anja011

  • Dokumenty418
  • Odsłony55 975
  • Obserwuję54
  • Rozmiar dokumentów633.4 MB
  • Ilość pobrań32 383

Barton Beverly - Piąta ofiara

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Barton Beverly - Piąta ofiara.pdf

anja011 EBooki
Użytkownik anja011 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 174 stron)

BEVERLY BARTONPowiesci Beverly Barton GRA 0 SMIERC Piqta ofiaraMORDERCZY DOTYK W MROKU PRZESZLOSCI ZABOJCZA BLISKOSC Przekfad EWA RATA/CZYK AAJIIBER Prolog Ciemnosc. Chlod. Cisza przed switem. Wiatr smagaj~cy korony wysokich, starych lesnych drzew. Nad Scotsman's Bluff wkrotce wzejdzie slonce. Mial zaatakowac w chwili, kiedy na oltarz splynie poranne swiatlo. Kiedy dopelni dziela i poswi~ci pierwsz~ ofiar~, rytual zacznie si~ od nowa. Jak tylko posmakuje slodkiej, Zyciodajnej krwi, przestanie odczuwac zimno. Jej krew go ogrzeje, da mu sil~ i przygotuje do kolejnych ceremonii, ktore doprowadz~ do najwazniejszej przemiany w jego Zyciu. Przez te wszystkie lata pilnie poszukiwal doskonalosci, najwi~kszej mocy, nieustannie czerpi~c sily ze zwyklych smiertelnikow. Zmierzyl wzrokiem nagie cialo dziewczyny, przywi~zanej do drewnianego oltarza. Dlugie, jasne wlosy owiewaly jej anielsk~ twarz, a lodowaty wiatr piescil pon~tne cialo. Jej powieki drgn~ly. To dobrze. To znaczy, ze srodek, ktory jej podal, przestawal dzialac i do ceremonii zd~Zy si~ wybudzic. Uwielbial obserwowac przerazenie i strach na ich twarzach, kiedy pojmowaly, co si~ z nimi stanie. . Usmiechn~l si~, zrzucaj~c ciemn~ pe1eryn~. Nie ma pospiechu. Po wszystkim b~dzie mial czas, zeby rozkoszowac si~ ofiar~ tak dlugo, jak tylko b~dzie chcial. Nikt przy zdrowych zmyslach nie zapl~cze si~ do lasu 0 swicie w styczniu. Oprocz niego i dziewczyny. PoloZyI mistemie r,zeibiony drewniany futeral na jej drz~cym ciele, otworzyl go i wyj~l ci~zki miecz, a futeral odloZyI na ziemi~. Czekal, wpatruj~c si~ w niebo. J~kn~la, ale knebe1 w ustach nie pozwoliljej na nic wi~cej. Spojrzal na nil:bprzesun~l dloni~ po jej nagich piersiach i uniosl miecz ku niebu. Nad Scotsman's Bluff rozci~ala si~ bladorozowa zorza, ledwie widoczna na ciemnym niebie. - Zaraz, moja owieczko. Zaraz. Slonce witalo nadejscie nowego dnia, oswietlaj~c coraz wi~kszy fragment nieba. Zerwal knebel z ust dziewczyny. Krzykn~la. Trzymaj~c miecz nad glow% wypowiedzial swi~te slowa w starozytnymj~zyku. - Z gl~bi piekiel wysluchaj rnnie i wejrzyj na moj czyn. Niech ta ofiara b~dzie ci mila. Skladam ci j% bys zaspokoil pragnienie i spelnil m~ wol~. Zacz~l opuszczae miecz nizej i nizej. Rozplatal j~ od szyi do p~pka. Jej martwe oczy patrzyly w gor~, na korony drzew.

Wytarl ostrze mi~kk~ sztnatk~ i odloZyI miecz na miejsce, a poplamiony krwi~ material wsadzil do plastikowego worka i wrzucil do futeralu. Kiedy pochylil glow~, zeby dotkn~e wargami otwartej rany, krew byla jeszcze ciepla. Lizal, ssal i polykal krew, chlon~c sil~ witaln~ ofiary, nim si~ ulotni. nie nalezaly w tych regionach do rzadkosci, ale dar jasnowidzenia, ktory odziedziczyla po babce, na pewno byl niezwykly. Lezala w lozku, czekaj~c, az odzyska sily, ale nie mogla przestae myslee 0 wizji. Gdzies zostala zamordowana mloda kobieta. Genny byla tego tak pewna, jak wlasnego nazwiska. Nie widziala twarzy dziewczyny, jedynie jej nieskazitelne nagie cialo i ogromny miecz, ktory rozci~ j~ na pol jak dojrzaly melon. Poczula w zol~dku gorycz, ktora podeszla jej do gardla i palila w przelyku. Nie, tylko nie to. Tylko nie mdlosci. Nie teraz. Nie mam sily, zeby wyczolgae si~ z lozka. Starala si~ zapanowae nad zol~dkiem. Kto mogl popelnie tak ohydn~ zbrodni~? Jakim trzeba bye potworem, zeby skladae ofiar~ z czlowieka? Jej kuzyn Jacob wspominal, ze w okolicy ktos zlozyl kilka rytualnych ofiar ze zwierz~t - cztery od Swi~ta Dzi~kczynienia. Czyzby byly tylko wst~pem do zabicia czlowieka? Najpierw zadzwoni do Jazzy, a potem do Jacoba. Nie zd~Zy juz pomoc tej kobiecie, ale jako szeryf okr~gu b~dzie musial przeprowadzie sledztwo w sprawie morderstwa. I co mu powiesz? - spytala sam~ siebie. Zrozumie, jezeli wytlumaczysz mu, ze mialas kolejn~ wizj~, tyle ze tym razem 0 wiele okrutniejsz~ niz wszystkie poprzednie. Plynie w nas ta sama krew. Nie zlekcewazy tego, nie powie, ze to tylko koszmamy sen. Pi~tnascie minut poiniej zdolala przesun~e si~ na brzeg lozka. Podniosla sluchawk~ i wybrala numer Jazzy. Dopiero po pi~ciu sygnalach uslyszala zaspany glos. - Do cholery, kto wydzwania 0 tak nieludzkiej porze? - Jazzy? - Genny, to ty? - Tak. Prosz~ ... - Juzjad~. Nie ruszaj si~. - Dzi~kuj~. Kiedy Jazzy si~ rozl~czyla, Genny wybrala numer Jacoba. Odebral po drugim sygnale. Jej kuzyn byl rannym ptaszkiem, takjak ona, i 0 tej godzinie pewnie robil sobie sniadanie. - Butler, slucham - odezwal si~ niskim, gl~bokim barytonem. - Jacob, tu Genny. Prosz~, przyjedi do rnnie ... zaraz. - Co si~ stalo? - Mialam sen ... wizj~. - Dobrze si~ czujesz? Genevieve Madoc obudzila si~ nagle, zlana potem, w wilgotnej flanelowej koszuli. Jej serce lomotalo w niebezpiecznie szybkim rytmie. Poderwala si~ i usiadla na lozku. - 0 Boze! 0 Boze! - j~kn~la, przypominaj~c sobie sen - mroczn% przerazaj~c~ wizj~ smierci. Jej cialem wstrz~sn~ly dreszcze. Nie znosila tych chwil nast~puj~cych tuz po wizji. Byla wtedy oslabiona i bezbronna, niezdolna do najmniejszego ruchu. Opadla na lozko, zanurzaj~c glow~ w poscieli. Kiedy odzyska dose sil, zeby si~gn~e po telefon stoj~cy na nocnej szafce, zadzwoni po pomoc do Jazzy. A na razie b~dzie lezee i czekae. I modlie si~, zeby obrazy nie wrocily. Wizje nawiedzaly j~ we snie, ale rownie cz~sto doswiadczala ich na jawie.

Drudwyn podniosl si~ z r~cznie tkanego dywanu przed kominkiem i poczciwymi oczami poszukal w ciemnosci swojej pani. Zawyl zaniepokojony. - Nic mi nie b~dzie - uspokoila go lagodnym szeptem i zacz~la przemawiae do niego w myslach, telepatycznie zapewniaj~c,. ze nie grozi jej zadne niebezpieczenstwo. Wielki mieszaniec zatoczyl si~, uderzyl bokiem 0 lozko, po czym z loskotem opadl na drewnian~ podlog~. Wyczula jego nastroj i zorientowala si~, ze zadzialal u niego instynkt obronny. Pies, ktorego wychowala od szczeniaka, uwazal si~ za jej obronc~. Powstal z krzyZ6wki wilka z mieszancem owczarka niemieckiego i labradora i dzi~ki temu byl wyj~tkowy. Podobnie jak ona. Wprawdzie szkocko-irlandzkie, angielskie i indianskie korzenie - Nie, ale zaraz mi przejdzie. Zadzwonilam do Jazzy. Przyjedzie niedlugo. Ale musz~ ci powiedziec ... - Nagle stracila glos. - Co powiedziec? - Ktos zostal zamordowany. - Odkaszln~la. - Mloda kobieta. Cialo znajdziesz w Cedar Tree Forest, niedaleko st~d. Widzialam ... oczami zabOjcy... widzialam ... - Wzi~la gl~boki oddech. - Podziwial wsch6d slonca nad Scotsman's Bluff. - Jestes pewna, Genny? Na pewno nie byl to zwykly koszmar? - Na pewno. Juz za p6ino, zeby j~ uratowac, ale trzeba odszukac cialo, a moze przy okazji znajd~ si~ wskaz6wki dotycz~ce mordercy. Musisz szybko tam dotrzec. Chyba b~d~ w stanie zaprowadzic ci~ dokladnie w to miejsce. - Cholera ... - wymruczal pod nosem Jacob. - Jacob? - Tak? - Przywi'lZalj~ do czegos w rodzaju oltarza i zlo.zylw ofierze. Chyba ... chyba wypil jej krew. - Sukinsyn! Rozdziaf I Agentka specjalna FBI TeriNash spojrzala na faks, kt6ry trzymala w dloni. List i zdj~cie. Czekaj~c, az Dallas wyjdzie spod prysznica i si~ ogoli, siedziala przy jego zagraconym biurku w rogu salonu. Faks przyszedl, kiedy relaksowala si~ przy dZinie z tonikiem. Nie spotykali si~ juz od kilku lat, poza tyro byla zwi'lZana z agentem FBI, specjalist~ od profili, ale wci~z traktowala Dallasa jak dobrego przyjaciela. Od osmiu miesi~cy - od smierci jego siostrzenicy - starala si~ miec dawnego kochanka na oku. Chociaz do brutalnego morderstwa Brooke podchodzil jak do wszystkiego innego - bez emocji i z zelaznym opanowaniem, pod niewzruszon~ mask~ dostrzegala bOl.Po pogrzebie wr6cil do gl6wnej siedziby FBI w Waszyngtonie i na wlasn~ r~k~ zacz~l poszukiwac wszelkich informacji, kt6re moglyby doprowadzic go do zab6jcy siostrzenicy. To, ze wykorzystywal bogate zaplecze instytucji do cel6w prywatnych, stalo si~ kosci~niezgody pomi~dzy nim a zast~pc~ dyrektora wydzialu kryminalnego. Dallas i Tom Rutherford nie lubili si~, jednak Tom pozwalal Dallasowi na wiele. Teri zastanawiala si~,jak dlugo to potrwa. PrzeGzytala faks po raz trzeci. Byla to odpowiedZ na list, kt6ry Dallas rozeslal do funkcjonariuszy organ6w porz~dku publicznego w calym kraju. W ci~ kilku ostatnich miesi~cy byla to si6dma tego rodzaju informacja, ale Teri miala nieodparte wrazenie, ze to wlasnie na t~ Dallas czekal od czasu zab6jstwa Brooke. Teri nie chciala wi~cej patrzec na zdj~cie z faksu. Jedno spojrzenie w zupelnosci jej wystarczylo. Widoku mlodej blondynki z rozplatanym cialem nie da si~ szybko zapomniec. Wzdrygn~la si~. Szeryf hrabstwa Cherokee w Tennessee informowal 0 zab6jstwie, najwyrainiej rytualnym, do kt6rego wczesnym rankiem doszlo w jego

