anja011

  • Dokumenty418
  • Odsłony55 975
  • Obserwuję54
  • Rozmiar dokumentów633.4 MB
  • Ilość pobrań32 383

Dina, wampiry, wilkołaki, czyli Inkeeper Chronicles part 1

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Dina, wampiry, wilkołaki, czyli Inkeeper Chronicles part 1.pdf

anja011 EBooki Ilona Andrews
Użytkownik anja011 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 171 stron)

Ilona Andrews Tłumaczenie: Rozdziały 1-10: Rozdziały 11-17:

Brutus był martwy. Jego czarne, włochate ciało leżało pod dębem na trawniku Hendersona. Mała grupka sąsiadów zebrała się wokół futrzanych zwłok, na ich twarzach malował się smutek i szok. To było takie miłe popołudnie. Na dworze wreszcie się odrobinę ochłodziło i powiewała lekka, przyjemna bryza. Ani jedna chmurka nie pojawiła się na niebie i spacer do otwartego dwadzieścia cztery godziny na dobę sklepu przy stacji benzynowej okazał się ogromną przyjemnością. Normalnie nie robię zakupów o siódmej trzydzieści w piątkowy poranek, ale kiedy prowadzi się zajazd oferujący zakwaterowanie i posiłek, w dobrym zwyczaju leży dbanie o potrzeby gości zwłaszcza, gdy zapłacili oni za członkostwo na całe życie. Tak więc związałam moje blond włosy w kucyk, założyłam sandałki i przebyłam pół mili do sklepu. Wracałam niosąc zakupy, gdy dostrzegłam sąsiadów zebranych pod drzewem. I tak oto znikł mój radosny nastrój. – Cześć Dina – powiedziała Margaret Pineda. – Cześć. – Spojrzałam na martwego psa. Dwie sekundy patrzenia na włochate ciało powiedziało mi wszystko, co musiałam wiedzieć. Tak jak w przypadku dwóch pozostałych zwłok. Brutusa trudno nazwać dobrym psem. Przerośnięty czarny chow-chow, podejrzliwy wobec każdego, uparty i zbyt często zbyt głośny, by wyszło mu to na dobre. Gdy zdołał uciec z posiadłości pana Byrne’a jego głównym zajęciem stawało się ukrywanie się w śmietnikach i wyskakiwanie z donośnym szczekaniem na każdego, kto odważył się przejść obok. Ale bez względu na to jak irytujący był, nie zasługiwał na śmierć. Żaden pies nie zasługiwał, by umrzeć w taki sposób. – Może to puma – zasugerowała Margaret. Opalona, smukła, z burzą puszystych ciemnych loków otaczających jej twarz, Margaret miała trochę ponad czterdzieści lat. Spojrzała na ciało i odwróciła się, zakrywając usta dłonią. – To po prostu straszne. – Prawdziwa puma? – Kayley Henderson uniosła głowę znad telefonu. Miała siedemnaście lat, więc uwielbiała dramatyzm.

David Henderson wzruszył ramionami. Był postawnym mężczyzną, nie grubym, ale dobrze zbudowanym. On i jego żona posiadali w mieście sklep z częściami do basenu i włożyli sporo wysiłku w wychowanie Kayley z różnym rezultatem. – Tutaj? W tej dzielnicy? – David potrząsnął głową. – Dlaczego nie? – Margaret skrzyżowała ramiona. – Mamy sowy. – Sowy latają –zaznaczył David. – Oczywiście, że latają. To ptaki. To nie była puma. Puma przewróciłaby psa, przegryzając mu kark. Nie ciągnęłaby go w inne miejsce i zjadłaby przynajmniej wnętrzności. Stworzenie, które zabiło Brutusa zmiażdżyło mu czaszkę jednym zabójczym ciosem. Potem przewrócił psa na bok, rozcięło brzuch na pół i choć rozerwało jelita, nie wzięło ani kęsa. To było terytorialne zabójstwo, pozostawione tak, by każdy je dostrzegł – coś w stylu „zobacz jak zły i genialny jestem”. – To trzeci pies w ciągu dwóch tygodni – powiedziała Margaret. – To musi być puma. Pierwszą ofiarą był uroczy, ale durny bokser należący do zbiegłego artysty, znaleziony ulicę stąd. Tak samo wypatroszony za żywopłotem obok skrzynki pocztowej. Następny był gończym pies o imieniu Thompson, nieustępliwy trawnikowy bandyta, który uczynił z zostawiania wątpliwych prezentów na każdym skrawku skoszonej trawy swoją życiową misję. Leżał w cieniu krzewów. A teraz Brutus. Brutus miał gęste futro. Cokolwiek zrobiło te rozcięcia po bokach, musiało mieć długie pazury. Długie, ostre jak brzytwa i odrastające od palców tak, że umożliwiały sporą manualną zręczność. – Co o tym sądzisz Dina? – zapytała Margaret. – Och, to puma – powiedziałam. – Zdecydowanie. David wypuścił powietrze nosem. – Ja mam dość. Muszę zabrać Kayley do szkoły i otworzyć sklep w ciągu piętnastu minut. Czy ktokolwiek zadzwonił do Byrne’a? Brutus był dumą i radością pana Byrne, który wyprowadzał go każdego popołudnia przez dzielnicę promieniejąc, gdy ludzie zatrzymywali się, by prawić mu komplementy. – Ja to zrobiłam – powiedziała Margaret. – Musiał pojechać odebrać swoje wnuki ze szkoły. Zostawiłam mu wiadomość. Cześć, z przykrością informuję, że pański pies zginął w straszliwy sposób… To się musi skończyć. Natychmiast. Mężczyzna pojawił się na ulicy. Szedł lekkim krokiem, który mówił, że potrafiłby biec naprawdę szybko jeśli tylko by chciał. Sean Evans. O wilku mowa, a wilk tuż.

