anja011

  • Dokumenty418
  • Odsłony55 975
  • Obserwuję54
  • Rozmiar dokumentów633.4 MB
  • Ilość pobrań32 383

Krentz Jayne Ann - Mroczne dziedzictwo 02 - Magia jej oczu

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Krentz Jayne Ann - Mroczne dziedzictwo 02 - Magia jej oczu.pdf

anja011 EBooki Harmonia
Użytkownik anja011 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 273 stron)

Frankowi, jak zawsze z miłością

Rozdział 1 MARTWY NUREK tkwił jak wielka kość w kamiennej gardzieli podwodnej jaskini nazywanej Potworem. Ciało — nadal w pełnym rynsztunku, złożonym z butli ze sprężonym powietrzem, automatu oddechowego, płetw, kamizelki wypornościowej i maski — lekko falowało poruszane słabym prądem. Dłoń w rękawiczce unosiła się i opadała w geście widmowej przestrogi. Zawróć! Ale dla Judsona Coppersmitha nie było drogi odwrotu. Mieszkańcy wyspy opowiadali, że zalana wodą bestia pożera nurków w całości. Tych uzależnionych od adrenaliny, na tyle głupich, że ignorowali umieszczony przy wejściu znak, który ostrzegał przed zapuszczaniem się w głąb niezbadanego labiryntu podwodnych korytarzy. Rozsądniejsi w porę zawracali. Ale wybuch w suchej części groty zamknął nadziemne wyjście i Judson musiał spróbować wydostać się na powierzchnię, przepływając przez system jaskiń. Nie istnieje ciemność bardziej nieprzenikniona niż panująca we wnętrzu podwodnych grot. Jednak w tej jaskini przejrzystość wody wydawała się wręcz surrealistyczna. Snop światła z latarki przecinał głęboką czerń jak promień lasera, aż zatrzymał się na zwłokach. Judson podpłynął bliżej, żeby obejrzeć ekwipunek nurka. Poczuł ulgę, widząc, że zabójcy nie opróżnili butli. Ściągnął ją z napuchniętego ciała i wetknął pod ramię. Wziął też latarkę. Osłonięte maską martwe oczy mężczyzny patrzyły na niego z wyrzutem. Przykro mi, kolego, ale ten sprzęt już ci się nie przyda. Mnie być może też nie, ale przynajmniej zyskam trochę czasu. Przecisnął się obok ciała i skierował światło latarki na kręty skalny korytarz. Miał ochotę przepłynąć go jak najszybciej, wiedział jednak, że gwałtowne ruchy grożą śmiercią tak samo jak brak powietrza. Opanował się więc i przez kilka sekund tylko unosił się swobodnie na wodzie. W pewnym momencie wyczuł lekkie szarpnięcie podwodnego prądu. Mogła to być jego ostatnia deska ratunku, ale równie dobrze podwodny nurt mógł go poprowadzić do zagłady. Nie miał innego wyjścia, niż zaryzykować. Poddał się strumieniowi kryształowo przezroczystej wody