okr~gu. Szczeg6ly dotycz~ce smierci kobiety wlasciwie nie r6znily si~ od tych zwill.zanych z przerazajll.cym zab6jstwem Brooke w Mobile w Alabamie, w maju zeszlego roku. Teri po raz kolejny przejrzala informacje, pokr~cila glowll.i westchn~ la. Wiedziala, ze Dallas zniknie, jak tylko zobaczy faks. Chciala go chronic i w gl~bi duszy miala ochot~ wyrzucic faks do smieci i zachowywac si~,jakby nigdy nic. Ich zwill.zekbyl wprawdzie kr6tki i zakonczyl si~ trzy lata temu, jednak Dallas nie byl jej oboj~tny. Biedak wiele przeszedl, a przez kilka ostatnich miesi~cy wiele razy zabmll.l w slepll. uliczk~. Nie chciala patrzec, jak zn6w wyrusza w nieznane, w kolejnll. pogon za nieuchwytnym seryjnym zab6jcll.. Zakladajll.c oczywiscie, ze teoria Dallasa byla prawdziwa i ten okrutny seryjny zab6jca faktycznie istnial. Teri nie byla pewna, ile wolnych dni zostalo Dallasowi. Ani jak dlugo jeszcze Rutherford b~dzie tolerowal jego nieobecnosci. Dallas Sloan wylonil si~ z lazienki przylegajll.cej do malej sypialni w trzypokojowym mieszkaniu. Ten wzi~la gl~boki oddech. Cholera, na widok tego faceta ci~le zapieralo jej dech. Jego ciemnoblond wlosy byly mokre po bjpieli. Mial na sobie tylko biale slipki i prezentowal zgrabne cialo w calej okazalosci. Nogi i r~ce pokrywalo brll.zowe owlosienie, kt6re na srodku muskulamego torsu ukladalo si~ w ksztalt litery V. Teri z trudem oderwala wzrok odjego ciala i spojrzala mu w twarz. Usmiechnll.l si~ do niej szeroko. Szelmowsko. - Tylko podziwiam widok - powiedziala. - Nic nie chc~. - Co tam masz w r~ce? - spytal, spogill.dajll.cna faks. - To? - Uniosla dwie kartki niczym trofeum. - Faks. - Skarbie, rozumiem, ze rnnie pozll.dasz, ale nie rozumiem, dlaczego czytasz mojll.korespondencj~. - Przeszukal zawartosc szafy, wyci~nll.l par~ znoszonych dZins6w, wloZyI je, a z komody wyjll.l kremowy welniany sweter i WSUllll.g1o przez glow~. - Od kogo ten faks? - Od szeryfa Jacoba Butlera z hrabstwa Cherokee w Tennessee. - Podeszla do 16zka, na kt6rym siedzial Dallas i wkladal skarpetki. Wsunll.lstopy w buty, zawill.zal sznur6wki i spojrzal na Teri. - Chodzi 0... - W jego okr~gu doszlo do morderstwa, jak si~ zdaje, rytualnego. - Teri wyci~n~la dlon z faksem. - Dzisiaj rano. Dallas wyrwal jej kartki z r~ki, rzucil na nie okiem i zaklll.l pod nosem. - Musz~ do niego zadzwonic ... natychmiast. - Wstal. - Sluchaj, IIkl1rbic, lepiej na rnnie nie czekaj, wracaj do pracy. Jezeli sytuacja jest htkll, nu jukll.wygill.da, dzis wieczorem polec~ do Tennessee. - Na pewno zn6w chcesz pr6bowac? - Teri chwycila go za r~k~.- Jak dotll.dwszystkie informacje, jakie otrzymales, okazaly si~... - Teraz jest inaczej. Juz na pierwszy rzut oka widac podobienstwa do zab6jstwa Brooke. - No i co z tego? Przeciez zebrales juz niemalo informacji 0 rytualnych morderstwach i wygillda na to, ze kobiety nie mialy ze sobll.nic wsp6lnego poza tym, ze wszystkie zostaly zlozone w ofierze. - Jakis zwill.zek istnieje na pewno - oznajmil Dallas. - Tylko na razie go nie widzimy. Linc dopiero w zeszlym tygodniu zaczll.1 przygotowywac dla mnie profit, w dodatku robi to pogodzinach, zeby Rutherford si~ nie wtrll.cal,wi~c troch~ to potrwa. - Zostal ci jeszcze jakis urlop albo chorobowe? - Doskonale wiedziala, ze nie ma sensu sprzeczac si~ z m~zczyzn% kt6rego nie przekona. - Trzy dni. - A co b~dzie, jeze1i si~ okaze, ze to zab6jstwo, na kt6re czekales? Nowy fragment ukladanki?

- Wezm~ urlop bezplatny. - Tak przypuszczalam. - Mog~ liczyc na ciebie i Linca, prawda? - Nieoficjalnie. Dallas pocalowal jll..Bez nami~tnosci, ze zwyklej wdzi~cznosci. - Nie musisz na mnie czekac. Idi juz. Zadzwoni~ do ciebie na kom6rk~, jezeli b~d~ dzis wylatywal. - Mam nadziej~, ze w koncu trafiles na wlasciwy trop. - Teri poglaskala go po policzku. Nie kwapil si~, zeby odprowadzic jll.do drzwi, wi~c wyszla sarna, przystajll.c w progu. Westchn~la. Juz zdll.ZyI0 niej zapornniec. Wzill.l telefon i wybral numer kierunkowy, a potem numer biura szeryfa. - M6wi agent specjalny Dallas Sloan z Federalnego Biura Sledczego. Chcialbym rozmawiac z szeryfem Butlerem. Teri zamkn~la drzwi, min~la korytarz i zeszla po schodach na parter. Nie masz tu czego szukac, powiedziala sobie. Nie ma sensu ludzic si~, ze Dallas zmieni zdanie i zechce si~ z nill.zwill.zacna stale. Musi wyzbyc si~ ostatnich okruch6w nadziei, bo inaczej zwill.zek z Lincem nigdy nie stanie si~ tym, czym powinien. - Spadnie snieg. Czuj~ to w kosciac~. <.' iltaaSally Talbot, dokladajll.c kolejne polano do p~katego ko~ cfi.,,~~ ze1aza. 13 - Wtelewizji zapowiadali deszcz ze sniegiem i deszcz - sprostowala Ludie Smith. - Komu mam wierzyc? Twoim starym kosciom czy wyksztalconemu czlowiekowi, kt6ry wie wszystko 0 cumulusach, punkcie rosy i wskaznikach ciepla? - Slowo daj~, Ludie, odkltdjesieniltzrobilas te kursy dla doroslych, bez przerwy si~ wyml'tdrzasz. - Ja si~ wymltdrzam? - Ludie gniewnie spojrza1a na Sally pe1nymi wyrazu duzymi, czamymi oczami. - A ty zadzierasz nosa jak bogaczka, odkltd Jazzy dobudowa1a do twojej szopy to bia1e skrzyd1o. - Chcesz powiedziec, ze m6j dom to szopa? A tw6j to niby co? Pa1ac? - Domek - odpowiedzia1a Ludie. - Po prostu. Domek. Ladny maly domek, jakich wiele w kalendarzach i filmach 0 angielskiej wsi sprzed II wojny swiatowej. - A co stara indianska kobiecina ze wzg6rz Tennessee moze wiedzieco angielskiej wsi? Poza tym, ten tw6j dom to zaden domek, tylko wynaj~ta czteropokojowa, drewniana szopa, taka sarna jak moja. - No c6z, pani wszechwiedzltca, 0 angielskiej wsi wiem tyle sarno, co ty. A kim ty jestes? Zwykllt stukni~tlt starlt bia1lt krOWltze wzg6rz 'Tennessee. Jazzy Talbot stan~la w drzwiach oddzielajltcych kuchni~ ciotki Sally od salonu, kt6ra jak zawsze, odkltd tylko Jazzy si~ga1apami~ci~ kl6ci1a si~ zawzi~cie ze swojlt przyjaci61klt Ludie. Ktos obcy, sluchajltc dw6ch staruszek, da1by glow~, ze si~ nienawidz~ chociaz w rzeczywistosci by- 10 dokladnie na odwr6t. Ludie i Sally przyjainily si~ przez cale Zycie, ale zadna nigdy nie przyzna1aby, jak bardzo kocha druglt. Moma by10 odniesc wrazenie, ze ich ulubionlt formlt rozrywki jest sprzeczanie si~ na wszelkie mozliwe tematy - od pogody po spos6b gotowania jarmuzu. Jazzy odkaszln~la. Obie kobiety w jednej chwili umilkly i odwr6cily si~ do niej. Sally byla koscista, mia1a prawie metr osiemdziesiltt wzrostu, burz~ kr6tkich bialych w1os6w i b1~kitne oczy w odcieniu lodu. Ludie, dla odmiany, mia1a czame oczy i stalowosrebme w1osy, mierzy1a zaledwie metr pi~cdziesiltt i by1a okr~la jak Pltczek. Jazzy nie mia1a poj~cia, ile mogltmiec lat, ale domysla1a si~, ze obie skonczyly siedemdziesiltt.

- Kiedy przyjecha1as? - spyta1a Sally, usmiechajltc si~ od ucha do ucha. - Dopiero co. Nie slysza1as dZipa? - By1a poch1oni~ta trajkotaniem - powiedzia1a Ludie. - Mysli, ze spadnie snieg, ale w telewizji wyraznie m6wili, ze ... - B~dzie pada1 deszcz ze sniegiem, potem pojawi si~ 16d, a potem snieg - powiedzia1a Jazzy. Kobiety spojrzaly na nilt wielkimi oczami, marszczltc brwi. - Skltd... Widzia1as si~ dzisiaj z Genny, co? - Sally wzi~la nast~pny kawa1ek drewna i wsadzila go do pieca. Zatrzasn~la drzwiczki kominka i wytarla dlonie w wyblak1e dZinsy. - Genny powiedzia1a, ze b~dzie pada1 snieg? - spyta1a Ludie. Jazzy skin~la glowlt. - Slysza1am, jak m6wi1a do Jacoba, zeby lepiej od razu pojechali na miejsce zbrodni, bo wieczorem b~dzie brzydka pogoda. Podobno zrobi si~ naprawd~ paskudnie. - No to lepiej si~ przygotujmy - oznajmila Sally. - Ta dziewczyna zawsze wie,jaka b~dzie pogoda. Jest taka samjakjej babka. Melva Mae tez mia1a dar. - Straszny los spotka1 t~ biednlt Susie Richards. - Ludie pokr~ci1a glowlt. - Kto m6g1 zrobic cos takiego drugiemu cz1owiekowi? W dodatku siedemnastoletniej dziewczynie? - Po co pojecha1as do Genny? - spyta1a Sally. - Zn6w mia1azwidy? Jazzy pokiwa1a glowlt. - Widzia1a morderstwo tej Richards. Ale lepiej nikomu 0 tym nie opowiadajcie. - Niech B6g broni! - Ludie uderzy1a si~ w piersi. - Zadzwonila do Jacoba i powiedzia1a mu, gdzie znajdzie cia10 Susie. Jacob ma teraz na glowie spraw~ morderstwa i przerazonych mieszkanc6w ca1ego okr~gu. - Jacob nie da rady zbadac miejsca zbrodni, bo nie ma ani ludzi, ani sprz~tu. - Sally ruszy1a w stron~ kuchni. - Zostajesz na kolacji, czy wracasz do siebie, zanim pogoda nam si~ popsuje? - Chyba pojad~ do domu - odpowiedzia1a Jazzy. - Wpad1am tylko, zeby zobaczyc czy niczego warn nie potrzeba. Mieszkacie daleko od miasta, jezeli pod sniegiem zrobi si~ 16d, pewnie przez kilka dni nie b~dziecie mogly pojechac do Cherokee Pointe. - Ja wszystko mam, niczego nie potrzebuj~! - krzykn~la Sally z kuchni. - Napijesz si~ kawy, zanim pojedziesz? - Poprosz~ 0 kaw~ i kawa1ek tego ciasta z kremem, kt6re widzialam na blacie. - Jazzy pusci1a oko do Ludie, doskonale wiedzltc, ze to ona upiekla i przynios1a ciasto. Sally nigdy nie by1a dobrlt kucharklt. Gdyby nie Ludie, Jazzy pewnie wyros1aby na chlebie kukurydzianym, smazonych ziemniakach oraz sezonowych warzywach. Ludie mia1a prawdziwy talent kulinamy i gotowala w restauracji Jazzy w miescie. W zeszlym roku zrezygnowala z pelnego etatu i zacz~la pracowae tylko kilka dni w tygodniu. Kiedy Jazzy i Ludie weszly do kuchni, Sally zd~zyla juz pokroie ciasto i polozye na stole trzy talerzyki i widelce. Zdj~la z pieca stary metalowy czajnik do kawy i nalala czamego paruj~cego plynu do glinianych kubkow z roznych kompletow. Usiadly przy nakrytym Z6lt~ cerat~ stole i Sally i Ludie nagle zamilkly. Jazzy odniosla dziwne wrazenie, ze cos jest nie tak. I ze nie ma to zwi~zku z wczorajszym morderstwem w hrabstwie Cherokee. - Jak tam interes? - spytala Sally. - Jak to w styczniu - odpowiedziala Jazzy. - Domki wynajmuje

garstka turystow, a do restauracji po drodze do Pigeon Forge i Gatlinburga zagl~da niewielu wi~cej. - Wiosn~ si~ poprawi - odezwala si~ Ludie. - Jak zawsze. - Dla mnie moglaby juz bye wiosna. - Sally napila si~ kawy. - Dla mnie tez. - Ludie westchn~la. - Nie ma to jak spiew ptakow i kwitn~ce jaskry, i tulip any. Jazzy dostrzegla, ze ciotka i Ludie wymieniaj~ wymowne spojrzenia. - Dobra, co jest grane? - Nie wiem, 0 co ci chodzi. - Sally spojrzala w gor~, na sufit z plyty pilsniowej. - Moze lepiej jej powiedz - stwierdzila Ludie. - Dziwne, ze jeszcze nie slyszala. - 0 czym nie slyszalam? - Jazzy poczula, ze sciska j~ w dole brzucha. - On wrocil, ale to wcale nie znaczy, ze musisz miee z nim cos wspolnego. - Sally poslala Jazzy ostrzegawcze spojrzenie. - Jak zacznie si~ kolo ciebie kr~cie, poslij go do diabla. Jezeli masz troch~ oleju w glowie, to tak wlasnie zrobisz. Ten chlopak to nic dobrego. Od samego pocz~tku. - 0 kim ty mowisz ... 0 Boze! Chyba nie chcesz powiedziee, ze ... - Uslyszalam 0 tym rano w miescie, zanim rozniosla si~ wiadomose o tej Richards - wyjasnila Ludie. - Jamie Upton zjawil si~ na farmie dwa dni temu, a dziadek kazal zabie tuczne ciel~, zeby uczcie powrot mamotrawnego wnuka. - Powiedz jej wszystko - odezwala si~ Sally. - Przywiozl ze sob~ kobiet~. - Ludie spuscila glow~, unikaj~c wzroku Jazzy. - Zon~? - spytala Jazzy. - Narzeczon~ - odpowiedziala Ludie. - Byl juz zar~czony, i co z tego? - odezwala si~ Jazzy. - Wiesz, jaki jest Jamie. - Wiem, ze nie jest wart zlamanego grosza. - Sally dopila kaw~, a potem wstala i nalala sobie drugi kubek. Jazzy bawila si~ kawalkiem ciasta. Uwielbiala wypieki Ludie, ale wiedziala, ze teraz deser b~dzie mial smak tektury. Nie byla juz zakochana w Jamiem. Wlasciwie nie byla pewna, czy kiedykolwiek go kochala. Ale pragn~la go. Boze, jakZe go pragn~la. Byl jej pierwszym chlopakiem, dawno temu, kiedy byla mloda i na tyle naiwna, zeby wyobrazae sobie, ze jedyny wnuk Wielkiego Jima Uptona ozeni si~ z kims takim jak ona - biednym b~kartem wychowanym przez zdziwaczal~ star~ kobiet~, ktor~ polowa miasteczka miala za szalon~. - Chyba lepiej pojad~ do miasta. - Jazzy wstala. - Podwieze ci~ do domu, Ludie? - No cos ty. Przeciez mieszkam niecale pol kilometra st~d. - Ale grasuje zabojca ... - W kieszeni plaszcza mam pistolet, jak zwykle - oznajmila Ludie. - Wiesz, ze bez niego si~ nie ruszam. Ludie nosila starego smith & wessona, ktory wczesniej nalezal do jej ojca, a Sally nie ruszala si~ bez strzelby. Wi~kszose ludzi uwazala je za stare wariatki. - Zamknij drzwi na klucz - zwrocila si~ Jazzy do ciotki, a potem usciskala Ludie. - Oczywiscie - zapewnila j~ Sally. - Mam dubeltowk~, a zanim zrobi si~ ciemno, przyprowadz~ Petera i Paula. Zawsze tak robi~ zim~. Psy nie pozwol'l:, zeby cos mi si~ stalo. Pi~e minut pozniej Jazzy jechala dzipem w stron~ Cherokee Pointe, przywoluj~c wspomnienia zwi~zane Z Jamiem Uptonem. Jego

