JAYNE ANN KRENTZ
BLASK SNÓW
Mojemu bratu Steve'owi Castle'owi
z miłością i podziękowaniami
za wycieczkę po Las Vegas
dla wtajemniczonych
OD AUTORKI
U podstaw Towarzystwa Wiedzy Tajemnej kryją się tajemnice. Niewiele z nich jest
równie niebezpiecznych, jak te przechowywane przez potomków alchemika Nicholasa
Wintersa, zaciekłego rywala Sylvestra Jonesa.
Legenda o płonącej lampie sięga najwcześniejszych dni Towarzystwa. Nicholas
Winters i Sylvester Jones byli początkowo przyjaciółmi; później jednak stali się śmiertelnymi
wrogami. Obaj dążyli do tego samego celu: pragnęli znaleźć sposób, by wzmocnić zdolności
psi. Sylvester wybrał ścieżkę chemii. Przeprowadzał nielegalne eksperymenty z dziwnymi
ziołami i roślinami. W końcu stworzył niedoskonałą formułę, która nęka Towarzystwo aż po
dziś dzień.
Nicholas wybrał drogę inżyniera i stworzył płonącą lampę obdarzoną nieznaną mocą.
Promieniowanie tej lampy zmieniło jego DNA, prowadząc do powstania genetycznej
„klątwy”, przekazywanej mężczyznom z jego rodu z pokolenia na pokolenie.
Klątwa Wintersów pojawia się bardzo rzadko, ale kiedy już do tego dojdzie,
Towarzystwo Wiedzy Tajemnej ma bardzo poważne powody do obaw. Mówi się, że
mężczyzna z rodu Wintersów, który odziedziczy genetycznie zmienioną moc Nicholasa, staje
się Cerberem - bo tak w Towarzystwie nazywa się szaleńców obdarzonych zdolnościami psi,
posiadających kilka śmiercionośnych talentów. Jones & Jones oraz Rada są przekonane, że
takie potwory w ludzkiej skórze należy wytropić i jak najszybciej wyeliminować.
Dla mężczyzn płonącej lampy istnieje tylko jedno wyjście. Aby odwrócić zmiany
spowodowane przez klątwę, każdy z nich musi odnaleźć ten artefakt oraz kobietę potrafiącą
przetwarzać wytwarzaną przez niego energię światła snów.
W trylogii o blasku snów poznasz najbardziej niezwykłych potomków Nicholasa
Wintersa, trzech mężczyzn płonącej lampy żyjących w przeszłości, w teraźniejszości i w
przyszłości. Każdy z nich odkryje część śmiertelnie niebezpiecznych sekretów lampy. Każdy
spotka też kobietę obdarzoną mocą pozwalającą jej kształtować jego przeznaczenie.
Mam nadzieję, że spodobają Ci się te historie.
Jayne
Z dzienników Nicholasa Wintersa 14 kwietnia 1694 roku
Nie dane mi będzie żyć długo, ale dokonam mej zemsty, jeśli nie w tym pokoleniu, to
gdzieś i kiedyś w przyszłości. Albowiem teraz mam już pewność, że trzy zdolności płyną w
naszej krwi i będą dziedziczone w mojej linii.
Za każdy z tych talentów trzeba zapłacić ogromną cenę. Z mocą jest tak zawsze.
Pierwsza zdolność wypełnia umysł wzbierającą falą niepokoju, której nie są w stanie
ukoić niezliczone godziny spędzone w laboratorium, najsilniejszy trunek ani makowe mleko.
Drugiej zdolności towarzyszą złowrogie sny oraz straszliwe wizje.
Trzecia zdolność jest najpotężniejsza i najniebezpieczniejsza: jeśli klucz nie zostanie
właściwie przekręcony w zamku, przyniesie ona najpierw szaleństwo, a potem śmierć.
Pojawieniu się tej trzeciej mocy towarzyszy ogromne ryzyko. Ci z moich potomków,
którzy przetrwają, będą musieli odnaleźć płonącą lampę i kobietę potrafiącą przetwarzać
energię światła snu. Tylko ona zdoła przekręcić klucz w zamku tak, by otworzyć wrota do
owej ostatniej zdolności. Tylko ona potrafi zatrzymać lub odwrócić przemianę, która już się
rozpoczęła.
Strzeżcie się jednak, albowiem kobiety obdarzone mocą bywają zdradliwe.
Przekonałem się o tym i zapłaciłem za to ogromną cenę.
17 kwietnia 1694 roku
Dopełniło się. Ukończyłem swoje ostatnie i największe dzieło: Kryształ Północy.
Osadziłem go w lampie wraz z pozostałymi kryształami. To kamień obdarzony
zdumiewającymi właściwościami. Zamknąłem w nim ogromne moce, lecz nawet ja, który go
stworzyłem, nie potrafię odgadnąć wszystkich jego właściwości i nie wiem, jak wyzwolić
jego blask. Odkrycie tego muszę pozostawić jednemu z moich potomków, w którego żyłach
płynąć będzie moja krew.
Jednego jednak jestem pewien. Przez tego, który będzie kontrolować światło
Kryształu Północy, dokona się moja zemsta. Nasyciłem bowiem ten kamień mocą
parapsychiczną silniejszą niż jakakolwiek magia czy czarnoksięstwo. Promieniowanie
kryształu zmusi mężczyznę władającego nim, by zniszczył potomków Sylvestra Jonesa.
Dokonam mej zemsty.
PROLOG
Okolice Capitol Hill. Seattle
Przejście dwóch przecznic, od przystanku autobusowego przy Broadwayu do
mieszkania, było nocą straszliwym przeżyciem. Niechętnie opuściła niewielką wysepkę
światła ulicznej latarni i wkroczyła w zdradliwą ciemność. Przynajmniej przestało padać.
Kurczowo przyciskała do siebie torebkę, trzymając w dłoni klucze, tak jak uczono ją na
dwugodzinnym kursie samoobrony, który szpital zafundował swojemu personelowi. Kawałki
metalu wystawały spomiędzy jej palców jak szpony.
Nie powinnam była się zgodzić na nocną zmianę, pomyślała. Dopłata za nadgodziny
była jednak zbyt kusząca, by z niej zrezygnować. Najdalej za pół roku uzbiera pieniądze na
używany samochód. A wtedy koniec z samotnymi podróżami autobusem późną nocą.
Była półtorej przecznicy od mieszkania, gdy usłyszała za sobą kroki. Poczuła, jak
zamiera jej serce. Stłumiła chęć ucieczki i zmusiła się, by zerknąć przez ramię. Z niemal
pustego parkingu wyszedł jakiś mężczyzna. Przez kilka sekund światło latarni lśniło na jego
ogolonej głowie. Zwalista sylwetka kulturysty na sterydach. Odprężyła się trochę. Wprawdzie
go nie znała, ale wiedziała, dokąd idzie.
Potężny mężczyzna zniknął za szklanymi drzwiami siłowni. Mały neon w jej oknie
informował, że jest czynna dwadzieścia cztery godziny na dobę. Był to jedyny wciąż
oświetlony budynek przy tej ulicy. Księgarnię z witryną pełną książek okultystycznych i
gotyckiej biżuterii, lombard, mały salon fryzjerski i firmę pożyczkową zamknięto przed
kilkoma godzinami.
Siłownia nie należała do ekskluzywnych klubów fitness, które odwiedzają ubrani w
lycrę wielbiciele jogi. Tu przychodzili głównie zapaleni kulturyści. Napakowani mężczyźni
nawet nie wiedzieli, że czasem myślała o nich jak o swoich aniołach stróżach. Miała nadzieję,
że gdyby kiedykolwiek spotkało ją coś złego podczas długiej drogi do domu, ktoś w siłowni
usłyszy jej krzyk i przybiegnie na pomoc.
Dotarła już prawie do skrzyżowania, gdy kątem oka dostrzegła jakiś cień w ciemnej
bramie po drugiej stronie ulicy. Stał tam mężczyzna. Czy ją obserwował? Raczej nie należał
do klientów siłowni. Nie wyglądał na napakowanego sterydami mięśniaka. Szczupły i
zwinny, miał w sobie coś z drapieżnika.
Zalała ją fala adrenaliny, a puls, i tak już o wiele za szybki, przyspieszył jeszcze
bardziej. Poczuła mrowienie na karku. Chęć rzucenia się do ucieczki była niemal nie do
odparcia, ale ze strachu ledwo miała siłę choćby oddychać. I tak mu nie umknę, pomyślała.
Jedynym ratunkiem była siłownia, ale mężczyzna stał na drodze pomiędzy nią a wejściem.
Może powinna krzyczeć? A jeśli to tylko jej wybujała wyobraźnia? Mężczyzna w bramie
wydawał się nie zwracać na nią najmniejszej uwagi. Patrzył na drzwi do siłowni.
Zamarła, niezdolna podjąć jakąkolwiek decyzję. Wpatrywała się w ciemną postać, tak
jak młody królik wpatruje się w węża.
Nawet nie usłyszała, jak napastnik wyszedł z ciemności za nią. Poczuła spoconą
męską dłoń na ustach i ostrze noża na szyi. Usłyszała brzęk metalu o chodnik i uświadomiła
sobie, że upuściła klucze, swoją jedyną broń.
- Bądź cicho albo umrzesz - szepnął jej do ucha ochrypły głos. - Szkoda by było,
gdybyśmy nie mieli czasu się pobawić.
I tak umrę, pomyślała. Nie miała nic do stracenia. Wypuściła torebkę i spróbowała się
wyrwać, ale na próżno. Mężczyzna zacisnął ramię na jej szyi, pociągnął ją w boczną uliczkę i
zaczął dusić.
Uniosła rękę i wbiła paznokcie w grzbiet jego dłoni. Może i nie przeżyje tej nocy, ale
chociaż zbierze trochę DNA tego sukinsyna dla gliniarzy.
- Ostrzegałem cię, suko! Trochę się z tobą zabawię. Chcę słyszeć, jak mnie błagasz o
darowanie życia.
Dłoń zaciśnięta na jej ustach uniemożliwiała krzyk. A przecież zawsze jej się
wydawało, że w razie zagrożenia będzie mogła zawołać o pomoc i ktoś w siłowni ją usłyszy.
Uliczkę spowijał mrok, ale ją ogarnęła zupełnie inna ciemność. Jeśli będę miała
szczęście, myślała, udusi mnie, zanim zdąży użyć noża. Pracowała kiedyś w centrum
urazowym w Harborview i wiedziała, co można zrobić nożem.
U wylotu zaułka, na tle słabego światła latarni, zamajaczyła jakaś sylwetka. To ten
mężczyzna, którego widziała w bramie po przeciwnej stronie ulicy. Działają razem? -
zastanawiała się w rozpaczy. A może ma halucynacje?
- Puść ją! - powiedział ten drugi mężczyzna. Groźba pobrzmiewająca w jego głosie
była równie namacalna, jak nóż na jej gardle.
Napastnik zamarł w bezruchu.
- Zjeżdżaj stąd albo poderżnę jej gardło! Przysięgam, zrobię to!
- Za późno. - Nieznajomy ruszył w ich stronę. Powoli, jak drapieżnik, który wie, że
jego zdobycz wpadła w pułapkę i nie może się wymknąć. - Już jesteś martwy.
I wtedy poczuła coś, czego nie potrafiła sobie wytłumaczyć. To było tak, jakby nagle
znalazła się w samym centrum wyładowania elektrycznego. Wszystkimi zmysłami czuła
przenikające ją strumienie energii.
- Nie! - warknął napastnik. - Ona jest moja! Nagle zaczął krzyczeć, a w jego
przeraźliwym wrzasku mieszały się przerażenie i szok.
- Zostaw mnie! - zawołał.
W jednej chwili była wolna. Osunęła się na chodnik. Mężczyzna z nożem zatoczył się
do tyłu i oparł o mur.
Dziwna energia ulotniła się równie szybko i tajemniczo, jak się pojawiła.
Napastnik oderwał się od ściany jak wypuszczone z klatki zwierzę.
- Nie! - w tym jednym słowie wibrowały szaleństwo i wściekłość.
Skulony ruszył w stronę nieznajomego. Na nożu, który wciąż ściskał w dłoni,
zamigotało światło.
Ciężka fala rozedrganej energii przetoczyła się przez uliczkę.
Napastnik znowu wrzasnął, ale chwilę później jego przenikliwy krzyk gwałtownie się
urwał. Nóż wypadł mu z dłoni. Chwycił się za pierś i osunął na ziemię.
Nieznajomy pochylił się nad napastnikiem. Zdała sobie sprawę, że sprawdza puls, i
wiedziała, że go nie wyczuje. Potrafiła rozpoznać śmierć, gdy już stała na jej drodze.
Gdy mężczyzna wyprostował się i zwrócił w jej stronę, zadrżała. Z jego twarzą było
coś nie tak. W ciemnościach nie mogła rozpoznać rysów, wydało jej się jednak, że w
oczodołach dostrzega zamiast oczu jakąś tlącą się energię.
Wstrząsnęła nią kolejna fala paniki, wyzwalając świeżą dawkę adrenaliny. Podniosła
się z ziemi i rzuciła do ucieczki, choć wiedziała, że nie ma żadnych szans. Ten stwór o
płonących oczach mógł powalić ją równie łatwo, jak napastnika z nożem.
Ale on jej nie ścigał. Przecznicę dalej zatrzymała się, by złapać oddech. Gdy się
obejrzała, nie zobaczyła nikogo. Ulica była pusta.
Zawsze myślała, że jeśli w drodze do domu przytrafi jej się co złego, przybiegną jej na
pomoc mężczyźni z siłowni. A ocalił ją demon.
ROZDZIAŁ 1
Światło snu połyskiwało słabym blaskiem na małej statuetce egipskiej królowej. Ślady
były niewyraźne i mocno nakładały się na siebie. W ciągu wielu dziesięcioleci figurkę miało
w rękach sporo ludzi, lecz żaden ze śladów nie został pozostawiony wcześniej niż pod koniec
XIX wieku, pomyślała Chloe Harper. I z pewnością żaden z nich nie sięgał czasów XVIII
dynastii.
- Obawiam się, że to falsyfikat. - Rozluźniła się, odwróciła od małej statuetki i
spojrzała na Bernarda Paddona. - Doskonale wykonany, ale jednak falsyfikat.
- Niech to szlag! Jest pani pewna? - Paddon zmarszczył krzaczaste siwe brwi. Jego
twarz poczerwieniała ze złości i niedowierzania. - Kupiłem ją od Croftona. Zawsze był bardzo
rzetelny.
Gdyby zbiór antyków Bernarda Paddona był dostępny dla zwiedzających, mógłby
zawstydzić wiele czołowych muzeów. Ten skryty obsesyjny kolekcjoner gromadził swoje
skarby w podziemiach niczym złośliwy troll strzegący swego złota. Poruszał się wyłącznie w
półświatku nielegalnego rynku antyków, wolał bowiem unikać kłopotliwej papierkowej
roboty, kontroli celnych, zdobywania innych prawnych zezwoleń wymaganych, by móc
kupować i sprzedawać w legalny sposób.
Był dla Harper Investigations najcenniejszym typem klienta. Zawsze terminowo płacił
wszystkie rachunki. Chloe nie cieszyła więc myśl, iż musi mu powiedzieć, że jego statuetka to
falsyfikat.
Ale z drugiej strony, klient, którego reprezentowała podczas tej transakcji, bez
wątpienia okaże jej swoją wdzięczność.