i pozwolił, by prąd pociągnął go w głąb labiryntu. Mieszkańcy wyspy twierdzili, że istnieje z niego wyjście na powierzchnię morza i że zostało to udowodnione przed laty za pomocą prostego testu. Barwnik wlany do rozlewiska w grocie wypłynął w innym miejscu niedaleko brzegu. Jednak nikomu nie udało się odnaleźć podwodnego wyjścia. Wielu nurków zginęło, próbując tego dokonać. Oddychał z coraz większym trudem, bo butla, którą zdążył złapać, kiedy musiał ukryć się pod wodą, była prawie pusta. Zdjął ją i postawił na kamiennej krawędzi. Zrobił to bardzo ostrożnie, żeby nie poruszyć osadu pokrywającego dno. Nie mógł marnować cennego czasu na czekanie, aż prąd oczyści wodę z odpadów, gdyż każda minuta zwłoki oznaczała zużycie dodatkowej porcji powietrza. A przecież i tak istniało duże prawdopodobieństwo, że nie starczy mu tlenu, nawet jeśli będzie starał się oddychać jak najwolniej. Założył butlę, którą znalazł przy zwłokach nurka, i pozwolił nieść się wodzie. Po chwili znowu poczuł lekkie szarpnięcie wciągające go głębiej w labirynt. Jakiś czas później — nie spojrzał na zegarek, bo nie widział w tym sensu — światło latarki zaczęło słabnąć. Korzystał z niej, dopóki było to możliwe, w końcu jednak latarka całkiem zgasła i otoczyła go nieprzenikniona czerń. Nigdy dotąd nie miał problemów z poruszaniem się w ciemności, bo dzięki nadnaturalnemu zmysłowi widzenia mógł nawigować bez użycia światła, wystarczała mu do tego naturalna pararadiacja skał. Ale dziwna zorza, jaka pojawiła się w jaskini, i wybuch, który potem nastąpił, poparzyły mu zmysły i został parapsychicznie oślepiony. Nie wiedział, czy to stan odwracalny, lecz w tej chwili nie przejmował się tym. Utrata zdolności parapsychicznych i tak nie będzie miała żadnego znaczenia, jeśli nie wydostanie się żywy z zatopionych katakumb. Sięgnął po latarkę znalezioną przy zwłokach, chcąc ją włączyć. Mało brakowało, a by ją upuścił, bo dłonie zdrętwiały mu z zimna. Cienki trzymilimetrowy skafander, który miał na sobie, nie chronił przed chłodem. Wprawdzie wyspa leżała na obszarze Karaibów, ale na tej głębokości woda była lodowata. Kiedy dziesięć minut później pokonał kolejny zakręt podwodnego korytarza, natrafił na skalne przewężenie. Żeby się w nim zmieścić, musiał zdjąć butlę. Przepchnął ją na drugą stronę, po czym sam wcisnął się w wąski otwór. Przez chwilę bał się, że tu utknie — nie będzie mógł ani popłynąć dalej, ani zawrócić — i serce zaczęło mu bić jak oszalałe, a oddech gwałtownie przyspieszył.

Wkrótce znalazł się po drugiej stronie i szybko odzyskał kontrolę nad oddechem, ale szkoda już się stała. W ciągu zaledwie kilkunastu sekund zużył mnóstwo powietrza. Na szczęście nurt prowadził go we właściwym kierunku. Uświadomił to sobie, gdy zobaczył, że do tej pory kryształowo przejrzysta woda lekko zmętniała. Najwyraźniej dotarł do miejsca, w którym czysta woda z podziemnej rzeki mieszała się z morską. Był bez wątpienia blisko wyjścia, ale jeszcze nie wiedział, czy gdy do niego dotrze, zdoła się przez nie przecisnąć. Jeżeli nie, ostatnie minuty życia spędzi jak skazaniec spoglądający przez kraty ciemnej więziennej celi na promienie jasnego słońca. Druga latarka również powoli się wyczerpywała. Gdy zupełnie zgasła, otoczyła go atramentowa czerń. Instynktownie wyostrzył zmysły, ale jego parapsychiczny wzrok nie działał. Nadal był ślepy. Pozostawało mu tylko dać się nieść prądowi. Płynął wolno, szeroko rozkładając ręce, żeby nie uderzyć o skalną ścianę. W pewnym momencie wypuścił automat oddechowy i nabrał w usta wody. Chciał poczuć jej smak. Była słona, a to oznaczało, że dotarł do tej części jaskini, która rozciągała się pod powierzchnią morza. Kilka minut później dostrzegł słabą poświatę wdzierającą się w gęste ciemności. Był skrajnie wyczerpany, zziębnięty i niedotleniony, bo w butli zostały zaledwie resztki powietrza, pomyślał więc, że to pewnie tajemnicze jasne światło opisywane przez osoby, które doświadczyły śmierci klinicznej. Tyle że w jego przypadku zwiastuje prawdziwą śmierć. Jednego był pewien. Jeśli przeżyje, już nigdy nie będzie traktował dziennego światła jak czegoś oczywistego. Słaba poświata robiła się coraz jaśniejsza. Judson zaczął płynąć szybciej. Nie miał nic do stracenia.