usmiech. I smiech. Sposob w jaki mowil do niej "kochanie". Drobne prezenty, ktore dawal jej, odk~d skonczyla szesnascie lat i oddala,mu swoje dziewictwo. Drogie swiecidelka. Ale przeciez to nie byla zaplata za swiadczone uslugi. Co najmniej sto razy powiedzial, ze j~ kocha. Wyjezdzal z miasta na dlugie miesi~ce, czasem lata, a potem wracal do domu, spodziewaj~c si~, ze przywita go z otwartymi ramionami. Wlasciwie nalezaloby powiedziee - z rozchylonymi nogami. Dlaczego kiedy si~ zjawial, nie byla w stanie mu si~ oprzee? Dlatego, idiotko, ze za kazdym razem, kiedy znow pojawia si~ w twoim Zyciu, dajesz si~ nabrae, ze ci~ kocha, pragnie i ze czeka was wsp6lna przyszlose. Raz czy dwa przywi6z1 ze sob~ narzeczonl'\:, a mimo to przychodzil do Jazzy dla seksu. Jak mogla bye tak~ skoiiczon~ idiotk~? No, ale tym razem pan Jamie Upton b~dzie musial poszukae sobie innej dziwki. Bo tak si~ przez niego czula - jak dziwka, za kt6r~ zreszt~ j~uwazano. Za nast~pnym zakr~tem drogi okr~gowe si~ przecinaly. Jazzy zatrzymala si~ na skrzyzowaniu i spojrzala w lewo, na lukowat~ bram~ i dlugi podjazd prowadz~cy na najwi~ksz~ farm~ w hrabstwie Cherokee - farm~ Upton6w. Kilometrowy prywatny podjazd wi6dl do typowej poludniowej posiadlosci, wzorowanej na starych domach sprzed wojny secesyjnej. Zostala wybudowana ponad sto lat temu przez babk~ Wielkiego Jima Uptona, kt6ra byla masonk~ z Wirginii. Dawno, dawno temu Jazzy marzyla, ze wyjdzie za Jamiego i zamieszka w tym wielkim bialym domu, pelnym sluz~cych, przybiegaj~cych na kazde zawolanie. Przez cale zycie chciala miee wi~cej i potrzebowala czegos wi~cej niz cztery sciany i dach. W gl~bi duszy pragn~la bye daml'\:,a to bylo dla niej r6wnoznaczne z bogactwem. Opanowala wzruszenie, kt6re chwycilo j~za gardlo, rozesmiala si~, a potem· wcisn~la gaz i przemkn~la przez skrzyzowanie. Moze tym razem Jamie si~ u niej nie zjawi. A nawet gdyby, moze tym razem ona znajdzie w sobie sil~, by odprawie go z kwitkiem. - Sluchaj, gdyby ten caly Sloan pojawil si~, zanim wr6c~, powiedz mu, ze jestem w Jasmine's na kolacji. - A tak z czystej ciekawosci, Jacob, co federalnych obchodzi miejscowe morderstwo? - Nic - odparl szeryf. - To osobista sprawa Sloana. Jego siostrzenica zostala zamordowana w ten sam spos6b, co Susie Richards. Zarzni~ta jakowca. - No to ladnie. B~dzie ci~zko. Jacob opuscil biuro szeryfa, znajduj~ce si~ na parterze poludniowego skrzydla gmachu s~du hrabstwa Cherokee, zamkn~l za sob~ drzwi i wyszedl na ulic~. Dookolahulalprzenikliwywieczornywiatr, podrywaj~c maleiikie swieze platki sniegu z chodnika. Jacob spojrzal w ciemne niebo i w blasku pobliskiej latami dostrzegl roztaiiczony bialy puch. Id~c gl6wn~ ulicl'\:,myslal 0 dziewczynie, kt6ra wczesnym rankiem zgin~la z r~k potwora. Kiedy Pete Holt, koroner i wlasciciel zakladu pogrzebowego, zbadal cialo na miejscu zdarzenia, stwierdzil, ze zgon prawdopodobnie nast'Wil kilka godzin wczesniej. Zrobili co mogli, zeby spelnie wymagane procedury, zebrae dowody i niczego nie przeoczye. Zadzwonil po rad~ do Roddy'ego Watsona, kt6ry przez ostatnich pi~tnascie lat byl komendantem policji w Cherokee Pointe. Braki w inteligencji cz~sciowo nadrabial doswiadczeniem. Powiedzial Jacobowi, ze w takim przypadku caly material dowodowy b~d~musieli przeslae do Knoxville, do laboratorium kryminalistyki.

Jacob skr~cil za r6g, na Florence Avenue i skierowal si~ do Jasmine's, najlepszej restauracji w miasteczku. Kiedy zblizal si~ do gl6wnego wejscia odnowionego pi~trowego budynku, wyczul, ze ktos go obserwuje. Obejrzal si~ przez rami~ i chociaz nikogo nie zauwazyl, nie m6g1 oprzee si~ wrazeniu, ze ktos mu si~ przygl~da. Cholera, Butler, wez si~ w garse. W twoim okr~gu doszlo do okrutnego morderstwa, ale to jeszcze nie znaczy, ze w ciemnosciach czai si~ potw6r. Jacob Butler zapi~l br~zow~ sk6rzan~ kurtk~, wlozyl na glow~ br~zowego stetsona i wyszedl z biura. Nie mial w ustach nic od si6dmej rano, kiedy po drodze nad Scotsman's Bluff pochlon~l kanapk~ , z jajecznic~. To byl dlugi, m~cz~cy dzieii. Byl to pierwszy przypadek morderstwa, odk~d zostal wybrany na szeryfa. - Dzwonil ten facet z FBI! - krzykn~ Bobby Joe Harte, kiedy Jacob mijal jego biurko. - Kazal przekazae, ze jest w Knoxville i wynaj~l samoch6d. M6wil, ze wkr6tce wyrusza i chce z tob~ porozmawiae wieczorem, jak przyjedzie. - Uprzedziles go, ze wieczorem ma spase snieg? - spytal Jacob. - Nie, sir. Chyba sluchal prognozy? - Nie obchodzi mnie, co przepowiadaj~ w telewizji. Genny zapowiedziala silne opady sniegu. - Zabawne, ze ona zawsze trafia z pogod~. - Bobby Joe usmiechn~l si~ szeroko. Stal po drugiej stronie ulicy i obserwowal wchodz~cego do Jasmine's szeryfa. Jacob Butler. Postawny - mial z metr dziewi~edziesi~t i na pewno wazyl nie mniej niz sto dwadziescia kilogram6w. Na stanowisko szeryfa wybrany wi~kszosci~ glos6w. Miejscowy chlopak, kt6remu si~ udalo. Wyjechal z Cherokee Pointe, kiedy mial osiemnascie lat, i wst'Wil do marynarki. Znalazl si~ w oddzialach fok, odznaczono go za odwag~, a podczas ostatniej rnisji zostal ranny na tyle powaznie, ze w wieku trzydziestu pi~ciu lat zostal weteranern. Byl rnieszancern, a jednak witalo go cale rniasteczko. P61 roku po powrocie narn6wiono go, zeby ubiegal si~ o stanowisko szeryfa. Na ternat Jacoba wiedzial wszystko. Swiadornose, ze przeciwnik jest rn'ldry, znacznie ulatwi rnu spraw~. Jak rn6wi stare porzekadlo - trzymaj si~ blisko przyjaci61, ale jeszcze blizej wrog6w. Zarnierzal poznae wszystkie posuni~cia szeryfa dotycz'lce sprawy Susie Richards. Nie bylo powodu, zeby ktokolwiek go podejrzewal. Cieszyl si~ nieposzlakowan'lopini'l. Po nast~pnyrn rnorderstwie rniejscowe wladze zn6w b~d'l zaskoczone i nie b~d'l w stanie dociec, kto i dlaczego. Wystarczy, ze b~dzie post~powal tak, jak niezliczon'l ilose razy wczesniej - ostroznie, cierpliwie i uwaznie. KaZda ofiara doda rnu sil. Z jedn'l r6znic'l - tym razern znalazl doskonal'l pi'lt'l ofiar~. Rozdzial2 dwadziescia osiern lat swojego zycia Genny zd'lZyla uslyszee najgorsze wyzwiska, podobnie jak wczesniej rnatka jej rnatki. Babcia Butler byla wysrniewana przez tych, kt6rzy nie rozurnieli, ze rna niewielk'l, jezeli jak'lkolwiek, kontrol~ nad swoirn darern. Zdolnose widzenia rzeczy, kt6rych na zdrowy rozum widziee nie rnozna, byla w'ltpliwyrn blogoslawienstwern, a czasetn wr~cz przeklenstwern. Zasciankowi rnieszkancy hrabstwa Cherokee nazywali jej babk~ czarownic'l. Wielu srniertelnie si~ jej balo, ale r6wnie wielu przychodzilo do babci ze wzgl~du na jej nadprzyrodzone zdolnosci. Teraz ci sarni ludzie, a takZe ich dzieci i wnuki, cz~sto przychodzili do Genny. Czasarni byla w stanie

irn porn6c, kiedy indziej odchodzili przerazeni albo zostawali odeslani, nie otrzyrnawszy pornocy, jakiej szukali. Kazdego dnia dzi~kowala dobrernu Bogu za to, ze rniala babci~, kt6ra jej doradzala, uczyla j'l i chronila przez wiele lat. Szese lat ternu babcia zrnarla, zostawiaj'lc w sercu Genny pustk~. Kiedy rniala dwa lata, a Jacob osiern, jej rnatka wraz z rnatk'l Jacoba zgin~ly w tym sarnym wypadku sarnochodowyrn. Ojciec porzucil jej rnatk~, kiedy byla w ciq:zyz Genny, wi~c jedynym ojcern, jakiego znala, byl ojciec Jacoba, wuj Marcus. Przez lata sp~dzone w szkole w hrabstwie Cherokee, starala si~ ukrywae swoje zdolnosci, dopasowae si~ do otoczenia i bye jak wszyscy. Jednak 0 jej babce slyszal kazdy. Ludzie szeptali za jej plecarni, opowiadali, ze ona i babcia S'l czarownicarni. Jacob, broni'lc ich dobrego irnienia, wdawal si~ w liczne b6jki. Jak rnozna wytlurnaczye ludziorn, ze nie jest si~ czarownic'l, ze nie uprawia si~ zadnej rnagii, ani bialej, ani czamej? W zylach babci Butler plyn~la krew szarnana Cherokee i ksi~zniczki celtyckich druid6w. - Obie rnoje babki rnialy dar. Ornin'll twoj'l rnatk~ i wuja Marcusa i przeszedl od razu na ciebie. Moj'l rnatk~ i jej rodzenstwo tez ornin'll i przeszedl na rnnie. - Tak babcia wyjasnila sZeScioletniej Genny jej wyj'ltkowe dziedzictwo, kiedy ta po raz pierwszy rniala wizj~. Genny nigdy nie gonila za rozrywk'l. Lubila bye sarna i coraz bardziej wci~alo j'l sarnotne Zycie w solidnyrn staryrn dornu, w kt6ryrn wraz z Jacobern dorastala pod troskliwyrn okiern babci. Z wieszaka w zabudowanyrn tylnym ganku zdj~la ci~zk'l zirnow'l kurtk~ i skierowala si~ do drzwi. Wok61 dornu hulal wieczomy wiatr i przenikal przez sk6r~ niczyrn tysi'lc drobnych ostrzy. Pospiesznie wloZyla kurtk~, zanurzyla r~ce w kieszeniach, zeby wyj'lC r~kawiczki i wsun~la w nie dlonie. Jak tylko wyszla do ogr6dka, z lasu, kt6ry Genny przez caly dzien nabierala sil, wi~c teraz nie byla spi'lca. Na dworze zupelnie niespodziewanie rozszalala si~ snieZyca. Do rana, pod grub'l warstw'l sniegu, kt6ry dopiero co spadl, utworzy si~ kilkucentymetrowa warstwa lodu. Wiedziala, ze rnusi przygotowae si~ na zycie z dala od swiata, na kt6re tu, w g6rach, jest skazana. Nie doszla jeszcze calkiern do siebie po nocnej wizji, ale wydobrzala na tyle, ze rnogla sarna si~ sob'l zaj'le i nie potrzebowala niczyjej pornocy. Jacob zd'lZyI zadzwonie do niej dwa razy, zeby sprawdzie, jak si~ czuje, a po poludniu w g6ry Cherokee przyjechala Jazzy, zeby po raz drugi tego dnia sprawdzie, jak rniewa si~ przyjaci6lka. Jacob i Jazzy byli jedynyrni ludZrni, do kt6rych rnogla zwr6cie si~w ci~zkich chwilach, zwlaszcza, jesli te ci~zkie chwile zwi'lzane byly z odziedziczonym po babce darern. Jacobowi, z kt6rym sp~dzila dziecinstwo i kt6rego traktowala jak brata, i Jazzy, kt6r'l znala od kolyski, ufala bezgranicznie. Rozurnieli, ze jest inna, jak ujrnowala to Jazzy - "wyj'ltkowa", i oboje kochali j'l i wspierali. Bye rnoze nie do konca wiedzieli, przez co przechodzi, ale rozurnieli j'llepiej niz ktokolwiek inny ... poza babci'l. Niekt6rzy nie wierz'l w paranormalne zdolnosci, a polowa z tych, kt6rzy wierz'l, boi si~ kaZdego, kto ich zdaniern rnoze je rniee. Przez otaczal polan~ zajmuj~c~ cwierc hektara ziemi, na kt6rej prapradziadek wybudowal dom dla rodziny, wybiegl Drudwyn. - Znowu byles u swojej damy? - spytala Genny, wyci~aj~c r~k~, zeby poglaskac psa po ogromnym lbie i grzbiecie. Podni6s1 wzrok i spojrzal na ni~ oczami wilka, oczami swojego ojca. Wiedziala, ze kt6regos dnia j~ zostawi i przyl~czy si~ do stada wilk6w, mieszkaj~cych wysoko w g6rach. Nie miala wizji, ze Drudwyn odejdzie, ale ostatnio wyczula to kilka razy, kiedy ze sob~ rozmawiali.