Znaczną część egipskich, greckich i rzymskich artefaktów Paddon odziedziczył po
ojcu, zamożnym przemysłowcu, który zdobył fortunę w zupełnie innych czasach. Bernard,
teraz już po siedemdziesiątce, kontynuował tradycję kolekcjonerską, nie okazał się jednak tak
dobrym inwestorem. W rezultacie od kilku lat musiał sprzedawać eksponaty ze swojej
kolekcji, by móc sobie pozwolić na zakup nowych. Miał nadzieję, że za kwotę za statuetkę
nabędzie inny przedmiot, na którym bardzo mu zależało.
Chloe nigdy nie zajmowała się finansową stroną transakcji, to bowiem mogło
przyciągnąć uwagę nie tylko policji i Interpolu, ale w jej przypadku również wyjątkowo
irytujących samozwańczych agentów z Jones & Jones, zainteresowanych mocami psi.
Jej praca polegała na odnajdywaniu interesujących artefaktów i kontaktowaniu
sprzedającego z nabywcą. Inkasowała solidne honorarium za swoje usługi i szybko „brała
nogi za pas”, jak określiłaby to ciocia Phyllis.
Zerknęła na statuetkę.
- Według mnie XIX wiek. Epoka wiktoriańska. W tym okresie wytwarzano
wyjątkowo dobre falsyfikaty.
- Proszę nie nazywać jej falsyfikatem! - warknął Paddon. - Potrafię rozpoznać
falsyfikat, kiedy go widzę.
- Niech się pan nie obwinia, sir. Wiele poważnych instytucji, takich jak British
Museum czy Metropolitan Museum of Art, dało się nabrać fałszerzom z tamtego okresu. Nie
wspominając już o licznych znanych kolekcjonerach, takich jak pan.
- Niech się pan nie obwinia? Wydałem na tę statuetkę fortunę. Pochodzi z
krystalicznie czystego źródła.
- Jestem pewna, że Crofton zwróci panu pieniądze, skoro, jak sam pan wspominał, ma
doskonałą reputację. Na pewno on też dał się nabrać. Przypuszczam, że ten falsyfikat nie
został zdemaskowany od lat osiemdziesiątych XIX wieku. - Chloe była tego pewna. - Jednak
biorąc pod uwagę okoliczności, nie mogę doradzić mojemu klientowi, żeby ją kupił.
Wyraz twarzy Paddona bardziej pasowałby do buldoga.
- Proszę tylko spojrzeć na te doskonałe hieroglify.
- To prawda. Świetna robota.
- Bo wykonano je za czasów XVIII dynastii - syknął Paddon. - Zamierzam zasięgnąć
opinii drugiego eksperta.
- Oczywiście. Pan wybaczy, ale muszę się pożegnać. - Sięgnęła po czarną skórzaną
torbę. - Proszę się nie fatygować z odprowadzaniem mnie do drzwi.
Żwawo ruszyła do wyjścia.
- Chwileczkę! - Paddon pobiegł za nią. - Zamierza pani powiedzieć o tym swojemu
klientowi?
- No cóż, płaci mi za opinię.
- Mogę przedstawić dowolną liczbę ekspertów, którzy podadzą zupełnie inną opinię,
w tym Croftona.
- Jestem pewna, że pan może. - Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Ta
statuetka uchodziła za autentyczną od czasu, gdy ją wykonano. Przez całe dziesięciolecia
prawdopodobnie wszyscy eksperci zgodnie twierdzili, że jest oryginalna.
- Chce pani w ten sposób wynegocjować dodatkowe honorarium, prawda, panno
Harper? - prychnął. - Nie ma problemu. Jaką sumę ma pani na myśli? Jeśli mieści się w
granicach zdrowego rozsądku, z pewnością dojdziemy do porozumienia.
- Przykro mi, panie Paddon, ale nie pracuję w ten sposób. Wchodzenie w tego rodzaju
układy bardzo zaszkodziłoby mojej zawodowej reputacji.
- Uważa się pani za profesjonalistkę, co? A jest pani tylko marnym prywatnym
detektywem, który przypadkiem zajmuje się antykami. Gdybym wiedział, że jest pani tak
niekompetentna, nigdy bym się nie zgodził, aby zbadała pani ten eksponat. Może być pani
pewna, że już nigdy nie zatrudnię jej w charakterze konsultantki.
- Przykro mi, że tak pan to odbiera, ale chyba powinien pan wziąć pod uwagę pewną
kwestią.
- A niby jaką?! Spojrzała na niego.
- Gdyby jednak mnie pan zatrudnił, mógłby pan spać spokojnie, że zawsze
przedstawię uczciwą wycenę. Miałby pan pewność, że nie można mnie kupić.
Nie czekając na odpowiedź, zeszła z galeryjki i ruszyła korytarzem do foyer wielkiego
domu. Kobieta w uniformie ochmistrzyni podała jej wciąż wilgotny trencz i kapelusz z
opadającym rondem.
Chloe włożyła płaszcz, prezent od cioci Phyllis, która przez całe życie pracowała w
Hollywood. Phyllis twierdziła, że wie, jak powinni się ubierać prywatni detektywi, bo znała
wiele hollywoodzkich gwiazd grających takie właśnie role. Chloe nie była pewna co do stylu,
ale uwielbiała wygodę, jaką dawały jej liczne kieszenie trencza.
Zatrzymała się na frontowych schodach i zsunęła kapelusz na oczy. Znów padało i
choć była dopiero za kwadrans piąta, zrobiło się prawie całkiem ciemno. Na północno -
zachodnim wybrzeżu Pacyfiku początek grudnia zawsze był pochmurny i mokry. Niektórzy
uważali, że nadaje to temu miejscu specyficzną atmosferę. Nie mieli nic przeciwko krótkim
dniom, bo wiedzieli, że latem - w ramach swego rodzaju karmicznej rekompensaty - będzie
widno prawie do dziesiątej wieczorem.
Ci, którzy nie wierzyli w zasadę yin i yang, kupowali specjalne kwarcówki, które
podobno leczą sezonową depresję spowodowaną brakiem światła.
Chloe nie przeszkadzały ani ciemności, ani deszcz. Być może działo się tak za sprawą
jej zdolności odczytywania światła snów. Sny i ciemność idą ze sobą w parze.
Zeszła ze schodów, minęła szeroki, okrągły podjazd i dotarła do miejsca, gdzie
zaparkowała swój mały, nierzucający się w oczy samochód. Pies na fotelu pasażera
obserwował ją w skupieniu, gdy się zbliżała. Wiedziała, że przez całe czterdzieści minut,
kiedy jej nie było, siedział ze wzrokiem utkwionym we frontowe drzwi domu, czekając, aż się
pojawi. Wabił się Hector i nienawidził zostawać sam.
Kiedy otworzyła drzwi, ucieszył się, jakby nie było jej przez tydzień. Drapała go za
uszami, a on lizał ją po ręce.
- Pan Paddon nie jest dziś szczęśliwy, Hectorze - oznajmiła, gdy rytuał powitalny
dobiegł końca. Odłożyła torbę na tylne siedzenie i usiadła na miejscu kierowcy. - Nie sądzę,
by wkrótce znowu skorzystał z usług Harper Investigations.
Hectora nie interesowali klienci Chloe. Zadowolony, że wróciła, przyjął zwykłą
pozycję, pilnie obserwując wszystko za szybą z siedzenia pasażera.
Chloe powiedziała Paddonowi prawdę. Statuetka egipskiej królowej to był falsyfikat,
który krążył w prywatnym obiegu od epoki wiktoriańskiej. Była tego pewna z trzech
powodów, ale żadnego nie mogła wyjawić klientowi. Po pierwsze, szczególna zdolność
pozwalała jej dość precyzyjnie datować przedmioty. Po drugie, pochodziła z długiej linii
znawców sztuki i antyków. Wychowała się w tym biznesie.
I wreszcie po trzecie, rozpoznała fachową robotę oraz charakterystyczny blask snów w
chwili, gdy ujrzała statuetkę po raz pierwszy.
- Nie można donosić na własnego przodka, Hectorze - tłumaczyła psu - nawet jeśli nie
żyje od prawie stu lat. W końcu rodzina to rodzina.
Norwood Harper był prawdziwym mistrzem. Jego prace trafiały do najlepszych
muzeów Zachodu, tyle że nie pod jego nazwiskiem. A teraz jeden z jego wyśmienitych
falsyfikatów odnalazł się w prywatnej kolekcji Paddona.
Nie po raz pierwszy natknęła się na falsyfikat będący dziełem kogoś z Harperów.
Wielu jej przodków specjalizowało się w fałszerstwach i rozmaitych innych wyszukanych
oszustwach związanych z dziełami sztuki. W bocznych gałęziach rodu było sporo osób
obdarzonych wyjątkowym talentem do stwarzania iluzji i robienia różnych sztuczek. Krótko
mówiąc, wszyscy jej krewni posiadali coś, co można by określić jako prawdziwy talent do
sprawiania pozorów prawdy.
Paranormalne zdolności samej Chloe przyjęły inną formę, o wiele mniej przydatną.
Odziedziczona po przodkach ze strony cioci Phyllis umiejętność odczytywania światła snów
miała niewiele zastosowań praktycznych - choć ciotce udało się uczynić z niej nader
opłacalną zdolność - za to jedną bardzo poważną wadę. Właśnie z powodu tej wady Chloe
obawiała się, że nigdy nie wyjdzie za mąż.
Nie chodziło o seks, chociaż w ciągu ostatnich kilku lat zaczęła tracić zainteresowanie
nim. Może dlatego, że wreszcie pogodziła się z faktem, iż nigdy nie będzie w związku
trwającym dłużej niż kilka miesięcy. Ta świadomość sprawiała, że krótkotrwałe romanse
przestały dawać jej przyjemność. Po rozstaniu z Fletcherem Monroem przed paroma
miesiącami z ogromną ulgą zdecydowała się na celibat.
- Celibat daje człowiekowi wolność - wyjaśniła Hectorowi.
Pies zastrzygł uszami, ale poza tym nie wykazał zainteresowania tematem.
Zjechała z drogi przy Queen Anne Hill, wzdłuż której stały eleganckie rezydencje, i w
strumieniach deszczu ruszyła w stronę centrum do swojego biura i mieszkania przy Pioneer
Square.
ROZDZIAŁ 2
Jack Winters zostawił ślady ciemnego, opalizującego światła snów na całej podłodze
w jej biurze.
- Proszę usiąść, panie Winters - powiedziała Chloe.
Klienci byli bardzo różni, ale każdy dobry detektyw dzielił ich na dwie główne grupy:
bezpiecznych i niebezpiecznych. Jack Winters zaliczał się do tej drugiej kategorii.
Hector wstał, by powitać przybysza. Zazwyczaj lustrował klientów krótkim
badawczym spojrzeniem, po czym kompletnie ich ignorował. Wobec Jacka Wintersa
okazywał coś, co wyglądało jak psia wersja uprzejmego respektu.
Mimo pełnej kontroli nad emocjami i wyraźnie wyczuwalnej determinacji Winters, ku
zaskoczeniu Chloe, poświęcił chwilę, by przywitać się z psem. Większość klientów
przestawała zwracać uwagę na Hectora, gdy tylko zapewniła ich, że pies nie gryzie. Hector
nie był śliczny ani puszysty. Ale Jack Winters też nie sprawiał takiego wrażenia. Może
właśnie dzięki temu wytworzyła się między nimi jakaś męska więź.
Winters nie wydawał się też wstrząśnięty wyglądem Rose, sekretarki Chloe. Niektórzy
klienci robili się nerwowi, widząc jej skomplikowane tatuaże i piercing. Najwyraźniej jednak
trzeba było czegoś więcej niż mnóstwa tatuaży i kolczyków w przedziwnych miejscach, by
Winters poczuł się nieswojo. Gdyby dać mu do ręki ognisty miecz, pomyślała, wyglądałby
jak kapłan - wojownik. Albo raczej jak anioł zemsty. I chodziło nie tyle o jego ascetyczne
rysy i szczupłą, wysportowaną sylwetkę, ile o chłodne, przenikliwe spojrzenie zielonych
oczu. Zupełnie jakby wyczuwał wszystkie twoje słabości i nie zawahał się użyć tej wiedzy
przeciwko tobie.
Hector usatysfakcjonowany powrócił na swoje posłanie w kącie i się ułożył. Nie
zasnął jednak. Nadal jak urzeczony w skupieniu obserwował Jacka.
Przemknęło jej przez myśl, że na własny i - jak miała nadzieję - bardziej subtelny
sposób robi dokładnie to samo: bacznie obserwuje Wintersa. Była rozdarta pomiędzy
fascynacją a obawą. Energia buzująca w pokoju wpływała na nią w zupełnie nowy,
niepokojący sposób. Może powinna być zmartwiona, pomyślała. Była jednak przede
wszystkim zaintrygowana.
Wskazała Wintersowi krzesło, ale nie skorzystał z zaproszenia. Przeszedł po
drewnianej podłodze do okien wychodzących na Pierwszą Aleję i skąpany w deszczu Pioneer
Square. Jej zmysły wciąż pozostawały napięte; jeszcze raz zerknęła na jego ślady.
Dysponował potężną mocą. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości.
Z reguły była bardzo podejrzliwa wobec ludzi obdarzonych potężnymi mocami. Nie
chodziło tylko o to, że zdarzali się rzadko i byli potencjalnie niebezpieczni. Problem polegał
na tym, że każdy z nich mógł być związany z Arcane, czyli Towarzystwem Wiedzy Tajemnej.
A unikanie kontaktu z Towarzystwem było żelazną zasadą Harperów.
Większość klientów Chloe zjawiała się u niej, bo ktoś ją im polecił. Często zresztą
sami później przedstawiali jej kolejnych potencjalnych klientów. Jackowi nie została przez
nikogo polecona. Harper Investigations nie figurowała w książce telefonicznej. Obecność
agencji w Internecie była wyjątkowo dyskretna, podobnie jak biuro na piętrze. Rzadko się
zdarzało, by ktoś trafiał tu z ulicy. Jednak Winters w jakiś sposób ją odnalazł. Intuicja
podpowiadała Chloe, że nie znalazł się u niej za sprawą czystego przypadku. I choć rozsądek
nakazywał ostrożność, usłyszała własne słowa:
- Co mogę dla pana zrobić, panie Winters?
- Chciałbym, by odnalazła pani dla mnie pewną starą rodzinną pamiątkę - odparł,
wciąż wpatrzony w widok za oknem, jakby nie mógł oderwać wzroku od XIX - wiecznych
budynków w najstarszej dzielnicy miasta. - Jak rozumiem, jest pani w tym dobra.
Na północnym zachodzie nigdy nie należało oceniać statusu finansowego człowieka
po jego ubraniu, ponieważ wielu zamożnych ludzi, zwłaszcza nowobogackich, którzy dorobili
się fortuny w biznesie high tech, kupowało kurtki, buty czy spodnie w tych samych sklepach z
odzieżą sportową co wszyscy inni. Ale zawsze można było zauważyć jakieś subtelne
wskazówki. Była pewna, że niezależnie od tego, co robił Jack Winters, odniósł sukces.
- Tak, rzeczywiście jestem bardzo dobra w odnajdywaniu rzeczy - przyznała. - A
czego dokładnie pan szuka, panie Winters?
- Pewnej lampy. Splotła dłonie, oparła je na blacie biurka i zastanawiała się przez
chwilę. Z jakiegoś powodu nazwisko Winters w połączeniu ze słowem „lampa” sprawiło, że
w jej głowie odezwał się dzwonek alarmowy. Nie potrafiła jednak złożyć tych elementów w
całość. Postanowiła, że zadzwoni później do dziadka. Harry Harper był historykiem rodziny.
- Czy mógłby pan opisać mi tę lampę, panie Winters? - poprosiła.
- Jest stara. - Odwrócił się wreszcie i spojrzał na nią. - Koniec XVII wieku.
