tonące w lukrze gumowe imitacje. Ellen zdawała sobie sprawę, że żaden składnik nie powinien zagłuszać innych. Dźwięk dzwonka nad wejściem do piekarni wyrwał ją z zamyślenia. Prawie zapomniała, że obróciła tabliczkę na drzwiach napisem „Otwarte” na zewnątrz. O tej porze, pochłonięta pieczeniem na zapleczu, łatwo traciła poczucie czasu. Pierwszym klientem był jak zwykle punktualny Jack Singer, który od niepamiętnych czasów prowadził sklep żelazny na tej samej ulicy. Wystarczyło, że opisała mu, w którym miejscu cieknie jej umywalka, a on dokładnie wiedział, jakiego rodzaju podkładka czy śruba będzie potrzebna, żeby naprawić usterkę. Teraz słyszała, jak tupiąc, strzepuje śnieg z butów, bierze gazetę i kieruje się do stolika w pobliżu kasy. – Cześć, słodziutka – powiedział, kiedy weszła do sklepu z zaplecza. – To się im udało raz trafić z prognozą... Zadyma idzie jak ta lala. Bez obrazy. – Roześmiał się z własnego dowcipu. Ellen wiedziała, że powinna czuć się urażona tymi poufałościami, ale w ciągu minionego roku zdążyła już do nich przywyknąć. Jack przeszkadzał jej nie bardziej niż stercząca skórka przy paznokciu. – Na to wygląda – mruknęła, ustawiając kubki w równych rzędach na ladzie i nalewając mu kawy. Wiedziała, że tego dnia każda rozmowa będzie się rozpoczynała podobnie. – Z jabłkiem czy z jagodami? Obawiam się, że trzeba jeszcze parę minut zaczekać. – Jagodowy będzie w sam raz. – Rozłożył gazetę. – Poproszę – dodał po chwili. Uporządkowała jeszcze parę rzeczy i wróciła na zaplecze polukrować kringle.
Z jagodowych wyciekały dorodne purpurowe owoce, a jabłkowe zapowiadały się apetycznie kwaskowe. Ostrożnie zsunęła je na stolnicę, wróciła do sklepu i ułożyła je za przeszkloną ladą na papierowych serwetkach o delikatnych ażurowych brzegach. – Mmm... Jeśli coś mnie może dzisiaj rozgrzać, to tylko to – powiedział Jack, puszczając oko, kiedy Ellen odkrajała mu kawałek. Zauważyła, że jego gazeta jest otwarta na stronie z horoskopem. Ostatnio miała dość frazesów i pesymistycznego tonu tych rubryk. Uważała, że powinny podnosić człowieka na duchu, a nie sprawiać, że z samego rana rozgląda się za kołem ratunkowym. A jednak kiedy Jack zaczął czytać na głos horoskop dla Raka, mimo woli nadstawiła uszu. – „Jeśli kusi cię, żeby wyjść ze swojej skorupki, w najbliższych dniach lepiej się nie wychylaj. Nie podejmuj pochopnych decyzji, bo z pewnością będziesz ich potem żałować”. Roześmiała się głośno. – Nie, no, proszę, co to ma być za horoskop? Jack wzruszył ramionami. Ellen zastanawiała się, czy astrologa – choć używała tego określenia z pewną rezerwą, no bo jakież w końcu przygotowanie zawodowe jest konieczne do wykonywania tej pracy? – można pozwać za udzielenie złej rady. Uważała, że powinien ponosić odpowiedzialność za to, co wypisuje. Powoli zaczynali schodzić się klienci. Wyglądali na oszołomionych padającym śniegiem i wcale nie różnili się tak bardzo od krów, które widziała tego ranka. Strzepywali z wiosennych kurtek biały puch i skinąwszy głową na dzień dobry, wciąż drżąc z zimna, szli w stronę stolików. Jakaś młoda kobieta w granatowej dwurzędowej kurtce o marynarskim kroju rozglądała się znad zielonego szalika wzrokiem wyrażającym stan permanentnego zdumienia. Na widok wchodzącego do ciastkarni Henry’ego Moona Ellen od razu chwyciła kubek i kringle’a. Henry był ogrodnikiem, prowadził w miasteczku własną szkółkę. Miał opinię nieszkodliwego dziwaka. Ellen uważała, że jest raczej wrażliwy niż ekscentryczny, zraniona dusza. Odkąd ponad rok temu jego żona zginęła w wypadku, wydawał się nieco nieobecny. Wstępował do piekarni codziennie między siódmą a ósmą. Jego włosy i ubranie zawsze były w lekkim nieładzie, zupełnie jakby śmierć żony oznaczała także stratę matki – kogoś, kto wyprasowałby mu spodnie i zadbał, żeby nie wystawała z nich koszula. – Henry, czy moje żonkile przetrwają taką pogodę? – zapytała, nalewając mu kawy. Upił łyk i zacisnął usta. – Kto to powiedział: „I serca znów cień trosk nie plami, / Gdy tańczy, tańczy z żonkilami”*? Ellen zasłoniła ręką usta i spojrzała na niego. – Zaskakujesz mnie, Henry. To piękne. Czy to Szekspir? – Zdaje się, że Wordsworth. Twoje żonkile powinny dać sobie radę. Ani się obejrzysz, a będą tańczyły. To wytrzymałe rośliny, odrobina śniegu od czasu do czasu nic im nie zrobi. Podobał jej się sposób, w jaki mówił o kwiatach: jakby miały duszę i bogate życie wewnętrzne. Ellen kochała literaturę, ale nie zdołałaby sobie przypomnieć żadnego cytatu, nawet gdyby od tego zależało jej życie. Trochę zazdrościła Henry’emu, nie wspominając o tym, że czuła się upokorzona. – Cóż, dobrze wiedzieć. Dziękuję. Henry pokiwał głową. – Nie ma sprawy – powiedział. W tej samej chwili drzwi się otworzyły i do sklepu weszli Larry i Erin, cali ośnieżeni. Niedawno skończyli Uniwersytet Wisconsin i pracowali w teatrze. Żeby jakoś związać koniec
z końcem, przez pięć dni w tygodniu dorabiali w piekarni Ellen. Z początku byli jej stałymi klientami. Pewnego dnia przyszli do sklepu i zaczęli ją przekonywać, że nie obejdzie się bez pomocy: interes się rozkręcał, pracy było zbyt dużo dla jednej osoby, a oni mogli jej pomóc przyciągnąć młodszą klientelę (choć Ellen zdążyła się już zorientować, że większość młodych osób jeździ prosto do Madison, nie tracąc czasu w miasteczku takim jak Amelia). Musiała przyznać im rację. Larry był przystojny, na swój hippisowsko-rockowy sposób. Miał włosy do ramion, niezwykłe zielone oczy i poczucie humoru, które sprawiało, że klienci natychmiast czuli się w cukierni jak u siebie. Erin z kolei robiła wrażenie wytwornej, miała śliczną, delikatną buzię. Kasztanowe włosy nosiła związane w wysoki kucyk. – Zanosi się na spory ruch – ostrzegła ich Ellen, ledwo zaczęli zdejmować płaszcze. – Gotowi? – Spodziewasz się kogoś poza Henrym i Jackiem? – zapytał Larry, zawiązując fartuch. Ellen klepnęła go lekko po ramieniu. – Ostrożnie z marzeniami – powiedział Henry. – Mamy już innych klientów. – Wskazała ruchem głowy kilkoro studentów i dwóch siedzących w rogu mężczyzn. Byli jeszcze dwaj zajęci rozmową rolnicy, którzy przycupnęli nad parującymi kubkami w czapkach i ogrodniczkach. W sklepie pojawiła się nowa grupa klientów. – Dobry! – zawołał Larry i ruszył w ich stronę, żeby wziąć od nich kurtki. To właśnie w nim lubiła: zawsze bardzo się starał. W młodości pociągali ją tacy mężczyźni: otoczeni aurą poetyckiej rockowej tajemniczości. Trochę przygnębiała ją myśl, że on pewnie uważa ją za osobę, która mogłaby być jego matką. Chciałaby się uważać za modną i atrakcyjną kobietę, nie miała jednak złudzeń: była rozwódką w średnim wieku, która nie mogła się nawet poszczycić podtatusiałym lowelasem. Lub choćby perspektywą jego posiadania. Ellen, pogrążona w tych ponurych rozmyślaniach, zauważyła, jak Erin z lekkim uśmiechem wodzi wzrokiem za Larrym. Kiedy ta się zorientowała, że szefowa ją obserwuje, czym prędzej się odwróciła, żeby napełnić pojemniki na śmietankę. Jednak Ellen zdążyła zauważyć, że policzki dziewczyny nagle się zaczerwieniły. Tylko na chwilę, ale wystarczająco długą. Wystukała na kasie zamówienie i uśmiechnęła się, słysząc staromodny dzwonek, niczym echo jej własnej satysfakcji. Zrozumiała, że w pewnym wieku człowiekowi powinno po prostu wystarczyć to, że może cieszyć się życiem i szczęściem innych ludzi. Będzie musiała powiedzieć Lanie o tych nowych gołąbkach. Kiedy z zamyślenia wyrwał ją dźwięk telefonu, spodziewała się, że usłyszy głos siostry. – Nie Lada Kringle, słucham – powiedziała z uśmiechem. W życiu nie zgadłaby, kto jej odpowie. – Cicho! Lanie obróciła się na łóżku i po raz drugi tego ranka uderzyła przycisk drzemki. Benjamin obudził się tej nocy trzy razy. Za trzecim razem przez godzinę nie był zainteresowany spaniem. Próbowała wszystkich sztuczek: kołysała go, dała mu jeszcze jedną butelkę, śpiewała, aż w końcu przyniosła go do ich małżeńskiego łóżka. Uwielbiała czuć blisko siebie ciepłe ciałko, którego ciężar zmieniał się, gdy malec zapadał w sen. Ale ta noc była koszmarem. Rob jęknął po drugiej stronie łóżka. – Jak to możliwe, że już jest rano? Była siódma trzydzieści. Benjamin mocno spał między nimi. Jego brzuszek unosił się i opadał w rytm oddechu. Pucołowata buzia, lekko rozchylone usta i długie, ciemne rzęsy stanowiły uroczy obrazek.