Rozdział 2 SPÓŹNIŁAŚ SIĘ — oznajmił duch w lustrze. — Już nie żyję. To nie było oskarżenie, tylko stwierdzenie faktu. Doktor Evelyn Ballinger, za życia bardzo racjonalna i opanowana, rezerwująca wszelkie emocje tylko dla swojej pracy, najwyraźniej pozostała uosobieniem stoickiego spokoju także po śmierci. To jednak nie umniejszało straszliwego przerażenia i poczucia winy, które mroziły krew w żyłach Gwen Frazier. Gdyby tylko odczytała maila wczoraj wieczorem, a nie dopiero rano. Gdyby tylko... Dwa najbardziej rozpaczliwe słowa w języku angielskim. Gwen powiodła wzrokiem po zagraconym pokoju, który Evelyn przerobiła na gabinet. W oknach wisiały grube zasłony, nieprzepuszczające ani odrobiny słonecznego światła. Takie same były we wszystkich pozostałych pokojach. Evelyn nie lubiła światła dziennego. Twierdziła, że przeszkadza jej w pracy. Przechodząc przez pokój, Gwen wprawiła w ruch zastałe powietrze. Zwisające z sufitu kryształowe dzwoneczki zakołysały się, wydając dźwięk, który wydał jej się upiorny, niczym dobiegający zza grobu. Max, tłusty szary kocur Evelyn, miauknął żałośnie, jakby domagał się, żeby Gwen naprawiła sytuację. Ale ze śmiercią nic się nie da zrobić. Ciało leżało na podłodze obok biurka. Evelyn, kobieta tuż po siedemdziesiątce, była wysoka i mimo sporej nadwagi bardzo zgrabna. Jak wielu innych mieszkańców miasteczka Wilby w stanie Oregon hołdowała modzie sprzed lat. Z długimi siwymi włosami, szerokimi spódnicami farbowanymi domowym sposobem i biżuterią z kryształów stanowiła modelowy przykład osoby noszącej się w stylu, który Gwen na własny użytek nazywała Hippie Couture. Błękitne oczy Evelyn wpatrywały się martwo w sufit. Jej okulary do czytania walały się na podłodze. Obok bezwładnej dłoni leżało zdjęcie. Mała dziurka na górze wskazywała, że pochodziło z korkowej tablicy wiszącej nad biurkiem. Na ciele nie było widać krwi ani żadnych obrażeń. — Żadnych śladów zranienia — odezwał się duch z lustra. — Co nam to mówi?

— Niepoprawna mentorka — burknęła Gwen. — Nie możesz się powstrzymać, co? — Nie miałoby większego sensu, gdybym się teraz zmieniła, nie sądzisz? Ponawiam więc pytanie: na co może wskazywać brak obrażeń? — Że śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych. Miałaś siedemdziesiąt dwa lata i chorowałaś na cukrzycę, ale nie przestrzegałaś diety i nieregularnie przyjmowałaś lekarstwa. Nie chciałaś też zrzucić wagi, a jedyną formą ćwiczeń fizycznych, jakie uprawiałaś, były sporadyczne spacery wzdłuż rzeki. — No tak, rzeka — powtórzył miękko duch. — Nie zapomnisz o rzece i wodospadzie, prawda, kochanie? — Nie, nigdy — zapewniła Gwen. Wiedziała, że to beznadziejne, lecz mimo wszystko zmusiła się, aby zbadać tętno na nadgarstku Evelyn. Poczuła tylko straszliwy chłód i kompletny bezruch śmierci. Powoli dźwignęła się na nogi. — Ta sceneria wydaje się znajoma, nie sądzisz? — zagaił duch. — Przywodzi na myśl wydarzenia sprzed dwóch lat. — Tak — zgodziła się Gwen. — Faktycznie. — Kolejna osoba związana z badaniami umiera z, jak się wydaje, przyczyn czysto naturalnych. Interesujący zbieg okoliczności, nieprawdaż? Gwen popatrzyła na zjawę w lustrze. Duchy zawsze objawiały się jej jako niewyraźne i zamglone, a nie ostre jak na zdjęciach. Najczęściej były to widma nieznanych jej osób, ale niektóre znała bardzo dobrze. Evelyn Ballinger dołączyła do tej krótkiej listy, była bowiem zarówno jej mentorką, jak i przyjaciółką. — Bardzo mi przykro, ale przeczytałam twojego maila dopiero dziś rano — powiedziała do ducha. — Od razu do ciebie zadzwoniłam, a kiedy nie odbierałaś, domyśliłam się, że stało się coś złego. — To oczywiste, kochanie — odparła zjawa, zanosząc się chichotem. — Jesteś przecież medium. — Wsiadłam do samochodu — tłumaczyła dalej Gwen — ale z Seattle do Wilby są cztery godziny drogi. — Nie powinnaś się o nic obwiniać, kochanie — uspokoił ją duch. — Nie byłaś w stanie mi pomóc. Jak widzisz, zginęłam zeszłej nocy. Byłam w biurze. Wiesz, że jestem sową i lubię