Sean Evans był nowym mieszkańcem dzielnicy Avalon. Plotki głosiły, że to były wojskowy. W tym wypadku, plotki prawdopodobnie nie kłamały. Z mojego doświadczenia wynikało, że byli wojskowi dzielą się na dwa typy. Pierwsi noszą długie włosy, brody do pasa i dogadzają sobie rzeczami, których nie mogli robić służąc w siłach zbrojnych. Drudzy robią co w ich mocy, by udawać, że nigdy nie odeszli. Sean Evans należał do tej drugiej grupy. Jego rdzawo-brązowe włosy zostały krótko przycięte, a kwadratowa szczęka gładko ogolona. Wysoki i szeroki w ramionach, miał silne, sprawne ciało, wypielęgnowane do smukłej, umięśnionej precyzji. Wyglądał jakby mógł podnieść pięćdziesięciofuntowy plecak, przebiec z nim miasto, a potem gołymi rękami pobić na krwawą miazgę niezliczoną ilość wrogów, gdyby zaszła taka potrzeba. Był irytująco uprzejmy, ale coś w jego spojrzeniu mówiło jasno: „nie zadzieraj ze mną”. – Sean! – Margaret zamachała do niego. – Mamy kolejnego martwego psa! Sean lekko skorygował swój kierunek, zmierzając teraz prosto do nas. – Jest taki gorący, że to aż niezdrowe – wymsknęło się Kayley. David zrobił się purpurowy na twarzy. – Ten facet ma dwadzieścia siedem lat. Jest dla ciebie za stary. – Nie powiedziałam że chciałam się z nim umawiać, Tato. Kurczę. Dla mnie „bycie gorącym” było bardziej skomplikowaną kwestią, angażującą umysł, poczucie humoru i jeszcze inne cechy, ale odkładając to na bok, byłam skłonna przyznać, że Sean Evans był miły dla oka. Niestety w świetle zdarzeń sprzed dwóch nocy, był także głównym podejrzanym co do psich zabójstw. Sean zatrzymał się i spojrzał na Brutusa. Gdy uniósł wzrok w górę, przyjrzałam się jego oczom. Były bursztynowe, miały ten szczególny odcień brązu z domieszką złotego odcienia, prawie pomarańczowe w słonecznym świetle i wyrażały zaskoczenie. Nie zabił Brutusa. Cicho wypuściłam powietrze. Czarny SUV wyjechał zza zakrętu. Pan Byrne. O nie. Henderson wycofał się strategicznie, gdy Margaret pomachała w stronę samochodu. Sean rzucił ostatni spojrzenie na psa, potrząsnął głową i odszedł od ciała. Miał zamiar się wycofać. Zatrzymywanie go i przykuwanie jego uwagi to zły pomysł. Zaangażowanie go w jakikolwiek sposób to jeszcze gorsza opcja. Ale nie mieliśmy alternatywy. Nie zrobiłam nic w przypadku dwóch pierwszych zabójstw, a seryjny morderca psów nie zachowywał się tak, jakby miał zaprzestać swojej działalności. – Panie Evans? – zawołałam. – Mogę prosić na chwilę? Spojrzał na mnie jakby nigdy wcześniej mnie nie widział.

– Czy my się znamy? – Mam na imię Dina. Jestem właścicielką tutejszego zajazdu. Spojrzał przez moje ramię na starszy dom usytuowany w dole dzielnicy. – To paskudztwo? Ale z ciebie słodziak. – Tak. – Co mogę dla ciebie zrobić? Na ulicy SUV zatrzymał się z piskiem. Pan Byrne wysiadł. Niższy, starszy mężczyzna wydawał się jakiś mniejszy. Jego twarz zbielała niczym prześcieradło. Zarówno ja, jak i Sean spojrzeliśmy na niego przez krótką chwilę. – Jak długo zamierzasz pozwolić by to trwało? – zapytałam cicho. Sean zmarszczył czoło. – Nie rozumiem. – Coś najwyraźniej zabija psy na twoim terytorium. Ktoś mógłby pomyśleć, że chciałbyś tym się zająć. Sean utkwił we mnie przenikliwe spojrzenie. – Proszę Pani, nie wiem o czym do licha pani mówi. Pani? Pani? Byłam przynajmniej cztery lata młodsza niż on. Pan Byrne ukląkł na trawie obok ciała Brutusa. Jego twarz zrobiła się przezroczysta. – Pierwsze dwa zabite psy zostały ukryte, ale ten leży na widoku. Cokolwiek je zabija nabiera pewności siebie i prowokuje cię. Zostawia zwłoki tam, gdzie każdy może je zobaczyć. Twarz Seana zyskała wyraz, który mówił że nie toleruje żadnych bzdur. – Myślę, że zwariowałaś. Pan Byrne wyglądała, jakby miał zamiar zemdleć. – Przepraszam. – Obeszłam go dookoła i uklękłam przy starszym mężczyźnie. Zakrył twarz rękami. – Przykro mi. – Nie rozumiem – powiedział starszy mężczyzna, beznamiętnym głosem. – Wszystko było z nim w porządku tego ranka, gdy wypuściłem go na trawnik. Nie rozumiem... Jak on się zdołał wydostać? Margaret zdecydowała, że to dobry moment, by wycofać się i uciec. – Dlaczego nie wrócisz do domu? – powiedziałam. – Wezmę samochód i zabiorę Brutusa do ciebie. Trzęsły mu się ręce.

– Nie, to mój pies. Muszę zabrać go do weterynarza... – Pomogę ci – obiecałam. – Wezmę torbę – powiedział Sean. – Dajcie mi minutę. Zapakowanie tego, co pozostało z Brutusa do czarnej torby na śmieci zajęło nam około dziesięciu minut. Sean zaniósł ją na tył SUVa, pan Byrne wsiadł, a Sean i ja obserwowaliśmy jak pojazd rusza. – Chciałam tylko uniknąć nieporozumienia – powiedziałam. – Skoro odmawiasz obrony swojego terytorium, ja będę musiała się tym zająć. Nachylił się bliżej mnie. – Proszę pani, myślałem, że już powiedziałem pani, że nie wiem o czym pani mówi. Proszę wrócić do siebie i zamieść ganek, czy cokolwiek ma pani do zrobienia. Chciał udawać płytkiego. Nie mogłam nic na to poradzić. Może był tchórzem, choć nie wydawał się takim typem. Być może go to nie obchodziło. No cóż, mnie obchodziło. To będzie musiało wystarczyć. – Bardzo dobrze. Jak długo nie będziesz mi wchodził w drogę, nie będziemy mieć problemów. Miło było pana poznać, panie Evans. Ruszyłam w kierunku mojego domu. – Proszę pani, pani zwariowała! – zawołał za mną. Mogłam zwariować, ale rzadko się zdarzało, że nie miałam racji, a teraz miałam silne przeczucie, że życie na przedmieściach Białego Jelenia w Teksasie właśnie stało się dużo bardziej skomplikowane. *** Zajazd Gertrudy Hunt znajdował się przy wejściu do dzielnicy Avalon, rozpościerając się na trzech akrach ziemi, z których większość zajmowały sady i ogrody. Pierwotnie drewniane obicia po bokach wytłoczone w rybią łuskę, już dawno zgniły i zostały zastąpione przez bardziej praktyczną, nowoczesną wersję intensywnej, myśliwskiej zieleni. Zbudowany w późnych latach 1880, trzypiętrowy zajazd miał wszystko czego mogła potrzebować przemęczona amerykańska królowa Anna: duży, rozciągający się dookoła ganek z krótkim korynckimi kolumnami strzegącymi wejścia, trzy małe balkony na drugim piętrze, zwisające okapy oraz okna wykuszowe, rozmieszczone w przypadkowych miejscach. Jak wiele innych starych, wiktoriańskich domów, zajazd był asymetryczny, więc jeżeli ktokolwiek spojrzałby z północnej strony a potem z południowej to nie zobaczyłby tego samego domu. Wschodnie mury