– I kto to mówi? – zażartowała. Rob ani razu nie wstał tej nocy do Benjamina. – Ktoś tu zaczyna zrzędzić. – Odwrócił się i pocałował ją w policzek. – Może tego nie zauważyłaś, ale ja też śpię w tym łóżku. – Ciii... Obudzisz małego. Lanie czuła się, jakby miała piasek pod powiekami. Bolał ją krzyż. Nie miała pojęcia, jak jej się uda wygrać dzisiejszą rozprawę. Radio włączyło się ponownie. Prezenter przypominał słuchaczom o trudnych warunkach na drodze. – O, nie. Zapomniałam o śniegu. – Poprzedniego wieczoru zapowiadali wiosenną zadymkę, która w ich części kraju nie była niczym niespotykanym, ale Lanie miała nadzieję, że synoptycy się pomylili. – Cudownie. Po prostu cudownie. – Nagrzeję samochody i oskrobię szyby – dobiegł ją głos Roba i jego odrobinę kwaśny oddech. Wiedziała, że ta deklaracja ma związek z tym, że całą noc chrapał w najlepsze, podczas gdy ona spała zaledwie kilka godzin. Zdawała sobie również sprawę, że na nic bliższego przeprosinom czy podziękowaniu nie może liczyć. Benjamin poruszył się obok niej, cmokając. Nawet jeśli odpowiadał za poważne niedobory snu w ich życiu w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy, nadal był najsłodszym dzieckiem na świecie. Kiedy Lanie, spoglądając spod zapuchniętych powiek na pediatrę, zapytała, czy jeszcze kiedyś się wyśpi, lekarka zapewniła ją, że malec w końcu zacznie przesypiać noce. Rzeczywiście, ostatnio na ogół tak było, choć od czasu do czasu zdarzały się noce, kiedy nie dało się go ukołysać. – To pewnie ząbki, co? – powiedział Rob. – Albo po prostu chce nas wykończyć. Wciąż czekali, aż wyrżną mu się górne jedynki. I trzeba przyznać, że tej nocy uspokoił się na jej rękach po tym, jak wtarła mu w dziąsła trochę żelu. Wstała i rozsunęła zasłony. Podjazd pokrywała co najmniej pięciocentymetrowa warstwa śniegu. Lanie jęknęła. – Czy Bóg nie zauważył, że już jest kwiecień? – Zauważył, po prostu ma specyficzne poczucie humoru. – Ciii! – uciszyła go ponownie, a potem wyszeptała: – Bardzo śmieszne. Może i była zrzędliwa, ale nic nie mogła na to poradzić. Czuła się zbyt zmęczona. – Przypilnuj go chwilę, dobrze? Półprzytomna, wyszła z sypialni i podążyła korytarzem do łazienki. Zostawiona poprzedniego wieczoru na umywalce tubka z pastą wciąż tam leżała. Błękitny żel wyciekał z niej, tworząc nieestetyczny zygzak. Wycisnęła odrobinę pasty na szczoteczkę i umyła zęby, po czym opryskała twarz chłodną wodą. Boże, wyglądała okropnie. Co też ta Ellen ostatnio powiedziała? Bóg sprawił, że dzieci są takie urocze, żeby odwracały uwagę od wyglądu swoich wyczerpanych matek. Coś w tym rodzaju. Ale Benjamina nie będzie dzisiaj na sali sądowej, a sędziego nie obchodzi to, że Lanie nie spała pół nocy, ani to, że przed wejściem na salę sądową musiała sobie wyczyścić obślinioną bluzkę. Nałożyła na twarz grubą warstwę sprawdzonego kryjącego podkładu – niezbędna sztuczka, żeby móc pokazać się ludziom. Zawsze śmiała się z celebrytek, które twierdziły, że nie wystawią nosa za próg przed podkręceniem rzęs i nałożeniem samoopalacza. Lanie miała szczęście, jeśli zdążyła użyć maskary. Tego ranka jej się udało, jednak tusz zlepił jej rzęsy, pokrywając je nierównymi grudkami. Zmarszczyła czoło. Jej oczy i usta otaczały już pierwsze
zmarszczki, a na jasnej cerze tu i ówdzie pojawiły się przebarwienia słoneczne. Odgarnęła włosy za uszy. Wkrótce po urodzeniu Benjamina skapitulowała i choć zarzekała się, że nigdy tego nie zrobi, skróciła swoje niesforne loki w kolorze oberżyny, nadając im grzeczny kształt „maminego boba”. Czasem tęskniła za seksownymi długimi włosami, ale na ogół po prostu cieszyła się, że nie musi się nimi przejmować. Odkryła, jak bardzo niedocenianą rzeczą jest wygoda. Zapięła w uszach srebrne koła i nałożyła na usta odrobinę błyszczyku. Gotowe. Choć tego ranka nie miała czasu na prysznic, włożenie ulubionego granatowego kostiumu stanowiło dostateczną rekompensatę za tę drobną niedogodność. Nie miała zamiaru przegrać tej rozprawy – wniosła o sądowy zakaz zbliżania się pewnego dwudziestotrzyletniego nieudacznika do jego byłej dziewczyny. Nie dość, że bił ją i ich roczne dziecko, to jeszcze odgrażał się, że zrobi to ponownie, jeśli z powrotem z nim nie zamieszkają. Poprzedniego dnia kobieta pojawiła się w biurze Lanie cała we łzach. Bała się, że następnym razem ją zabije. Nie mogła uwierzyć, że takie rzeczy zdarzają się w cywilizowanym mieście Madison, które szczyciło się swoim artystycznym, wyzwolonym duchem. A jednak zdarzały się codziennie. Lanie cieszyła się, że może pomóc swoim klientkom, ale ostatnio coraz częściej przyłapywała się na tym, że wbrew składanym Robowi obietnicom, nie przestaje o nich myśleć po powrocie do domu. Praca Ellen zaczęła przypominać siniak, którego człowiek mimowolnie ciągle dotyka, żeby się przekonać, czy nadal boli. Rob był architektem i żył w świecie, który rządził się niepodważalnymi prawami. Kąt prosty zawsze liczył sobie dziewięćdziesiąt stopni, a rzeczywistość dało się jednoznacznie opisać językiem metrażu, łuków, pięter i korytarzy, betonu i marmuru. Z punktu widzenia Lanie jego zajęcie nie wymagało wielkiego emocjonalnego zaangażowania. Jej mąż zostawiał pracę na stole kreślarskim, a kiedy wracał do domu, całym sobą był z Lanie i Benjaminem. Była mu za to wdzięczna i zazdrościła mu tej umiejętności. On zajmował się projektowaniem przestrzeni, w której toczyło się ludzkie życie. Ona wybrała sobie zajęcie wymagające nurzania się w brudach tego życia. Włożyła spódnicę i czystą białą bluzkę. Żakiet włoży po odwiezieniu Benjamina do żłobka. Kiedy Rob wstawał, żeby iść pod prysznic, chłopczyk znowu się poruszył. Otworzył na chwilę oczy i zaraz je zamknął. – Cześć, przystojniaku – wyszeptała z końca pokoju. Miała wrażenie, że jej zaledwie dziesięciomiesięczne dziecko jest już niewiarygodnie duże. Jeszcze niedawno Benjamin był taki maleńki, że z trudem odnajdywała w śpiochach jego miniaturowe stópki, a niedługo już zacznie stawiać pierwsze kroki. Wciąż miał urocze fałdki niemowlęcego tłuszczu we wszystkich typowych miejscach, ale był teraz większy, miał większą główkę. Jej malutki chłopczyk rósł. Na myśl o tym poczuła lekkie ukłucie w sercu. Rósł z każdą minutą, a tymczasem ona większość dni spędzała na rozwiązywaniu problemów innych rodzin. Cóż za ironia losu. Starała się nie rozmyślać nad tym zbyt wiele. Benjamin przeciągnął się jak stary człowiek, prostując rączki nad głową. Robił to, odkąd przywieźli go ze szpitala. Za pierwszym razem Rob zawołał ją, żeby to zobaczyła. Śmiejąc się, pokazywał palcem Benjamina, który z usteczkami ułożonymi w idealne „O” próbował dosięgnąć paluszkami nieba. To było cudowne, jak wiele z tych rzeczy, które dzieci robią po raz pierwszy. Teraz chłopczyk rozejrzał się, przewrócił na brzuszek i usiadł, podpierając się rączkami. Wyszczerzył do niej dziąsła w bezzębnym uśmiechu. – Dzień dobry, śpioszku. Jak się spało w łóżeczku mamy i taty? Nachyliła się, wzięła go na ręce i ucałowała. Był jeszcze rozgrzany snem. Spojrzał na nią, a potem wskazał na drzwi sypialni.