Jedn~ z kilku zdolnosci byl rzadki dar komunikacji ze zwierz~tami. Nie byla to oczywiscie prawdziwa rozmowa, podczas kt6rej ona m6wila, a zwierz~ta odpowiadaly - po prostu wyczuwala to, co mysl~ i czujq, a one najwyrazniej potrafily to sarno. - Musz~ sprawdzic generatory - powiedziala Genny. - Wieczorem pewnie wysi~dzie pr~d, a szklarnie nie mog~ zostac bez zasilania. Drudwyn szedl przy niej, kiedy jak zazwyczaj sprawdzala generatory i szklarnie. Dzi~ki nim miala z czego Zyc- hodowala w nich okazale kwiaty i wyborne ziola, kt6re sprzedawala w okolicy i na zam6wienie rozsylala po calyrn kraju. Handlu wysylkowego nie rozszerzyla jeszcze 0 krzewy i drzewa ze szk6lki, ale miala zamiar zrobic to w najblizszej przyszlosci. W zimie dawala sobie rad~ sarna z pomoc~ Wallace'a, ale kiedy przychodzila wiosna, co roku zatrudniala tuzin pracownik6w sezonowych. Wallace przyjezdZal z Cherokee Pointe codziennie, poza niedzielami i poniedzialkami. Dzisiaj byl wlasnie poniedzialek. Wallace byl zlot~ r~czk~ od czas6w babci. Pracowal w szk6lce, odk~d tylko Genny si~gala pami~ci~. Okoliczni mieszkancy byli wobec Wallace' a niemili lub wr~cz okrutni, bo byl "op6miony". Podobnie jak wobec babci za to, ze byla "czarownicll". Nie mialo znaczenia, ze Wallace jest mlodszym bratern Farlana MacKinnona i ze MacKinnonowie s~jedn~z najbogatszych rodzin w okr~gu. Pan Farlan juz dawno przestal rozkazywac swojemu op6mionemu w rozwoju bratu i pozwalal mu robic to, na co mial ochot~. A Wallace zawsze mial ochot~ pracowac dla Melvy Mae Butler. Genny wzi~la nar~cze drewna z wielkiego stosu z tylu domu i przeniosla je do pudla na tylnym ganku. Kiedy wysi~dzie elektrycznosc, a przy takiej pogodzie wysi~dzie na pewno, cieplo b~d~ musialy zapewnic jej kominki i piece. Generatory sluzyly tylko do ogrzewania szklarni. Nagle, dokladnie w chwili, gdy wyci~alajedn~r~k~ z r~kawa kurtki, ogarn~lo j~ zle przeczucie. Wyczula czyj~s obecnoSC. M~zczyzny. Wysokiego blondyna. Pokr~cila glowq, usiluj~c pozbyc si~ dziwnych mysli. Czyzby pr6bowala wyobrazic sobie zab6jc~ biednej mlodej Susie Richards? Przystan~la na tylnym ganku. Drudwyn gladzil j~ nosem po nodze, okazuj~c trosk~, a ona zamkn~la oczy, zeby w pelni doswiadczyc wizji. Byla promienna, nie mroczna jak ta, kt6ra pojawila si~ rano. Zalalo j~ czyste, jasne swiatlo. To zawsze oznaczalo dobro, nie zlo. Przez sniegi w kierunku jej domu przedzieral si~ wysoki blondyn. Byl zly. Nie, nie zly. Podenerwowany. Zblizal si~ do niej. Serce bilo jej jak szalone. Nie ze strachu, a z podniecenia. Jechal do niej. Po ni~. Nie, nie, to nie tak. To niemozliwe. Dlaczego mialby jechac po ni~?Nie byl to zab6jca. Nie wyczuwala w nim zla, a jedynie nieopisany smutek. Zjawa znikn~la tak szybko, jak si~ pojawila. Genny drzala na calym ciele. Wyci~n~la r~ce, zeby oprzec si~ 0 scian~. Jedzie tu, m6wil jej wewn~trzny glos. B~dzie u ciebie dzis wieczorem. Drudwyn zapiszczal. Genny wzi~la kilka gl~bokich oddech6w, zeby si~uspokoic, spojrzala wilkowi w oczy, a potem zdj~la kurtk~ i powiesila j~ na wieszaku w sieni. - Nie wiem, kim on jest - powiedziala do Drudwyna, wchodz~c do kuchni. - Przekonamy si~ wieczorem. Czuj~, ze to dobry czlowiek i mozna mu zaufac. Genny miala nadziej~, ze nie myli si~ co do nieznajomego. Nie zawsze byla w stanie ocenic czlowieka, uzywaj~c sz6stego zmyslu. Wi~kszosc ludzi ukrywala swoje prawdziwe wn~trze przed innymi, nawet obdarzonymi nadzwyczajnymi zdolnosciami. Z niewiadomej przyczyny zdolala przekroczyc mur obronny tego m~zczyzny i choc

trwalo to zaledwie kilka chwil, wystarczylo, zeby wyczuc jego smutek. - Jamie Uptonie, ty diable rogaty. - Cindy Todd zaczepnie poklepala mlodego ksi~cia rodziny Upton6w po piersi. - Wiesz, ze jestem szcz~sliw~ m~zatk~. - Nic mi 0 tyro nie wiadomo. - Przycisn~l j~ do sciany na koncu korytarza, przy toalecie. - Sprawnosc seksualna Jerry'ego Lee chyba nie ulegla az takiej poprawie, odk~d ostatni raz bylem w miescie. Doskonale pami~tam, ze ... Cindy delikatnie polozyla dlon na ustach Jamiego. Polizal wilgotnq, slon~ sk6r~. Zadrzala, zabrala r~k~ i spojrzala na niego gniewnie. - Masz now~ narzeczonq, kt6ra chyba powinna ci wystarczyc. A... a ja tez mam kogos innego. - Poza Jerrym, co? Co to za jeden? Znam go? - Nie, nie znasz. Przyjechal do miasta niedawno. - I jest najlepszym, co mnie w Zyciu spotkalo, dodala w myslach. - Czujesz si~ przy nim tak, jak ze mnll? - Przesunlll dlonill mi~dzy ich cialami i ujllljej lewllpiers. - Jest tak sarno dobry w lozku? - Cholera, a tylko to si~ liczy? Slyszales cos, przyznaj si~. Ktos ci powiedzial, ze jestem z Dillonem, i twoje ego nie moze scierpiee, ze nie umieralam z t~sknoty za tobll. Jazzy Talbot tez nie. - Nie odpowiedzialas na pytanie. - Jamie usmiechnlll si~ szeroko. - I nie mam zamiaru. Nie musz~ ci si~ z niczego tlumaczye. Byl mi~dzy nami tylko dziki seks ... kilka numerkow. - Nie ma sprawy. - Jamie uwolnil jej piers i odsunlll si~, dajllc jej troch~ swobody. - Pomyslalem po prostu, ze zanim zadzwoni~ do Jazzy, najpierw uderz~ do ciebie. Myslalem, ze b~dziesz latwiejsza. Jazzy zawsze robi ceregiele, zanim w koncu ulegnie. - Jezeli jest choe w polowie tak rozslldna, jak mysl~, tym razem ci nie ulegnie - powiedziala Cindy. - Wiesz, ze kilka razy spotkala si~ z Jacobem Butlerem, odklld wrocil do Cherokee Pointe. - Z Jacobem Butlerem? Wnukiem starej czarownicy? Myslalem, ze poszedl do wojska czy cos w tym stylu. Kiedy wrocil? - W zeszlym roku. Jest nowym szeryfem i wszystkie kobiety do niego wzdychajq, nawet Jazzy. - Nie jest w jej typie. Jazzy lubi bogatych m~zczyzn, takich jak ja. Nie b~dzie tracie czasu na mieszanca, ktory nie ma nic poza pensjll szeryfa okr~gowego. - Ludzie si~ zmieniajll - stwierdzila Cindy. - Tym razem nie bylo ci~ trzy lata. Jazzy dorosla i zmlldrzala. Poza tym, juz ci mowilam, ze nie umierala z t~sknoty za tobq, podobnie jakja. . Jamie si~ rozesmial. Diwi~k jego zmyslowego smiechu wywolal w Cindy fale pozlldania. Jamie Upton na kazdym kroku promieniowal seksapilem. Az nieprzyzwoite, zeby m~zczyzna byl tak ladny. Mial falujllce brllzowe wlosy i hipnotyzujllce orzechowe oczy. Nie byl zbyt wysoki, ale kazdy centymetr jego mierzllcego metr siedemdziesillt pi~e ciala byl idealnie szczuply i umi~sniony. Byl przystojny, bogaty i potrafil bye czarujllcy, kiedy zechcial. Wiedzial tez, jak sprawie kobiecie przyjemnose w lozku. Jezeli bylo mu to na r~k~. - Musz~ wracae do towarzystwa - oznajmila Cindy, - Jerry Lee zacznie si~ zastanawiae, co tak dlugo zatrzymalo mnie w toalecie. Jamie odsunlll si~ na bok. Cindy odetchn~la z ulgq, a potem przeszla pospiesznie przez korytarz, nieco szybszym niz zwykle krokiem. Wprawdzie intuicja kazala jej biec co sil w nogach, jednak dziewczyna powstrzymala si~. Nie chciala dae Jamiemu satysfakcji i pokazae, ze musi od niego uciec, zeby nie poddae si~ zdradzieckiemu pozlldaniu. Dopoki si~ z nim nie przespala, nie wiedziala, czemu Jazzy Talbot ustawicznie

robi z siebie kretynk~ przez tego faceta. Ale teraz juz rozumiala. Byl bydlakiem 0 kamiennym sercu, ale mial w sobie cos, czemu nie mozna bylo si~ oprzee. Wlltpila, czy kiedykolwiek w Zyciu kogos kochal, oczywiscie poza sobll samym. Cindy zblizyla si~ do glownego salonu, przystan~la, obli-zala wargi, poprawila brzegi dopasowanej, jedwabnej sukienki i si~ wyprostowala. Trzymaj fason, powiedziala sobie. Zdobyla si~ na sztuczny usmiech i weszla do pokoju, w ktorym Uptonowie zabawiali czlonkow miejscowej spolecznosci. Kolacja zostala zaplanowana wiele tygodni przed przyjazdem Jamiego, jednak stala si~ przyj~ciem powitalnym na czese jedynego wnuka Uptonow. Pani Reba szybko dodala do listy gosci kilkanascie osob, w tym Jerry'ego Lee oraz Cindy i zmienila kolacj~ w bankiet. Kiedy weszla, Jerry Lee nawet jej nie zauwazyl, bo pogrllzony byl w rozmowie z Wielkim Jimem Uptonem, patriarchll rodziny Uptonow. Ojciec Jerry'ego przyjainil si~ z Wielkim Jimem, ktory uZyI swoich wplywow i bogactwa, zeby pomoc synowi wygrae wybory na burmistrza Cherokee Pointe w dwoch kadencjach; druga wlasnie si~ zaczynala. Wielki Jim mial metr dziewi~edziesillt wzrostu, a wskazowka na wadze prawdopodobnie dochodzila do stu pi~edziesi~ciu kilogramow. Mial g~stll czupryn~ siwych wlosow i nosil eleganckie biale wllSY. Rodzina Uptonow miala farm~, ktora zaopatrywala w codzienne produkty wi~kszose domow w polnocno-wschodnim Tennessee. Nalezeli do stosunkowo starej prosperity. Cztery pokolenia bogactwa. Kazdy z Uptonow wzilll za zon~ pann~ z pozy~jq, dzi~ki czemu z kazdym pokoleniem nazwisko cieszylo si~ wi~kszym szacunkiem. W przypadku obecnego spadkobiercy cos jednak nie wyszlo. Jamie Upton pochodzil wprawdzie z dobrego domu, ale byl nic niewartym sukinsynem bez serca. - 0, jestes, Cindy! - krzykn~la Reba Upton. - Chodi, kochana, poznaj panstwa Stowe'ow. Cindy zmusila si~ do usmiechu i podeszla do pani Reby, malej, drobnej blondynki, zony Wielkiego Jima. Jej pozbawiona zmarszczek twarz i szczuple, zgrabne cialo nie zdradzaly, ze ma siedemdziesillt lat. Co szese lat odwiedzala wprawnego chirurga, dzi~ki czemu twarz miala gladkcl,jak pupa niemowlaka, a cialo utrzymywaly w formie codzienne ewiczenia z osobistym trenerem. - Cindy, poznaj wielebnego pana Stowe'a i jego zon~. - Reba wsun~la r~k~ pod rami~ Cindy, a jej fiolokowor6zowe usta rozciqgn~ly si~ w uprzejmym usmiechu. - Niedawno przyjechali do Cherokee Pointe. Wielebny Stowe zostal przydzielony do kosciola kongregacyjnego. - Reba poklepala Cindy po r~ce. - A ta mila dziewczyna to zona burmistrza, Cindy Todd. - Milo paniet poznae, pani Todd. - Duchowny, wysoki, szczuply m~zczyzna z rzednetcymi bretzowymi wlosami i bladoniebieskimi oczami, skinetl glowet. - Bylbym zaszczycony, gdyby wraz z burmistrzem wzi~la pani udzial w naszym niedzielnym nabozenstwie. Od pani Stowe, ubranej klasycznie, w prostet lnianct, bezowet sukienk~, emanowala aura zmyslowosci - bye moze z powodu dlugich, prostych wlos6w w kolorze platynowego blond albo ogromnych bretzowych oczu, okolonych g~stymi, czarnymi rz~sami. Stala przy boku m~za cicho i poslusznie, ze znudzonet minet. - Bardzo dzi~kujemy za zaproszenie, ale Jerry Lee i ja jestesmy zdeklarowanymi baptystami - zwr6cila si~ Cindy do pana Stowe'a. Duchowny nie zdctZYIodpowiedziee, bo Reba pociqgn~la Cindy za r~k~.