- Rozumiem. Domyślam się, że jest pan kolekcjonerem?
- Nie. Ale chcę odnaleźć tę konkretną lampę. Jak już mówiłem, to rodzinna pamiątka.
- Kiedy zaginęła?
- Trzydzieści sześć lat temu.
- Została skradziona?
- Być może. - Wzruszył ramionami. - A może po prostu się zgubiła. Wiem tylko tyle,
że zniknęła podczas przeprowadzki ze Wschodniego na Zachodnie Wybrzeże w tym samym
roku, w którym się urodziłem. Zaginęła zresztą nie po raz pierwszy.
- Jak to? Kąciki jego ust uniosły się w lekkim uśmiechu pozbawionym wesołości.
- Ma już taki zwyczaj, że się gubi. Zmarszczyła brwi.
- Nie rozumiem.
- To dość skomplikowane.
- Może mi pan powiedzieć coś więcej o tej lampie?
- Nigdy jej nie widziałem, ale rodzice powiedzieli mi, że nie jest ani szczególnie
ładna, ani choćby interesująca. Nie należy do przedmiotów, które stawia się na honorowym
miejscu w salonie. Ma około czterdziestu centymetrów wysokości i została wykonana z
jakiegoś złotego metalu.
- Z prawdziwego złota?
- Nie - odparł. - Nie z prawdziwego złota. I to nie jest prawdziwa lampa. Nigdy nie
nalewano do niej nafty, nie miała nawet knota. O ile wiem, przypomina wysoką wazę w
kształcie litery V. - Pokazał dłońmi kształt. - Węższa u dołu i rozszerza się ku górze. Na
krawędzi osadzono jakieś kamienie lub kryształy.
- Czemu zatem nazywa pan ją lampą?
- Ponieważ według legendy można sprawić, by emitowała potężne promienie światła.
Światła snów.
Otworzyła leżący na biurku notes, sięgnęła po długopis i zaczęła sporządzać notatki.
- Kiedy widziano ją po raz ostatni? - spytała.
- Moi rodzice trzymali ją w piwnicy w swoim domu w Chicago. Gdy przeprowadzili
się do Kalifornii, nawet nie zauważyli, że zniknęła, dopóki nie zacząłem o nią pytać. To było,
kiedy miałem kilkanaście lat.
Próbowała skupić się na opisie, ale trudno jej było ignorować dziwne przeczucie, od
którego unosiły się jej włoski na karku. Spotykała się z wieloma mężczyznami; niektórzy
powiedzieliby nawet, że ze zbyt wieloma. Nie zawdzięczała powodzenia urodzie, pod tym
bowiem względem prezentowała się zaledwie przeciętnie. Istniał jednak typ mężczyzn,
których pociągał jej zawód. Takim facetom umawianie się na randki z panią detektyw
wydawało się intrygujące. Zawsze pytali, czy nosi broń, a gdy odpowiadała, że nie, byli
wyraźnie rozczarowani.
Inni reagowali na jej aurę. Była obdarzona bardzo silnym talentem, a moc psi miewała
uwodzicielskie działanie. Zwłaszcza w przypadku mężczyzn o pewnych zdolnościach
paranormalnych, nawet jeśli nie uświadamiali sobie, że je posiadają.
No i byli jeszcze tacy jak Fletcher Monroe, którzy cieszyli się, że mogą umawiać się z
kobietą niestawiającą im żadnych wymagań i nieżądającą trwałego związku. Dla nich była jak
spełnienie marzeń. Przynajmniej przez jakiś czas.
Ale choć lubiła mężczyzn i miała pewne doświadczenia z nimi, nie pamiętała, kiedy
po raz ostatni jakikolwiek mężczyzna wzbudził w niej równie silne zmysłowe odczucia.
To było tak, jakby coś w niej rozpoznawało Jacka Wintersa. Może po prostu reaguję
na jego bardzo silną moc, zastanawiała się. A może dzieje się tak za sprawą tego
fascynującego blasku snów, który zobaczyła na jego śladach. Niezależnie od przyczyny, była
prawie pewna, że dostrzegła błysk pożądania w jego oczach, kiedy wszedł do jej biura. Nie
mogła mieć całkowitej pewności, bo bardzo szybko zamaskował swoją reakcję.
Celibat daje człowiekowi wolność, upomniała się w duchu.
- Jest jeszcze coś, co powinna pani wiedzieć - rzekł Jack.
- Co takiego?
- To bardzo ważne, żeby lampa została odnaleziona jak najszybciej.
W jej głowie rozbrzmiewało coraz więcej dzwonków alarmowych.
- Właśnie mi pan powiedział, że zaginęła trzydzieści sześć lat temu - odparła. - Skąd
więc ten pośpiech?
Uniósł brwi.
- To ja jestem klientem, panno Harper, więc to ja decyduję, czy sprawa jest pilna. Jeśli
jest pani zbyt zajęta, by się jej podjąć, proszę powiedzieć mi o tym od razu. To obojgu nam
zaoszczędzi czasu.
Odpowiedziała mu chłodnym uśmiechem.
- Blefuje pan. Jest pan tutaj, bo mnie pan potrzebuje, a przynajmniej tak się panu
wydaje. Zależy panu, żebym wykonała tę robotę.
- Czemu pani tak sądzi?
- To oczywiste. Jest pan człowiekiem sukcesu i ma dość pieniędzy, by wynająć
którąkolwiek z najlepszych firm detektywistycznych w mieście. Ja prowadzę firmę
jednoosobową i dbam o to, by moja działalność była bardzo, ale to bardzo dyskretna.
Zgłaszają się do mnie tylko tacy klienci, którym ktoś mnie polecił. Skoro więc mnie pan
odnalazł, oznacza to, że musiał pan szukać.
Kiwnął głową z aprobatą.
- Mówi pani jak kompetentny detektyw.
- Dziękuję za uznanie. A teraz wyjaśnijmy sobie parę spraw, zanim przejdziemy dalej.
- Na przykład?
- Jest pan z policji, panie Winters? Z FBI? A może z Interpolu? Jeśli tak, to chcę
zobaczyć pańską legitymację.
- Proszę mi wierzyć, ta sprawa nie ma nic wspólnego z policją. Daję pani na to moje
słowo.
Ponownie zerknęła na jego ślady i doszła do wniosku, że mu wierzy. Wprawdzie
światło snów nie podpowiadało jej, czy Winters kłamie, czy mówi prawdę, wskazywało
jednak bardzo wyraźnie, że ukrywał sekrety równie mroczne, jak tajemnice rodu Harperów.
- Skoro nie chodzi o przestępstwo i nie przyszedł pan do mnie służbowo, skąd ten
pośpiech, żeby odnaleźć zaginioną lampę? - spytała. - Czy ktoś inny próbuje ją zdobyć?
- O ile wiem, nie. Postukała długopisem o blat.
- Jest pan pośrednikiem, prawda? Musi się pan terminowo wywiązać z zadania. Albo
dostarczy pan lampę w wyznaczonym czasie, albo nie otrzyma pan honorarium.
- Nie. - Podszedł do biurka i spojrzał na nią z góry. - Jestem biznesmenem, panno
Harper. Nie interesuje mnie sztuka ani rynek antyków. Prowadzę fundusz venture capital.
Winters Investments. Wątpię, by kiedykolwiek pani o niej słyszała. Ja również bardzo dbam o
dyskrecję.
Uśmiechnęła się zadowolona, że jej przeczucia jednak się sprawdziły, choć może nie
dosłownie.
- A więc jest pan aniołem - powiedziała. Kąciki jego oczu lekko się zwęziły.
- O czym pani mówi?
- A czy nie tak nazywa się ludzi, którzy dostarczają drobnym firmom pieniądze na
rozkręcenie interesu?
- W swoim czasie różnie mnie nazywano, ale żaden z moich klientów czy
konkurentów nigdy nie nazwał mnie aniołem. A przynajmniej nie po tym, kiedy się
dowiadywali, że oznacza to miejsce w ich zarządach i kontrolę nad większościowym
pakietem w ich firmach.
- Rozumiem. - Odchrząknęła. - Przejdźmy dalej. Powie mi pan, w jaki sposób mnie
odnalazł?
Przez chwilę przyglądał się jej badawczo. Była niemal pewna, że czuje w powietrzu
prądy energii. Hector poruszył się niespokojnie na posłaniu. Jack uruchomił swoją moc,
pomyślała. Cóż, ona też korzystała ze swoich zdolności.
Gdy wreszcie pochylił głowę, już wiedziała, że postanowił przyjąć jej warunki.
- Jeśli nie powiem, w jaki sposób tu trafiłem, nie przyjmie pani tej sprawy, prawda?
- Zgadza się, panie Winters. Mam pewne zasady. Muszę wiedzieć, jak mnie pan
znalazł.
Milczał chwilę, a potem lekko się uśmiechnął.
- Znalazłem panią w komputerowej bazie danych - powiedział. Zamarła, czując
wzbierający lęk i kompletnie irracjonalne rozczarowanie. Potrzebowała całej siły woli, by
nadal wyglądać na spokojną i opanowaną.
- No tak - rzekła. - Tego się obawiałam.
- Czego?
- Jest pan z Jones & Jones, prawda? - Zdegustowana pokręciła głową. - Cóż,
powinnam się była domyślić. Ale jeśli choć przez chwilę wydawało się panu, że może mnie
zaszantażować, bym pomogła znaleźć tę lampę, to powinien się pan zastanowić nad tym
jeszcze raz. Nie zrobiłam nic złego i nie zamierzam pozwolić, by manipulował mną
ktokolwiek związany z tą podrzędną agencją.
Coś w wyrazie jego twarzy powiedziało jej, że zdołała go zaskoczyć. Miała wrażenie,
że to oskarżenie było ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewał. Szybko jednak odzyskał
panowanie nad sobą i chyba nawet trochę się rozluźnił.
- Spokojnie, Chloe. - Oparł dłonie na blacie, pochylając się nad nią. - Daję słowo, że
nie jestem z J&J. I mam jeszcze lepsze powody niż pani, by nie zwracać na siebie uwagi tej
agencji. A fakt, że mamy podobne nastawienie do J&J, jest jednym z powodów, dla których
tutaj jestem.
- Cóż, nie jest to najbardziej uspokajająca rzecz, jaką mogłam od pana usłyszeć. Skoro
nie jest pan z J&J, to jak mnie pan znalazł?
- Już mówiłem, w bazie danych agencji. Wstała i spojrzała mu w oczy.
- Nie jestem oficjalnie zarejestrowana w Towarzystwie. Od dawna podejrzewałam, że
J&J posiada dane o mojej rodzinie, ale wydawało mi się, że mają do nich dostęp tylko ich
agenci. Jak pan do nich dotarł?
- Tak jak zwykle. - Wyprostował się, cofając dłonie z biurka. - Włamałem się do bazy
danych.
- Och! Cudownie. Więc nie tylko ukrywa się pan przed J&J, ale na dodatek włamał się
pan do ich akt. Naprawdę sądzi pan, że taka informacja zachęci mnie do pomagania panu?
Przecież powinnam pana natychmiast wyprosić z mojego biura.
- Jeśli pani to zrobi, istnieje spore prawdopodobieństwo, że podpisze pani na mnie
wyrok śmierci.
Utkwiła wzrok w suficie.
- Nie jestem w nastroju na takie dramaty. Zwłaszcza jeśli w sprawę zamieszana jest
J&J. Nie brakuje mi silnych wrażeń, proszę mi wierzyć.
- Wierzę. Ale jeśli nie pomoże mi pani teraz, to w ciągu kolejnych kilku tygodni czy
miesięcy J&J wynajmie kogoś, żeby mnie wyeliminował. Mój los może zmienić tylko
odnalezienie tej cholernej lampy.
Wpatrywała się w niego przerażona.
- Pan mówi poważnie?
- O tak! Wzięła głęboki oddech.
- To wszystko dzieje się dla mnie o wiele za szybko. Zaczynam się gubić. Dlaczego
nazwisko Winters w jakiś sposób wydaje mi się znajome?
- Pani i pani rodzina od lat próbujecie ukrywać się przed J&J. A to oznacza, że
prawdopodobnie wiecie coś o Towarzystwie Wiedzy Tajemnej.
- Niestety tak.
- Czy kojarzy pani nazwisko Nicholas Winters? - spytał cicho.
- O Boże! - Oszołomiona osunęła się na krzesło. - Jest pan spokrewniony z
Nicholasem Wintersem? Tym alchemikiem, który stał się podwójnym talentem, oszalał, a
potem próbował zamordować Sylvestra Jonesa?
- Jestem jego potomkiem w prostej linii.
- O Boże! - powtórzyła. Nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby dodać, więc
zamilkła.
- Mam dla pani naprawdę złe wieści - podjął Jack. - Od czasów Griffina Wintersa,
który żył pod koniec epoki wiktoriańskiej, jestem pierwszym mężczyzną, na którego spadła
rodzinna klątwa.
Niemal przestała oddychać.
- Ale to przecież tylko legenda - wyszeptała. - Każdy wie, że Towarzystwo opiera się
na legendach. A większość z nich dotyczy Sylvestra Jonesa i jego potomków.
- Owszem, ale te, które nie dotyczą Jonesów, z reguły mówią o Wintersach. Niestety,
opowieści o Wintersach nie są choć w części tak zabawne.
- Cóż, pewnie dlatego że legenda Wintersów źle się kończy - palnęła bez namysłu.
Skrzywiła się, słysząc własne słowa. - Przepraszam.
Posłał jej ironiczny uśmiech.
- Niepotrzebnie. Ma pani rację. Zawsze byli tacy, którzy twierdzili, że drzewo
genealogiczne Wintersów jest ciemną stroną Towarzystwa.
- Ale przecież wszystkie te opowieści to tylko mity - upierała się. - Niech mi pan nie
wmawia, że naprawdę pan wierzy, że przemieni się pan w jakiegoś paranormalnego potwora.
Patrzył na nią bez słowa.
- Wierzy pan - powiedziała w końcu. Wciąż milczał.
Rozłożyła ręce.
- Przecież to śmieszne. Gdyby rzeczywiście miał pan jakąś wadę genetyczną
wywierającą wpływ na pańskie zdolności psi, to już dawno by się ujawniła. Wszelkiego
rodzaju zdolności - i te zwykłe, i te niezwykłe - ujawniają się w wieku kilkunastu lat, a
najpóźniej około dwudziestego roku życia. Bez obrazy, ale nie wygląda pan na nastolatka.
- Mam trzydzieści sześć lat. Według opowieści, które udało mi się odnaleźć, właśnie
w tym wieku był Nicholas Winters, gdy stał się podwójnym talentem.
Przeszył j ą dreszcz.
- Więc naprawdę uważa się pan za potwora?
- Nie wiem, kim jestem, Chloe, i nie wiem, kim się staję. Wiem jednak, jaką strategię
miała zawsze J&J wobec niestabilnych multitalentów stanowiących zagrożenie. Zabić,
zakopać i milczeć.
- Doprawdy nie sądzę...
- A co innego można zrobić z Cerberem?
- Cerberem? - wpatrywała się w niego przerażona. - Wielkie nieba, przecież nie jest
pan mitycznym trzygłowym psem pilnującym wrót piekieł.
- Niech pani odnajdzie moją lampę, panno Harper. Koszty nie grają roli. Proszę mi
tylko podać cenę.
ROZDZIAŁ 3
Scargill Cove, Kalifornia
Fallon Jones wyglądał przez okno swojego gabinetu na pierwszym piętrze. W tej
małej mieścinie nie było żadnych dwupiętrowych budynków. Nawet zajazd z sześcioma
pokojami po drugiej stronie ulicy miał tylko dwie kondygnacje.