– Ba – powiedział. To było jego ulubione nowe słowo. Zabawne, że w ciągu kilku sekund był gotowy zaczynać nowy dzień, niemalże w tej samej chwili, w której się obudził. – Zaraz pójdziemy po butlę – odparła. – Ale najpierw zmienimy pieluszkę i ubierzemy się. Ucałowała go jeszcze raz, przygładziła mu włoski i zaniosła do dziecinnego pokoju. Żeglarski wystrój sypialni Benjamina zupełnie nie pasował do miasteczka na Środkowym Zachodzie, lecz Ellen nie mogła się oprzeć szczęśliwym błękitnym wielorybom, pływającym po materiale ochraniacza na szczebelki dziecinnego łóżeczka. Znalazła go, będąc jeszcze w ciąży, i od tamtej chwili pokój powoli zamieniał się w morze. Wkrótce do wielorybów dołączyła karuzelka, na której kręciły się kolorowe tropikalne rybki, stojąca lampka z abażurem w uśmiechnięte rozgwiazdy, pluszowe wieloryby, a nawet kieszonka na pieluszki z materiału wyszywanego w muszelki. Benjamin nigdy nie przepadał za przewijaniem, więc jak zwykle przy tym marudził, ale gdy tylko posadziła go na podłodze, znowu się rozpogodził. Grubiutki brzuszek wystawał mu znad pieluszki. Wyjęła małe jak ubranko dla lalki polarowe spodenki i czerwoną sportową bluzę do założenia na miniaturowy golfik. Udało jej się ubrać go bez większej awantury. Z końca korytarza dobiegał głos Roba wyśpiewującego pod prysznicem jakiś szlagier Bruce’a Springsteena i zaskoczona, zorientowała się, że się uśmiecha. Benjamin zaczął podrygiwać na kolankach, wymachując rączkami – to był jego popisowy taniec. Posadziła go sobie na biodrze i zniosła na dół po schodach – dokładnie dwudziestu trzech stopniach z twardego drewna. Ona i Rob policzyli je zaraz po tym, jak wprowadzili się do tego domu. Tego samego dnia kochali się na ich szczycie, uznając w ten sposób stare, pełne przeciągów wiejskie domostwo za własne. – Brrr – powiedziała, przytulając mocniej Benjamina. W wysokich pokojach na parterze unosił się jeszcze nocny chłód. Podkręciła termostat na dwadzieścia sześć stopni, żeby ogrzewanie zaczęło działać. – Przypomnij mi: dlaczego właściwie nie mieszkamy w Kalifornii? – zapytała. Zaraz jednak przypomniała sobie, że choć i ona, i Rob przez pewien czas mieszkali w Kalifornii, oboje wrócili potem do Wisconsin, jakby byli przymocowani do rodzinnego stanu jakąś niewidzialną gumką. Lanie zawsze uważała, że pokora mieszkańców Środkowego Zachodu jest tylko pozorna i maskuje ich poczucie wyższości wynikające z przekonania, że skoro znoszą przenikliwe zimno, temperatury dla większości ludzi niewyobrażalne, potrafią lepiej niż inni radzić sobie z przeciwnościami losu. Lanie robiła, co mogła, żeby wyzbyć się tego sposobu myślenia: przeniosła się najpierw do Berkeley, potem do Seattle, gdzie odbywała staż, następnie do Bostonu. Jednak wszystkie drogi prowadziły z powrotem do Madison. Na pierwszej randce z Robem oboje śmiali się z tego fenomenu, popijając piwo i jedząc sprzedawane przy State Street grillowane kiełbaski. Wychodziło na to, że mieszkaniec Środkowego Zachodu całe życie próbuje uciec przed srogimi zimami, w końcu jednak zawsze wraca w rodzinne strony. Chociaż Lanie nigdy by się do tego nie przyznała, cieszyła się z powrotu do domu. Przyjechała do Amelii pod koniec lipca, prosto z podróży po wschodnim wybrzeżu. Odwiedziła Portland, Maine, Gloucester, Massachusetts, na koniec zaszalała jeszcze w Nowym Jorku. Razem ze współlokatorką spakowały walizki, pozbyły się reszty dobytku, organizując wyprzedaż używanych rzeczy, po czym oddały się trzytygodniowej beztrosce. To było odpowiednie pożegnanie z wybrzeżem, które zaraz po studiach dobrze jej służyło. W Bostonie zajmowała się prawem podatkowym, co pozwoliło jej spłacić długi. Jednak gdy pojawiła się możliwość dołączenia do jednej z renomowanych firm w Madison, aż podskoczyła z radości.