pracować po nocach. — Tak, wiem. Twój mail dotarł do mnie około drugiej nad ranem. — A tak, oczywiście. I pewnie już spałaś. Wcale nie, pomyślała. Kręciła się po swoim małym mieszkanku, próbując się otrząsnąć ze złego snu. Od śmierci Zandera Taylora minęły już dwa lata, a mimo to co roku, pod koniec sierpnia, dopadały ją koszmary. Do pewnego stopnia panowała nad nimi, bo potrafiła zachowywać świadomość podczas snu, ale nie umiała w pełni uwolnić się od nich. Za każdym razem, kiedy śniła o przerażających wypadkach tamtego lata, budziła się ze złowieszczym przekonaniem, że to, co się wtedy działo, wcale nie skończyło się wraz ze śmiercią Taylora. — Nie spałam — wyznała. — Ale też nie zaglądałam do poczty. Odeszła od zwłok i wyjęła z torby telefon. Kocur znowu miauknął i zamachał ogonem. — Przykro mi, Max, ale jest za późno, nic już nie mogę zrobić. Kot najwyraźniej nie był usatysfakcjonowany odpowiedzią, bo wpatrywał się w nią intensywnie zielonozłotymi ślepiami. Gwen skupiła się na wystukiwaniu numeru alarmowego. Starała się przy tym nie patrzeć w lustro. Rozmowy z duchami nie były mile widziane. Budziły lęk, nawet wśród jej przyjaciół i potencjalnych kochanków. Poza tym tak naprawdę żadne duchy nie istniały. Gwen rozmawiała sama ze sobą, próbując w ten sposób nadać sens informacjom, które jej dziwaczna intuicja zbierała w miejscach gwałtownej śmierci. Zresztą na ogół starała się unikać tych konwersacji, bo wprowadzały ją w stan silnego rozdrażnienia. Nie mogła nic zrobić dla zmarłych. To zadanie należało do policji. Już przed laty przekonała się, że duchy, pojawiające się w lustrach, szybach okien, kałużach i wszelkich innych powierzchniach odbijających światło, oznaczają złe miejsce, przesiąknięte ciężką energią powstałą podczas czyjejś gwałtownej śmierci. Jak mówi stare porzekadło, śmierć pozostawia po sobie trwały ślad. Ale Gwen nie była policjantką ani wykwalifikowanym detektywem. Zajmowała się doradztwem parapsychologicznym, interpretowała sny klientów, a dorabiała sobie, pisząc scenariusze dla niskobudżetowego programu w telewizji kablowej. Nie mogła pomóc zmarłym, szukając dla nich sprawiedliwości. — Kiedy Wesley Lancaster dowie się o mojej śmierci, prawdopodobnie będzie chciał ją wykorzystać jako podstawę scenariusza — oznajmił duch w lustrze. — Już sobie wyobrażam te teksty. Czy tę żyjącą w odosobnieniu badaczkę zjawisk nadnaturalnych zamordowano przy