Było wczesne popołudnie, ale niebo pokrywały ołowiane chmury. Od oceanu
nadciągała kolejna burza.
Scargill Cove na północnym krańcu Kalifornii, pełna sklepików z rękodziełem i
kryształami, z księgarenką pełną literatury New Age, wyglądała jak relikt poprzedniej epoki.
Proekologiczna i przeciwna rozrostowi osady rada miasta wyklęła papier i plastik, a także
sieci fastfoodowych restauracji i apartamentowce. Nie żeby jakakolwiek sieć restauracji czy
deweloper kiedykolwiek okazali zainteresowanie wybudowanie czegoś w Scargill Cove.
Miejscowa społeczność zatopiła się we własnym zakrzywieniu czasoprzestrzeni. Była to
idealna sceneria dla agencji detektywistycznej do spraw paranormalnych.
Fallon miał z okna wspaniały widok na Sunshine Cafe. Tego ranka obserwował, jak o
wpół do siódmej Isabella otwiera kawiarenkę. Jak zwykle punktualnie, jak zwykle w jaskrawo
- żółtym płaszczu przeciwdeszczowym, jak zwykle przekręciła wiszącą jak zwykle w oknie
tabliczkę „Zamknięte”, a potem jak zwykle spojrzała w okna jego biura, posyłając mu szeroki
uśmiech i radośnie machając ręką. Uniósł dłoń w odpowiedzi. Też jak zwykle.
Te codzienne obopólne pozdrowienia stały się dla nich swego rodzaju rytuałem.
Powtarzał się co rano i w każde popołudnie o wpół do szóstej, gdy Isabella zamykała
kawiarenkę.
Wyglądało na to, że Isabella zawsze wie, kiedy Fallon stoi przy oknie i ją obserwuje.
Cóż, prawdopodobnie wie, pomyślał, czując się jak skończony głupiec. Był pewien, że
Isabella Valdez posiada potężny talent, choć prawdopodobnie intuicyjny. Czuł jej energię.
Fascynowała go w sposób, którego nie potrafił wytłumaczyć.
Bez wątpienia nie należała do Towarzystwa. Dwa tygodnie przed jej przyjazdem do
miasteczka przejrzał bazę danych, a gdy nie znalazł żadnej informacji o Isabelli Valdez,
zaczął ją sprawdzać dokładnie, pociągając za wszystkie dostępne mu sznurki.
To nic osobistego, myślał, tylko zwykłe środki ostrożności. Jakie jest
prawdopodobieństwo, że w nieznanej nikomu mieścinie, gdzie znajduje się główna kwatera
filii agencji detektywistycznej Towarzystwa na Zachodnim Wybrzeżu, przypadkiem pojawi
się potężny talent?
Początkowo sądził, że Isabella musi być agentką Cienia Nocy. Sprowadził więc dwoje
najlepszych talentów czytających aurę, Grace i Luthera Malone'ów. Właśnie wczoraj
przylecieli z Hawajów do San Francisco, a stamtąd wynajętym samochodem dotarli do
Scargill Cove.
Obserwował z okna, jak parkują przed budynkiem, przechodzą przez ulicę i kierują się
do Sunshine Cafe. Wyglądali jak para turystów pragnących napić się kawy. Dwadzieścia
minut później weszli do jego gabinetu na piętrze.
- Jest czysta, panie Jones - powiedziała Grace. - W jej aurze nie ma ani śladu
narkotyku.
Grace zawsze zwracała się do niego per „panie Jones”. Podobało mu się to. Niewielu
agentów okazywało mu szacunek należny szefowi od pracownika.
Technicznie rzecz biorąc, jego agenci byli niezależnymi konsultantami pracującymi
dla J&J na zlecenie. Poza tym, że posiadali rozmaite talenty psi, byli bystrzy i potrafili
samodzielnie podejmować decyzje, działając w terenie. Ale właśnie ta samodzielność, która
czyniła ich świetnymi detektywami, łączyła się z faktem, że mieli problemy z okazywaniem
mu szacunku.
Grace była inna. Zawsze uprzejma i taktowna. A także, podobnie jak Luther,
obdarzona zdolnością wykrywania niebezpiecznego narkotyku, który mógł znacznie
zwiększać talenty psi. Ich umiejętności stanowiły potężną broń w walce z tajemniczą
organizacją zwaną Cieniem Nocy. A wyglądało na to, że będzie to walka długa i ciężka.
Cień Nocy był zagrożeniem nie tylko dla Towarzystwa, ale także dla całego kraju.
Fallon i wszyscy członkowie Rady Towarzystwa wiedzieli, że są pozostawieni samym sobie
w sekretnej wojnie z bezwzględnym przeciwnikiem. Policja, wywiad i agencje rządowe miały
pełne ręce roboty w walce z pospolitymi przestępcami i terrorystami. Nikt by nie uwierzył w
istnienie psychogangsterów, którym udało się odtworzyć prastarą alchemiczną formułę,
dającą stosującym ją ludziom potężne zdolności paranormalne.
- W jej aurze nie ma śladu narkotyku - powtórzył Fallon, siląc się na swobodny ton.
Nie chciał, by Grace i Luther zauważyli, że poczuł się, jakby kamień spadł mu z serca. - Ale
możliwe, że Cień Nocy sięgnął po agentów, którzy jeszcze nie stosują formuły.
Grace się uśmiechnęła.
- Uwidacznia się pańska obsesja, sir.
- Nie lubię zbiegów okoliczności.
- Ja też nie - rzekł Luther i stanąwszy przy oknie, spojrzał w dół na kawiarenkę. - Ale
czasami kelnerka jest po prostu kelnerką.
Fallon wyczuł w zachowaniu Luthera coś dziwnego. Wciąż wyglądał jak zmęczony
życiem policjant, którym zresztą był, ale promieniała od niego jakaś pozytywna energia. Tę
samą energię wyczuwał u Grace. Co się dzieje z tą parą?
- Dokładnie sprawdziłam dane genealogiczne - powiedziała Grace - i niczego nie
znalazłam. Najwyraźniej żaden z przodków panny Valdez nigdy nie był związany z
Towarzystwem.
- To nie byłby pierwszy raz, kiedy Cień Nocy włamał się do naszej bazy danych i
zmienił wpisy - przypomniał jej Fallon.
Pokręciła głową.
- Myślę, że panna Valdez jest dokładnie tym, kim się wydaje. To kobieta obdarzona
silnym talentem i kompletnie go nieświadoma. Nie pojawiał się w jej najbliższej rodzinie ani
u dalszych krewnych. Dorastała poza wpływami Towarzystwa, więc nie miała nikogo, kto
pomógłby jej zrozumieć i zaakceptować zdolności psi. Przyjechała tutaj, bo czuje się samotna
i szuka jakiegoś miejsca, które mogłaby nazwać domem. Dobrze ją rozumiem, panie Jones,
bo znam to uczucie. Fallon zastanawiał się chwilę.
- Valdez przez całe życie czuła się inna - rzekł wreszcie - więc przyjechała do miasta,
gdzie dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć procent mieszkańców można by określić
mianem nieprzystosowanych? To próbuje mi pani powiedzieć?
- Tak - odparła. - To właśnie próbuję powiedzieć. Luther obejrzał się przez ramię i
spytał:
- Skoro dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć procent stanowią nieprzystosowani,
to kto jest wzorcem normalności?
Fallon zmarszczył brwi.
- Jak to kto? Ja.
- Racja. - Luther uśmiechnął się szeroko. - Ustaliliśmy, że nowa kelnerka z kawiarenki
nie jest agentką Cienia Nocy, przysłaną tutaj, żeby pana szpiegować, więc będziemy się już
zbierać.
- Po co ten pośpiech? - Fallon rzadko miewał gości i z reguły nie chciał, by zostawali
dłużej niż to konieczne. Goście go rozpraszali. Musiał im poświęcać cenny czas. Ale teraz z
jakiegoś powodu wolał, żeby Luther i Grace jeszcze nie wyjeżdżali.
- Pomyśleliśmy, że skoro i tak musieliśmy przylecieć na kontynent w sprawie
związanej z Jones & Jones, możemy przy okazji odwiedzić przyjaciółkę z Eclipse Bay, zanim
wrócimy na wyspy - wyjaśnił Luther. - To się nazywa obcinanie kosztów.
- A kim jest ta przyjaciółka? - spytał Fallon, ignorując tę niezbyt subtelną aluzję.
- Nazywa się Arizona Snow - odparła Grace.
- Snow. - Fallon szukał w pamięci. - To nazwisko wydaje mi się znajome.
- Wynajmowała mi kiedyś mieszkanie - wyjaśniła Grace.
- Coś jeszcze... - Fallon próbował sobie przypomnieć, gdzie się natknął na to
nazwisko.
- To starsza pani - podsunął Luther. - Nieszkodliwa dziwaczka, która wiele lat temu
pracowała dla tajnej agencji rządowej.
- Mam! - Fallon strzelił palcami. - Znalazłem tę informację w aktach, kiedy
przeprowadziłaś się do Eclipse Bay, Grace. Snow była bardzo silnym talentem, ale że nigdy
nie zarejestrowała się w Towarzystwie, nie ma żadnych danych o tym, jaki typ umiejętności
posiadała. Gdzieś po drodze przekroczyła cienką linię i zatraciła się w szalonych teoriach
spiskowych. Rzeczywiście nieszkodliwa, ale też kompletnie szurnięta.
Grace i Luther wymienili spojrzenia. Fallon miał wrażenie, że coś mu umyka. Chociaż
z drugiej strony, często miał takie wrażenie, gdy był w towarzystwie innych ludzi.
Wreszcie zrozumiał.
- Uważacie, że mam coś wspólnego z Arizoną Snow, prawda? - Nagle poczuł się
bardzo zmęczony. - Że też jestem świrem wierzącym w spiskowe teorie?
- Oczywiście, że nie - zaprzeczyła Grace. - Naprawdę doceniam pański talent.
Zdolność dostrzegania związków między pozornie przypadkowymi informacjami jest czymś
bardzo rzadkim.
- Bzdura - odparł Fallon. - Ludzie cały czas to robią. Jeśli chcecie zobaczyć
prawdziwych świrów od teorii spiskowych, zajrzyjcie do Internetu.
- Istnieje ogromna różnica między panem a większością takich ludzi - powiedział
Luther. - Pan w dziewięćdziesięciu pięciu procentach przypadków ma rację.
- Dokładnie w dziewięćdziesięciu sześciu koma dwa - uściślił Fallon. - Kiedyś miałem
jeszcze wyższy odsetek trafnych wskazań, ale musiałem go skorygować po przypadku na
Hawajach. Tak czy inaczej pozostaje niewielki, lecz rzeczywisty margines błędu. Mieliście
okazję się o tym przekonać.
- Gdyby nie popełniał pan błędów, nie byłby pan człowiekiem - skwitowała Grace. -
Zastanawiał się pan nad moją sugestią, panie Jones?
- Jaką sugestią?
- Sugerowałam, że potrzebny panu asystent. - Grace rozejrzała się po gabinecie. -
Przyrósł pan do komputera i zakopał się w papierkowej robocie. Potrzebny panu ktoś, kto
wszystko uporządkuje.
- Sam wiem, gdzie wszystko jest - odparł.
- Możliwe - przyznała - ale to nie znaczy, że wszystko jest zorganizowane w
optymalny sposób. Rozmawialiśmy już o tym. Ciężar kierowania walką z Cieniem Nocy
spadł głównie na pańskie barki. To pan jest szefem, ale musi pan zrozumieć, że nie może
robić wszystkiego sam. Potrzebny panu ktoś, kto przejmie codzienne zadania administracyjne,
tak żeby pan mógł się skupić na tym, co najistotniejsze.
- Grace ma rację - powiedział Luther. - Bez obrazy, ale wygląda pan, jakby
przejechała pana ciężarówka. Kiedy ostatnio przespał pan całą noc?
- Nie potrzebuję dużo snu - mruknął Fallon.
- Owszem, potrzebuje pan - odparła Grace. - Proszę zatrudnić asystenta, panie Jones. I
to szybko.
- I tym optymistycznym akcentem pożegnajmy się. - Luther uśmiechnął się do żony. -
Gotowa, kochanie?
- Tak. - Podchodząc do drzwi, spojrzała na zegarek. - Och, zobacz, jak późno!
Powinniśmy już ruszać na północ.
Luther skinął szefowi głową.
- Na razie, Fallon.
- Jeszcze jedna sprawa, zanim wyjdziecie. - Jones spojrzał na Grace. - Wprawdzie to
nie moja sprawa, ale dobrze się pani czuje?
Mrugnęła zaskoczona. Potem się roześmiała.
- Nigdy nie czułam się lepiej, panie Jones. Jestem w ciąży. Ale zaskoczyło mnie, że
pan to zauważył. To dopiero początek trzeciego miesiąca.
Fallon poczuł, że się czerwieni.
- Gratuluję. To chyba prawda, co mówią o tej poświacie - zwrócił się do Luthera. - Ale
wcale nie wyjaśnia, dlaczego odbieram taką samą energię od ciebie, Malone.
Grace się uśmiechnęła.
- Jesteśmy szczęśliwi, panie Jones. Powinien pan kiedyś tego spróbować.
Zeszła na półpiętro. Luther ruszył za nią. Kilka minut później odjechali, a Fallon znów
został sam.
Kiedyś lubił być sam. Potrzebował tego. Przez większość czasu.
Wrócił myślami do teraźniejszości i zastanawiał się nad wesołym światełkiem z
Sunshine Cafe. Sprowadził Grace i Luthera, bo z jakiegoś powodu w kwestii Isabelli Valdez
nie ufał samemu sobie. Zazwyczaj w pełni polegał na swoich zdolnościach obserwacji i
posługiwania się logiką.
Tym razem, chociaż Luther i Grace oczyścili Isabellę z wszelkich podejrzeń, intuicja
ostrzegała go, że kłębią się wokół niej jakieś tajemnice.
Podszedł do biurka, usiadł i jeszcze raz spojrzał na artykuł wyświetlony na monitorze.
Każdego ranka przeglądał internetowe wydania ponad dwudziestu dzienników z Zachodniego
Wybrzeża, mając nadzieję, że znajdzie jakieś subtelne wskazówki dotyczące działalności
Cienia Nocy. Organizacja była niezwykle wyrafinowana i dyskretna. Jej działania nie
obejmowały zwykłych przestępstw, które mogłyby przyciągnąć uwagę władz.
Jednak właśnie taka rutynowa historia kryminalna przykuła jego uwagę. Artykuł
pojawił się kilka dni temu, ale Fallon codziennie rano czytał go od nowa i za każdym razem
czuł przenikające go delikatne prądy świadomości. Nie potrafił jednak sobie uświadomić, co
sprawiało, że jego zmysły się wyostrzały.
„Mężczyznę podejrzanego o morderstwa znaleziono martwego. Ostatnia ofiara
przeżyła napaść. Seattle: Człowieka zidentyfikowanego jako Aaron Paul Hanney, który
prawdopodobnie zgwałcił i zamordował co najmniej dwie kobiety, znaleziono martwego
wczoraj w nocy w bocznej uliczce w rejonie Capitol Hill. Trzecia kobieta, Susan Billings,
powiedziała policji, że udało jej się uciec przed Hanneyem dzięki pomocy jakiegoś
przechodnia, który stawił czoło napastnikowi. Hanney zmarł w miejscu przestępstwa. Zlecono
przeprowadzenie autopsji, jednak wygląda na to, że przyczyną zgonu był atak serca.
Panna Billings złożyła zeznania. Powiedziała między innymi, że nie potrafi
zidentyfikować mężczyzny, który ją uratował, ponieważ oświetlenie było bardzo słabe.