Lanie musiała przepracować w kancelarii Brandt i Smith określoną liczbę godzin, jednak była w tej szczęśliwej sytuacji, że mogła równoważyć intratne rozwody ważniejszymi dla niej sprawami z zakresu sporów rodzinnych i resocjalizacji. Kiedy Ellen zapytała, co skłania ją do pracy z ludźmi, których życie przybrało tak przygnębiający obrót – bitych dzieci i kobiet, porzuconych dzieci, wychowujących się w ośrodkach opiekuńczych – Lanie odpowiedziała bez namysłu i z całym przekonaniem: to jej powołanie. Wybrała studia prawnicze po to, żeby pomagać tym, którym się nie powiodło. Możliwość powrotu do domu trafiła jej się jak wisienka na torcie. Kiedy w środku lata Lanie z trzema walizkami i aktówką wylądowała w Madison, z lotniska odebrała ją Ellen. Miała na sobie mokrą od potu koszulkę bez rękawów, a jej brązowe włosy skręcały się w loczki od wilgotnego powietrza. Lanie zawsze zazdrościła jej twarzy w kształcie serca i pełnego życzliwości spojrzenia. Ellen była dla niej jak matka, której rolę od tylu lat odgrywała w jej życiu. Niegdyś smukła figura starszej siostry przekształciła się w ciało kobiety, której nie przeszkadza kilka dodatkowych kilogramów ani to, że jej dawniej szczupłe ramiona trochę się zaokrągliły. Ich mama odeszła, kiedy Lanie miała zaledwie sześć lat, i Ellen robiła, co mogła, żeby ją zastąpić. Ojciec był zbyt pogrążony w rozpaczy, aby mógł pełnić funkcję życiowego przewodnika. Szesnastoletnia wówczas Ellen przeniosła się do pokoju siostry. To Ellen siedziała jako pasażer w samochodzie, którym Lanie szarpała po szkolnym parkingu, kiedy dziesięć lat później robiła prawo jazdy. Ellen wciskała jej do ręki list od matki, mówiąc: „Mama chciała, żebym zachowała to dla ciebie do czasu, aż skończysz szkołę. Zrobiłam, co mogłam, żeby przetrwał. Koperta trochę się wytarła na brzegach, ale wciąż ma jej zapach”. I rzeczywiście, kiedy Lanie zbliżyła papier do twarzy, wyczuła woń bzu – perfum matki. Później, kiedy po uroczystym przyjęciu pod wielkim białym namiotem w ogrodzie za domem otworzyła list w zaciszu swojego pokoju, rozpłakała się na widok wyblakłego śladu matczynej szminki w miejscu zaklejenia koperty. Poczuła się tak, jakby Harriet McClarety nagle usiadła obok na łóżku, głaszcząc po plecach sześcioletnią Lanie. Kiedy tamtego lipcowego dnia prawie sześć lat temu jechały z Ellen z lotniska, było po burzy i Lanie odsunęła szybę, żeby wpuścić do samochodu woń słodkiej kukurydzy i falujących na polach dzikich traw pokrytych nabrzmiałymi kroplami deszczu. – Mmmm – powiedziała. – Ładnie pachnie. Wystawiła rękę przez okno, jakby mogła zgarnąć w ten sposób rosę i zamknąć ją w butelce jak lemoniadę, którą sprzedawano w słojach, kiedy były dziećmi. Rozciągająca się przed nimi droga prowadziła z powrotem w czasy lizanych na werandzie wiśniowych lodów na patyku, tak zimnych, że przyklejały się do języka, łapania świetlików do późnych godzin wieczornych, kiedy na niebie pokazywały się gwiazdy, a matka wielokrotnie wołała je do domu. Za trzecim razem w jej głosie pobrzmiewało zniecierpliwienie. Potem zdejmowała z Lanie przepocone ubrania i pakowała ją do wanny, na której ściankach osiadała ciemna obwódka brudu po Ellen. – Po co marnować wodę – odpowiadała zawsze ich matka, kiedy Lanie pytała ją, dlaczego kąpią się w tej samej wodzie. Jak przystało na gospodarną córkę farmera, ich mama bywała praktyczna do bólu. Lanie uśmiechała się do swoich wspomnień, kiedy jechały, mijając słupy telefoniczne, przydrożne kępy trybuli i dzikiej błękitnej cykorii. O Harriet McClarety zachowała wiele wspomnień. Na przykład sposób, w jaki jadła pomidory, w całości, gryząc je jak jabłka, albo jak przygotowywała lemoniadę – zawsze ze świeżych cytryn, nigdy z koncentratu, dodając jednak do napoju tyle cukru, że czuło się tylko słodycz. Lanie wspominała też, jak siedziały na
werandzie przed domem, kołysząc się na huśtawce, a mama cierpliwie rozczesywała jej splątane mokre włosy. Ellen odgrywała w tym czasie na pokrytej słojami podłodze werandy sceny z baśni. Mama potrafiła rozczesać najbardziej splątane włosy, pasemko po pasemku, jakby to była najprostsza rzecz na świecie, cały czas śmiejąc się z wygłupów Ellen. Tamtego upalnego letniego dnia, kiedy Ellen wiozła ją z powrotem do miasteczka ich dzieciństwa, Lanie czuła, że nareszcie wróciła do domu, że wszystko jest, jak należy. Zastanawiała się, czy będzie kiedyś miała komu rozczesać włosy, szepcząc: „Siedź spokojnie, nie będzie bolało”. Poszła przygotować Benjaminowi butelkę. Odkąd po trzech krótkich miesiącach od jego przyjścia na świat wróciła do pracy, karmiła go mlekiem modyfikowanym. Całe to zamieszanie z odciąganiem pokarmu było ponad jej siły. Nie wyobrażała sobie chodzenia wszędzie z laktatorem, odciągania pokarmu co kilka godzin w jakimś zamkniętym pokoju albo – co gorsza – w kabinie toalety w budynku sądu. Wiedziała, że karmienie piersią przez pierwszy rok życia jest dla dzieci najlepsze, znała wyniki badań. Próbowała sobie tłumaczyć, że Benjamin otrzymał w ciągu tych pierwszych miesięcy wystarczającą dawkę przeciwciał. Lekarka zapewniała ją, że wszystko jest w porządku i najważniejsze to nie zapominać, iż „szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko”. Okryła szydełkowym kocykiem Benjamina, który chciwie złapał usteczkami smoczek. Kołysząc go delikatnie, sięgnęła po pilota i włączyła telewizor. Zapowiadali do trzydziestu centymetrów śniegu, być może nawet więcej. Rob, pogwizdując, zszedł po schodach ubrany w granatową marynarkę, spodnie khaki i żółty krawat, który Lanie przygotowała mu poprzedniego wieczoru. Wyglądał na zadowolonego, zupełnie jakby cały ten śnieg był powodem do świętowania. Tymczasem Lanie nie mogła przestać myśleć o przyziemnych sprawach: o tym, jak bezpieczne dowieźć Benjamina do żłobka i nie spóźnić się do sądu, a także o tym, jak zdoła dotrzeć na czas do sądu jej klientka. – Idę grzać auto – powiedział Rob, narzucając płaszcz. – Będziecie mieli prawdziwą plażę. – Dzięki – odparła. – Benjamin, kochanie, kiedy ten śnieg przestanie padać? Chłopczyk popatrzył na nią znacząco szeroko otwartymi oczami, ale przyssany do swojej butli, nie wydał żadnego dźwięku. Rob wydawał się zaskoczony gwałtownością burzy, kiedy chwilę później wrócił do domu. – Jedź ostrożnie. Jest ślisko. Posypałem podjazd, lecz, zdaje się, ulicą już dawno nie jechał żaden pług. – Dobrze. – Pokiwała głową, słuchając jednym uchem. – Dziękuję, kochanie. Wyczuła, że przystanął przy drzwiach. Benjamin usiadł, żeby na niego popatrzeć. – Myślisz, że żłobek będzie dzisiaj w ogóle otwarty? – Nie było żadnych komunikatów. Lanie śledziła przewijający się u dołu ekranu pasek z wiadomościami o zamknięciach publicznych instytucji. Na razie było ich tylko kilka. Miejscowy dowcip głosił, że szkoły w Wisconsin zamyka się dopiero wtedy, kiedy zaspy nie pozwalają ludziom otworzyć drzwi własnych domów. – Może was dzisiaj odwiozę? – Lanie poznała po głosie męża, że chce być miły. – Nie, jedź. Ty też masz dziś ważny dzień. Poradzimy sobie. Podszedł, żeby ją pocałować, i wziął Benjamina na ręce. – Cześć, stary. Baw się dobrze w żłobku. Może pójdziecie dzisiaj na sanki? Benjamin kopnął nóżkami i zrobił rączką „pa, pa”. Nauczył się już, że te poranne