otaczały małą wieżyczkę, zachodnie mury rozciągały się dookoła okrągłego, wystającego pokoju słonecznego. Wyglądał zupełnie, jakby średniowieczny zamek i piękny, secesyjny dworek doczekały się potomstwa, które zostało przedstawione światu przez gotyckiego, ślubnego dekoratora. Zajazd został wykonany z przesadną, drobiazgową dbałością, co nie miało sensu i było zbyt wyszukane, ale nie wyglądało źle. Weszłam na schody prowadzące na ganek i pogłaskałam wyblakłą kolumnę. – To nieuprzejmy idiota. Nie zwracaj na niego uwagi. Ja uważam, że jesteś uroczy. Dom nie odpowiedział. Weszłam do środka i skinęłam głową na fotografię moich rodziców wiszącą z przodu pokoju. Serce cichutko podskoczyło w piersiach, jakby ktoś ukłuł mnie igła. Za każdym razem, gdy wychodziłam, jakaś mała część mnie miała nadzieję, że gdy wrócę znajdę ich czekających na mnie w korytarzu. Przełknęłam, obróciłam się w lewo, weszłam po szerokich schodach na drugie piętro i znalazłam się na północnym balkonie, gdzie Grace Caldenia ka ret Magren popijała herbatę. Wyglądała na swoje sześćdziesiąt lat, ale to był ten rodzaj sześćdziesiątki, którą przeżyłeś w luksusie. Jej platynowo srebrne włosy zostały upięte w elegancki kok. Miała wyraźny profil z klasycznym, greckim nosem, wydatnymi policzkami oraz niebieskie oczy, które zazwyczaj wyglądały na samotne, jeżeli nic jej nie rozbawiło. Trzymała kubek herbaty z najwyższą elegancją, spoglądając na ulicę z lekko sardonicznym, melancholijnym nastawieniem. Ukryłam uśmiech. Caldenia była światowa, mądra i modnie znudzona życiem. Pomimo swojego bezstronnego nastawienia do świata, nie miała najmniejszych intencji, by z niego odejść i wkładała sporo wysiłku, by upewnić się, że nie nastąpi to wkrótce. Otworzyłam plastikową torbę na zakupy i wyjęłam żółty, plastikowy pakunek oraz żółtą puszkę. – Twoje Funyun i Mello Yello, przewspaniała Grace1 . – Ach! – Caldenia wydawała się wrócić do życia. – Dziękuję. Otworzyła torbę jednym, sprawnym ruchem i wysypała kilka krążków Funyun na talerz. Jej długie palce chwyciły jeden z nich. Wgryzła się w niego i zaczęła przeżuwać z największą przyjemnością. 1 Angielska gra słów: w oryginale Your Grace, co można tłumaczyć jako Wasza Wspaniałość, tak jak dawniej zwracano się do władców, tutaj Dina używa tej gry słów, ponieważ jej rozmówczyni ma na imię Grace.

– Jak poszło z wilkołakiem? – zapytała. Usiadłam na krześle. – Udaje, że jestem szalona, a on nie ma pojęcia o czym mówię. – Może to w sobie stłumił. Uniosłam brwi. Caldenia delikatnie przeżuła kolejny Funyun. – Niektórzy z nich kastrują się umysłowo w ten sposób, moja droga. Kontrolująca, religijna matka, słaby, pasywny ojciec, wiesz jak to bywa. Pamięć genetyczna ma swoje limity. Osobiście nigdy nie byłam za wypieraniem się swoich pragnień. Tak, a kilka milionów ludzi płaci za to cenę. Caldenia położyła kciuk na pokrywce puszki Mello Yello i obróciła ją. Metal pisnął. Postukała pokrywkę i gładko uniosła górę. Krawędź była ostra jak brzytwa. Przelała zawartość do kubka z herbatą i wypiła, uśmiechając się. – On tego nie stłumił – powiedziałam. – Spędził ostatnie dwa miesiące oznaczając każdy cal wszystkiego, co uważa za swoje terytorium. Caldenia uniosła brew. – Widziałaś go? Skinęłam głową. Było ciemno, ale nawet w mroku Sean Evans był trudny do pomylenia z kimś innym. Sposób w jaki się poruszał – gibki potężny drapieżnik na patrolu. – Dojrzałaś fragment jego wyposażenia? – No wiesz… Caldenia wzruszyła ramionami. – Po prostu chciałam wiedzieć, czy jest hojnie obdarowany przez naturę. Wrodzona ciekawość. Jasne, ciekawość. – Nie mam pojęcia. Był bardzo skromny, co do tego, a ja się nie przyglądałam. – Twój błąd. – Caldenia sączyła herbatę. – Carpe diem quam minimum credula postero, moja droga. – Nie jestem zainteresowana ocenianiem żadnego z dni Seana Evansa. Po prostu chcę, by powstrzymał mordercę psów. – Żadne z powyższych nie jest twoim zmartwieniem, przecież wiesz. Zajazd nie został zagrożony. – Ci ludzie to moi sąsiedzi. – Także twoi. – Nie mają pojęcia z czym mają do czynienia. Zabójca staje się coraz pewniejszy. Co jeżeli teraz zabije dziecko?

Caldenia wywróciła oczami. – Więc to, co uchodzi za służby policyjne w tym zakątku wszechświata, zajmie się tym. Najprawdopodobniej przegrają, ale sprawca albo przestanie przyciągać dalszą uwagę, albo senat wyśle kogoś, by się tym zajął. W każdym razie, moja droga, to nie twój problem. Spojrzałam w dół na ulicę. Z balkonu mogłam zobaczyć w pełnej okazałości niedorzeczność zwaną Drogą do Camelot. Ludzie śpieszyli do pracy. Kilkoro dzieci po prawej jeździło na rowerach w górę i w dół po betonowym podjeździe przed ich domem. Po lewej Margaret uzupełniała karmnik dla ptaków, gdy mała, puszysta kulka czerwonawego futra, która prawdopodobnie była pomerańczykiem podskakiwała w górę i w dół przy jej stopach. To byli moi sąsiedzi. Prowadzili normalne życie i mieli zwyczajne problem. Żyli na przedmieściach, zmagając się z kredytami, hamującą gospodarką i próbowali zaoszczędzić na college dla dzieci. Większość z nich nie była w stanie poradzić sobie ze stworzeniem z długimi, ostrymi zębami i inteligencją drapieżnika, śledzącym ich w nocy. Większość z nich nawet nie wiedziała, że takie stworzenia istniały. Moja wyobraźnia potrafiła wytworzyć coś z długimi pazurami wyskakujące zza żywopłotu i chwytające dziecko… Zasady i prawa według których żyłam mówiły, że nie powinnam się mieszać. Byłam z definicji neutralna, co dawało mi pewną ochronę, ale gdy zrezygnuję z pozostania neutralną, gra stanie się bardziej wyrównana. – Misha! – zawołała Margaret. Pomerańczyk skakał wokół niej, prawie latając nad zieloną trawą. – Misha! No chodź, ty mała łobuziaro! Misha odskoczyła w drugą stronę, całkowicie ciesząc się zabawą. Za chwilę Margaret straci cierpliwość i pogoni za nią. Musiałbyś być pozbawiony serca, by pozostawić je samym przeciwko temu potworowi. Caldenia, pomimo bliźniaczego serca, była go praktycznie pozbawiona, ale to nie oznaczało, że ja też. Caldenia schrupała kolejny krążek Funyon. Uśmiechnęłam się. – Więcej Mello Yello, droga Grace. – Tak, proszę. Wyjęłam kolejną puszkę z torby. Nie będzie więcej martwych psów, jeżeli mogę coś z tym zrobić.