Władze proszą mężczyznę, który pomógł Sharon Billings, by natychmiast zgłosił się
na policję”.
Tkwi w tym coś ważnego, pomyślał Fallon, nie miał jednak czasu dłużej się nad tym
zastanawiać. Zamknął chroniony niezliczonymi hasłami i szyframi laptop, wstał, sięgnął po
skórzaną kurtkę i wyszedł z biura.
Zawsze miał w gabinecie dużo mocnej kawy, bo ostatnio był to jego ulubiony
narkotyk. Ale od niedawna codziennie wpadał do Sunshine, by wypić kilka filiżanek, zrobić
notatki i uporządkować myśli.
Na dworze było chłodno i wilgotno. Ruszył w stronę kawiarenki przyciągany aurą
ciepła i światła.
Jak głupia ćma do płomienia, pomyślał.
JAYNE ANN KRENTZ BLASK SNÓW Mojemu bratu Steve'owi Castle'owi z miłością i podziękowaniami za wycieczkę po Las Vegas dla wtajemniczonych
OD AUTORKI U podstaw Towarzystwa Wiedzy Tajemnej kryją się tajemnice. Niewiele z nich jest równie niebezpiecznych, jak te przechowywane przez potomków alchemika Nicholasa Wintersa, zaciekłego rywala Sylvestra Jonesa. Legenda o płonącej lampie sięga najwcześniejszych dni Towarzystwa. Nicholas Winters i Sylvester Jones byli początkowo przyjaciółmi; później jednak stali się śmiertelnymi wrogami. Obaj dążyli do tego samego celu: pragnęli znaleźć sposób, by wzmocnić zdolności psi. Sylvester wybrał ścieżkę chemii. Przeprowadzał nielegalne eksperymenty z dziwnymi ziołami i roślinami. W końcu stworzył niedoskonałą formułę, która nęka Towarzystwo aż po dziś dzień. Nicholas wybrał drogę inżyniera i stworzył płonącą lampę obdarzoną nieznaną mocą. Promieniowanie tej lampy zmieniło jego DNA, prowadząc do powstania genetycznej „klątwy”, przekazywanej mężczyznom z jego rodu z pokolenia na pokolenie. Klątwa Wintersów pojawia się bardzo rzadko, ale kiedy już do tego dojdzie, Towarzystwo Wiedzy Tajemnej ma bardzo poważne powody do obaw. Mówi się, że mężczyzna z rodu Wintersów, który odziedziczy genetycznie zmienioną moc Nicholasa, staje się Cerberem - bo tak w Towarzystwie nazywa się szaleńców obdarzonych zdolnościami psi, posiadających kilka śmiercionośnych talentów. Jones & Jones oraz Rada są przekonane, że takie potwory w ludzkiej skórze należy wytropić i jak najszybciej wyeliminować. Dla mężczyzn płonącej lampy istnieje tylko jedno wyjście. Aby odwrócić zmiany spowodowane przez klątwę, każdy z nich musi odnaleźć ten artefakt oraz kobietę potrafiącą przetwarzać wytwarzaną przez niego energię światła snów. W trylogii o blasku snów poznasz najbardziej niezwykłych potomków Nicholasa Wintersa, trzech mężczyzn płonącej lampy żyjących w przeszłości, w teraźniejszości i w przyszłości. Każdy z nich odkryje część śmiertelnie niebezpiecznych sekretów lampy. Każdy spotka też kobietę obdarzoną mocą pozwalającą jej kształtować jego przeznaczenie. Mam nadzieję, że spodobają Ci się te historie. Jayne Z dzienników Nicholasa Wintersa 14 kwietnia 1694 roku Nie dane mi będzie żyć długo, ale dokonam mej zemsty, jeśli nie w tym pokoleniu, to gdzieś i kiedyś w przyszłości. Albowiem teraz mam już pewność, że trzy zdolności płyną w
naszej krwi i będą dziedziczone w mojej linii. Za każdy z tych talentów trzeba zapłacić ogromną cenę. Z mocą jest tak zawsze. Pierwsza zdolność wypełnia umysł wzbierającą falą niepokoju, której nie są w stanie ukoić niezliczone godziny spędzone w laboratorium, najsilniejszy trunek ani makowe mleko. Drugiej zdolności towarzyszą złowrogie sny oraz straszliwe wizje. Trzecia zdolność jest najpotężniejsza i najniebezpieczniejsza: jeśli klucz nie zostanie właściwie przekręcony w zamku, przyniesie ona najpierw szaleństwo, a potem śmierć. Pojawieniu się tej trzeciej mocy towarzyszy ogromne ryzyko. Ci z moich potomków, którzy przetrwają, będą musieli odnaleźć płonącą lampę i kobietę potrafiącą przetwarzać energię światła snu. Tylko ona zdoła przekręcić klucz w zamku tak, by otworzyć wrota do owej ostatniej zdolności. Tylko ona potrafi zatrzymać lub odwrócić przemianę, która już się rozpoczęła. Strzeżcie się jednak, albowiem kobiety obdarzone mocą bywają zdradliwe. Przekonałem się o tym i zapłaciłem za to ogromną cenę. 17 kwietnia 1694 roku Dopełniło się. Ukończyłem swoje ostatnie i największe dzieło: Kryształ Północy. Osadziłem go w lampie wraz z pozostałymi kryształami. To kamień obdarzony zdumiewającymi właściwościami. Zamknąłem w nim ogromne moce, lecz nawet ja, który go stworzyłem, nie potrafię odgadnąć wszystkich jego właściwości i nie wiem, jak wyzwolić jego blask. Odkrycie tego muszę pozostawić jednemu z moich potomków, w którego żyłach płynąć będzie moja krew. Jednego jednak jestem pewien. Przez tego, który będzie kontrolować światło Kryształu Północy, dokona się moja zemsta. Nasyciłem bowiem ten kamień mocą parapsychiczną silniejszą niż jakakolwiek magia czy czarnoksięstwo. Promieniowanie kryształu zmusi mężczyznę władającego nim, by zniszczył potomków Sylvestra Jonesa. Dokonam mej zemsty.
PROLOG Okolice Capitol Hill. Seattle Przejście dwóch przecznic, od przystanku autobusowego przy Broadwayu do mieszkania, było nocą straszliwym przeżyciem. Niechętnie opuściła niewielką wysepkę światła ulicznej latarni i wkroczyła w zdradliwą ciemność. Przynajmniej przestało padać. Kurczowo przyciskała do siebie torebkę, trzymając w dłoni klucze, tak jak uczono ją na dwugodzinnym kursie samoobrony, który szpital zafundował swojemu personelowi. Kawałki metalu wystawały spomiędzy jej palców jak szpony. Nie powinnam była się zgodzić na nocną zmianę, pomyślała. Dopłata za nadgodziny była jednak zbyt kusząca, by z niej zrezygnować. Najdalej za pół roku uzbiera pieniądze na używany samochód. A wtedy koniec z samotnymi podróżami autobusem późną nocą. Była półtorej przecznicy od mieszkania, gdy usłyszała za sobą kroki. Poczuła, jak zamiera jej serce. Stłumiła chęć ucieczki i zmusiła się, by zerknąć przez ramię. Z niemal pustego parkingu wyszedł jakiś mężczyzna. Przez kilka sekund światło latarni lśniło na jego ogolonej głowie. Zwalista sylwetka kulturysty na sterydach. Odprężyła się trochę. Wprawdzie go nie znała, ale wiedziała, dokąd idzie. Potężny mężczyzna zniknął za szklanymi drzwiami siłowni. Mały neon w jej oknie informował, że jest czynna dwadzieścia cztery godziny na dobę. Był to jedyny wciąż oświetlony budynek przy tej ulicy. Księgarnię z witryną pełną książek okultystycznych i gotyckiej biżuterii, lombard, mały salon fryzjerski i firmę pożyczkową zamknięto przed kilkoma godzinami. Siłownia nie należała do ekskluzywnych klubów fitness, które odwiedzają ubrani w lycrę wielbiciele jogi. Tu przychodzili głównie zapaleni kulturyści. Napakowani mężczyźni nawet nie wiedzieli, że czasem myślała o nich jak o swoich aniołach stróżach. Miała nadzieję, że gdyby kiedykolwiek spotkało ją coś złego podczas długiej drogi do domu, ktoś w siłowni usłyszy jej krzyk i przybiegnie na pomoc. Dotarła już prawie do skrzyżowania, gdy kątem oka dostrzegła jakiś cień w ciemnej bramie po drugiej stronie ulicy. Stał tam mężczyzna. Czy ją obserwował? Raczej nie należał do klientów siłowni. Nie wyglądał na napakowanego sterydami mięśniaka. Szczupły i zwinny, miał w sobie coś z drapieżnika. Zalała ją fala adrenaliny, a puls, i tak już o wiele za szybki, przyspieszył jeszcze bardziej. Poczuła mrowienie na karku. Chęć rzucenia się do ucieczki była niemal nie do
odparcia, ale ze strachu ledwo miała siłę choćby oddychać. I tak mu nie umknę, pomyślała. Jedynym ratunkiem była siłownia, ale mężczyzna stał na drodze pomiędzy nią a wejściem. Może powinna krzyczeć? A jeśli to tylko jej wybujała wyobraźnia? Mężczyzna w bramie wydawał się nie zwracać na nią najmniejszej uwagi. Patrzył na drzwi do siłowni. Zamarła, niezdolna podjąć jakąkolwiek decyzję. Wpatrywała się w ciemną postać, tak jak młody królik wpatruje się w węża. Nawet nie usłyszała, jak napastnik wyszedł z ciemności za nią. Poczuła spoconą męską dłoń na ustach i ostrze noża na szyi. Usłyszała brzęk metalu o chodnik i uświadomiła sobie, że upuściła klucze, swoją jedyną broń. - Bądź cicho albo umrzesz - szepnął jej do ucha ochrypły głos. - Szkoda by było, gdybyśmy nie mieli czasu się pobawić. I tak umrę, pomyślała. Nie miała nic do stracenia. Wypuściła torebkę i spróbowała się wyrwać, ale na próżno. Mężczyzna zacisnął ramię na jej szyi, pociągnął ją w boczną uliczkę i zaczął dusić. Uniosła rękę i wbiła paznokcie w grzbiet jego dłoni. Może i nie przeżyje tej nocy, ale chociaż zbierze trochę DNA tego sukinsyna dla gliniarzy. - Ostrzegałem cię, suko! Trochę się z tobą zabawię. Chcę słyszeć, jak mnie błagasz o darowanie życia. Dłoń zaciśnięta na jej ustach uniemożliwiała krzyk. A przecież zawsze jej się wydawało, że w razie zagrożenia będzie mogła zawołać o pomoc i ktoś w siłowni ją usłyszy. Uliczkę spowijał mrok, ale ją ogarnęła zupełnie inna ciemność. Jeśli będę miała szczęście, myślała, udusi mnie, zanim zdąży użyć noża. Pracowała kiedyś w centrum urazowym w Harborview i wiedziała, co można zrobić nożem. U wylotu zaułka, na tle słabego światła latarni, zamajaczyła jakaś sylwetka. To ten mężczyzna, którego widziała w bramie po przeciwnej stronie ulicy. Działają razem? - zastanawiała się w rozpaczy. A może ma halucynacje? - Puść ją! - powiedział ten drugi mężczyzna. Groźba pobrzmiewająca w jego głosie była równie namacalna, jak nóż na jej gardle. Napastnik zamarł w bezruchu. - Zjeżdżaj stąd albo poderżnę jej gardło! Przysięgam, zrobię to! - Za późno. - Nieznajomy ruszył w ich stronę. Powoli, jak drapieżnik, który wie, że jego zdobycz wpadła w pułapkę i nie może się wymknąć. - Już jesteś martwy. I wtedy poczuła coś, czego nie potrafiła sobie wytłumaczyć. To było tak, jakby nagle znalazła się w samym centrum wyładowania elektrycznego. Wszystkimi zmysłami czuła
przenikające ją strumienie energii. - Nie! - warknął napastnik. - Ona jest moja! Nagle zaczął krzyczeć, a w jego przeraźliwym wrzasku mieszały się przerażenie i szok. - Zostaw mnie! - zawołał. W jednej chwili była wolna. Osunęła się na chodnik. Mężczyzna z nożem zatoczył się do tyłu i oparł o mur. Dziwna energia ulotniła się równie szybko i tajemniczo, jak się pojawiła. Napastnik oderwał się od ściany jak wypuszczone z klatki zwierzę. - Nie! - w tym jednym słowie wibrowały szaleństwo i wściekłość. Skulony ruszył w stronę nieznajomego. Na nożu, który wciąż ściskał w dłoni, zamigotało światło. Ciężka fala rozedrganej energii przetoczyła się przez uliczkę. Napastnik znowu wrzasnął, ale chwilę później jego przenikliwy krzyk gwałtownie się urwał. Nóż wypadł mu z dłoni. Chwycił się za pierś i osunął na ziemię. Nieznajomy pochylił się nad napastnikiem. Zdała sobie sprawę, że sprawdza puls, i wiedziała, że go nie wyczuje. Potrafiła rozpoznać śmierć, gdy już stała na jej drodze. Gdy mężczyzna wyprostował się i zwrócił w jej stronę, zadrżała. Z jego twarzą było coś nie tak. W ciemnościach nie mogła rozpoznać rysów, wydało jej się jednak, że w oczodołach dostrzega zamiast oczu jakąś tlącą się energię. Wstrząsnęła nią kolejna fala paniki, wyzwalając świeżą dawkę adrenaliny. Podniosła się z ziemi i rzuciła do ucieczki, choć wiedziała, że nie ma żadnych szans. Ten stwór o płonących oczach mógł powalić ją równie łatwo, jak napastnika z nożem. Ale on jej nie ścigał. Przecznicę dalej zatrzymała się, by złapać oddech. Gdy się obejrzała, nie zobaczyła nikogo. Ulica była pusta. Zawsze myślała, że jeśli w drodze do domu przytrafi jej się co złego, przybiegną jej na pomoc mężczyźni z siłowni. A ocalił ją demon.