rytuały, w zestawieniu z buziakiem w czółko, oznaczają, że tata idzie do pracy. – Bez kawy dzisiaj ani rusz – mruknął Rob w drodze do drzwi. – Do zobaczenia wieczorem. – Do zobaczenia wieczorem – odparła Lanie, patrząc w telewizor i podpierając małego, żeby mu się odbiło. Nie miała pojęcia, jak zdąży do sądu na rozpoczynające się o dziewiątej przesłuchanie. Rob nie mógł nic na to poradzić. Pokonując śliską drogę do biura, czuł przede wszystkim ulgę. Ulgę, że może pojechać do pracy, zapomnieć o nocnych krzykach Benjamina, uwolnić się od prześladujących go jak wyrzuty sumienia spojrzeń Lanie. No i co z tego, że nie wstał w nocy do dziecka? Wystarczająco mocno angażował się przez pierwsze miesiące, bez dwóch zdań. Zresztą Lanie wiedziała równie dobrze jak on, że jedyną osobą, za którą Benjamin tęskni o drugiej nad ranem, jest mama. Niezależnie od tego, jak bardzo Rob starał się pomóc – proponując, że wstanie w środku nocy przygotować butlę, masując plecy Lanie, kiedy wykończona padała na łóżko, bawiąc się z Benjaminem po powrocie z pracy – miał wrażenie, że dla niej to wciąż za mało. Cieszył się, kiedy po urlopie macierzyńskim Lanie wróciła do pracy. Miał wrażenie, że to go różni od kolegów, którzy woleli chyba, żeby ich żony nie pracowały i zajmowały się wychowaniem dzieci. Mieli do tego strasznie staroświeckie podejście, właściwie przedpotopowe. Znał Lanie dostatecznie dobrze, by wiedzieć, że potrzebuje aktywności, intelektualnych wyzwań. W pierwszych tygodniach po urodzeniu dziecka bez przerwy studiowała poradniki dla matek, zaznaczając niektóre fragmenty, aż w końcu Rob zaczął chować je, wsuwając za inne książki, w nadziei że Lanie zapomni o tych wszystkich radach i nareszcie zacznie się cieszyć macierzyństwem. Ale to było takie w jej stylu: chciała zbadać wszystkie okoliczności związane ze sprawą (albo, jak w tym wypadku, opieką nad dzieckiem) – zebrać i dokładnie przeanalizować fakty, a potem opracować plan działania. Oczywiście oboje szybko się przekonali, że w przypadku trzytygodniowego niemowlęcia coś takiego jak plan działania nie istnieje, podobnie zresztą jak w przypadku dziecka siedmiomiesięcznego. Przyjście na świat Benjamina nauczyło ich, że wszystkie książkowe mądrości świata nie mają znaczenia wobec potrzeby zapewnienia dziecku miłości. I kiedy to do nich dotarło, poczuli, że łatwiej im się oddycha, nabrali zaufania do samych siebie. Zdali sobie sprawę, że to oni najlepiej na świecie znają swojego małego chłopczyka – wszystkie jego drobne dziwactwa i dziecięce utrapienia. Rob nigdy by nie przypuszczał, że kiedykolwiek poczuje się taki potężny i niezastąpiony. Ta malutka ludzka istotka była całkowicie, w stu procentach uzależniona od niego i Lanie. Byli całym jego światem. Benjamin dostał ich za rodziców, czy mu się to podobało czy nie. A Rob panicznie się bał, że to spieprzy. Jadąc do biura, odhaczał w myślach kolejne punkty na liście rzeczy do zrobienia: zarezerwować stolik w jakiejś miłej restauracji na zbliżającą się piątą rocznicę ślubu, odebrać rzeczy z pralni (skończyły mu się koszule) i załatwić akceptację ostatecznej wersji projektu zachodniego skrzydła instytutu sztuki. Miał już powyżej uszu czekania, aż Eli raczy go zatwierdzić. Eli pracował w firmie tylko kilka lat dłużej niż Rob, ale ciężko było się oprzeć wrażeniu, że we wszystko miesza się w najmniej odpowiednich momentach. Był szefem całego przedsięwzięcia, więc każdy drobiazg wymagał jego akceptacji. Rob wiedział, że jeśli coś nie spodoba się Eliemu, on równie dobrze może zaczynać wszystko od początku. Wjechał na podziemny parking i skręcił na swoje przydzielone miejsce, oznaczone jako L01. Zawsze w pierwszej chwili wyglądało to jak „LOL” – jakby ktoś gdzieś na górze wiedział, że w gruncie rzeczy jego praca to żart. Jakby sam Frank Hobbs, prezes firmy, spotkał się z nim
na czacie, żeby powiedzieć: „Żal mi cię, stary, harujesz jak wół i guzik z tego masz”. Zdawał sobie sprawę, że to myślenie paranoika, a jednak. LOL. No, bo czy naprawdę musiał dostać miejsce parkingowe, które go codziennie wyśmiewa? Gdy tylko wysiadł z samochodu, poczuł, jak mróz szczypie go w nos. Wydychane powietrze wydobywało się z jego ust białym łukiem. Postawił kołnierz płaszcza i ruszył do windy. Odgłos jego kroków niósł się echem po parkingu – pustym, jakby była sobota. Poczucie winy, które nie dręczyło go podczas jazdy do pracy, powróciło niepostrzeżenie, kiedy czekał na windę. Drogi były naprawdę śliskie. Powinien był odwieźć Lanie i Benjamina. Uspokoi się, jeśli po przyjściu do biura zadzwoni, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Kiedy wysiadł z windy, przywitała go ściana wirującej za oknem bieli. Taflę jeziora w dole przecinały wzburzone fale. To chyba T.S. Eliot napisał coś takiego na temat kwietnia, jak to było? „Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień”**? A może chodziło o marzec? A może to Yeats to napisał? Zapyta wieczorem Lanie. Ona będzie wiedziała i uśmieje się z tego, że on zgrywa mądralę. To będzie serdeczny śmiech, taki, do którego przywykli w czasach, kiedy każde z nich chciało udowodnić drugiemu, że jest mądrzejsze. Miło by było, myślał, kierując się do swojego biura, gdyby to mogło wrócić, choćby na jeden wieczór. – Cześć, szefie. Cieszę się, że dotarłeś – powiedziała jego asystentka. Kate zawsze była w dobrym humorze. Im dłużej Rob pracował w branży, tym bardziej doceniał tę jej rzadką zaletę. Architekci z reguły sprawiali wrażenie ludzi ponurych, zawsze zakładali najgorsze scenariusze. Tymczasem dla Kate niebo zazwyczaj było błękitne, nawet w dniu takim jak dzisiejszy, i choć niektórzy mogliby uważać jej pogodę ducha za wymuszoną, on był jej za nią głęboko wdzięczny. Podobało mu się też, że zawsze profesjonalnie wygląda. Podejrzewał, że takie podejście można uznać za seksistowskie, ale uważał, że dobra prezencja to deficytowa cecha u absolwentek wyższych uczelni. Trudno mu było się oprzeć wrażeniu, że współczesne młode kobiety koniecznie chcą coś wyrazić swoim wyglądem – asymetryczną fryzurą, kolczykami w różnych częściach ciała, ciuchami prosto ze sklepu z używaną odzieżą. Gęste czarne włosy Kate były równo przycięte na wysokości ramion, a ich właścicielka, choć nie była ładna w klasycznym tego słowa znaczeniu, wydawała się uosobieniem kompetencji i uprzejmości. Robowi nagle przyszło do głowy, że może Kate ma jakiś dyskretny tatuaż w niewidocznym miejscu, na przykład na biodrze albo na lędźwiach, i zaraz zganił siebie za tę myśl. To nie jego cholerny interes. Kiedyś Lanie po powrocie z babskiego weekendu ze współlokatorkami ze studenckich czasów zapytała go, czy powinna wytatuować sobie na przykład jego imię albo małego ptaszka. Wtedy się z tego śmiał, uważał, że to zupełnie nie w jej stylu. Ale może to był jej pomysł na dodanie ich życiu pikanterii, zanim zaczną się starać o dziecko i stworzą prawdziwą rodzinę? Czy zrobiłaby to teraz, gdyby ją o to poprosił? Kiedy zapytał kumpli, czy według nich to typowe, że mniej więcej po pięciu latach namiętność zaczyna słabnąć, zapewnili go, że to zwykły „baby blues”. – Wszyscy przez to przechodziliśmy, stary – mówili ze współczuciem i przekonywali, że nim się obejrzy, wszystko wróci do normy. – Najpóźniej zanim Benjamin skończy pięć lat – żartował Tom. Rob nie potrafił sobie wyobrazić pięciu lat niedosypiania i prawie całkowitej abstynencji. Czasem miał wrażenie, że Lanie zapomniała o jego istnieniu, czuł się jak spragnione uwagi, nadąsane dziecko. – To naturalne. Zakochała się w twoim synu. Daj jej trochę czasu. Kiedy młody wejdzie