*** Otworzyłam oczy. Moją sypialnię spowijał blask księżycowego światła, które malowało długie, srebrne pasy na starej, drewnianej podłodze. Magia wyrwała mnie ze snu. Coś przekroczyło granice terenu zajazdu. Usiadłam. Obok łóżka Bestia podniosła swoją maleńką główkę z posłania dla psa. Słuchałam. Świerszcze grały. Chłodna bryza wpadała przez otwarte okno, trzepocząc beżowymi zasłonami. Drewniana podłoga wydawała się chłodna pod moimi bosymi stopami. Naprawdę powinnam kupić tu dywanik. Kolejne delikatne pociągnięcie. Jakby ktoś wrzucił kamień do spokojnej wody, a kręgi spryskały moją skórę. Intruz, zdecydowanie. Wstałam. Bestia wykonała szalony skok i polizała moją kostkę. Wzięłam miotłę z miejsca przy ścianie i opuściłam sypialnię. Długi korytarz rozciągał się przede mną, wypełniany przez chłodną ciemność i światło księżyca dochodzące przez długie okno w suficie. Przeszłam przez korytarz, kierując się ku miejscu, w którym powstało zamieszanie. Shih tzu podążał obok mnie, jak czujne siedem funtów czarnego i białego mopa. Zajazd i ja byliśmy ściśle połączeni, jakby to było moje przedłużenie. Mogłam zlokalizować każde wtargnięcie z niesamowitą dokładnością. Ten szczególny intruz się nie poruszał. Przycupnął w jednym miejscu. Dom wydawał się mroczny i cichy wokół mnie. Przeszłam przez korytarz, obróciłam się i zatrzymałam przy drzwiach prowadzących na zachodni balkon. Coś poruszyło się poniżej w sadzie. Zobaczmy, co przyciągnęła noc… Drzwi otworzyły się przede mną bezdźwięcznie i wyszłam na balkon. W sadzie, dwadzieścia jardów od domu, Sean Evans sikał na moją jabłoń. To musi być żart. – Przestań – wysyczałam teatralnym szeptem. Zignorował mnie. Stał plecami do mnie, wciąż ubrany w te same dżinsy i szarą koszulkę, w jakiej zobaczyłam go tego ranka. – Seanie Evans! Widzę cię. Przestań oznaczać swoje terytorium przy mojej jabłoni. – Nie przejmuj się – powiedział, nie odwracając się. – To nie uszkodzi jabłek. Zdenerwowałam się. – Skąd wiesz? Prawdopodobnie nigdy nie zasadziłeś jabłoni w całym swoim życiu. – Chciałaś, bym się tym zajął – powiedział. – Więc się zajmuję. Zajmuje się tym, jasne.

– Co pozwala ci myśleć, że oznaczenie terenu da jakiś rezultat? Zabójca psów zignorował już wcześniej twoje ślady. – W taki sposób działamy – odpowiedział. – Istnieje pewna etykieta, co do tych spraw. Wyzwał mnie, a teraz ja rzucam mu wyzwanie. – Nie w moim sadzie, nie ma mowy. Wynoś się. Bestia zaszczekała raz, by okazać swoje wsparcie. – Co to jest? – zapytał. – To pies. Sean zapiął spodnie, obrócił się i zaczął biec ku dębowi. Obserwacja tego była czymś niesamowitym: gdy był sześć stóp od dębu skoczył, odbił się od gałęzi w górze, gdzie dwa ogromne pnie rozgałęziały się, odepchnął się od nich, jakby nic nie ważył, wylądował na gałęzi wyciągającej się ku balkonowi, przebiegł po niej do miejsca, gdzie stała się za cienka i przycupnął. Całość zajęła mu mniej niż dwie sekundy. Jego oczy błyszczały jak jasny, złoty bursztyn. Twarz zyskała niebezpieczną ostrość, drapieżność i zabójczość. Dreszcz przebiegł mój kręgosłup. Nie, nie był stłumiony. Ani odrobinę. Wilkołak to zła wiadomość. Zawsze. Jeżeli spotkałabym go na ulicy, zaczęłabym wydawać kojące dźwięki i myślała o strategii ucieczki. Ale byliśmy na mojej ziemi. – To nie jest pies – powiedział Sean. Bestia wydała maleńkie warknięcie, zadziwiona tą obrazą. – Ile waży, około sześciu-siedmiu funtów? Mogę przyjąć, że gdzieś w odległej przeszłości jeden z jej przodków mógł być psem. Ale teraz to przerośnięta szynszyla. – Najpierw obrażasz mój dom, teraz mojego psa. – Pochyliłam się na miotle. – Ma małe kucyki, – powiedział Sean, wskazując na dwa drobne ogonki nad oczami shih- tzu. – Futro wchodzi jej w oczy. Ona wymaga pielęgnacji. – Aha. – Sean przekrzywił głowę na bok. Wydawał się teraz całkowicie zabójczy. – Prosisz, abym traktował poważnie psa z dwoma kucykami. – Nie proszę cię o nic. Mówię ci: wynoś się z mojej posiadłości. Obnażył na mnie kły w lekko szalonym uśmiechu. Wyglądał na głodnego. – A jak nie to co? Uderzysz mnie swoją miotłą? Coś w tym rodzaju. – Tak. – Jestem taki przerażony, w zasadzie to się trzęsę.

Znajdował się w zasięgu granic zajazdu. Było oczywiste, że jestem jego właścicielką a miotła była zabójczym narzędziem. Nie okazał żadnego szacunku. Spotkałam kilka aroganckich wilkołaków – kiedy jesteś wysoce efektywną zabójczą maszyną, masz tendencje traktować świat jak swoją ostrygę – ale ten przebijał ich wszystkich. –Odejdź, siri. – Właśnie tak. To powinno go wyprostować. – Na imię mam Sean. – Ponownie przekrzywił głowę. Żadnej reakcji na obrazę. Albo miał kuloodporne ego, albo nie miał pojęcia, że właśnie nazwałam go mazgającym tchórzem w jego własnym języku. Sean odwrócił głowę. – Ile masz lat? – Dwadzieścia cztery. – Większość dwudziestoczteroletnich kobiet jakie znam sypia w czymś bardziej kuszącym. Czymś bardziej dorosłym. Uniosłam brwi. – Nie ma nic złego w z mojej koszulce Hello Kitty. – Była cienka, wygodna i sięgała do połowy uda, co oznaczało, że jeżeli musiałabym wstać w środku nocy, by pozbyć się intruzów, zrobiłabym to z zakrytymi pośladkami i nienaruszoną godnością. Sean zmarszczył czoło. – Jasne, jeżeli masz pięć lat. Masz świadomość, że zatrzymałaś się tutaj w rozwoju? Wrrr. To co się ze mną dzieje to nie twoja sprawa. – Pasuje – powiedział. – Co? – Koszulka. Pasuje do twojego stylu życia. Założę się, że dorastałaś w pobliżu. Dokąd on zmierzał? – Prawdopodobnie nigdy nie wyjechałaś poza miasto, prawda? Nigdy nigdzie nie byłaś, nigdy nic nie zrobiłaś, a teraz prowadzisz ten zajazd i popijasz herbatkę ze starszymi paniami na balkonie. Miłe, spokojne życie. Kiedy ja miałem dwadzieścia cztery lata, pragnąłem zobaczyć świat. Chciałem podróżować i poznawać ludzi. Nie mogłam się oprzeć. – I zabijać ich. – Czasami, ale w końcu poszedłem i to zrobiłem. A co ty zrobiłaś. Tylko to? – Miał na myśli zajazd za moimi plecami. – To całe twoje ambicje? Twoje ciało może należeć do