ROZDZIAŁ 1 Światło snu połyskiwało słabym blaskiem na małej statuetce egipskiej królowej. Ślady były niewyraźne i mocno nakładały się na siebie. W ciągu wielu dziesięcioleci figurkę miało w rękach sporo ludzi, lecz żaden ze śladów nie został pozostawiony wcześniej niż pod koniec XIX wieku, pomyślała Chloe Harper. I z pewnością żaden z nich nie sięgał czasów XVIII dynastii. - Obawiam się, że to falsyfikat. - Rozluźniła się, odwróciła od małej statuetki i spojrzała na Bernarda Paddona. - Doskonale wykonany, ale jednak falsyfikat. - Niech to szlag! Jest pani pewna? - Paddon zmarszczył krzaczaste siwe brwi. Jego twarz poczerwieniała ze złości i niedowierzania. - Kupiłem ją od Croftona. Zawsze był bardzo rzetelny. Gdyby zbiór antyków Bernarda Paddona był dostępny dla zwiedzających, mógłby zawstydzić wiele czołowych muzeów. Ten skryty obsesyjny kolekcjoner gromadził swoje skarby w podziemiach niczym złośliwy troll strzegący swego złota. Poruszał się wyłącznie w półświatku nielegalnego rynku antyków, wolał bowiem unikać kłopotliwej papierkowej roboty, kontroli celnych, zdobywania innych prawnych zezwoleń wymaganych, by móc kupować i sprzedawać w legalny sposób. Był dla Harper Investigations najcenniejszym typem klienta. Zawsze terminowo płacił wszystkie rachunki. Chloe nie cieszyła więc myśl, iż musi mu powiedzieć, że jego statuetka to falsyfikat. Ale z drugiej strony, klient, którego reprezentowała podczas tej transakcji, bez wątpienia okaże jej swoją wdzięczność. Znaczną część egipskich, greckich i rzymskich artefaktów Paddon odziedziczył po ojcu, zamożnym przemysłowcu, który zdobył fortunę w zupełnie innych czasach. Bernard, teraz już po siedemdziesiątce, kontynuował tradycję kolekcjonerską, nie okazał się jednak tak dobrym inwestorem. W rezultacie od kilku lat musiał sprzedawać eksponaty ze swojej kolekcji, by móc sobie pozwolić na zakup nowych. Miał nadzieję, że za kwotę za statuetkę nabędzie inny przedmiot, na którym bardzo mu zależało. Chloe nigdy nie zajmowała się finansową stroną transakcji, to bowiem mogło przyciągnąć uwagę nie tylko policji i Interpolu, ale w jej przypadku również wyjątkowo irytujących samozwańczych agentów z Jones & Jones, zainteresowanych mocami psi. Jej praca polegała na odnajdywaniu interesujących artefaktów i kontaktowaniu
sprzedającego z nabywcą. Inkasowała solidne honorarium za swoje usługi i szybko „brała nogi za pas”, jak określiłaby to ciocia Phyllis. Zerknęła na statuetkę. - Według mnie XIX wiek. Epoka wiktoriańska. W tym okresie wytwarzano wyjątkowo dobre falsyfikaty. - Proszę nie nazywać jej falsyfikatem! - warknął Paddon. - Potrafię rozpoznać falsyfikat, kiedy go widzę. - Niech się pan nie obwinia, sir. Wiele poważnych instytucji, takich jak British Museum czy Metropolitan Museum of Art, dało się nabrać fałszerzom z tamtego okresu. Nie wspominając już o licznych znanych kolekcjonerach, takich jak pan. - Niech się pan nie obwinia? Wydałem na tę statuetkę fortunę. Pochodzi z krystalicznie czystego źródła. - Jestem pewna, że Crofton zwróci panu pieniądze, skoro, jak sam pan wspominał, ma doskonałą reputację. Na pewno on też dał się nabrać. Przypuszczam, że ten falsyfikat nie został zdemaskowany od lat osiemdziesiątych XIX wieku. - Chloe była tego pewna. - Jednak biorąc pod uwagę okoliczności, nie mogę doradzić mojemu klientowi, żeby ją kupił. Wyraz twarzy Paddona bardziej pasowałby do buldoga. - Proszę tylko spojrzeć na te doskonałe hieroglify. - To prawda. Świetna robota. - Bo wykonano je za czasów XVIII dynastii - syknął Paddon. - Zamierzam zasięgnąć opinii drugiego eksperta. - Oczywiście. Pan wybaczy, ale muszę się pożegnać. - Sięgnęła po czarną skórzaną torbę. - Proszę się nie fatygować z odprowadzaniem mnie do drzwi. Żwawo ruszyła do wyjścia. - Chwileczkę! - Paddon pobiegł za nią. - Zamierza pani powiedzieć o tym swojemu klientowi? - No cóż, płaci mi za opinię. - Mogę przedstawić dowolną liczbę ekspertów, którzy podadzą zupełnie inną opinię, w tym Croftona. - Jestem pewna, że pan może. - Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Ta statuetka uchodziła za autentyczną od czasu, gdy ją wykonano. Przez całe dziesięciolecia prawdopodobnie wszyscy eksperci zgodnie twierdzili, że jest oryginalna. - Chce pani w ten sposób wynegocjować dodatkowe honorarium, prawda, panno Harper? - prychnął. - Nie ma problemu. Jaką sumę ma pani na myśli? Jeśli mieści się w
granicach zdrowego rozsądku, z pewnością dojdziemy do porozumienia. - Przykro mi, panie Paddon, ale nie pracuję w ten sposób. Wchodzenie w tego rodzaju układy bardzo zaszkodziłoby mojej zawodowej reputacji. - Uważa się pani za profesjonalistkę, co? A jest pani tylko marnym prywatnym detektywem, który przypadkiem zajmuje się antykami. Gdybym wiedział, że jest pani tak niekompetentna, nigdy bym się nie zgodził, aby zbadała pani ten eksponat. Może być pani pewna, że już nigdy nie zatrudnię jej w charakterze konsultantki. - Przykro mi, że tak pan to odbiera, ale chyba powinien pan wziąć pod uwagę pewną kwestią. - A niby jaką?! Spojrzała na niego. - Gdyby jednak mnie pan zatrudnił, mógłby pan spać spokojnie, że zawsze przedstawię uczciwą wycenę. Miałby pan pewność, że nie można mnie kupić. Nie czekając na odpowiedź, zeszła z galeryjki i ruszyła korytarzem do foyer wielkiego domu. Kobieta w uniformie ochmistrzyni podała jej wciąż wilgotny trencz i kapelusz z opadającym rondem. Chloe włożyła płaszcz, prezent od cioci Phyllis, która przez całe życie pracowała w Hollywood. Phyllis twierdziła, że wie, jak powinni się ubierać prywatni detektywi, bo znała wiele hollywoodzkich gwiazd grających takie właśnie role. Chloe nie była pewna co do stylu, ale uwielbiała wygodę, jaką dawały jej liczne kieszenie trencza. Zatrzymała się na frontowych schodach i zsunęła kapelusz na oczy. Znów padało i choć była dopiero za kwadrans piąta, zrobiło się prawie całkiem ciemno. Na północno - zachodnim wybrzeżu Pacyfiku początek grudnia zawsze był pochmurny i mokry. Niektórzy uważali, że nadaje to temu miejscu specyficzną atmosferę. Nie mieli nic przeciwko krótkim dniom, bo wiedzieli, że latem - w ramach swego rodzaju karmicznej rekompensaty - będzie widno prawie do dziesiątej wieczorem. Ci, którzy nie wierzyli w zasadę yin i yang, kupowali specjalne kwarcówki, które podobno leczą sezonową depresję spowodowaną brakiem światła. Chloe nie przeszkadzały ani ciemności, ani deszcz. Być może działo się tak za sprawą jej zdolności odczytywania światła snów. Sny i ciemność idą ze sobą w parze. Zeszła ze schodów, minęła szeroki, okrągły podjazd i dotarła do miejsca, gdzie zaparkowała swój mały, nierzucający się w oczy samochód. Pies na fotelu pasażera obserwował ją w skupieniu, gdy się zbliżała. Wiedziała, że przez całe czterdzieści minut, kiedy jej nie było, siedział ze wzrokiem utkwionym we frontowe drzwi domu, czekając, aż się pojawi. Wabił się Hector i nienawidził zostawać sam.
Kiedy otworzyła drzwi, ucieszył się, jakby nie było jej przez tydzień. Drapała go za uszami, a on lizał ją po ręce. - Pan Paddon nie jest dziś szczęśliwy, Hectorze - oznajmiła, gdy rytuał powitalny dobiegł końca. Odłożyła torbę na tylne siedzenie i usiadła na miejscu kierowcy. - Nie sądzę, by wkrótce znowu skorzystał z usług Harper Investigations. Hectora nie interesowali klienci Chloe. Zadowolony, że wróciła, przyjął zwykłą pozycję, pilnie obserwując wszystko za szybą z siedzenia pasażera. Chloe powiedziała Paddonowi prawdę. Statuetka egipskiej królowej to był falsyfikat, który krążył w prywatnym obiegu od epoki wiktoriańskiej. Była tego pewna z trzech powodów, ale żadnego nie mogła wyjawić klientowi. Po pierwsze, szczególna zdolność pozwalała jej dość precyzyjnie datować przedmioty. Po drugie, pochodziła z długiej linii znawców sztuki i antyków. Wychowała się w tym biznesie. I wreszcie po trzecie, rozpoznała fachową robotę oraz charakterystyczny blask snów w chwili, gdy ujrzała statuetkę po raz pierwszy. - Nie można donosić na własnego przodka, Hectorze - tłumaczyła psu - nawet jeśli nie żyje od prawie stu lat. W końcu rodzina to rodzina. Norwood Harper był prawdziwym mistrzem. Jego prace trafiały do najlepszych muzeów Zachodu, tyle że nie pod jego nazwiskiem. A teraz jeden z jego wyśmienitych falsyfikatów odnalazł się w prywatnej kolekcji Paddona. Nie po raz pierwszy natknęła się na falsyfikat będący dziełem kogoś z Harperów. Wielu jej przodków specjalizowało się w fałszerstwach i rozmaitych innych wyszukanych oszustwach związanych z dziełami sztuki. W bocznych gałęziach rodu było sporo osób obdarzonych wyjątkowym talentem do stwarzania iluzji i robienia różnych sztuczek. Krótko mówiąc, wszyscy jej krewni posiadali coś, co można by określić jako prawdziwy talent do sprawiania pozorów prawdy. Paranormalne zdolności samej Chloe przyjęły inną formę, o wiele mniej przydatną. Odziedziczona po przodkach ze strony cioci Phyllis umiejętność odczytywania światła snów miała niewiele zastosowań praktycznych - choć ciotce udało się uczynić z niej nader opłacalną zdolność - za to jedną bardzo poważną wadę. Właśnie z powodu tej wady Chloe obawiała się, że nigdy nie wyjdzie za mąż. Nie chodziło o seks, chociaż w ciągu ostatnich kilku lat zaczęła tracić zainteresowanie nim. Może dlatego, że wreszcie pogodziła się z faktem, iż nigdy nie będzie w związku trwającym dłużej niż kilka miesięcy. Ta świadomość sprawiała, że krótkotrwałe romanse przestały dawać jej przyjemność. Po rozstaniu z Fletcherem Monroem przed paroma
miesiącami z ogromną ulgą zdecydowała się na celibat. - Celibat daje człowiekowi wolność - wyjaśniła Hectorowi. Pies zastrzygł uszami, ale poza tym nie wykazał zainteresowania tematem. Zjechała z drogi przy Queen Anne Hill, wzdłuż której stały eleganckie rezydencje, i w strumieniach deszczu ruszyła w stronę centrum do swojego biura i mieszkania przy Pioneer Square.
ROZDZIAŁ 2 Jack Winters zostawił ślady ciemnego, opalizującego światła snów na całej podłodze w jej biurze. - Proszę usiąść, panie Winters - powiedziała Chloe. Klienci byli bardzo różni, ale każdy dobry detektyw dzielił ich na dwie główne grupy: bezpiecznych i niebezpiecznych. Jack Winters zaliczał się do tej drugiej kategorii. Hector wstał, by powitać przybysza. Zazwyczaj lustrował klientów krótkim badawczym spojrzeniem, po czym kompletnie ich ignorował. Wobec Jacka Wintersa okazywał coś, co wyglądało jak psia wersja uprzejmego respektu. Mimo pełnej kontroli nad emocjami i wyraźnie wyczuwalnej determinacji Winters, ku zaskoczeniu Chloe, poświęcił chwilę, by przywitać się z psem. Większość klientów przestawała zwracać uwagę na Hectora, gdy tylko zapewniła ich, że pies nie gryzie. Hector nie był śliczny ani puszysty. Ale Jack Winters też nie sprawiał takiego wrażenia. Może właśnie dzięki temu wytworzyła się między nimi jakaś męska więź. Winters nie wydawał się też wstrząśnięty wyglądem Rose, sekretarki Chloe. Niektórzy klienci robili się nerwowi, widząc jej skomplikowane tatuaże i piercing. Najwyraźniej jednak trzeba było czegoś więcej niż mnóstwa tatuaży i kolczyków w przedziwnych miejscach, by Winters poczuł się nieswojo. Gdyby dać mu do ręki ognisty miecz, pomyślała, wyglądałby jak kapłan - wojownik. Albo raczej jak anioł zemsty. I chodziło nie tyle o jego ascetyczne rysy i szczupłą, wysportowaną sylwetkę, ile o chłodne, przenikliwe spojrzenie zielonych oczu. Zupełnie jakby wyczuwał wszystkie twoje słabości i nie zawahał się użyć tej wiedzy przeciwko tobie. Hector usatysfakcjonowany powrócił na swoje posłanie w kącie i się ułożył. Nie zasnął jednak. Nadal jak urzeczony w skupieniu obserwował Jacka. Przemknęło jej przez myśl, że na własny i - jak miała nadzieję - bardziej subtelny sposób robi dokładnie to samo: bacznie obserwuje Wintersa. Była rozdarta pomiędzy fascynacją a obawą. Energia buzująca w pokoju wpływała na nią w zupełnie nowy, niepokojący sposób. Może powinna być zmartwiona, pomyślała. Była jednak przede wszystkim zaintrygowana. Wskazała Wintersowi krzesło, ale nie skorzystał z zaproszenia. Przeszedł po drewnianej podłodze do okien wychodzących na Pierwszą Aleję i skąpany w deszczu Pioneer Square. Jej zmysły wciąż pozostawały napięte; jeszcze raz zerknęła na jego ślady.
Dysponował potężną mocą. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Z reguły była bardzo podejrzliwa wobec ludzi obdarzonych potężnymi mocami. Nie chodziło tylko o to, że zdarzali się rzadko i byli potencjalnie niebezpieczni. Problem polegał na tym, że każdy z nich mógł być związany z Arcane, czyli Towarzystwem Wiedzy Tajemnej. A unikanie kontaktu z Towarzystwem było żelazną zasadą Harperów. Większość klientów Chloe zjawiała się u niej, bo ktoś ją im polecił. Często zresztą sami później przedstawiali jej kolejnych potencjalnych klientów. Jackowi nie została przez nikogo polecona. Harper Investigations nie figurowała w książce telefonicznej. Obecność agencji w Internecie była wyjątkowo dyskretna, podobnie jak biuro na piętrze. Rzadko się zdarzało, by ktoś trafiał tu z ulicy. Jednak Winters w jakiś sposób ją odnalazł. Intuicja podpowiadała Chloe, że nie znalazł się u niej za sprawą czystego przypadku. I choć rozsądek nakazywał ostrożność, usłyszała własne słowa: - Co mogę dla pana zrobić, panie Winters? - Chciałbym, by odnalazła pani dla mnie pewną starą rodzinną pamiątkę - odparł, wciąż wpatrzony w widok za oknem, jakby nie mógł oderwać wzroku od XIX - wiecznych budynków w najstarszej dzielnicy miasta. - Jak rozumiem, jest pani w tym dobra. Na północnym zachodzie nigdy nie należało oceniać statusu finansowego człowieka po jego ubraniu, ponieważ wielu zamożnych ludzi, zwłaszcza nowobogackich, którzy dorobili się fortuny w biznesie high tech, kupowało kurtki, buty czy spodnie w tych samych sklepach z odzieżą sportową co wszyscy inni. Ale zawsze można było zauważyć jakieś subtelne wskazówki. Była pewna, że niezależnie od tego, co robił Jack Winters, odniósł sukces. - Tak, rzeczywiście jestem bardzo dobra w odnajdywaniu rzeczy - przyznała. - A czego dokładnie pan szuka, panie Winters? - Pewnej lampy. Splotła dłonie, oparła je na blacie biurka i zastanawiała się przez chwilę. Z jakiegoś powodu nazwisko Winters w połączeniu ze słowem „lampa” sprawiło, że w jej głowie odezwał się dzwonek alarmowy. Nie potrafiła jednak złożyć tych elementów w całość. Postanowiła, że zadzwoni później do dziadka. Harry Harper był historykiem rodziny. - Czy mógłby pan opisać mi tę lampę, panie Winters? - poprosiła. - Jest stara. - Odwrócił się wreszcie i spojrzał na nią. - Koniec XVII wieku. - Rozumiem. Domyślam się, że jest pan kolekcjonerem? - Nie. Ale chcę odnaleźć tę konkretną lampę. Jak już mówiłem, to rodzinna pamiątka. - Kiedy zaginęła? - Trzydzieści sześć lat temu. - Została skradziona?