w fazę buntu dwulatka, Lanie sobie przypomni, jaki atrakcyjny jest facet, który nie rzuca groszkiem po stole. Od razu wrócisz do łask. – Rob próbował czerpać z tych słów otuchę. – Ja też się cieszę, że cię widzę – nie poddawała się Kate. – Przepraszam. Zamyśliłem się. – Otrzepał śnieg z płaszcza i zaczął przeglądać korespondencję pozostawioną dla niego na półce nad jej biurkiem. – Pyszna sanna, co? – Mówiłam wczoraj Markowi: pachnie śniegiem, założę się, że wróci zima. – Upiła łyk kawy, zostawiając na brzegu kubka rdzawoczerwony ślad szminki. – Zawsze wiem, kiedy sypnie. Co wolisz najpierw: dobrą czy złą wiadomość? Rob westchnął. – To już tyle się zdążyło wydarzyć? – Zerknął na zegarek. Było dopiero wpół do dziewiątej. Pokiwała głową. – Złą. – Dobrze. Zła wiadomość jest taka, że Eliemu nie podobają się twoje ostatnie poprawki do zachodniego skrzydła. Mówi, że są staroświeckie. Chce czegoś bardziej „w stylu dzisiejszych dzieciaków”, cokolwiek to znaczy. – Przewróciła oczami. – Cholera – mruknął pod nosem Rob. Kate już po kilku tygodniach pracy bez ogródek powiedziała mu, co myśli o Elim. „To szowinistyczna świnia. Za każdym razem kiedy ze mną rozmawia, gapi się na moje cycki”. (Rob słuchał Kate, bardzo się starając patrzeć jej w oczy). „Żeby jeszcze był sexy, ale gdzie tam. To zwykły kretyn”. Rob miał ochotę zapytać, co by to zmieniało, gdyby był sexy, i czy wtedy by jej nie przeszkadzało, że się gapi. Ugryzł się jednak w język. Rzeczywiście, Eli był trochę żałosny, coś jak te dzieciaki, które w szkole nie mogą się przystosować. Rob podejrzewał, że jako licealista chodził w zapiętych pod samą szyję koszulach z kołnierzykiem i nie miał z kimś iść na bal. Eli był jednocześnie typem faceta, który prędzej czy później dorabia się niezłej forsy. Już na wejściu zwrócił uwagę Hobba. Rob zgadzał się, że to inteligentny architekt, o pedantycznym podejściu do obliczeń i rysunków, ale uważał, że brakuje mu czegoś, co lubił nazywać architektoniczną intuicją. Jego zdaniem Eli nie miał wyczucia pozwalającego przewidzieć, jak będzie funkcjonowała przestrzeń w rzeczywistości, kiedy znajdą się w niej prawdziwi ludzie. Razem ze swoim zespołem od tygodni usiłowali dopracować projekt instytutu sztuki w Madison. Za każdym razem kiedy wydawało się, że już wyszli na ostatnią prostą, Eli rzucał im kłody pod nogi. – Połącz nas z Walterem, dobrze? – Już umówiłam telekonferencję na dziesiątą trzydzieści. Rob się uśmiechnął. – Wiedziałem. – A teraz dobra wiadomość: dzwoniła Lanie. Mówiła, że w sądzie skrócili dzisiaj godziny urzędowania i sama odbierze Benjamina ze żłobka. Upiekło ci się. – Och. Rob poczuł się głupio. Dlaczego Lanie nie zadzwoniła do niego na komórkę? Wtedy zorientował się, że zapomniał jej wieczorem naładować. W kieszeni miał rozładowany telefon. – Co, nie dość dobra wiadomość? – zapytała Kate, unosząc brew. – Miałem nadzieję, że przy tej gównianej pogodzie sam się dzisiaj wcześniej urwę. – Cóż, ja cię nie zatrzymuję. – Odwróciła się do komputera. – Nie martw się, będę cię kryła, jak zawsze – dodała, stukając paznokciami o klawisze. – Twój szef jest strasznym dupkiem. Nie wiem, jak ty z nim wytrzymujesz. – Ja też nie – powiedziała rzeczowo Kate. Rob milczał przez chwilę, więc dodała: – To
co, myślisz, że uda ci się dzisiaj cokolwiek zrobić? – Wątpię. Wziął kubek z kawą i poszedł do swojego biura naprzeciwko. Rzucił teczkę na zawalone papierami biurko, powiesił płaszcz na haczyku na drzwiach i podłączył komórkę do prądu. Zadymka przybrała na sile, za oknem śnieg padał teraz prawie poziomo, a kiedy Rob przyłożył palec do szyby, zaraz musiał go cofnąć, taka była zimna. Usiadł przy desce kreślarskiej i wyjął z szuflady projekt. Rysunek za rysunkiem przeglądał wprowadzone już poprawki projektu zachodniego skrzydła, w którym miało się mieścić dziecięce muzeum. Postanowił zobaczyć, co da się zrobić, żeby ugłaskać Eliego bez zaczynania wszystkiego od nowa. W życiu czasem trzeba się cofnąć o krok, żeby móc zrobić dwa kroki do przodu. Wierzył jednak, że w końcu dotrą do celu. Wtedy przypomniał sobie, że miał zadzwonić do Lanie i upewnić się, że dotarli bezpiecznie do żłobka. Podniósł słuchawkę stojącego na biurku telefonu i zaczął wybierać numer. Uśmiechnął się, kiedy usłyszał jej głos. – Hej – zaczął. * W. Wordsworth, Żonkile, w: Od Chaucera do Larkina. 400 nieśmiertelnych wierszy 125 poetów anglojęzycznych z 8 stuleci, wybór, tłum. i oprac. S. Barańczak, Kraków 1993, s. 282 (przyp. tłum.). ** T.S. Eliot, Ziemia jałowa, wstęp i tłum. Cz. Miłosz, Kraków 2004, s. 21 (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 2 Agrest? Jabłko? Morela? Orzeszki pekan? Magia kringle’a kryje się w pierwszym kęsie. Jakie nadzienie tym razem rozpłynie się w ustach – owocowe czy orzechowe? Czy to będą migdały czy coś kwaskowego, może rabarbar? Za każdym razem to miła niespodzianka. Księga kringle’a –Jem lody z pudełka – oznajmiła Ellen, kiedy jej siostra przestąpiła próg. Przed godziną Lanie odebrała jej telefoniczny sygnał SOS. – Widzę. Przeszła przez salon i rzuciła żakiet na kanapę. Nie widziały się, odkąd przed dwoma dniami burza śnieżna odcięła Madison od świata. Lanie z rękami na biodrach rozejrzała się po pokoju. – Istny Świat zabawy! – Daruj sobie. – Ellen podciągnęła nogi w żółtych puszystych kapciach, oparła się o wielkie poduszki kanapy i otuliła ciaśniej szlafrokiem. – Ty za to wyglądasz lepiej niż ostatnio. – Dziękuję. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam taka zmęczona. To całe macierzyństwo to jednak ostra jazda. – Umilkła, jakby zdała sobie sprawę ze swojej gafy. Pomimo wielu lat starań Ellen i Max nigdy nie mogli mieć dzieci. – Tak czy owak – próbowała szybko zmienić temat – przyjechałam z twojego powodu. – Słusznie – westchnęła Ellen. – Jak to mówią, jestem w rozsypce. – Nie może być aż tak źle. – Uściskała Ellen i sięgnęła do przyniesionej torby. Wyjęła z niej parę brukowców. To był ich stary, sprawdzony sposób: kiedy któraś z nich czuła się podle, kupowały stertę tabloidów. Czytanie o uczuciowych niepowodzeniach celebrytów zawsze pomagało im docenić własne życie. – Zakładam, że mówimy o Maksie? Ellen pokiwała głową i pociągnęła nosem. – Przecież ci mówiłam. Zadzwonił do sklepu. Ni z gruszki, ni z pietruszki. – Wydmuchała nos. Lanie opadła na krzesło naprzeciwko i pokiwała głową. – Nie wiedziałam, co o tym myśleć ani co powiedzieć – ciągnęła Ellen. – Dzięki Bogu, było źle słychać. Jej młodsza siostra wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczami. – Tak... I mówiłaś, że wspomniał o jakimś e-mailu? – Wysłał go na mój stary adres, nie sprawdzałam go od wieków. Kiedy się zalogowałam, był tam, wołał z ekranu: no, dalej, otwórz! Wydrukowałam go. – Podniosła z podłogi kartkę papieru i podała ją siostrze. Lanie zaczęła czytać na głos: Droga Ellen, nie będę owijał w bawełnę. Tęsknię za Tobą. Bardzo. Chciałem, żebyś wiedziała, gdzie mnie szukać na wypadek, gdybyś czuła się podobnie jak ja. Przeprowadziłem się na Sint