- Prosz~ nam wybaczye - zwr6cila si~ do panstwa Stowe'6w. - Widz~, ze doktor MacNair z zonet stojet zupelnie sami. Zabior~ Cindy, zeby jet przedstawie. Czujcie si~ jak u siebie w domu. Milej zabawy. Ciesz~ si~ bardzo, ze przyszliscie. Reba oddalila si~ z Cindy. - Nie masz wrazenia, ze to dziwni ludzie? - spytala, kiedy znalazly si~ poza zasi~giem uszu panstwa Stowe'6w. - Onajest 0 wiele mlodsza od niego. Powiedzialabym, ze ze trzydziesci lat. I zachowuje si~, jakby byla slepa i glucha. Odketd przyszli, nie powiedziala ani slowa. - Moze jest niesmiala? - odezwala si~ Cindy. - Niesmiala? Wettpi~. Reba poprowadzila Cindy w stron~ pary mlodych ludzi stojetcych samotnie w rogu zatloczonego pokoju. M~zczyzna byl kr~pej budowy, mial rumianet twarz i zakola, chociaz pewnie byl dopiero po trzydziestceoJego zona dor6wnywala mu wzrostem - miala z metr siedemdziesiett, ale w przeciwienstwie do korpulentnego m~za, byla chuda jak patyk. Ciepla blondynka. Nie nalezala wprawdzie do pi~knosci, ale miala milet twarz. Cindy od razu jet polubila. _ Witam! - krzykn~la Reba do stojetcej na uboczu pary. - Cindy, musisz poznae tych wspanialych ludzi - zwr6cila si~ do towarzyszki, kiedy znalazly si~ przy gosciach. - To doktor Galvin MacNair i pani MacNair. - Reba popatrzyla na zon~ doktora. - Jak ci na imi~, moja droga? ~ Nina - odpowiedziala mloda kobieta, usmiechajetc si~ delikatnie. _ Galvin przyszedl do szpitala na miejsce doktora Webstera - wyjasnila Reba. - Przyjechal do nas niedawno Z ..• Hm, no wlasnie, sketd?Z jakiego miasta? - Bowling Green - odpowiedzial Galvin. Cindy zamienila z panstwem MacNairami kilka zdan, a Reba poszla zabawiae innych gosci. Polubila mlode malzenstwo, zon~ bardziej niz m~za, bo sprawial wrazenie dziwnie wyciszonego. Um6wila si~ nawet z NinetMacNair na obiad w miejscowym klubie w czwartek. Cindy spojrzala na zegarek i zorientowala si~, ze dochodzi dziewietta. Obiecala Dillonowi, ze znajdzie spos6b, zeby si~ z nim spotkae wieczorem, choeby na godzin~. Skladajetc obietnic~, wyobrazala sobie, ze wykr~ci si~ od przyj~cia b6lem glowy i zostanie w domu, ale Jerry Lee przejrzal jetw jednej chwili. _ Ubieraj si~. Za dwadziescia minut masz bye gotowa do wyjscia na przyj~cie u Upton6w. - Jego okrqgla twarz byla czerwona ze zlosci. - Jezeli nie zdetZysz,ubior~ ci~ wlasnor~cznie, a najpierw jeszcze raz ci udowodni~, kto tu rzetdzi. Jerry Lee potrafil bye groiny, jezeli si~ go sprowokowalo i kilka razy brutalnie si~ z nietobszedl. Nic jej nigdy nie zlamal, ale przez ostanie cztery lata kilka razy miala przez niego siniaki i zadrapania. Myslala o tym, zeby od niego odejse. Marzyla 0 innym m~zczyinie, kt6ry ~et uratuje, ale nie bylo nikogo, kto przyszedlby jej z pomocet. Dop6ki me pojawil si~ Dillon. Sypiali ze sobet od miesietca, odketd zapisala si~ do malej grupy teatralnej. Do Cherokee Pointe przeprowadzil si~ zeszlego lata, kiedy miasto zatrudnilo go do kierowania miejscowym teatrem, kt6ry mial wystawiae sztuki i przyciqgae turyst6w. Co zrobi Jerry Lee, jezeli podejdzie do niego teraz i powie, ze potwornie boli jet glowa i musi ise do domu? Nie b~dzie chcial wychodzie. Zawsze, kiedy przyj~cie wydawali Uptonowie albo MacKinnonowie, Jerry Lee Todd zjawial si~jako jeden z pierwszych, a wychodzil ostatni. Jej szanowny malzonek umial wlazie w dup~ najlepiej ze wszystkich ludzi, kt6rych znala. Byl wazeliniarzem pierwszej klasy.

Wyszla do holu, zeby chwil~ odpocz::teod gwaru, ktory w salonie si~gal poziomu ogluszaj::tcej wrzawy. Zauwazyla, ze panstwo MacNairowie bior::tplaszcze od sluz::tcej.Wracaj::tdo domu. Zanim uswiadomila sobie, co robi, podbiegla do Niny MacNair. - Czy mogliby mnie panstwo podwieie do miasta? Potwomie boli mnie glowa, a nie chc~ robie klopotu Jerry' emu Lee. Uwielbia przyj~cia. - Oczywiscie. - Nina wyci::tgn~la r~k~ i poklepala Cindy po ramieniu. - Z przyjemnosci::t podwieziemy pani::tdo domu. A jezeli pani chce, Galvin da pani cos przeciwbolowego. - Och, bardzo dzi~kuj~, ale nie ma potrzeby. Wezm~ cos w domu. - Odwrocila si~ do pokojowki. - Moglaby mi pani przyniese plaszcz? Prosz~ tez poiniej powiedziee panu Toddowi, ze nie czulam si~ dobrze i pojechalam do domu z panstwem MacNairami. - Dobrze, prosz~ pani. - Pokojowka poszla po plaszcz Cindy. Pol godziny pozniej Cindy stala przed drzwiami mieszkania Dillona. W zimnym deszczu przeszla trzy przecznice, od swojego domu przy Chestnut Street do pi~trowego budynku na Baker's Lane. Przemoczona do suchej nitki, zdyszana po biegu po schodach, kilka razy nacisn~la dzwonek. Ma najwyzej godzin~, zeby zaznae pocieszenia i czulosci, bo potem b~dzie musiala gnae do domu i udawae, ze spi, kiedy Jerry Lee wroci od Uptonow. Przy odrobinie szcz~scia przyj~cie potrwa przynajmniej do jedenastej, mimo ze jest poniedzialek. - 0 Boze, skarbie, wchodi i sci::tgaj te mokre rzeczy. - Dillon otworzyl drzwi i zmierzyl j::tod stop do glow. Nie naleza! do przystojnych, ajednak byl niewytffimaczalnie atrakcyjny. Mia! metr osiemdziesi::ttdwa. Kr~cone ciemne wlosy si~galy mu do ra- .mion. Wystarczylo, zeby si~ do niej usmiechn::tl,ajuz robila si~ wilgotna. Min~la go z usmiechem i weszla do zagraconego salonu. Wielu ludzi o tworczych talentach slyn~lo z balaganiarstwa i niezorganizowania. Dillon bez w::ttpienia mial obie te cechy. Dookola walaly si~ gazety i czasopisma, na brzegu lawy stal pusty kubek, a po obu stronach sofY lezaly adidasy i brudne skarpetki. - Nie spodziewalem si~ ciebie tak wczesnie. - Dillon pomogl jej zdj::temokry plaszcz. - Jerry Lee wczeSniej poszedl dzis spae? - Musielismy ise na przyj~cie do Uptonow. - Cindy przesun~la dloilmi po swoich ramionach, zeby si~ ogrzae. - To dlatego jestes w tej wystrzalowej sukience. Wygl::tdasz wyj:: ttkowo ladnie. _ OJ, Boze, nie klam - uci~a. - Wygl::tdamjak zmokla kura i oboje dobrze 0 tym wiemy. _ Jestes pi~kna, nawet taka przemokni~ta i z rozmazanym makijazem. _ Pogladzil j::t grzbietem dloni po policzku' - Idz do lazienki i zdejmij te mOkre ciuchy. . _ Chodz ze mn::t.- Chwycila go za r~k~. - Mam malo czasu. Nle wiem 0 ktorej on wroci. _' Idi pierwsza, zaraz do ciebie przyjd~. - Dillon odwrociljej dlon i pocalowal w sam srodek. - Zrobi~ nam drinki. Lykjacka danielsa powinien szybko ci~ rozgrzae. Nie chciala whisky, chciala jego. Ale poslusznie poszla do lazienki, rownie zagraconej, co salon. Wsz~dzie walaly si~ ubrania. Kosz na bielizn~ pelen byl, jak si~ domyslala, wypranych, ale nieposkladanych r~cznikow, a na komodzie w rogu pi~trzyla si~ gora bielizny. Przed sob::t miala nieposlane lozko, koldra zsuwala si~ na dywan. Przypuszczala, ze posciel nie byla zmieniana od tygodni, ale nie mialo to dlaniej zna~ czenia. Wolala dzielie brudne lozko z Dillonem niz spae w satynoweJ

poscieli z Jerrym Lee. .' . . Pospiesznie zdj~la sukienk~, zrzucila buty, SCl::tgn~lastamk 1raJstopy. Kiedy Dillon wszedl do sypialni, zsuwala majtki. Pozwolila czamym figom opase do kostek i spojrzala na niego. Przez kilka minut wpatrywal si~ w ni::t z uznaniem. Od srodka zalewalo j::t cieplo, cialo napr~zalo si~ i rozluinialo. Wiedziala, ze dobrze wygl::tda nago. Nie byla przeciez taka stara. Miala trzyd~ieSci ~r~ lata. Nie rodzila, jej piersi byly male, ale j~dme, brzuch plaskl, a dZl~kl temu, ze miala swira na punkcie ewiczen, unikn~a cellulitu i mi~snie ladnie rysowaly si~ pod skor::t. Dillon przeszedl przez pokoj swiadomie leniwym krokiem, jak tancerz w zwolnionym tempie. Podaljej do polowy napelnion::tszklank~. Przez niekoncz::tc::t si~ chwil~ wbijali w siebie wzrok. Podniosla jedn::t stop~, potem drug::t i odsun~la majtki na bok. Wzi~la od niego szklank~. _ Skoro nie wiesz, kiedy m~zus wroci, cholemie ryzykujesz, przychodz::tc tutaj. - Popijaj::tc alkohol, spojrzal na ni::t znad brzegu szklanki. Dlaczego jej 0 tym przypomina? Moze jej tu nie chce? Moze doszedl do wniosku, ze romans z zon::tburmistrza jest zbyt niebezpieczny? _ Warto ryzykowae, zeby bye z tob::t.- Drz::tcymi dlonmi uniosla szklank~ i posmakowala whisky, ktora niczym rozgrzane ostrze przeszyla gardlo i rozpalila zohtdek jak ognista kula. Zakaszlala kilka razy, nie spuszczajl:lc z niego wzroku. - Myslalam, ze czujesz to sarno. Dillon wypil kilka lyk6w, wypuscil strumien gorl:lcego powietrza i odstawil szklank~. Zanim Cindy si~ zorientowala, wyci~l:ll r~ce i jl:l chwycil. Westchn~la, kiedy jej nagie piersi zetkn~ly si~ z jego grubym swetrem. - Pokaz~ ci, co czuj~. - Wzil:ll od niej szklank~ i postawil obok swojej, na dZinsach lezl:lcychna skrzyni w nogach 16zka. Jej serce zalomotalo, kiedy ujl:llw dlonie jej posladki i przycisnl:ll do swojej wzwiedzionej m~skosci. Szalenczym ruchem przesun~la dloIimi pod jego swetrem, aby dotknl:lCszczuplego torsu. Wsp6lnymi silami pozbyli si~ jego ubran, caly czas calujl:lc si~ i dotykajl:lc. Kilka chwil p6iniej pchnl:ll jl:l na 16zko i wzil:ll bez zadnej gry wst~pnej. Wszedl w nil:li zaczl:lIporuszac si~jak w amoku. Na szcz~scie bylajuz wilgotna i wila si~ z pozl:ldania. Kochali si~ niczym zwierz~ta i oboje doszli po kilku chwilach. P6iniej - nie byla pewna, czy po pi~ciu, czy dziesi~ciu minutach - wysun~la si~ z jego ramion i wstala. Poszla do lazienki, umyla si~ i wr6cila do sypialni po ubrania. Dillon uni6s1 si~ na 16zku, opad o zagl6wek i patrzyl, jak si~ ubiera. Jej rzeczy byly mokre i zimne, ale nie miala wyjscia. Nie mogla zostac tak dlugo, zeby zdl:lZylywyschnl:lc. - Dillon? - Tak? - Jezeli zostawi~ Jerry'ego Lee, to ... b~dziesz ze mnl:l? - Przeciez m6wilas, ze na pewno nie pozwoli ci odejsc. Ze pr~dzej ci~ zabije. - Dillon wpatrywal si~ w nil:lszeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. - Nie zabije, jezeli ktos b~dzie mnie bronil. - Tego chcesz? Zebym ci~ bronil przed twoim m~zem? - Tak, tego wlasnie chc~. Chc~, zeby komus zalezalo na mnie na tyle, zeby zabral mnie od Jerry'ego Lee i zebym czula si~ bezpieczna. - Skarbie, nie wiem, czy dobrze trafilas. Zalezy mi na tobie, ale ... - Ale nie az tak.