dwudziestoczterolatki, a twoje potrzeby mogą odpowiadać niewinnemu dziecku, ale twój umysł musi mieć z pięćdziesiątkę. Dość. Jeszcze jedno słowo i pożałuje, że otworzył usta. – Dobra, dobra. Śpij dobrze. Opadł z gałęzi, spadł dwa piętra w dół na ziemię, wylądował miękko w pół zgięty i zaczął biec. Jego długie nogi niosły go przez mój sad i sekundę później magia zadzwoniła w mojej głowie ogłaszając, że opuścił posiadłość. Odwróciłam się i wróciłam do łóżka, drzwi balkonowe zamknęły się miękko za mną. Nieznośny mądrala. Nigdy nigdzie nie byłam, niczego nie zrobiłam, tak? Zahamowany rozwój, tak? Biorąc pod uwagę, że powiedział to mężczyzny, który spędzał noce obsikując płoty sąsiadów, to było coś. Strzelaj, powinnam mu to powiedzieć. No cóż, za późno teraz. Wróciłam do łóżka. Nie bez powodu nazwali jego rodzaj lunatykami. Przynajmniej zdecydował coś zrobić w sprawie zabójcy psów. 13 Magia falowała we mnie, spływając jak przypływ. Ktoś biegł wzdłuż skraju granicy zajazdu. Poruszał się szybko, za szybko jak na człowieka. To mógł być Sean, ale jakoś w to wątpiłam.

Miotła może być zabójczym narzędziem… Uklękłam w miejscu, gdzie intruz wycofał się z granic zajazdu. Cztery trójkątne wgniecenia oznaczały twardą glebę – ślady po pazurach. Intruz wbił pazury w ziemię, gdy odwracał się, żeby skoczyć. Rozpościerająca się przede mną ulica pogrążyła się w ciszy, drzewa wydawały się ledwie grafitowymi cieniami, szeleszczącymi delikatnie na wietrze, jak kartki papieru prześlizgujące się jedna po drugiej. Dzielnica była wyciszona i nawet jak na piątkową noc, ruch minął przed północą. Zbliżała się pierwsza w nocy. Oddychałam cicho, nasłuchując i obserwując. Nigdzie nie dostrzegłam żadnego ruchu. Żadnych zbłąkanych dźwięków. Straciłam trzy cenne sekundy na wciągnięcie na siebie szortów i koszulki oraz związanie włosów gumką, a teraz stworzenie z pazurami znikło. Podniosłam rękę skupiając moją moc w koniuszkach palców, po czym dotknęłam śladu. Blady żółty ślad odciśnięty w ziemi. Zbladłam prawie natychmiast, ale dopiero po tym, jak zarejestrowałam kierunek, w którym udał się intruz. Ślad prowadził w dół ulicy, do centrum dzielnicy. Pogoń za tym stworzeniem oznaczała opuszczenie terenu zajazdu, w którym byłam w pełni sił. Nie powinnam się w to mieszać. Powinnam zawrócić i pójść do łóżka. To nie moja sprawa. Jeżeli to stworzenie zabije dziecko, nie daruję sobie tego. Potrzebowałam broni. Czegoś o szerokim zasięgu. Skoncentrowałam się. Miotła zafalowała w mojej dłoni, plastik zmienił się w ciemny metal rozświetlony cienkimi rysami, błyszczącymi diamentowym błękitem. Na końcu uformowało się ostre jak brzytwa ostrze, a trzonek miotły wydłużył się na siedem stóp. Dawna wiedza zaczerpnięta z włoskich malowideł przedstawiających sztuki walki pojawiła się w moim umyśle: im dłuższa włócznia, tym bardziej precyzyjna. Siedem stóp wystarczy. Ostatnie z niebieskich pęknięć wtopił się w metal. Włócznia, teraz ciemnoszara jak z teflonu, spoczywała wygodnie w mojej ręce. Zeszłam z drogi, trzymając się cieni. Dzielnica Avalon została zbudowana przez pijaczków, którzy nie zdołaliby narysować prostej linii, nawet jeżeli zależałoby od tego ich życie. Ulice nie skręcały, one zawijały się i

pętliły same z siebie, jak spirale linii papilarnych gigantycznego kciuka. Droga Camelot to główna ulica dzielnicy i nawet ona wyginała się jak wąż, ślizgający się przez las domów. Minęłam boczne uliczki, pobieżnie zerkając do każdej. Ulica Gawaina, Dwór Igraine, Rondo Merlina... Alejki były puste. Tu i ówdzie wciąż paliły się światła, ale większość rezydentów poszła spać. Droga Gallahada. Powódź światła zalśniła w oddali. Ktoś albo coś poruszało się na zewnątrz. Iść dalej, czy to sprawdzić? Jeżeli to nic takiego, stracę tylko czas. Ale jeżeli to coś ważnego, będę mogła przestać szukać. Przeszłam na drugą stronę ulicy i pobiegłam w dół, kryjąc się w cieniu starych dębów. To zajmie tylko minutkę. Dom znajdował się w cieniu topoli. Jasnoszary, teksański wapień, dwa piętra, okno wykuszowe, dwa garaże samochodowe – całkiem niezły standard jak na przedmieścia. Samochód na podjeździe, Honda Odyssey, drzwi dla pasażerów i bagażnik otwarte. Widoczne białe, plastikowe torby w tyle, prawdopodobnie z marketu otwartego dwadzieścia cztery godziny na dobę. Czyżby para wracająca do domu z wycieczki? Musieli zatrzymać się po drodze w sklepie, żeby jutro już nie wychodzić, po czym wrócili do domu, zaparkowali auto i zabrali dzieci do środka. To prawdopodobnie nic takiego, ale nie będę wiedziała, dopóki się nie przyjrzę. Dom z wapnia na ulicy naprzeciwko nie oferował żadnej kryjówki, ale na posiadłości tuż przed nim rósł gęsty żywopłot. Przemknęłam do żywopłotu i przycupnęłam z boku, kładąc włócznie na trawie. Samochód odpalił gdzieś głębiej w dzielnicy i odjechał, usłyszałam słabnący dźwięk silnika. Cisza zawładnęła nocą. Księżyc lśnił jasno, jak błyszcząca srebrna moneta rozlewająca przezroczysty welon światła nad cienkimi strzępami chmur. Tu i ówdzie gwiazdy przebijały się przez ciemność. Po lewej czerwony blask samolotu rozświetlił kawałek nieba. Powietrze pachniało świeżością i czułam nocną bryzę przyjemnie chłodzącą moją skórę. Cisza. Cień przemknął po oświetlonym podjeździe, złapał torbę z zakupami z bagażnika Hondy i przebiegł przez podwórze po boku domu, tonąc w cieniach nocy. Mam cię, ty paskudny draniu. Gdybym mrugnęła, przegapiłabym go. Było tak, jakbym miała mgliste wrażenie czegoś wielkiego, małpiego i pokrytego pstrokatym futrem. Stworzenie rozerwało torbę, rozrzuciło jej strzępy na rozświetlony księżycem trawnik. Widziałam tylko przednie łapy, podobne do szczurzych, większe niż ludzkie dłonie, z