Maarten, do krainy szczęśliwości! Kumpel otworzył tu małą firmę i zaproponował mi pracę. Byłabyś zachwycona tą wyspą! Część należy do Holandii, a część do Francji. Gdybyś przyjechała mnie odwiedzić, mogłabyś poćwiczyć francuski! Wiem, że dawno się nie odzywałem, ale mam tutaj czas do refleksji. Mnóstwo piasku i słońca. Zawsze mi się wydawało, że nasz rozwód był trochę pohopny. Może trzeba było to jeszcze przemyśleć? To byłoby straszne, gdybyś zmieniła zdanie i nie mogła się ze mną skontaktować. U góry znajdziesz mój nowy adres e-mailowy i numer telefonu. Mam nadzieję, że wkrutce się do mnie odezwiesz! Serdeczności, Max – Cóż, to dość nieoczekiwane, prawda? – Lanie podniosła wzrok znad kartki. – Delikatnie mówiąc. – Ellen umilkła. – Już zapomniałam, jak u niego fatalnie z ortografią. – Hmm... żenujące, szczególnie w epoce autokorekty pisowni. – Lanie przewróciła oczami. – Posłuchaj! – Ellen wyrzuciła ręce do góry. – Jestem żałosna, prawda? Roześmiała się, a zaraz potem zaczęła płakać. Jej siostra odłożyła wydruk i poszła do łazienki po chusteczki. Oczywiście Max musiał napisać: „Tęsknię za Tobą. Bardzo”. Wiedział, że w ten sposób poruszy czułe struny, to był ich prywatny kod. Dawno temu, kiedy chodzili ze sobą zaledwie od kilku tygodni, a ich uczucie stawało się coraz silniejsze, szeptali sobie nawzajem: „Lubię cię. Bardzo”, zamiast zatrważającego wyznania: „Kocham cię”. Lanie podała jej pudełko chusteczek, a Ellen wyciągnęła jedną i wydmuchała nos. – Za stara jestem na takie bzdury. – Po pierwsze, nie jesteś stara. Jasne? Czterdzieści pięć lat to nie starość. Po drugie, nie mogę uwierzyć, że rozklejasz się z powodu faceta, z którym rozwiodłaś się ponad rok temu. Chyba nie muszę ci przypominać, dlaczego to zrobiłaś? Ellen pociągnęła nosem i wyczekująco uniosła brwi. – Na przykład dlatego że nie był w stanie utrzymać żadnej pracy, chociaż miał fantastyczne pomysły na zarobienie wielkich pieniędzy? Albo dlatego że zawsze kiedy szliście gdzieś razem, oglądał się za innymi? Albo dlatego że bardziej przypominał współlokatora niż oddanego męża? Wszystko to była prawda i Ellen doskonale o tym wiedziała. Z początku jego wady wydawały jej się czarujące, ale z czasem zaczęła widzieć je takimi, jakie były naprawdę. Choć prawdę mówiąc, oglądanie się za kobietami od początku trudno było usprawiedliwić. – Masz rację – powiedziała, krzyżując ramiona. – To był łobuz. – Westchnęła. – Ale jaki przystojny. – Och, daj spokój. Chyba nie będziesz do tego wracała, co? Ellen zerknęła na siostrę. – Nie ma mowy. Zapomnij. Nawet o tym nie myśl – ostrzegała Lanie. – Może i wyglądał jak młody Paul Newman, ale co by ci z tego przyszło, nawet gdyby to był autentyk? – Stada łowczyń autografów? Lanie się roześmiała. – Że nie wspomnę o tym koszmarnym nadużywaniu wykrzykników – dodała. Teraz to Ellen wybuchła śmiechem. Przypomniała sobie listę za i przeciw, którą zrobiły razem, kiedy zastanawiała się, czy odejść od Maxa. „Jak cię nie kocham? Poczekaj – wszystko ci wyłożę”***. Chociaż jeśli się nad tym zastanowić, to było trochę wredne. Kiedyś przecież
kochała Maxa, została rażona piorunem już w chwili, gdy po raz pierwszy zaprosił ją do kina i na kolację. W jego błękitnych oczach widziała zauroczenie i podziw. To spojrzenie natychmiast ją ujęło. W liceum i na studiach nie brakowało jej chłopaków, ale z Maxem łączyło ją coś wyjątkowego. Był wysoki, dobrze zbudowany, zawsze na luzie. Miał dar zjednywania sobie ludzi, odnosiło się wrażenie, że z każdym potrafi znaleźć wspólny język. To był gość, z którym chciało się iść na piwo. Zawsze działał na kobiety jak magnes. Czarujący, przystojny, z tymi swoimi intensywnie błękitnymi oczami i rzeźbionymi kośćmi policzkowymi, z niewielkim dołeczkiem w podbródku. Przyciągał spojrzenia. Ellen podobało się, że wszystkie kobiety na niego patrzą, kiedy wchodzili razem do restauracji. Roześmiała się. – Wyobrażasz sobie? Nas znowu razem? – Hola, hola, wolnego – przerwała jej Lanie. – Nikt nie sugeruje takiej możliwości. To tylko jego pobożne życzenia. Marzenia samotnego faceta. Zawsze był marzycielem, pamiętasz? Ellen znowu wydmuchała nos. – Racja. Musiał wypić o jedno mai tai za dużo, zanim napisał ten e-mail. Powinnam go po prostu skasować i nie odpowiadać? – To zabrzmiało jak pytanie. – Nawet jeśli zadzwonił, żeby zapytać, czy go dostałam? Nawet jeśli to brzmiało tak, jakby naprawdę za mną tęsknił? – Kiedy zadzwonił, szybko zakończyła rozmowę, wymawiając się tym, że ma klientów, a serce waliło jej jak szalone. Lanie podeszła do kanapy, usiadła i otoczyła siostrę ramieniem. – Wiem, że udzielanie porad to twoja specjalność, ale tak. Myślę, że tak byłoby najlepiej. Twoje życie się zmieniło. Na lepsze. Nie ma sensu wracać do Maxkrainy. Ellen uśmiechnęła się na wzmiankę o Maxkrainie. Kiedy Max wyskakiwał z którymś ze swoich idiotycznych pomysłów, mówiły: „Jest teraz w Maxkrainie”. Oczywiście Lanie miała rację. Przez ten wiosenny śnieg Ellen nie była sobą. Straciła głowę i przytomność umysłu. Zwinęła się na kanapie obok siostry i obejrzały razem końcówkę jakiegoś filmu telewizyjnego. – Co to w ogóle jest? – zapytała Lanie. – Nie mam pojęcia. – Ellen wzruszyła ramionami. – Coś o aniołach. – Bosko. Kilka pudełek lodów śmietankowych z orzechami pekan później, kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, Lanie odwróciła się i zapytała: – Dasz sobie radę? – Nic mi nie jest. – Ellen machnęła ręką. – Wracaj do męża i dziecka. I weź to, proszę, ze sobą. – Wepchnęła Lanie do ręki pudełko do połowy zjedzonych lodów z wystającą z niego łyżeczką. – To ostatnia rzecz, jakiej potrzebują moje biodra. Znacznie łatwiej jest zachować szczupłą sylwetkę, kiedy człowiek nie jest przybity. – Powinnaś napisać o tym książkę. – Jej siostra zastanowiła się chwilę. – Na przykład: „Nie bądź smutasem, nie będziesz grubasem”. – Zajmę się tym przy następnym kryzysie wieku średniego – westchnęła Ellen. Lanie jeszcze raz ją uściskała. – Nie jesteś przybita, tylko w szoku. Zajrzę do ciebie jutro. Kładź się spać. Ellen odprowadziła ją do drzwi, zamknęła je przezornie na zamek, po czym poszła na górę położyć się do łóżka. Następnego dnia obudziła się w ponurym nastroju. Większość nocy wierciła się w łóżku i przewracała z boku na bok. Próbowała liczyć do tyłu i do przodu albo wyobrażała sobie, że