Zeby nie pogrl:lzac si~ jeszcze bardziej, odwr6cila si~ na pi~cie i wyszla z pokoju. Chwycila plaszcz z sofy w salonie, wloZyla na siebie i wybiegla na korytarz. Wzi~la kilka gl~bokich oddech6w i powstrzymala si~, zeby nie krzyknl:lc.Nie byla jednak w stanie powstrzymaclez, cieknl:lcych strumieniami po policzkach. Kiedy znalazla si~ na zewnl:ltrz, zorientowala si~, ze sypie snieg. Nie widziala dalej niz na trzy metry. Boze, zamarznie na smierc, zanim pieszo dojdzie do domu. Nagle dostrzegla swiatla nadjeZdzajl:lcego samochodu. Moze ktos jl:l podwiezie. Miasteczko jest tak male, ze moze nawet zna kierowc~. Samoch6d zwolnil i si~ zatrzymal. Drzwi otworzyly si~ szeroko. - Cindy, to ty? - Tak, to ja. - Odetchn~la z ulgl:l. - Co robisz na dworze w takl:lnoc? - Bylam u kolezanki. Podrzucilbys mnie do domu? - Oczywiscie - odpowiedzial. - Z przyjemnoscil:l. Rozdzia13 Jacob siedzial przy stoliku na tylach pustej sali restauracyjnej. Lokal przy London Street nalezal do Jasmine Talbot. Jasmine's byla milq, rodzinnl:lrestauracjq, do kt6rej zagll:ldalimiejscowi i turysci. Jazzy's Joint, w przyleglym budynku na koncu ulicy, byl poll:lczeniem staromodnego barn z dyskotekl:l.Lokale, przeznaczone dla zupelnie odmiennej klienteli, mialy osobne wejscia i przedzielone byly grubym murem z podw6jnej cegly. Kiedy nie byl na sluZbie, czasami zagll:ldal do tej bardziej rozrywkowej cz~sci, ale dzis wieczorem nie szukal rozrywki, lecz porzl:ldnego posilku i odrobiny spokoju, kt6ry pozwoli mu zebrac mysli. To bylo pierwsze morderstwo, odkl:ld zostal wybrany na szeryfa hrabstwa Cherokee. W dodatku, nie byla to zwykla strzelanina, sprawa nie miala nie wsp6lnego z narkotykami, domowl:l awanturl:l czy zemstl:l. Susie Richards miala dopiero siedemnascie lat. Zdl:lZyIsi~ juz dowiedziec, ze byla porzl:ldnl:ldziewczynl:l z dobrego domu, wzorowl:l uczennicq, przewodniczl:lcl:lklasy w liceum Cherokee Pointe. Lubili jl:l wszyscy, kt6rzy jl:lznali. Kiedy Jacob przelykal ostatni k~s szarlotki i odsuwal talerzyk na bok, pojawila si~ przy nim Jazzy z dzbankiem pelnym swiezej kawy. Podni6s1 wzrok i si~ usmiechnl:ll. Byla ukojeniem dla jego zm~czonych oczu. Widok ladnej kobiety jest w stanie zawsze poprawic nastr6j. A Jasmine Talbot nalezala do najladniejszych. Wysoka, z dlugimi nogami i duzymi piersiami, zbudowana jak bogini. Miala g~stl:lczupryn~ niesfomych rudych wlosow w tak jaskrawym odcieniu, ze musialy bye farbowane. Zielone jak u kota oczy sprawialy wrazenie, ze potrafi~ przejrzee czlowieka na wskros. Umowili si~par~ razy, calowali si~ troch~ i obmacywali, ale nie przekroczyli granicy, jaka dzieli przyjaciol od partnerow seksualnych. I cieszyl si~ z tego. Szczerze si~ lubili, ale nie bylo mi~dzy nimi chemii. Gdyby zacz~li ze sob~ sypiae, trudniej by im bylo pozostae przyjaciolmi. - Dolae ci kawy? - spytala Jazzy i nie czekaj~c na odpowiedi, napelnilajego kubek. Postawila dzbanek na stole i usiadla naprzeciw niego. - Dzi~ki. - Uniosl kubek do ust. - Bezkofeinowa. - Nie pij~ bezkofeinowej. - Zmarszczyl brwi. - Dzisiaj pij esz. Przypuszczam, ze j estes juz dose podminowany po tym wszystkim, co si~ dzisiaj wydarzylo. Domyslam si~, ze przez caly dzien piles siekier~. Pewnie zamiast krwi plynie ci w zylach kawa. - Znasz mnie az za dobrze.

- Powinienes wrocie do domu i porz~dnie si~ wyspae. Wygl~dasz potwomie. - Towlasnie jedna z rzeczy, ktore w tobie lubi~: brutalna szczerose.- Usmiechn~l si~ szeroko. - Dobrze, ze mieszkasz w miescie - powiedziala Jazzy. - Na dobre rozp~tala si~ sniezyca, ktor~ przepowiedziala Genny. Pod sniegiem powstala juz pewnie gruba warstwa lodu, a jest dopiero wpol do jedenastej. - Chyba b~d~ ile spal. - Jacob skin~l glow~. - Nie dziwi~ si~. Tez bym kiepsko spala, gdybym napatrzyla si~ na Susie Richards. - Jazzy odwrocila stoj~cy do gory dnem czysty kubek i nalala sobie kawy. - Po miescie kr~z~ rozmaite plotki. Wiem, ze nie· mozesz mi nic powiedziee, ale ... nie mozesz dluzej odkladae oswiadczenia dla prasy. Brian MacKinnon zrobi z tego zabojstwa sensacj~. Przez dlugie tygodnie b~dzie si~ pojawiae na pierwszej stronie "Cherokee Pointe Herald", szczegolnie, jesli od razu nie schwytasz zabojcy. MacKinnon tylko czeka na okazj~, zeby przedstawie ci~w zlym swietle. - Brian to dupek - prychn~l Jacob. - Nast~pny, ktoremu si~ wydaje, ze za pieni~dze kupi wszystko. - Spojrzal Jazzy prosto w oczy. - Tak, wiem, ze Jamie wrocil. Sally i Ludie mi powiedzialy. Nie martw si~, nie mam zamiaru si~ z nim zadawae. - Twoje zycie, twoje decyzje - skwitowal Jacob. - Jamie to nie moj problem, ale Brian, owszem. Nie lubi rnnie, bo nie podoba mi si~, ze kr~ci si~ kolo Genny. Jest dla niej za stary, a ona jest dla niego za dobra i mu to powiedzialem. Niejeden raz. - Brut~l1naszczerose. - Jazzy rozesmiala si~, a potem uniosla kubek do ust i napila si~ gor~cej kawy. - Nasza wspolna cecha. - W Brianie cos mi si~ nie podoba. Od zawsze, odk~d bylem dzieckiem. Jest za grzeczny, za bardzo ukladny. Nie jest taki, na jakiego wygl~da. Genny chyba tez to wyczuwa i dlatego go do niczego nie zach~ca. - Facetowi takiemu jak Brian nie trzeba wielkiej zach~ty. Przywykl, ze dostaje to, co chce. A wierz mi, ze chce Genny, i to nie s~ zarty. - No, coz, ma teraz konkurencj~ w postaci tego Pierponta. Idealny nie jest, ale juz 0 wiele lepszy od MacKinnona. - Royce Pierpont wygl~da na dose milego. - Jazzy dolala kawy do obu kubkow. - Bardziej pasuje do Genny. Jest wrazliwy, subtelny i lagodny. - Moze i tak. Ale niewiele 0 nim wiemy. Kiedy to przyjechal do miasta i otworzyl ten swoj sklep z antykami? Trzy czy cztery miesi~ce temu? - Jakos przed Swi~tem Dzi~kczynienia. Jacob wzi~l kolejny lyk kawy, wstal, wyj~l z kieszeni spodni portfel i wyci~n~l z niego kilka banknotow. Wr~czyl pieni~dze Jazzy. - Wpadn~ tujeszcze po drodze do domu. ~ Rozwi~zesz t~ spraw~. - Jazzy stan~la przy nim i obj~la go w pasie. - Jestem tego zupelnie pewna. - Stan~la na palcach i pocalowala go w policzek. Przytulil j~ na chwil~, a potem wyszedl z restauracji na mroine powietrze. Cholera, ledwie bylo widae latami~ przed Jazzy's Joint. Snieg sypal tak mocno, ze Dallas prawie nic nie widzial. Postawil kolnierz kurtki i bm&l przez zaspy z powrotem do biura, znajduj~cego si~ kilka przecznic dalej. Na ulicach nie bylo zywegoducha i Cherokee Pointe wygl~dalo jak wymarle miasto. Dallas Sloan zakl~l glosno. Sk~d to si~ wzi~lo? Nikt nie mowil o sniez:ycy! Prognozy wspominaly tylko 0 zamarzaj~cym deszczu

i deszczu ze sniegiem. Podroz, ktora powinna trwae godzin~, zaj~la mu juz trzy razy tyle. Oczywiscie to, ze ile skr~cil trzydziesci kilometrow wczesniej, dodatkowo pogorszylo spraw~. Nie byl nawet pewien, czy jedzie wlasciw~ drog~. Cherokee Pointe znajdowalo si~ w dolinie u stop Smoky Mountains, wi~c wydawalo mu si~, ze drogll wzdluz g6rskich zboczy dojedzie na miejsce. Pech chcial, ze wyllldowal w rowie. Nie nalezal do kierowc6w, kt6rzy mylll zjazdy czy tracll panowanie nad kierownicll. Wszystko szlo nie tak, odklld wysiadl z samolotu w Knoxville. Byl lekko rozkojarzony. Jego mysli krllzyly wok61 morderstwa Brooke i podobienstw mi~dzy jej brutalnym zab6jstwem a smiercill siedemnastoletniej Susie Richards. Brooke miala pi~tnascie lat. Byla najstarszll z tr6jki dzieci jego siostry, pierwszll wnuczkll w rodzinie. Wszyscy oszaleli najej punkcie, nawet wuj Dallas. Szybko si~ przekonal, ze kiedy sprawa dotyczy kwestii osobistych, nie spos6b nabrae chlodnego dystansu, z jakim podchodzi si~ do nieznanej ofiary. Nielatwo mu si~ pracowalo przez ostatnich osiem miesi~cy, ale si~ staral. I cz~sciowo mu si~ to udawalo. Szedl tropem wielu slad6w prowadzllcych doniklld, ale w tym przypadku mial dobre przeczucie. Wykorzystal juz, co prawda, niemal caly urlop i zwolnienia. Prosil 0 przyslugi wszystkich, kt6rych znal w biurze. I co z tego? Nikt nie kwestionowal jego prawa do takiego post~powania. Bye moze ktos inny na jego miejscu dostalby kompletnego swira i popadl w obsesj~ znalezienia zab6jcy siostrzenicy. Czasami ci~zko bylo mu nad sobll panowae i pilnowae granicy mi~dzy detenninacjll a obsesjll. Ale szczycil si~ tym, ze zawsze mial wszystko pod kontroill. Nigdy nie dopuszczal, zeby emocje wzi~ly g6r~ nad zdrowym rozslldkiem. Jezeli ma zamiar odnaleze zab6jc~ Brooke, nie moze sobie pozwolie na sentymenty. Wybral numer szeryfa w swoim telefonie kom6rkowym. Glucho. Nie ma zasi~gu czy moze beznadziejna pogoda zak16ca sygnal? I co ma teraz zrobie? Nie zadzwoni po pomoc, a jezeli ca1llnoc sp~dzi w samochodzie, pewnie zamarznie na smiere. Chyba jednak nie mial wyjscia. . Jezeli wysilldzie i pieszo p6jdzie szukae pomocy, najprawdopodobniej zgubi si~ w tej cholemej sniezycy. No dobrze, moze wymysli jakis ) spos6b, zeby wyci::tgnllewypozyczonego saturna z rowu. Kiedy otworzyl drzwiczki, przerazliwy wiatr· zbombardowal go lepkll mieszaninll deszczu i sniegu. Zamrugal kilka razy, zeby pozbye si~ kropel. Wysiadl, zatrzasnlll za sobll drzwi i obejrzal auto z kaZdej strony. Prawa strona samochodu znajdowala si~ w gl~bokim przydroznym rowie, a lewa opierala si~ 0 skraj kr~tej g6rskiej drogi. Kiedy szedl w stron~ bagaznika, poslizgnlll si~. Chwycil si~ lewego tylnego zderzaka, ale dlonie w r~kawiczkach zeslizgn~ly si~ i calkiem stracil r6wnowag~. Upadl na ziemi~, wzbijajllc tuman swiezego sniegu. Zakllll na czym swiat stoi. Powinien byl si~ domyslie, ze pod niewinnie wygilldajllcym sniegiem kryje si~ niebezpieczna warstwa lodu. Wstal i spojrzal na drog~. Upewnil si~, czy nie przegapiljakiegos domu, a potem skierowal wzrok przed siebie, wypatruj