kościstymi bezwłosymi palcami uzbrojonymi w długie, czarne pazury. Kawałki żółtego styropianu podzieliły los torby i stworzenie dobrało się do jej zawartości. Chrupiący dźwięk ogłosił, że połamano ptasie kości. Cudownie. – Skarbie, przyniosłeś zakupy? – zapytała kobieta z wnętrza domu. Odpowiedział stłumiony męski głos. Zostań w domu. Zostań w uroczym, bezpiecznym domu. Kobieta pojawiła się w drzwiach. Była tuż po trzydziestce i wyglądała na zmęczoną, jej długie do ramion włosy były potargane, a koszulka pognieciona. Stworzenie upuściło ukradzione mięso. Zostań w domu. Kobieta przeszła przez próg i skierowała się w stronę samochodu. Stworzenie wtopiło się w cienie. Albo ukryło się, bo zostało wystraszone, albo czaiło się do ataku. Kobieta sprawdziła bagażnik, podniosła samotną torbę, spojrzała do środka i skrzywiła się. – Malcolm? Włożyłeś tu kurczaka? Żadnej odpowiedzi. Potwora nie było w zasięgu wzroku. Zabierz torbę i wracaj do środka. Kobieta nachyliła się ku drzwiom dla pasażera, mówiąc do siebie. – Mogłabym przysiąc... tracę pamięć. Szybki ruch po boku domu, wysoko, około piętnastu stóp nad ziemią. Napięłam się, szykując się do skoku. Bestia potruchtała małymi kroczkami w stronę światła, czołgając się wzdłuż ściany, piętnaście stóp w górze, jak jakiś gigantyczna, potworna jaszczurka. Miała przynajmniej pięć stóp długości, może pięć i pół. Centkowane, czarno-niebieskie futro wyrastało kępkami wzdłuż jego kręgosłupa, resztę pokrywała różowawa, pomarszczona skóra. Czaszka przypominałaby końską, gdyby konie były mięsożerne. Długa szczęka, zbyt wielka w porównaniu do głowy, wysunięta naprzód, sprawiająca, że płaski, szeroki nos wyglądał niedorzecznie drobno. Las ostrych, czerwonych kłów wystawał ze szczęk, ledwie ukryty za wargami. Ale oczy, oczy były najgorsze. Małe i zatopione głęboko w czaszce, płonęły złowieszczą inteligencją. Stworzenie chwyciło ceglaną ścianę przerośniętymi palcami i skoczyło do samochodu, zbyt szybko, by rzucić włócznią. Po chwili zeskoczyło ze ściany, przeskakując auto jednym potężnym skokiem i wylądowało za Hondą. Do diabła. Uniosłam włócznię i pobiegłam. Kobieta wyprostowała się.

Bestia otworzyła usta i zawyła. Głębokie warknięcie z głębi trzewi rozeszło się w noc. Włosy na karku stanęły mi dęba. To nie brzmiało jak pies. Brzmiało jak coś niebezpiecznego i złośliwego. Kobieta znieruchomiała. Nie uciekaj. Prosiłam w duchu, zmierzając ku nim. Cokolwiek zrobisz, nie uciekaj. Jeżeli pobiegniesz, ono pogoni za tobą i cię zabije. Kobieta zrobiła jeden maleńki krok ku drzwiom. Stworzenie podążyło za nią i wymruczało coś w dziwnym języku, pełnym szeptów i jęków, jakby tuzin ludzi lamentował i mruczał naraz. – Och Boże – kobieta jęknęła i zrobiła kolejny drobny kroczek ku drzwiom. Bestia wydała wysoki chichot. Prawie tam byłam. Kobieta pobiegła do domu. Bestia pogoniła za nią. Drzwi się zamknęły i stworzenie uderzyło w nie głową. Drzwi zadrżały z głośnym jękiem. Och nie, nie ty. Obróciłam włócznię i rzuciłam nią – Włóż w nią swój ciężar, skarbie! – głos mamy odezwał się w moich wspomnieniach. Przelałam cały mój pęd we włócznię. Koniec czubka wbił się w blade, pomarszczone ciało pomiędzy żebrami stworzenia. Bestia zawyła. Biała krew zawrzała wokół rany. Nachyliłam się nad włócznią i obróciłam, odciągając stworzenie od drzwi. Drapało trawnik. Skoczyłam w dół, przyszpilając je i naparłam, wkładając w to każdą uncję siły, spychając bestię przez trawę w ciemność po boku domu. Moje serce biło milion razy na minutę. Walczące stworzenie zapiszczało, wijąc się na końcu włóczni. Jeżeli to coś byłoby człowiekiem, byłoby już martwe. Przypuszczałam, że trafiłam w serce, ale stwór nie okazywał żadnych oznak umierania. Musiałam zakończyć to szybko, zanim cała dzielnica usłyszy krzyki i przyjdzie zbadać sprawę. Nie miałam pojęcia, jakie witalne organy posiadało to stworzenie i gdzie były one zlokalizowane. Jeżeli mogłabym wycelować precyzyjniej, zdecydowałabym się na rozległe obrażenia. Uwolniłam włócznię ostrym pociągnięciem. Bestia zerwała się na nogi, niemożliwie szybko i naparła pazurami długimi jak sztylety. Skoczyłam na bok. Ostry szpon zadrapał mój lewy bok, przeszywając żebra gorącym bólem. Zdławiłam krzyk i pchnęłam, celując w jego wnętrzności. Bestia wytrąciła mi włócznię ramieniem. Obróciłam broń dookoła i wbiłam czubek włóczni w jej gardło, przyszpilając ją do boku domu. Bestia zagulgotała, drapiąc powietrze pazurami,

próbując rozerwać mnie na strzępy. Teraz albo nigdy. Obróciłam włócznie i wbiłam ją w pogruchotane piersi. Kości zatrzeszczały. Uwolniłam włócznie i wbiłam ją znów, jeszcze raz i jeszcze raz, tak szybko, jak tylko zdołałam. Stabilne, potężne pchnięcia. Kolejny trzask. Biała krew wyciekała z ran. Pot zalał mi twarz. Włócznia wydawała się za ciężka. Następne pchnięcie, następne i następne... Gęsta, biała ropa zabarwiona grudkami różu rozlała się z ran. Bestia zadrżała. Przerażające ręce z pazurami uniosły się po raz ostatni i opadły bezwładnie. Dźgnęłam ją ponownie, dla pewności. Moja rana płonęła, jakby ktoś wbił mi w bok rozgrzane igły. Zgięłam się w pół. Ała. Ała, ała, ała. Choć bardzo pragnęłam teatralnie zemdleć z bólu, nie było na to ani czasu, ani miejsca. Musiałam wydostać stąd to przeklęte stworzenie, zanim ktoś mnie zauważy. Oceniłam potwora. Koścista bestia, ale i tak na pięć stóp wysoka. Musi ważyć co najmniej ze sto funtów. Przeniesienie jej nie wchodziło w grę. Nie tylko była za ciężka, ale w dodatku krwawiła białym śluzem, który mógł być żrący albo toksyczny. Ciągnięcie jej wydawało się najlepszym rozwiązaniem. Skupiłam się na wysłaniu umysłowego obrazu do włóczni. Elektryczne niebieskie żyłki wystrzeliły przy broni. Główka włóczni zaokrągliła się w sierpowaty, kolczasty hak. Rączka uformowała się na długość stopy. To wystarczy. Wbiłam bestię na hak i pociągnęłam. Ciało prześlizgnęło się po trawie. Przeklęte stworzenie było ciężkie. Po grzmotnięciu nastąpiło ciche skrzypnięcie, ogłaszające że drzwi do domu zostały otwarte. Świetnie, właśnie tego potrzebowałam. Obróciłam się, oceniając możliwe rozwiązania. Stałam w wąskiej przestrzeni pomiędzy dwoma domami. Za mną drewniany płot otaczał ogród na tyłach domu. Trawnik przede mną nie oferował żadnej kryjówki. Jeżeli ruszę ku światłu po lewej, ludzie mnie zobaczą. Nie ma dokąd iść. Mężczyzna przeklął. – Spójrz na drzwi. – Och mój Boże – odpowiedziała kobieta. „Mój Boże” to właściwy wybór. Komórka zapiszczała. – Chcę zgłosić napad – powiedział mężczyzna. – Coś goniło moją żonę… Miałam chwilę zanim w okolicy zaroi się od gliniarzy. No cóż, to raczej nie załatwi sprawy.