leży na plaży, sącząc piña coladę, ale wtedy obok niej na plażowym ręczniku pojawiał się Max i szczerzył zęby w uśmiechu. O trzeciej nad ranem włożyła kapcie i szlafrok, zeszła na dół i nalała sobie szklankę mleka. Była na siebie zła o to, że wpuściła Maxa do swojego życia. To była stara historia, dawno skończona. Jak mogła pozwolić, żeby jeden e-mail i telefon tak na nią podziałały? Ma przecież swój rozum. Poszła do salonu i stanęła w oknie wychodzącym na ogród. W świetle księżyca na trawniku tańczyły cienie brzozowych gałęzi. Dom Lanniganów po drugiej stronie ulicy był ciemny. Ellen wyobraziła sobie parę starszych ludzi pod ciepłą kołdrą, pogrążonych w zdrowym, beztroskim śnie. Wypiła mleko i wróciła na górę jeszcze raz wezwać sen. Ale na próżno. W ciągu całej nocy przespała najwyżej dwie czy trzy godziny – za mało, żeby normalnie funkcjonować. Będzie musiała jakoś przetrwać do wieczora. Niektóre dni tylko do tego się nadawały – żeby jakoś je przetrwać. Słuchała kiedyś audycji poświęconej badaniom nad oddziaływaniem uśmiechu na samopoczucie człowieka. Wynikało z nich, że aby poczuć się szczęśliwszym, wystarczy unieść kąciki ust. Chodziło o jakieś hormony, które się wtedy wyzwalają i oszukują mózg, wmawiając mu, że życie jest piękne. Tego ranka pod prysznicem Ellen raz po raz uśmiechała się szeroko, ale nie czuła się dzięki temu szczęśliwsza. Przekręcając klucz w drzwiach wejściowych ciastkarni, nie poczuła też codziennego przypływu energii. Zazwyczaj gdy tylko przestąpiła próg, nie mogła się doczekać nadchodzącego dnia, opowieści klientów. Dziś jednak było inaczej. Odłożyła torebkę na półkę pod kasą, zdjęła płaszcz i zawiązała fartuch. – Dzień dobry, sklepie – wyszeptała. Wyjęła z dolnych szafek za ladą kawę i filtry i nastawiła ekspresy: orzechowa, waniliowa i bezkofeinowa. Zaczekała na pierwsze krople orzechowej i napełniła swój kubek. Na zapleczu związała włosy, umyła i wytarła ręce. Miała wrażenie, że odkąd otworzyła sklep, jej dłonie są wiecznie szorstkie. Wyjęła z lodówki schłodzone prostokąty ciasta i poklepała je, pozwalając, by chłód wniknął między jej palce. Potem przepuściła je kolejno przez wałkowarkę i patrząc, jak się rozciągają, myślała o tym, że ten kawałek wygląda jak nos Maxa, a tamten jak jego ucho. Potem, składając cienki, elastyczny pas w harmonijkę, żeby go przenieść na stół, doszła do wniosku, że tak właśnie układa się jej życie w ostatnim czasie: tam i z powrotem, tam i z powrotem. Kiedy już była pewna, że zdołała się pozbierać, pojawił się Max, niczym zdradziecka grudka mąki. Otworzyła słoiczki z nadzieniem – malinowym i migdałowym. Rozprowadziła je równo na powierzchni każdego z prostokątów. Potem zagięła brzegi i posmarowała je białkiem, żeby się skleiły. Migdały pasowały do jej nastroju, miała nadzieję, że radosny smak malin podniesie ją na duchu. Wkrótce trzydzieści dwa podłużne zawijańce leżały przed nią jak poziome hieroglify. Chciałaby, żeby kryły się w nich jakieś odpowiedzi. Max napisał do niej pod wpływem kilku wypitych na plaży koktajli, była tego pewna. Musiał być pijany, skoro przyszło mu do głowy, że mogłaby go odwiedzić. Może „niemożliwa do pogodzenia różnica charakterów”, którą podała jako przyczynę, wnosząc pozew o rozwód, zabrzmiała nie dość bezwzględnie? Ich rozstanie przebiegło szybko. Max czym prędzej się wyniósł, ale oboje tego chcieli. Albo tak jej się wydawało. Dziesięć lat to dostatecznie dużo czasu, żeby się przekonać, czy małżeństwo jest udane czy nie, i kiedy oznajmiła Maxowi, że według niej ich z całą pewnością nie jest, nie wydawał się zaskoczony. Uznała, że podziela jej pogląd. Przemyślała wszystko, zanim wypełniła papiery, i nie było powodu, żeby teraz do tego wracać. A jednak. Ostrożnie złączyła końce zawijańców i przełożyła gotowe obwarzanki na stolnicę. Wystarczyło włożyć je do pieca.
Przeszła do sklepu, żeby podnieść rolety i przygotować wnętrze na nadejście klientów. Słońce zaczynało już wschodzić. Poprzedniego wieczoru Erin wytarła stoliki, a teraz Ellen zdjęła krzesła, wyszorowała ladę i napełniła pojemniczki na mleko i śmietankę. Dołożyła serwetek, łyżeczek i nożyków. A potem wzięła do ręki kredę i napisała żółtymi literami: Małe czarne: orzechowa, waniliowa, bezkofeinowa. Mała wskazówka: Sally dała mnie i Timowi pomarańczę. (Warto pamiętać, że zaimek „mnie” występuje tylko w pozycjach akcentowanych, w nieakcentowanych powinno się używać zaimka „mi” – choć mogłoby się wydawać, że to brzmi mniej inteligentnie. Tak czy owak jednak, prawidłowe zdanie brzmi: Sally dała Timowi i mnie pomarańczę.) Cofnęła się o krok i przez chwilę podziwiała swoje dzieło, a potem odłożyła kredę i otrzepała ręce. Pomodliła się w duchu o to, aby klienci dostarczyli jej dzisiaj inspiracji i objawienia. Z pewnością niejednego mogłaby się od nich nauczyć. Tyler, którego zostawiła żona, wciąż usychał z tęsknoty. Ellen z całą pewnością nie chciała brać z niego przykładu. Wtedy zauważyła przy drzwiach opakowaną w brązowy papier paczuszkę. Nie było bileciku, tylko jej imię wypisane drukowanymi literami. Kiedy zdjęła papier, uroczo sklejony taśmą dekoracyjną, wyjrzały spod niego znajome pogrubione litery. Okładka była pożółkła i lekko wystrzępiona w prawym górnym rogu. Ellen otworzyła książkę na stronie z prawami autorskimi. Oczywiście. Rzadkie pierwsze wydanie słownika Fowlera! Książka, która, ostatnio bardziej niż kiedykolwiek, odgrywała w jej życiu rolę podobną do Biblii. Zbliżyła ją do twarzy i wciągnęła tajemniczy zapach, po czym przerzuciła kilka kartek. Wstrzymała oddech na widok odręcznej dedykacji na tytułowej stronie: „Najdroższej Gretchen, której słowa wzbogacają każdy dzień. Z miłością, Anthony”. Jakież to romantyczne! Czarny atrament był trochę rozmazany, „thony” w imieniu ofiarodawcy niewyraźne. Kim byli ci ludzie?, zastanawiała się. Nieszczęśliwymi kochankami? Debiutującymi poetami albo pisarzami? Do głowy przychodziły jej niezliczone możliwości. Kiedy Jack wszedł do sklepu, Ellen pokazała mu książkę i powiedziała o tajemniczym podarunku. – Szczerze mówiąc, szalony sposób, żeby wyznać komuś uczucie – powiedział Jack. – Ta dedykacja, znaczy się. W książce do gramatyki. – Daj spokój, Jack. Potrzebuję dziś pokrzepienia. Pozwól mi się przez chwilę nacieszyć romantyzmem tej historii. Kto, u licha, mi to zostawił? Najpierw pomyślała o Lanie. To pewnie jej siostra przeszmuglowała książkę do sklepu poprzedniego wieczoru. Miała własny klucz. Ale nawet Lanie nie miała aż tyle czasu, żeby myśleć o innych. A może to Jack? Udaje lekceważenie, a tak naprawdę jest jej tajemniczym wielbicielem. Popatrzyła, jak przegląda wiadomości sportowe. To wydawało się nieprawdopodobne. A może małomówny Henry? Niedawno wspominał, jak bardzo mu się podobają przewodniki po polnych kwiatach Petersona. Miała wrażenie, że podobnie jak ona ceni dobre publikacje encyklopedyczne. Ale dlaczego Henry miałby nie dołączyć kartki? Nie miał powodu się ukrywać. Wtedy ją olśniło: no jasne, Larry. On też przykłada wagę do poprawnego wyrażania się. Zrobił drugi fakultet z literatury. Widocznie zostawił książkę, kiedy zamykał sklep poprzedniego dnia. Będzie musiała mu podziękować, kiedy już się upora z zaprzątającą jej głowę historią o Maksie. – Ten ktoś raczej nie ma zbyt wiele do roboty. – Jack zachichotał. – Bez obrazy. – Fakt, że myśli o innych i potrafi docenić rzadkie wydanie książki, to nie powód, żeby się z niego nabijać. Możesz dzisiaj sam nalać sobie kawy – powiedziała, rozkoszując się