- Być może. - Wzruszył ramionami. - A może po prostu się zgubiła. Wiem tylko tyle, że zniknęła podczas przeprowadzki ze Wschodniego na Zachodnie Wybrzeże w tym samym roku, w którym się urodziłem. Zaginęła zresztą nie po raz pierwszy. - Jak to? Kąciki jego ust uniosły się w lekkim uśmiechu pozbawionym wesołości. - Ma już taki zwyczaj, że się gubi. Zmarszczyła brwi. - Nie rozumiem. - To dość skomplikowane. - Może mi pan powiedzieć coś więcej o tej lampie? - Nigdy jej nie widziałem, ale rodzice powiedzieli mi, że nie jest ani szczególnie ładna, ani choćby interesująca. Nie należy do przedmiotów, które stawia się na honorowym miejscu w salonie. Ma około czterdziestu centymetrów wysokości i została wykonana z jakiegoś złotego metalu. - Z prawdziwego złota? - Nie - odparł. - Nie z prawdziwego złota. I to nie jest prawdziwa lampa. Nigdy nie nalewano do niej nafty, nie miała nawet knota. O ile wiem, przypomina wysoką wazę w kształcie litery V. - Pokazał dłońmi kształt. - Węższa u dołu i rozszerza się ku górze. Na krawędzi osadzono jakieś kamienie lub kryształy. - Czemu zatem nazywa pan ją lampą? - Ponieważ według legendy można sprawić, by emitowała potężne promienie światła. Światła snów. Otworzyła leżący na biurku notes, sięgnęła po długopis i zaczęła sporządzać notatki. - Kiedy widziano ją po raz ostatni? - spytała. - Moi rodzice trzymali ją w piwnicy w swoim domu w Chicago. Gdy przeprowadzili się do Kalifornii, nawet nie zauważyli, że zniknęła, dopóki nie zacząłem o nią pytać. To było, kiedy miałem kilkanaście lat. Próbowała skupić się na opisie, ale trudno jej było ignorować dziwne przeczucie, od którego unosiły się jej włoski na karku. Spotykała się z wieloma mężczyznami; niektórzy powiedzieliby nawet, że ze zbyt wieloma. Nie zawdzięczała powodzenia urodzie, pod tym bowiem względem prezentowała się zaledwie przeciętnie. Istniał jednak typ mężczyzn, których pociągał jej zawód. Takim facetom umawianie się na randki z panią detektyw wydawało się intrygujące. Zawsze pytali, czy nosi broń, a gdy odpowiadała, że nie, byli wyraźnie rozczarowani. Inni reagowali na jej aurę. Była obdarzona bardzo silnym talentem, a moc psi miewała uwodzicielskie działanie. Zwłaszcza w przypadku mężczyzn o pewnych zdolnościach
paranormalnych, nawet jeśli nie uświadamiali sobie, że je posiadają. No i byli jeszcze tacy jak Fletcher Monroe, którzy cieszyli się, że mogą umawiać się z kobietą niestawiającą im żadnych wymagań i nieżądającą trwałego związku. Dla nich była jak spełnienie marzeń. Przynajmniej przez jakiś czas. Ale choć lubiła mężczyzn i miała pewne doświadczenia z nimi, nie pamiętała, kiedy po raz ostatni jakikolwiek mężczyzna wzbudził w niej równie silne zmysłowe odczucia. To było tak, jakby coś w niej rozpoznawało Jacka Wintersa. Może po prostu reaguję na jego bardzo silną moc, zastanawiała się. A może dzieje się tak za sprawą tego fascynującego blasku snów, który zobaczyła na jego śladach. Niezależnie od przyczyny, była prawie pewna, że dostrzegła błysk pożądania w jego oczach, kiedy wszedł do jej biura. Nie mogła mieć całkowitej pewności, bo bardzo szybko zamaskował swoją reakcję. Celibat daje człowiekowi wolność, upomniała się w duchu. - Jest jeszcze coś, co powinna pani wiedzieć - rzekł Jack. - Co takiego? - To bardzo ważne, żeby lampa została odnaleziona jak najszybciej. W jej głowie rozbrzmiewało coraz więcej dzwonków alarmowych. - Właśnie mi pan powiedział, że zaginęła trzydzieści sześć lat temu - odparła. - Skąd więc ten pośpiech? Uniósł brwi. - To ja jestem klientem, panno Harper, więc to ja decyduję, czy sprawa jest pilna. Jeśli jest pani zbyt zajęta, by się jej podjąć, proszę powiedzieć mi o tym od razu. To obojgu nam zaoszczędzi czasu. Odpowiedziała mu chłodnym uśmiechem. - Blefuje pan. Jest pan tutaj, bo mnie pan potrzebuje, a przynajmniej tak się panu wydaje. Zależy panu, żebym wykonała tę robotę. - Czemu pani tak sądzi? - To oczywiste. Jest pan człowiekiem sukcesu i ma dość pieniędzy, by wynająć którąkolwiek z najlepszych firm detektywistycznych w mieście. Ja prowadzę firmę jednoosobową i dbam o to, by moja działalność była bardzo, ale to bardzo dyskretna. Zgłaszają się do mnie tylko tacy klienci, którym ktoś mnie polecił. Skoro więc mnie pan odnalazł, oznacza to, że musiał pan szukać. Kiwnął głową z aprobatą. - Mówi pani jak kompetentny detektyw. - Dziękuję za uznanie. A teraz wyjaśnijmy sobie parę spraw, zanim przejdziemy dalej.
- Na przykład? - Jest pan z policji, panie Winters? Z FBI? A może z Interpolu? Jeśli tak, to chcę zobaczyć pańską legitymację. - Proszę mi wierzyć, ta sprawa nie ma nic wspólnego z policją. Daję pani na to moje słowo. Ponownie zerknęła na jego ślady i doszła do wniosku, że mu wierzy. Wprawdzie światło snów nie podpowiadało jej, czy Winters kłamie, czy mówi prawdę, wskazywało jednak bardzo wyraźnie, że ukrywał sekrety równie mroczne, jak tajemnice rodu Harperów. - Skoro nie chodzi o przestępstwo i nie przyszedł pan do mnie służbowo, skąd ten pośpiech, żeby odnaleźć zaginioną lampę? - spytała. - Czy ktoś inny próbuje ją zdobyć? - O ile wiem, nie. Postukała długopisem o blat. - Jest pan pośrednikiem, prawda? Musi się pan terminowo wywiązać z zadania. Albo dostarczy pan lampę w wyznaczonym czasie, albo nie otrzyma pan honorarium. - Nie. - Podszedł do biurka i spojrzał na nią z góry. - Jestem biznesmenem, panno Harper. Nie interesuje mnie sztuka ani rynek antyków. Prowadzę fundusz venture capital. Winters Investments. Wątpię, by kiedykolwiek pani o niej słyszała. Ja również bardzo dbam o dyskrecję. Uśmiechnęła się zadowolona, że jej przeczucia jednak się sprawdziły, choć może nie dosłownie. - A więc jest pan aniołem - powiedziała. Kąciki jego oczu lekko się zwęziły. - O czym pani mówi? - A czy nie tak nazywa się ludzi, którzy dostarczają drobnym firmom pieniądze na rozkręcenie interesu? - W swoim czasie różnie mnie nazywano, ale żaden z moich klientów czy konkurentów nigdy nie nazwał mnie aniołem. A przynajmniej nie po tym, kiedy się dowiadywali, że oznacza to miejsce w ich zarządach i kontrolę nad większościowym pakietem w ich firmach. - Rozumiem. - Odchrząknęła. - Przejdźmy dalej. Powie mi pan, w jaki sposób mnie odnalazł? Przez chwilę przyglądał się jej badawczo. Była niemal pewna, że czuje w powietrzu prądy energii. Hector poruszył się niespokojnie na posłaniu. Jack uruchomił swoją moc, pomyślała. Cóż, ona też korzystała ze swoich zdolności. Gdy wreszcie pochylił głowę, już wiedziała, że postanowił przyjąć jej warunki. - Jeśli nie powiem, w jaki sposób tu trafiłem, nie przyjmie pani tej sprawy, prawda?
- Zgadza się, panie Winters. Mam pewne zasady. Muszę wiedzieć, jak mnie pan znalazł. Milczał chwilę, a potem lekko się uśmiechnął. - Znalazłem panią w komputerowej bazie danych - powiedział. Zamarła, czując wzbierający lęk i kompletnie irracjonalne rozczarowanie. Potrzebowała całej siły woli, by nadal wyglądać na spokojną i opanowaną. - No tak - rzekła. - Tego się obawiałam. - Czego? - Jest pan z Jones & Jones, prawda? - Zdegustowana pokręciła głową. - Cóż, powinnam się była domyślić. Ale jeśli choć przez chwilę wydawało się panu, że może mnie zaszantażować, bym pomogła znaleźć tę lampę, to powinien się pan zastanowić nad tym jeszcze raz. Nie zrobiłam nic złego i nie zamierzam pozwolić, by manipulował mną ktokolwiek związany z tą podrzędną agencją. Coś w wyrazie jego twarzy powiedziało jej, że zdołała go zaskoczyć. Miała wrażenie, że to oskarżenie było ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewał. Szybko jednak odzyskał panowanie nad sobą i chyba nawet trochę się rozluźnił. - Spokojnie, Chloe. - Oparł dłonie na blacie, pochylając się nad nią. - Daję słowo, że nie jestem z J&J. I mam jeszcze lepsze powody niż pani, by nie zwracać na siebie uwagi tej agencji. A fakt, że mamy podobne nastawienie do J&J, jest jednym z powodów, dla których tutaj jestem. - Cóż, nie jest to najbardziej uspokajająca rzecz, jaką mogłam od pana usłyszeć. Skoro nie jest pan z J&J, to jak mnie pan znalazł? - Już mówiłem, w bazie danych agencji. Wstała i spojrzała mu w oczy. - Nie jestem oficjalnie zarejestrowana w Towarzystwie. Od dawna podejrzewałam, że J&J posiada dane o mojej rodzinie, ale wydawało mi się, że mają do nich dostęp tylko ich agenci. Jak pan do nich dotarł? - Tak jak zwykle. - Wyprostował się, cofając dłonie z biurka. - Włamałem się do bazy danych. - Och! Cudownie. Więc nie tylko ukrywa się pan przed J&J, ale na dodatek włamał się pan do ich akt. Naprawdę sądzi pan, że taka informacja zachęci mnie do pomagania panu? Przecież powinnam pana natychmiast wyprosić z mojego biura. - Jeśli pani to zrobi, istnieje spore prawdopodobieństwo, że podpisze pani na mnie wyrok śmierci. Utkwiła wzrok w suficie.
- Nie jestem w nastroju na takie dramaty. Zwłaszcza jeśli w sprawę zamieszana jest J&J. Nie brakuje mi silnych wrażeń, proszę mi wierzyć. - Wierzę. Ale jeśli nie pomoże mi pani teraz, to w ciągu kolejnych kilku tygodni czy miesięcy J&J wynajmie kogoś, żeby mnie wyeliminował. Mój los może zmienić tylko odnalezienie tej cholernej lampy. Wpatrywała się w niego przerażona. - Pan mówi poważnie? - O tak! Wzięła głęboki oddech. - To wszystko dzieje się dla mnie o wiele za szybko. Zaczynam się gubić. Dlaczego nazwisko Winters w jakiś sposób wydaje mi się znajome? - Pani i pani rodzina od lat próbujecie ukrywać się przed J&J. A to oznacza, że prawdopodobnie wiecie coś o Towarzystwie Wiedzy Tajemnej. - Niestety tak. - Czy kojarzy pani nazwisko Nicholas Winters? - spytał cicho. - O Boże! - Oszołomiona osunęła się na krzesło. - Jest pan spokrewniony z Nicholasem Wintersem? Tym alchemikiem, który stał się podwójnym talentem, oszalał, a potem próbował zamordować Sylvestra Jonesa? - Jestem jego potomkiem w prostej linii. - O Boże! - powtórzyła. Nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby dodać, więc zamilkła. - Mam dla pani naprawdę złe wieści - podjął Jack. - Od czasów Griffina Wintersa, który żył pod koniec epoki wiktoriańskiej, jestem pierwszym mężczyzną, na którego spadła rodzinna klątwa. Niemal przestała oddychać. - Ale to przecież tylko legenda - wyszeptała. - Każdy wie, że Towarzystwo opiera się na legendach. A większość z nich dotyczy Sylvestra Jonesa i jego potomków. - Owszem, ale te, które nie dotyczą Jonesów, z reguły mówią o Wintersach. Niestety, opowieści o Wintersach nie są choć w części tak zabawne. - Cóż, pewnie dlatego że legenda Wintersów źle się kończy - palnęła bez namysłu. Skrzywiła się, słysząc własne słowa. - Przepraszam. Posłał jej ironiczny uśmiech. - Niepotrzebnie. Ma pani rację. Zawsze byli tacy, którzy twierdzili, że drzewo genealogiczne Wintersów jest ciemną stroną Towarzystwa. - Ale przecież wszystkie te opowieści to tylko mity - upierała się. - Niech mi pan nie
wmawia, że naprawdę pan wierzy, że przemieni się pan w jakiegoś paranormalnego potwora. Patrzył na nią bez słowa. - Wierzy pan - powiedziała w końcu. Wciąż milczał. Rozłożyła ręce. - Przecież to śmieszne. Gdyby rzeczywiście miał pan jakąś wadę genetyczną wywierającą wpływ na pańskie zdolności psi, to już dawno by się ujawniła. Wszelkiego rodzaju zdolności - i te zwykłe, i te niezwykłe - ujawniają się w wieku kilkunastu lat, a najpóźniej około dwudziestego roku życia. Bez obrazy, ale nie wygląda pan na nastolatka. - Mam trzydzieści sześć lat. Według opowieści, które udało mi się odnaleźć, właśnie w tym wieku był Nicholas Winters, gdy stał się podwójnym talentem. Przeszył j ą dreszcz. - Więc naprawdę uważa się pan za potwora? - Nie wiem, kim jestem, Chloe, i nie wiem, kim się staję. Wiem jednak, jaką strategię miała zawsze J&J wobec niestabilnych multitalentów stanowiących zagrożenie. Zabić, zakopać i milczeć. - Doprawdy nie sądzę... - A co innego można zrobić z Cerberem? - Cerberem? - wpatrywała się w niego przerażona. - Wielkie nieba, przecież nie jest pan mitycznym trzygłowym psem pilnującym wrót piekieł. - Niech pani odnajdzie moją lampę, panno Harper. Koszty nie grają roli. Proszę mi tylko podać cenę.