Dom po lewej posiadał furtkę. Sięgnęłam do niej, chwytając kłódkę. Moje palce musnęły metal. Udało się! Przekręciłam hak. Furtka otworzył się. Wbiłam na hak stworzenie, wciągnęłam je do ogródka sąsiada i zamknęłam za sobą drzwi. Jak dotąd wszystko szło dobrze. Ogród na tyłach był pusty. Młode dęby rzucały cienie na trawę, a po prawej znajdował się ukryty w cieniu drewniany domek. Za mały i zbyt widoczny. Poza tym, nie mogłam spędzić całej nocy w domku do zabaw. Nie miałam pojęcia jak długo zostaną policjanci, a zaciągnięcie bestii do domu w świetle dnia nie wchodziło w grę. Przeciągnęłam stworzenie przez trawę w przeciwnym kierunku ogrodu i spojrzałam na płot. Był stary i podniszczony. Odległy hałas syren rozbrzmiał w nocy. Dzwoneczki zabiły na alarm w mojej głowie. Chwyciłam stare, szare drewno i pociągnęłam. Gwóźdź zaskrzypiał, drewno odskoczył i deska została w mojej ręce. Chwyciłam kolejną. Syreny zbliżały się. Pociągnęłam drugą deskę płotu. Miałam nadzieję, że domownicy twardo spali. Syreny zawyły bardzo blisko. Wyrwałam kolejną deskę, potem następną. Dziura musiała być już wystarczająco szeroka. Chwyciłam bestię pod żebra i przecisnęłam przez wnękę. Utknęła, zaklinowana. Chwyciłam jej nogi i przepchnęłam je pojedynczo, ostrożnie, nie dotykając śluzu. No dalej, zmieść się, maszkaro. Syreny ucichły. Spojrzałam przez ramię. Czerwono-niebieskie światła lśniły w ciemności za mną. Kawaleria przybyła na odsiecz. Przepchnęłam resztę bestii przez dziurę i przecisnęłam się za nią. Po prawej rosły niskie palmy o rozłożystych gałęziach, otoczone wysoką trawą. Woda plusnęła. – Słyszałeś to? – zapytała kobieta. Przycupnęłam za zaroślami. Nie. Nie, niczego nie słyszałeś. Nie zwracaj na mnie uwagi, nie ukrywam zwłok przerażającego stworzenia za twoimi rabatkami. Żadne z powyższych. Nic tu nie ma poza uroczymi, puszystymi króliczkami kicającymi słodko w nocy… – Słyszałem co? – zapytał mężczyzna. – Syreny, Kevin. – Nie. Kevin był jednym z nas. – Kevin… Woda plusnęła. – Mam tutaj tylko jedną syrenę, która mnie interesuje.

Witaj, panie Uroczy. Kobieta zachichotała. Pochyliłam się do przodu i wyjrzałam zza zieleni. Przede mną rozpościerał się basen. Lampy solarne unosiły się na wodzie, oświetlając dno czerwonymi i żółtymi okręgami. Przy dalszym brzegu mężczyzna i kobieta po czterdziestce siedzieli w wodzie. – No chodź – wymruczał Kevin. – Dzieci śpią, woda jest ciepła, księżyc świeci. Mam wino. Powinniśmy wypić wino, a potem… – Miałbyś ochotę się zabawić? – zapytała kobieta. – Nie miałbym nic przeciwko temu. Zarzuciła mu ręce na szyję. – Stajesz się romantyczny w takim zaawansowanym wieku? Zarośla przy brzegu basenu były za niskie. Prawdopodobnie zdołałabym się przemknąć obok, jeżeli poruszałabym się szybko, podczas gdy oni zajęliby się sobą. Jeżeli spróbuję przeciągnąć ciało z pewnością mnie zauważą. Spojrzałam na dom. Bezpośrednio przede mną, na drugim piętrze okno były otwarte. iPod ładował się na parapecie, obok wypchanego pluszowego misia. Dziecięcy pokój. Więcej chichotu. Skradałam się obok krzaków, skoczyłam ku bokowi domu i wstrzymałam oddech. – Mmm, przejmujesz kontrolę nad sytuacją… – wymruczała kobieta. – Uwielbiasz to skarbie. Prawie poczułam się nie na miejscu, ale nie miałam wyboru. Położyłam ręce na ścianie domu. Byłam dużo słabsza poza granicami zajazdu, ale wciąż mogłam wykonać podstawowe sztuczki. Wyczułam wewnętrzy mechanizm domu, sięgnęłam w nie moją mocą i naparłam. Stacja iPoda zatrzeszczała, głos Nicki Minaj rozległ się w nocy. Nad basenem zapadła cisza. Coś trzasnęło nade mną. Muzyka ucichła. – Mamo? – zapytał głos młodej kobiety. – Czy to ty? – Tak – odpowiedziała kobieta. – Wracaj spać. – Czy to tata? Czy wy dwoje robicie to w basenie? Fuj! Kevin warknął. Kolejne okno otworzyło się i chłopięcy głos zawołał. – Co się dzieje? – Mama i Tato robią to w basenie.

– Ble. – Nikt niczego nie robi! – Warknął Kevin. – Wracać do łóżek. – Wiesz, że możesz się przez to zarazić, prawda? Woda w basenie nie jest higieniczna… – Nie będzie higieniczna po tym, jak to skończą – przerwał jej chłopiec. – Do łóżek! Natychmiast! Okna się zamknęły. Mężczyzna jęknął. – Kiedy oni pójdą do college’u? – Trzy lata. – Nie przypuszczam, żebym wytrzymał tak długo. – Dlaczego nie weźmiemy wina i nie przeniesiemy się do środka? – Zasugerowała kobieta. – Możemy pójść do ogromnego, wygodnego łóżka, zamknąć drzwi i wypić wino. W łóżku. – To dobry pomysł. Kilka minut później drzwi się zamknęły. Odczekałam jeszcze chwilę, by znaleźć się po bezpiecznej stronie i oceniłam szanse na przeciągnięcie stworzenia. Jeżeli ręce mi nie odpadną, gliniarze mnie nie złapią, a rozochoceni mieszkańcy dzielnicy pozostaną w domach, zdołam dotrzeć do domu w pół godziny. *** Godzinę później dowlekłam do bocznej furtki w moim drewnianym płocie. Otworzyłam je z niecierpliwością i wkroczyłam w obręb zajazdu. Moc wlała się we mnie. Włócznia z powrotem zmieniła się w miotłę. Północne drzwi otworzyły się i Bestia wyskoczyła zza nich. Polizała moją stopę, warknęła na martwe stworzenie i zaczęła biegać wokół mnie. – Nic się nie działo, gdy mnie nie było? Bestia schyliła się znów przy moich stopach i polizała but. – Zabierz go do piwnicy – powiedziałam. Trawnik pod ciałem otworzył się i zwłoki spadły w dół. Ziemia i trawa zamknęły się nad nimi i wygładziły się. Weszłam do środka. Podłogowe deski w holu rozsunęły się na moje powitanie, ułożyły się z powrotem na sobie, formując schody prowadzące pod dom. Schody prowadziły do żelaznych drzwi. Zeszłam i dotknęłam metalu. Magia polizała moją dłoń. Skomplikowany wzór ciemno