nocy. Po kilku minutach znalazl si~ na drodze prowadzllcej do duzego, bialego, drewnianego domu na fannie. A niech to, stroma jak diabli. Do cholery, jak ma si~ wspille po tym oblodzonym, niemal pionowym podjezdzie? Nagle, dwa czy trzy metry od podjazdu, dostrzegl jaskrawoczerwonll skrzynk~ na listy. Schody! ad skrzynki prowadzily w g6r~ kamienne schody - mial nadziej~, ze do samego ogr6dka. Jezeli nie b~dzie innego wyjscia, wczolga si~ po nich do domu. Kiedy dotknlll stoPll pierwszego kamiennego stopnia, zobaczyl dlug'!, zelaznll por~cz, ci::tgnllcllsi~ wzdluz prowizorycznych schod6w. Dzi~ki Bogu! Dobrze,ze byl w doskonalej fonnie, inaczej sapalby jak parow6z, zanimby dotarl do imponujllcej wielkosci ogrodu. Nie pami~tal, czy kiedykolwiek cos wydawalo mu si~ r6wnie mile, jak to swiatlo na ganku. Ale po co 0 tej godzinie oswietlae ganek? Moze gospodarze czekajll na kogos albo wyszli. Wolal miee nadziej~, ze domownicy Sllw srodku . W przeciwnym razie b~dzie musial zlamae prawo i si~ wlamae. Na ganku strzepnlll snieg z glowy i z plaszcza. Przez kilka sekund rozgllldal si~ za dzwonkiem. Gdy stwierdzil, ze dzwonka nie ma, uni6s1 dlon i zapukal. Nagly odglos niskiego, gromkiego warczenia ostrzegl go, ze w domu jest pies. SlldzllCpo donosnym szczekaniu - duzy. Drzwi otworzyly si~ szeroko. Dallas spogilldal to na masywnego psa, przypominajllcego wilka, to na drobn'!, czamookll kobiet~, kt6ra stala obok groznej bestii i jednll r~kll glaskala jll po Ibie. Kobieta odezwala si~, ale nie zrozumial ani slowa, bo wszystkie dZwi~ki zagluszal swist wiatru. Pochylil sifll.Pies sifllzjeZyIi wyszczerzyl ostre kly. Kobieta uspokoila zwierzfllslowami, ktorych Dallas nie uslyszal. Gestem dloni zaprosila go do srodka, wifllCwszedl natychmiast i stanltl po lewej stronie kobiety, bo po prawej stal pies. - Dzifllkujfpllani - odezwal sifllDallas, czekajltc tuZza progiem. - Moj samoch6d wpadl do rowu niedaleko stltd, a komorka mi wysiadla, wifllC... Zatrzasnfllia drzwi, pochylila siflli wyszeptala cos do psa, a potem odwrocila siflli spojrzala Dallasowi w oczy. - Proszfll,niech pan wejdzie do salonu i ogrzeje sifllprzy kominku. Dallas wpatrywal sifllw najciemniejsze i najbardziej hipnotyzujltce oczy, jakie w Zyciu widzial- oczy koloru czamej, zyznej ziemi. Czemu ta kobieta sifllgo nie boi? Moze mysli, ze pies jest w stanie obronic jlt przed wszelkim zlem? Przeciez musi wiedziec, ze w hrabstwie Cherokee grasuje zab6jca. Moze powinien sifllprzedstawic, zeby jlt uspokoic, gdyby obawiala sifllprzyjltc u siebie zupelnie obcego czlowieka. - Jestem Dallas Sloan, agent specjalny FBI. - Rozpiltl kurtkfll i sifllgnllldo wewnflltrznej kieszeni po legitymacjfll i plakietkfll sluzbowq, ktore uniosl tak, zeby mogla sifllim przyjrzec. - To pan jest tym agentem, ktory dzwonil do Jacoba? - Spojrzala na legitymacjfll i sifllusmiechnfllia. --'-Do Jacoba? - Do szeryfa Jacoba Butlera. - Tak, to ja do niego dzwonilem. Zna pani szeryfa? - Domyslal sifll, ze w takim miejscu znajlt sifllwszyscy. - Jacob to moj kuzyn, ale jestesmy jak rodzenstwo. Usmiechnfllla sifll.Z delikatnej twarzy emanowaly lagodnosc oraz cieplo. Dallas przyjrzal sifll kobiecie - od dlugich rozpuszczonych . czamych wlosow poprzez drobne, delikatne cialo ukryte pod wytartymi dzinsami i czerwonlt flanelowlt koszullt w kratfll,po stopy w kozakach. Byla egzotycznltpifllknoscilt. Miala skorfllkoloru kawy z mlekiem, a calosci dopelnialy peIne, naturalnie rozowe usta, szczuply nos i oczy

w ksztalcie migdalow. - Dziala pani telefon? ~ spytal szorstko, kiedy dotarlo do niego, ze sifllna nilt gapi. Odwrocil wzrok, zly na siebie, ze dal sifllomamic wyjlttkowej urodzie. - Wezwalbym lawetfllalbo taksowkfll... Rozesmiala sifll,a jej smiech przypomnial dzwifllkpobrzfllkujltcych na wietrze dzwoneczkow. - Przepraszam - odezwala sifll.- Nie smiejfll sifllz pana. Telefon jeszcze dziala. Ale nikt nie wypusci sifllw gory w taklt noc. Poza tym obawiam sifll,ze w Cherokee Pointe nie ma taksowek. Jedynlt taksowklt w miescie jezdzil stary John Berryman, ale zmarl i nikt nie przejltl po nim interesu. W tych rejonach malo kto potrzebuje taksowki. Dallas sapnltl, przesUllltl dlonilt po twarzy i poczul twardy zarost na brodzie. _ Chce pani powiedziec, ze utknltlem? _ Tak. Przynajmniej dopoki sniezyca sifllnie uspokoi i drogi nie stanlt sifllprzejezdne. Rano wladze wysllt brygady do odsniezania drog. - Czy bardzo bym sifllnarzucal, gdybym ... _ Moze pan sifllzatrzymac - powiedziala bez chwili wahania. - Mam duzo miejsca. W tym starym domu mieszkamy tylko Drudwyn i ja. _ Proszfllpani, nie powinna pani opowiadac obcemu czlowiekowi, ktory zjawia sifllu pani w domu, ze mieszka pani sarna. - Spojrzal na nilt i sifllusmiechnltl. - Wyjadfllz samego rana. Tak szybko, jak uda mi Slfll··. _ Na pewno nie jutro ranD - ucifllia.- Plugi dotrlt tu najwczesniej po poludniu. Do Cherokee Pointe powinien pan dotrzec wieczorem. Oczywiscie pod warunkiem, ze do rana przestanie sypac snieg, ale wydaje mi sifll,ze przestanie. _ Nie mogflltu byc tak dlugo. Muszfllporozmawiac z szeryfem Butlerem najszybciej jak to mozliwe. Wyci~~a rfllkflil poloZyla na jego dloni. Zareagowal na jej dotyk kaZdym nerwem. Mial wrazenie, ze skora mu plonie. _ Zadzwonifll do Jacoba i powiem mu, ze jest pan u mnie. 0 wszystkim moze pan z nim porozmawiac przez telefon. _ Co powie na to, ze nocuje u pani obcy mfllzczyzna? _ Na pewno pana ostrzeze, zeby sifllpan pilnowal, ale nie bflldzie sifll0 mnie zbytnio martwil. Wie, ze Drudwyn zagryzlby ka:zdego, kto chcialby zrobic mi krzywdfll. Jakby rozumiejltc slowa swojej pani, olbrzymi pies warknlll zlowrogo. _ W porzltdku, stary, wszystko rozumiem. Nie zrobiflljej krzywdy. - Dallas podniosl rfllcew gescie poddania. _ Wytlumaczylam mu - powiedziala. - Wie, ze nie chce pan zrobi6 mi nic zlego, ale chyba jest trochfll zazdrosny. Wydaje mu sifll,ze jest tutaj najwa:zniejszy, a wyczuwa, ze pan tez ma dominujltclt osobowosc i wkracza na jego terytorium. _ Ale nie muszfllsifllbac, ze podgryzie mi gardlo, jak bflldfll spa!? - spytal Dallas, nie do konca zartem. - Prosz~ zdjl\cckurtk~ i r~kawiczki. Powiesz~ je, powinny wyschnl\cc za kilka godzin. - Dzi~ki. - Sci~nl\cl kurtk~, zdjl\clr~kawiczki i podal je kobiecie. - Niech pan wejdzie do salonu i usil\cdzieprzy kominku. - Wskazala r~kl\cpokoj po lewej stronie, biorl\ccod niego ubranie. - Przynios~ panu herbat~ i kanapk~, jezeli ma pan ochot~. - Nie chc~ sprawiac klopotu. - Poludniowa goscinnosc. Ta kobieta zdobylaby pierwszl\cnagrod~ w konkursie na idealnl\cgospodyni~. - To zaden klopot - odpowiedziala i znikn~la w korytarzu. Na

szcz~scie Drudwyn poszedl za nil\c.- W salome jest telefon! - krzykn~la po chwili. - Moze pan zadzwonic do Jacoba. Prosz~ sprobowac najpierw do biura szeryfa, a jezeli go tam nie b~dzie, to dam panu numer domowy. - Dobrze, dzi~kuj~. Zadzwoni~ do niego. Dallas rozejrzal si~ po salonie i nagle poczul si~ tak, jakby cofnl\cl si~ w czasie. Przypuszczal, ze wszystko w tym pokoju mialo przynajmniej pi~cdziesil\ctlat, a moze i wi~cej. Sciany wylozone byly do polowy starymi drewnianymi panelami, prawdopodobnie patynowanl\c sosnCb polyskujl\ccl\cw lagodnym swietle kominka i dwoch lamp, ustawionych po obu stronach sofy. Meble wygll\cdalyjak eksponaty muzealne. Roznily si~ tylko tym, ze nosily slady uzytkowania - musialy sluzYc wie1u pokoleniom. Podloga wykonana byla z bialych, nieskazitelnie czystych desek, wypolerowanych woskiem na wysoki polysk. Uwag~ Dallasa zwrocil nowoczesny przenosny telefon na otwartym antycznym sekretarzyku. Dzi~ki Bogu, ze chociaz jedna rzecz byla z tej epoki. Wzil\cltelefon i usiadl na jednym z dwoch foteli przy kominku. Jego wilgotne ubranie przenikn~lo cieplo. Westchnl\cl.Przyjechal tu w potwornej zamieci i gdyby nie opatrznosc, musialby tkwic w samochodzie w rowie. Los zawiodl go jednak do cieplego, przyjaznego domu. Usiadl wygodnie, wyjl\clmaly, czarny notatnik i go otworzyl. Glosno przeczytal numer, ktory zapisal wieczorem przed wylotem z Waszyngtonu. Wsiadl w pierwszy samolot do Knoxville, nie czekajl\ccna poranny lot, ktorym dostalby si~ na male lotnisko w Cherokee Pointe. Teraz doszedl do wniosku, ze powinien byl poleciec porannym samolotem. Wll\cczyltelefon i wybral numer wydzialu szeryfa. Po drugim sygnale uslyszal m~ski glos. - Agent specjalny Dallas Sloan - zwrocil si~ do m~zczyzny, ktory przedstawil si~jako agent Bobby Joe Harte. - Zastalem szeryfa Butlera? - Przypadkiem tak. Prosz~ poczekac, poszukam go. Wiem, ze spodziewa si~ pana dzis wieczorem. _ Utknl\clem - powiedzial Dallas. - Dotr~ do miasta najwczesniej jutro. Dallas czekal na odpowiedz, ale jej nie uslyszal. Zorientowal si~, ze stracil poll\cczenie. Cholera. Wi~c jednak dzis wieczorem nie porozmawia z szeryfem Butlerem. - Dodzwonil si~ pan do Jacoba? - spytala kobieta, wchodzl\cc do pokoju ze srebrnl\ctacl\cw dloniach. Dallas natychmiast si~ poderwal. Wzil\cltac~ i zaniosl do lawy stojl\ccej przy kominku, ktorl\cwskazala mu gestem dloni. _ Dodzwonilem si~do policjanta 0nazwisku Harte, ale nie zdl\cZylem porozmawiac z szeryfem, bo poll\cczeniezostalo przerwane. Gestem poprosila, zeby usiadl. _ To znaczy, ze warstwa lodu zrobila si~ za ci~zka i przerwala lini~ telefonicznl\c. - Uniosla srebrny czajnik z herbatl\c i nalala czerwonobrl\czowego plynu do filizanek z chinskiej porcelany. - Zrobilam panu kanapk~ z salatkl\cz kurczaka. Moze byc? - Zawsze jest pani taka goscinna dla obcych, ktorych wywieje w gory? - Wzi&l:od niej filizank~ z herbatl\c.- W takim razie dziwi mnie, ze pani kuzyn Jacob nie poprosil pani, zeby byla ostrozniejsza.- Rozejrzal si~ po pokoju. - A wlasnie, gdzie si~ podzial pani towarzysz? Usiadla naprzeciwko Dallasa i zdj~la lnianl\csciereczk~ z talerza z chinskiej porcelany w roze, ukazujl\cc wielkCb smakowitl\c kanapk~. Dallasowi burkn~lo w brzuchu. Od obiadu nie mial nic w ustach, a bylo to ponad dziesi~c godzin temu. - Zostal w kuchni - odpowiedziala. - Sam z siebie?