ROZDZIAŁ 3 Scargill Cove, Kalifornia Fallon Jones wyglądał przez okno swojego gabinetu na pierwszym piętrze. W tej małej mieścinie nie było żadnych dwupiętrowych budynków. Nawet zajazd z sześcioma pokojami po drugiej stronie ulicy miał tylko dwie kondygnacje. Było wczesne popołudnie, ale niebo pokrywały ołowiane chmury. Od oceanu nadciągała kolejna burza. Scargill Cove na północnym krańcu Kalifornii, pełna sklepików z rękodziełem i kryształami, z księgarenką pełną literatury New Age, wyglądała jak relikt poprzedniej epoki. Proekologiczna i przeciwna rozrostowi osady rada miasta wyklęła papier i plastik, a także sieci fastfoodowych restauracji i apartamentowce. Nie żeby jakakolwiek sieć restauracji czy deweloper kiedykolwiek okazali zainteresowanie wybudowanie czegoś w Scargill Cove. Miejscowa społeczność zatopiła się we własnym zakrzywieniu czasoprzestrzeni. Była to idealna sceneria dla agencji detektywistycznej do spraw paranormalnych. Fallon miał z okna wspaniały widok na Sunshine Cafe. Tego ranka obserwował, jak o wpół do siódmej Isabella otwiera kawiarenkę. Jak zwykle punktualnie, jak zwykle w jaskrawo - żółtym płaszczu przeciwdeszczowym, jak zwykle przekręciła wiszącą jak zwykle w oknie tabliczkę „Zamknięte”, a potem jak zwykle spojrzała w okna jego biura, posyłając mu szeroki uśmiech i radośnie machając ręką. Uniósł dłoń w odpowiedzi. Też jak zwykle. Te codzienne obopólne pozdrowienia stały się dla nich swego rodzaju rytuałem. Powtarzał się co rano i w każde popołudnie o wpół do szóstej, gdy Isabella zamykała kawiarenkę. Wyglądało na to, że Isabella zawsze wie, kiedy Fallon stoi przy oknie i ją obserwuje. Cóż, prawdopodobnie wie, pomyślał, czując się jak skończony głupiec. Był pewien, że Isabella Valdez posiada potężny talent, choć prawdopodobnie intuicyjny. Czuł jej energię. Fascynowała go w sposób, którego nie potrafił wytłumaczyć. Bez wątpienia nie należała do Towarzystwa. Dwa tygodnie przed jej przyjazdem do miasteczka przejrzał bazę danych, a gdy nie znalazł żadnej informacji o Isabelli Valdez, zaczął ją sprawdzać dokładnie, pociągając za wszystkie dostępne mu sznurki. To nic osobistego, myślał, tylko zwykłe środki ostrożności. Jakie jest prawdopodobieństwo, że w nieznanej nikomu mieścinie, gdzie znajduje się główna kwatera filii agencji detektywistycznej Towarzystwa na Zachodnim Wybrzeżu, przypadkiem pojawi
się potężny talent? Początkowo sądził, że Isabella musi być agentką Cienia Nocy. Sprowadził więc dwoje najlepszych talentów czytających aurę, Grace i Luthera Malone'ów. Właśnie wczoraj przylecieli z Hawajów do San Francisco, a stamtąd wynajętym samochodem dotarli do Scargill Cove. Obserwował z okna, jak parkują przed budynkiem, przechodzą przez ulicę i kierują się do Sunshine Cafe. Wyglądali jak para turystów pragnących napić się kawy. Dwadzieścia minut później weszli do jego gabinetu na piętrze. - Jest czysta, panie Jones - powiedziała Grace. - W jej aurze nie ma ani śladu narkotyku. Grace zawsze zwracała się do niego per „panie Jones”. Podobało mu się to. Niewielu agentów okazywało mu szacunek należny szefowi od pracownika. Technicznie rzecz biorąc, jego agenci byli niezależnymi konsultantami pracującymi dla J&J na zlecenie. Poza tym, że posiadali rozmaite talenty psi, byli bystrzy i potrafili samodzielnie podejmować decyzje, działając w terenie. Ale właśnie ta samodzielność, która czyniła ich świetnymi detektywami, łączyła się z faktem, że mieli problemy z okazywaniem mu szacunku. Grace była inna. Zawsze uprzejma i taktowna. A także, podobnie jak Luther, obdarzona zdolnością wykrywania niebezpiecznego narkotyku, który mógł znacznie zwiększać talenty psi. Ich umiejętności stanowiły potężną broń w walce z tajemniczą organizacją zwaną Cieniem Nocy. A wyglądało na to, że będzie to walka długa i ciężka. Cień Nocy był zagrożeniem nie tylko dla Towarzystwa, ale także dla całego kraju. Fallon i wszyscy członkowie Rady Towarzystwa wiedzieli, że są pozostawieni samym sobie w sekretnej wojnie z bezwzględnym przeciwnikiem. Policja, wywiad i agencje rządowe miały pełne ręce roboty w walce z pospolitymi przestępcami i terrorystami. Nikt by nie uwierzył w istnienie psychogangsterów, którym udało się odtworzyć prastarą alchemiczną formułę, dającą stosującym ją ludziom potężne zdolności paranormalne. - W jej aurze nie ma śladu narkotyku - powtórzył Fallon, siląc się na swobodny ton. Nie chciał, by Grace i Luther zauważyli, że poczuł się, jakby kamień spadł mu z serca. - Ale możliwe, że Cień Nocy sięgnął po agentów, którzy jeszcze nie stosują formuły. Grace się uśmiechnęła. - Uwidacznia się pańska obsesja, sir. - Nie lubię zbiegów okoliczności. - Ja też nie - rzekł Luther i stanąwszy przy oknie, spojrzał w dół na kawiarenkę. - Ale
czasami kelnerka jest po prostu kelnerką. Fallon wyczuł w zachowaniu Luthera coś dziwnego. Wciąż wyglądał jak zmęczony życiem policjant, którym zresztą był, ale promieniała od niego jakaś pozytywna energia. Tę samą energię wyczuwał u Grace. Co się dzieje z tą parą? - Dokładnie sprawdziłam dane genealogiczne - powiedziała Grace - i niczego nie znalazłam. Najwyraźniej żaden z przodków panny Valdez nigdy nie był związany z Towarzystwem. - To nie byłby pierwszy raz, kiedy Cień Nocy włamał się do naszej bazy danych i zmienił wpisy - przypomniał jej Fallon. Pokręciła głową. - Myślę, że panna Valdez jest dokładnie tym, kim się wydaje. To kobieta obdarzona silnym talentem i kompletnie go nieświadoma. Nie pojawiał się w jej najbliższej rodzinie ani u dalszych krewnych. Dorastała poza wpływami Towarzystwa, więc nie miała nikogo, kto pomógłby jej zrozumieć i zaakceptować zdolności psi. Przyjechała tutaj, bo czuje się samotna i szuka jakiegoś miejsca, które mogłaby nazwać domem. Dobrze ją rozumiem, panie Jones, bo znam to uczucie. Fallon zastanawiał się chwilę. - Valdez przez całe życie czuła się inna - rzekł wreszcie - więc przyjechała do miasta, gdzie dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć procent mieszkańców można by określić mianem nieprzystosowanych? To próbuje mi pani powiedzieć? - Tak - odparła. - To właśnie próbuję powiedzieć. Luther obejrzał się przez ramię i spytał: - Skoro dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć procent stanowią nieprzystosowani, to kto jest wzorcem normalności? Fallon zmarszczył brwi. - Jak to kto? Ja. - Racja. - Luther uśmiechnął się szeroko. - Ustaliliśmy, że nowa kelnerka z kawiarenki nie jest agentką Cienia Nocy, przysłaną tutaj, żeby pana szpiegować, więc będziemy się już zbierać. - Po co ten pośpiech? - Fallon rzadko miewał gości i z reguły nie chciał, by zostawali dłużej niż to konieczne. Goście go rozpraszali. Musiał im poświęcać cenny czas. Ale teraz z jakiegoś powodu wolał, żeby Luther i Grace jeszcze nie wyjeżdżali. - Pomyśleliśmy, że skoro i tak musieliśmy przylecieć na kontynent w sprawie związanej z Jones & Jones, możemy przy okazji odwiedzić przyjaciółkę z Eclipse Bay, zanim wrócimy na wyspy - wyjaśnił Luther. - To się nazywa obcinanie kosztów.
- A kim jest ta przyjaciółka? - spytał Fallon, ignorując tę niezbyt subtelną aluzję. - Nazywa się Arizona Snow - odparła Grace. - Snow. - Fallon szukał w pamięci. - To nazwisko wydaje mi się znajome. - Wynajmowała mi kiedyś mieszkanie - wyjaśniła Grace. - Coś jeszcze... - Fallon próbował sobie przypomnieć, gdzie się natknął na to nazwisko. - To starsza pani - podsunął Luther. - Nieszkodliwa dziwaczka, która wiele lat temu pracowała dla tajnej agencji rządowej. - Mam! - Fallon strzelił palcami. - Znalazłem tę informację w aktach, kiedy przeprowadziłaś się do Eclipse Bay, Grace. Snow była bardzo silnym talentem, ale że nigdy nie zarejestrowała się w Towarzystwie, nie ma żadnych danych o tym, jaki typ umiejętności posiadała. Gdzieś po drodze przekroczyła cienką linię i zatraciła się w szalonych teoriach spiskowych. Rzeczywiście nieszkodliwa, ale też kompletnie szurnięta. Grace i Luther wymienili spojrzenia. Fallon miał wrażenie, że coś mu umyka. Chociaż z drugiej strony, często miał takie wrażenie, gdy był w towarzystwie innych ludzi. Wreszcie zrozumiał. - Uważacie, że mam coś wspólnego z Arizoną Snow, prawda? - Nagle poczuł się bardzo zmęczony. - Że też jestem świrem wierzącym w spiskowe teorie? - Oczywiście, że nie - zaprzeczyła Grace. - Naprawdę doceniam pański talent. Zdolność dostrzegania związków między pozornie przypadkowymi informacjami jest czymś bardzo rzadkim. - Bzdura - odparł Fallon. - Ludzie cały czas to robią. Jeśli chcecie zobaczyć prawdziwych świrów od teorii spiskowych, zajrzyjcie do Internetu. - Istnieje ogromna różnica między panem a większością takich ludzi - powiedział Luther. - Pan w dziewięćdziesięciu pięciu procentach przypadków ma rację. - Dokładnie w dziewięćdziesięciu sześciu koma dwa - uściślił Fallon. - Kiedyś miałem jeszcze wyższy odsetek trafnych wskazań, ale musiałem go skorygować po przypadku na Hawajach. Tak czy inaczej pozostaje niewielki, lecz rzeczywisty margines błędu. Mieliście okazję się o tym przekonać. - Gdyby nie popełniał pan błędów, nie byłby pan człowiekiem - skwitowała Grace. - Zastanawiał się pan nad moją sugestią, panie Jones? - Jaką sugestią? - Sugerowałam, że potrzebny panu asystent. - Grace rozejrzała się po gabinecie. - Przyrósł pan do komputera i zakopał się w papierkowej robocie. Potrzebny panu ktoś, kto
wszystko uporządkuje. - Sam wiem, gdzie wszystko jest - odparł. - Możliwe - przyznała - ale to nie znaczy, że wszystko jest zorganizowane w optymalny sposób. Rozmawialiśmy już o tym. Ciężar kierowania walką z Cieniem Nocy spadł głównie na pańskie barki. To pan jest szefem, ale musi pan zrozumieć, że nie może robić wszystkiego sam. Potrzebny panu ktoś, kto przejmie codzienne zadania administracyjne, tak żeby pan mógł się skupić na tym, co najistotniejsze. - Grace ma rację - powiedział Luther. - Bez obrazy, ale wygląda pan, jakby przejechała pana ciężarówka. Kiedy ostatnio przespał pan całą noc? - Nie potrzebuję dużo snu - mruknął Fallon. - Owszem, potrzebuje pan - odparła Grace. - Proszę zatrudnić asystenta, panie Jones. I to szybko. - I tym optymistycznym akcentem pożegnajmy się. - Luther uśmiechnął się do żony. - Gotowa, kochanie? - Tak. - Podchodząc do drzwi, spojrzała na zegarek. - Och, zobacz, jak późno! Powinniśmy już ruszać na północ. Luther skinął szefowi głową. - Na razie, Fallon. - Jeszcze jedna sprawa, zanim wyjdziecie. - Jones spojrzał na Grace. - Wprawdzie to nie moja sprawa, ale dobrze się pani czuje? Mrugnęła zaskoczona. Potem się roześmiała. - Nigdy nie czułam się lepiej, panie Jones. Jestem w ciąży. Ale zaskoczyło mnie, że pan to zauważył. To dopiero początek trzeciego miesiąca. Fallon poczuł, że się czerwieni. - Gratuluję. To chyba prawda, co mówią o tej poświacie - zwrócił się do Luthera. - Ale wcale nie wyjaśnia, dlaczego odbieram taką samą energię od ciebie, Malone. Grace się uśmiechnęła. - Jesteśmy szczęśliwi, panie Jones. Powinien pan kiedyś tego spróbować. Zeszła na półpiętro. Luther ruszył za nią. Kilka minut później odjechali, a Fallon znów został sam. Kiedyś lubił być sam. Potrzebował tego. Przez większość czasu. Wrócił myślami do teraźniejszości i zastanawiał się nad wesołym światełkiem z Sunshine Cafe. Sprowadził Grace i Luthera, bo z jakiegoś powodu w kwestii Isabelli Valdez nie ufał samemu sobie. Zazwyczaj w pełni polegał na swoich zdolnościach obserwacji i
posługiwania się logiką. Tym razem, chociaż Luther i Grace oczyścili Isabellę z wszelkich podejrzeń, intuicja ostrzegała go, że kłębią się wokół niej jakieś tajemnice. Podszedł do biurka, usiadł i jeszcze raz spojrzał na artykuł wyświetlony na monitorze. Każdego ranka przeglądał internetowe wydania ponad dwudziestu dzienników z Zachodniego Wybrzeża, mając nadzieję, że znajdzie jakieś subtelne wskazówki dotyczące działalności Cienia Nocy. Organizacja była niezwykle wyrafinowana i dyskretna. Jej działania nie obejmowały zwykłych przestępstw, które mogłyby przyciągnąć uwagę władz. Jednak właśnie taka rutynowa historia kryminalna przykuła jego uwagę. Artykuł pojawił się kilka dni temu, ale Fallon codziennie rano czytał go od nowa i za każdym razem czuł przenikające go delikatne prądy świadomości. Nie potrafił jednak sobie uświadomić, co sprawiało, że jego zmysły się wyostrzały. „Mężczyznę podejrzanego o morderstwa znaleziono martwego. Ostatnia ofiara przeżyła napaść. Seattle: Człowieka zidentyfikowanego jako Aaron Paul Hanney, który prawdopodobnie zgwałcił i zamordował co najmniej dwie kobiety, znaleziono martwego wczoraj w nocy w bocznej uliczce w rejonie Capitol Hill. Trzecia kobieta, Susan Billings, powiedziała policji, że udało jej się uciec przed Hanneyem dzięki pomocy jakiegoś przechodnia, który stawił czoło napastnikowi. Hanney zmarł w miejscu przestępstwa. Zlecono przeprowadzenie autopsji, jednak wygląda na to, że przyczyną zgonu był atak serca. Panna Billings złożyła zeznania. Powiedziała między innymi, że nie potrafi zidentyfikować mężczyzny, który ją uratował, ponieważ oświetlenie było bardzo słabe. Władze proszą mężczyznę, który pomógł Sharon Billings, by natychmiast zgłosił się na policję”. Tkwi w tym coś ważnego, pomyślał Fallon, nie miał jednak czasu dłużej się nad tym zastanawiać. Zamknął chroniony niezliczonymi hasłami i szyframi laptop, wstał, sięgnął po skórzaną kurtkę i wyszedł z biura. Zawsze miał w gabinecie dużo mocnej kawy, bo ostatnio był to jego ulubiony narkotyk. Ale od niedawna codziennie wpadał do Sunshine, by wypić kilka filiżanek, zrobić notatki i uporządkować myśli. Na dworze było chłodno i wilgotno. Ruszył w stronę kawiarenki przyciągany aurą ciepła i światła. Jak głupia ćma do płomienia, pomyślał.