niebieskich linii papilarnych powstał na drzwiach, które rozsunęły się przed mną. Weszłam do środka. – Światło, proszę. Lampa zwisająca nad żelaznym stołem pośrodku pokoju zapłonęła, zalewając stół białym blaskiem. Martwe stworzenie na nim wyglądało tak paskudnie, jak pamiętałam. Po lewej i prawej stronie wisiały lampy oświetleniowe w ściennych pochodniach, ich żółte światło koiło i dawało komfort, w porównaniu do ostrego kontrastu sterylnej, laboratoryjnej lampy. Półki znajdowały się na odległej ścianie, całkowicie wypełnione książkami, podczas gdy szklane szafki zawierające słoiki i pudełka każdego rozmiaru okupowały dwie pozostałe. Po prawej beton i kafelki prysznica dekontaminacyjnego czekały na swoją szansę w razie nagłego wypadku. – Dziękuję. – Dotknęłam stołu. – Zabezpiecz, proszę. Metalowe pasy wyłoniły się z rogów stołu, wiążąc cztery kończyny stworzenia w miejscu. Nie sądziłam, że może wrócić do życia, ale nigdy nic nie wiadomo. Dziwniejsze rzeczy się zdarzały. Złapałam parę szczotek i okulary ochronne, po czym włożyłam rękawiczki. Bestia leżała na plecach, jej pomarszczony, bezwłosy brzuch został wyeksponowany. Paskudne stworzenie. Czas na Encyklopedię Potworów. Zdjęłam grubą książkę z półki i pomachałam nad nią palcami. Książa przekartkowała się, reagując na moją magię. Sprawdzanie informacji ręcznie było starą tradycją, tak starożytną jak sam zajazd. Rozwój komputerów niczego nie zmienił. Wobec wydarzeń Law Enforcement Breach, komputer były pierwszą rzeczą jaką LEO – oficer sił prawnych – by skonfiskował. Miałam na górze laptop na widoku, po części z tego powodu. Powitałby ich mój Twitter i galeria uroczych puszystych zwierzątek ubranych w zabawne halloweenowe przebrania. Nikt już nie myślał, by sprawdzać papierowe książki, a nawet jeśli by to zrobił, prawdopodobnie pomyliłby Encyklopedię z kilkutomową powieścią. Ten egzemplarz Encyklopedii Potworów był stary. Zajazd sam w sobie pochodził z dziewiętnastego wieku, ale Encyklopedia Potworów miała centkowaną, skórzaną oprawę z pewnym złotym obrobieniem na okładce, co czyniło ją przynajmniej o dwa stulecia starszą. Wcześniejszy właściciel zajazdu musiał odziedziczyć ją od innego zarządcy. Jak tylko zdobędę dostęp do pewnych funduszy, będę musiała ją uaktualnić. Książka została indeksowana pod względem pewnych kryteriów. Zdecydowałam się na Oddychanie. To było całkowicie oczywiste i wykreśliło od razu kilka gatunków z mojej listy. Strona zaoferowała mi długą listę kodów. Wzięłam parę kleszczy z tacy i rozcięłam nos bestii. Nic nie blokowało czterech przegród nosowych. Powietrze nie wydawało się powodować

żadnych ubocznych toksycznych efektów na tym stworzeniu. Zanotowałam kody dla Azotu, Tlenu, Argonu, Dwutlenku Węgla i Neonu i kontynuowałam. Symetria – dwustronna. Jeżeli narysujesz linię wzdłuż ciała bestii od nosa do ogona, lewa strona będzie lustrzanym odbiciem prawej. Środowisko naturalne: lądowe. Stworzenie nie posiadało żadnych skrzeli, płetw, piór czy wbijających się pazurów. Pół godziny później miałam zakres kodowy zdjęłam kolejny gruby tom z półki. M4K6GUR1748LAN39800LE-86VA. Powtórz to szybko trzy razy. Strony zaszeleściły. Moje analizy dały mi ponad sto trzydzieści dwie możliwości. Szczęśliwie dla mnie, opisy znajdowały się obok rysunków. Spójrzmy, nie, nie, fuj, nie, jak to coś jest w stanie się poruszać, nie… Przewracałam strony, a gdy znajome, obrzydliwe zdjęcie w końcu się pojawiło, prawie je przegapiłam. Ma’avi Kerras. Rodzina Tropiciele Ma’avi. Drapieżnik, zabójczy, polujący dzięki zmysłom wzroku i zapachu, podróżuje w stadach. Stada. Cudownie. Pozbawiony uczuć. Skala inteligencji mówiła, że tropiciele byli tak inteligentni jak przeciętne pawiany, co czyniło je całkiem inteligentnymi, jak na królestwo zwierząt i bardzo niebezpiecznymi. W każdym razie nie dość mądrymi, by wejść samodzielnie do zajazdu. Ktoś przyprowadził to urocze stworzenie do Białego Jelenia i napuścił je na niczego nie spodziewającą się społeczność. Czy zostało tu wypuszczone, by siać chaos? Dlaczego? Przez kogo? Kim byli jego panowie? Przeczytałam ponownie artykuł. To był bardziej ogryzek, zwięzłe streszczenie, niż pełny opis. Potrzebowałam więcej danych. Westchnęłam. Świadomość, że twoje archiwum jest przygnębiająco wybrakowane to jedno, ale czym innym jest oberwać tą świadomością prosto w twarz. Tropiciel nie żył. Nawet jeśli zdołałabym jakoś złapać go żywcem, nie miałby dość mocy w umyśle, by wyjawić legendarne sekrety. Pocięcie go na małe kawałki byłoby satysfakcjonujące – moje żebra wciąż bolały – ale daremne. Zdjęłam rękawiczki. Gdyby tylko mama i tata wciąż tu byli. Dopadł mnie ból. Zacisnęłam mocno powieki, pomimo tej rany i pragnęłam ze wszystkich sił, by rodzice przeszli przez drzwi. Magia wydobyła się ze mnie wraz z potężną falą. Zajazd zapiszczał zaalarmowany. Świetnie. Przeraziłam dom. Otworzyłam oczy. Nie było ich tam. Oczywiście, że nikogo nie było. – W porządku – pogłaskałam ścianę. – To taka ludzka rzecz. Tęsknię za nimi, to wszystko.

Dalsze badania będą musiały poczekać do ranka, gdy mój umysł się oczyści. Powiedziałam domowi, by zamroził dowody i wróciłam na górę wziąć prysznic, opatrzyć rany i przełknąć kilka tabletek przeciwbólowych.