_ Po wspolnych uzgodnieniach. - Wpatrywala si~ w niego bez skr~powania, az poczul dziwnie sciskanie w zoll\cdku.- Niech pan je, panie Sloan. Jego nazwisko wypowiedziane ze spiewnym poludniowym akcentem zabrzmialo tak, jakby ociekalo slodyczl\c.Znow poczul, ze sciska go w zoll\cdku.Dzialo si~ z nim cos bardzo dziwnego. Nie mial w zwyczaju reagowac na kobiety w ten sposob. Nigdy. - Nie wi em, jak si~ pani nazywa. - Wysilil si~ na usmiech. Cholera, wcale nie bylo mu do smiechu i mial ochot~ wybiec z domu, jak najdalej od tej dziwnej, ale niezwykle intrygujl\ccejkobiety. - Genevieve Madoc. Ale mowil\cna mnie Genny. Genevieve. Pasuje do niej. Genny rowniez. Staroswieckie, nieco romantyczne imi~. - Dzi~kuj~ pani za goscinnosc. - Nie ma za co. Jeszcze raz wyci~n~la r~k~ i dotkn~la jego dloni, ale tym razem z zamkni~tymi oczami. Do diabla, co ona wyprawia? Nagle cofn~la dlon. - Cos si~ stalo? - spytal. - Bardzo pan cierpi - odezwala si~. - Tak bardzo, ze boljest prawie nie do zniesienia. To nie pana wina, ze ona zgin~la. I to nie pana wina, ze nie schwytal pan zabojcy. Ale odnajdzie go pan. Niedlugo. Dallas wypuscil kubek z r~k. Filizanka upadla na drewnian~podlog~ i roztrzaskala si~ na kawalki. Po lSni~cej powierzchni rozlal si~ gor~cy plyn. Przypatrywal si~ Genny przez dobrych kilka minut. Mial wrazenie, ze czas stan~l w miejscu. - Przepraszam. - Schylil si~, zeby pozbierac skorupy. - Prosz~ dac mi scierk~, to ... - Nic si~ nie stalo. Ja si~ tym zajm~. Prosz~. - Nalala herbaty do swojej filizanki i mu j~'podala. - Niech pan pije, je i odpoczywa. Zadbarn 0 pana. Zanim zd~zyl zareagowac, wstala i szybkim krokiem skierowala si~ do drzwi. Wpatrywal si~ w ni&:,zdumiony jej slowami. Zadbam 0 pana. - Sk~d pani wie 0 mojej siostrzenicy? - spytal. - Jacob mi chyba wspomnial- odpowiedziala, przystaj~c w progu. Wydawalo mu si~, ze Genny ma w sobie cos niepokoj~cego. Ochlon, Sloan, zganil si~. Jestes zm~czony, zestresowany i od pol roku nie miales kobiety. Przesadnie reagujesz na zwykl~ ludzk~ uprzejmosc. Moze to prawda, ale mial nieodparte wrazenie, ze Genevieve Madoc odmieni jego zycie na zawsze. znajdzie odpowiednie miejsce do zlozenia ofiary? Zeby dopelnic dziela wystarcz~ mu oharz i zupelne odosobnienie. Nie mogl jej tu trzymac zbyt dlugo. Ryzykowalby, ze go znajd~. Szybko musi wybrac miejsce, gdzies niedaleko, bo dluga jazda w zimowej zamieci nie wchodzi w gr~. Przed brzaskiem polozy j~ na oltarzu, wypowie uroczyste, swi~te slowa, ktorych nauczyl si~ jako dziecko, a pozniej, kiedy nad wschodnim horyzontem zaswita, zloZy ofiar~. Jedn~ ofiar~ juz zloZyl. Zostaly mu jeszcze trzy i posi~dzie tit, ktora da mu wi~cej mocy niz wszystkie inne pi~te ofiary razem wzi~te. Sarna mysl 0 tym nieznosnie go podniecala. Nieprzytomna Cindy Todd lezala na pryczy w piwnicy, a on rozpi~l spodnie, uwolnil swoj czlonek i zacz~l si~ onanizowac. Po kilku chwilach na jej nagi brzuch trysn~la sperma. Rozdziat 4 PoloZyI jej bezwladne cialo na srodku lozka, spojrzal na ni~ i si~

usmiechn~l. Druga ofiara wpadla mu w r~ce tak sarno latwo, jak pierwsza. Opatrznosc czuwa, jak zawsze. Pierwszych czterech ofiar nie musial nigdy wybierac - zawsze same wpadaly mu w r~ce. On tylko czekal. Czasami wystarczylo kilka dni. Czasami - kilka tygodni. Ale byly niezb~dne. Ich krew podtrzymywala go, wzmacniala i przygotowywala na pi~t~ ofiar~. B~dzie nieprzytomna przez kilka godzin. Na tyle dlugo, zeby zd~zyl j~ rozebrae i si~ zadowolie. Doszedl do wniosku, ze przy tak brzydkiej pogodzie nie ma sensu organizowae ceremonii na dworze. Gdzie Wielki Jim Upton nalal sobie brandy i robil, co mogl, zeby nie slyszee piskliwego glosu zony. Nie dlatego, ze jej nie kochal. Owszem, kochal. Byla dobr~ kobiet&:,ale nie t~jedyn~. Poslubil j~ ponad pi~edziesi~t pi~e lat temu, by zemscie si~ na milosci swojego Zycia, ktora wyszla za innego m~zczyzn~. Nie zalowal, ze si~ z ni~ ozenil, przynajmniej do niedawna. Reba dala mu syna i cork~- wspolnie przeZyli strat~ obojga. Przez lata Zyli nadziej&:,ze ichjedyny wnuk wyrosnie na porz~dnego, odpowiedzialnego czlowieka. Jamie mial trzydziesci lat i powinien si~w koncu ustatkowae, ale Jim nie mial zludzen, ze stanie si~ to w najblizszym czasie. - Do diabla, gdzie on si~ podziewa? - j~kn~la Reba, przechadzaj~c si~ po salonie. - Jak mogl bez slowa znikn~e z wlasnego przyj~cia? Jim zerkn~l na siedz~c~ w drugiej cz~sci pokoju now~ narzeczon~ Jamiego. Laura Willis siedziala na kanapie, wbijaj~c wzrok w splecione dlonie, spoczywaj~ce na kolanach. Byla 0 niebo lepsza niz kobiety, ktore poprzednio przywozil do domu - dwie narzeczone w ci~u osmiu lat. Nie ozeni si~ z t~ dziewczyn&:,podobnie jak nie ozenil si~ z tymi, ktore przywozil wczeSniej, a ona pewnie jeszcze 0 tym nie wie. Ale si~ dowie. Bye moze dzis wieczorem. Jim chyba domyslal si~, dok~d pojechal Jamie. Kiedy zjawial si~ w Cherokee, nawet zimowa zawierucha nie byla w stanie utrzymae go z daleka od Jazzy Talbot. - Moze ma problem z samochodem i dlatego nie wrocil? - Laura uniosla glow~, ale nie spojrzala w twarz Jimowi ani Rebie. - Mogi zadzwonic - skwitowala Reba. - Telefon ma sprawny. Sarna sprawdzalam kilka minut temu. - Jakijest sens, zebysmy dluZejtti siedzieli? - spytal Jim. - Jak wroci, to wroci. Nie ma w sobie za grosz odpowiedzialnosci ani przyzwoitosci. - No, wiesz, Jim?! - oburzyla si~ Reba. - Co pomysli sobie droga Laura, slyszllcc,jak wyrazasz si~ 0 wlasnym wnuku? Droga Laura? Jim zachichotal skrycie, z calych sil powstrzymujllcc usmiech. Jak tylko Reba dowiedziala si~, ze rodzice Laury, Willisowie z Lexington w Kentticky, Sllcwspolwlascicielami hodowli koni, wzi~la Laur~ pod swoje skrzydla. Reba, bardziej niz czegokolwiek innego, pragn~la, zeby Jamie dobrze si~ ozenil. Znaczylo to, ze powinien poslubic odpowiednillcdziewczyn~ z dobrego domu. Zadbala takZe, zeby ich syn Jim junior i corka Melanie znalezli odpowiednie partie. Przypuszczal, ze Jim junior i jego zona byli umiarkowanie szcz~sliwi, zwlaszcza po narodzinach Jamiego. Melanie jednak zostala nieszcz~sliwllc zonllc senatora stanowego, syna jednej z przyjaciolek Reby z bractwa sttidenckiego. Biedna, kochana Melanie. Najslodsze dziecko. Najbardziej oddana z corek. W czwartllcrocznic~ slubu odeszla od m~za. Dopiero dwanascie lat pozniej dowiedzieli si~ prawdy. Nie od niej, a 0 niej. Policja z Memphis zadzwonila z informacj% ze ich corka nie zyje. Przedawkowala narkotyki. - Zadzwoni~ do szeryfa Butlera. - Reba ruszyla w kierunku wyjscia zpokoju. - Poczekaj! - krzyknllclza nillcJim. - Oboje wiemy, gdzie jest. Nie

ma sensu zawracac glowy Jacobowi Butlerowi 0 tej porze. Dochodzi . pierwsza w nocy. Poza tym, teraz juz drogi Sllczasypane, wi~c nawet nie b~dzie probowal wrocic dzis do domu. . - Wie pan, gdzie on jest? - Laura odwaZyla si~ spojrzec niebieskimi, blyszczllccymioczami w ciemne oczy Jima. - Nie, nie wie, po prostti si~ domysla. - Reba odwrocila si~ i podbiegla do kanapy. Usiadla obok Laury i zganila Jima wzrokiem. - Do licha, Rebo, moze powinna znac prawd~? I tak niedlugo si~ dowie. - Zamknij si~, Jim - warkn~la oschle Reba. - Czego ... czego panstwo nie chCllcmi powiedziec? Jest inna kobieta? - Tak! - wykrzyknllclJim. - Nie! - zawtorowala mu Reba. Jimowi zrobilo si~ zal Laury. Byla taka mloda, miala pewnie nie wi~cej niz dwadziescia dwa lata i sprawiala wrazenie szalenczo zakochanej w Jamiem. Oczywiscie, one wszystkie byly szalenczo zakochane, kaMa naiwna, ktorllcpoprosil 0 r~k~. Wi~kszosc kobiet z miejsca ulegala urokowi Jamiego, nawet Jazzy Talbot. Tojest kobieta dla niego! Niestety, ma nieodpowiednie pochodzenie. Gdyby nie to, Reba by jllc zaakceptowala. Jezeli jakiejkolwiek kobiecie udaloby si~ doprowadziC Jamiego do oltarza, to tylko Jazzy Talbot. - Jamie ma tti, w Cherokee kilku dobrych przyjaciol - oznajmil Jim. - Szczegolnie jednego. Zwykle odwiedza go, jak tylko zjawia si~ w domu. Pewnie jest w tej chwili u niego. - Czy ten przyjaciel to kobieta? - spytala Laura ledwie slyszalnym szeptem. - Alez skllcd- zaprzeczyla Reba. - To dawny kolega ze szkoly. Grali razem w pilk~. Jim mruknllclzdegustowany, wznoszllccoczy ku niebu. Niech Reba klamie z powodu wnuka, on nie ma zamiaru. - Zostancie tu, panie, jak dlugo chcecie. Ja id~ spac. - Jim, prosz~, zadzwon do kolegi Jamiego i sprawdZ, czy jest u niego. - Reba spojrzala na niego blagalnie. - Moze mial wypadek albo ... - Idzcie na gor~ i szykujcie si~ do snu - powiedzial Jim. - Ja zadzwoni~ do Jaz ... Jaya i sprawdz~, czy jest tam Jamie. - Chodz, moja droga. - Reba podniosla si~ i poczekala, az Laura wstanie. Wzi~la jllcpod rami~ i wyprowadzila z salonu na korytarz, kierujllccsi~ W stron~ glownych schodow. Kiedyweszly na polpi~tro, Jimzaszyl si~w swoim gabinecie. Wlllcczyl lampk~, stojllccllc na masywnym d~bowym biurku, usiadl na skorzanym obrotowym fotelu i przeszukal swoj wizytownik. Ostatnim razem, kiedy Jamie zjawil si~ w domu po dlugiej nieobecnosci, przyrzekl sobie, ze nie b~dzie go pilnowal. Robil wszystko, co mogl, zeby utrzymac go w cuglach, zeby zrobic z niego m~zczyzn~, ale bez skutku. Ci~zko bylo mu to przyznac, ale Jamie okazal si~ calkowitllcporazkllcwychowawczllc. Winil za to siebie i Reb~. To oni go zepsuli. Dawali mu wszystko, czego tylko chcial. Ale jemu zawsze bylo malo i nigdy nic nie uszcz~sliwialo go na dluzej. Nie pozwolili mu tylko na jedno - na Zycie z Jazzy Talbot. Kiedy mial dwadziescia lat, chcial si~ z nillcozenic, ale Reba sprzeciwiala si~ raz za razem, czego zresztllcsi~ spodziewal. - To zwykla mala biala dziwka - powiedziala wtedy. - A ta jej ciotka jest nieile szumi~ta. Jim nie odwaZyI si~ pomyslee, ze gdyby pozwolili Jamiemu na slub z Jazzy, wszystko mogloby potoczye si~ inaczej. Malzenstwo by nie przetrwalo. WZyciu Jamiego nic nie trwalo dlugo. Chcial roznorodnosci,