użyciu nadnaturalnych środków? Czy istnieje związek między jej śmiercią a tajemniczymi zgonami, jakie miały miejsce w tym samym miasteczku przed dwoma laty? — Przeszkadzasz mi — burknęła Gwen. — Próbuję się dodzwonić na policję. — Po co? Obie wiemy, jak to się skończy. Policja uzna, że zmarłam z przyczyn naturalnych. — Co jest całkiem prawdopodobne. — Mimo to intuicja podpowiada ci, że zostałam zamordowana, tak jak reszta. — Moja intuicja już nie raz mnie zawiodła — odparła Gwen. — Masz na myśli to, co się wydarzyło dwa lata temu, prawda? — To chyba oczywiste. Myślałam o tym całą noc i podczas jazdy z Seattle. Gwen odwróciła się plecami do ducha w lustrze i skupiła na rzeczowo brzmiącym głosie operatorki linii alarmowej. — W jakiej sprawie pani dzwoni? — zapytała kobieta. — Chodzi o moją przyjaciółkę. Wygląda na to, że nie żyje — poinformowała. — To doktor Evelyn Ballinger. — Ballinger? Ta szurnięta staruszka, która mieszka przy Miller Road? — Jestem pewna, że pani profesjonalizm mógłby posłużyć za inspirację dla wszystkich operatorów numerów alarmowych w całym kraju — Gwen pozwoliła sobie na sarkazm. Potem szybko przekazała fakty i podała dokładny adres. — Już wysyłam pomoc — oznajmiła operatorka. — Pani nazwisko? — Gwendolyn Frazier. — Proszę pozostać na miejscu, pani Frazier. — Zapewniam, że nigdzie się nie wybieram. Gwen zakończyła rozmowę, zastanawiając się, czy w gronie osób z ekip ratunkowych znajdzie się Harold Oxley, komendant policji w Wilby. Pewnie tak. Wilby to bardzo małe miasteczko. Kiedy znowu odwróciła się do lustra, widmo wymownie cmoknęło. — Nikt oprócz ciebie i zabójcy nie dowie się, że zostałam zamordowana, i to środkami nadnaturalnymi. Zabójca nie poniesie kary za swój czyn, chyba że coś w tej sprawie zrobisz. Zupełnie jak poprzednim razem, pomyślała Gwen. — Ale przecież nic nie mogę zrobić — odparła. — Nie jestem policjantką ani nawet

prywatnym detektywem. — Nie, jesteś mi jednak coś winna, czyż nie? Kiedy tkwiłaś zamknięta w Summerlight Academy, nauczyłam cię, jak masz się obchodzić ze swoimi uzdolnieniami. No i załatwiłam ci tę fuchę na pisanie scenariuszy do Zjaw nocy. Przyjaźniłyśmy się. Poza tym teraz sytuacja wygląda inaczej niż dwa lata temu, nie uważasz? Wtedy nie znałaś żadnego detektywa do spraw parapsychicznych, a teraz masz świadomość istnienia pewnej firmy konsultingowej działającej w obszarze nadnaturalnym. Tak czy nie? Najbardziej irytującym aspektem rozmów z duchami jest to, że bardzo często przypominają dyskutowanie z samą sobą, pomyślała Gwen. I teraz właśnie coś takiego się działo. Zamknęła klapkę telefonu i wrzuciła go z powrotem do torby. W tym momencie dostrzegła ciemniejszy prostokąt na blacie biurka, wszędzie indziej pokrytym warstewką kurzu. Uświadomiła sobie, że w tym miejscu wcześniej stał laptop. — Zabójca zabrał twój komputer — powiedziała na głos. — Może to jednak był napad rabunkowy. — W takim razie zostałabym zabita w bardziej tradycyjny sposób, nie sądzisz? — odparł duch. — Zginęłabym od postrzału albo pchnięcia nożem. Albo od uderzenia w głowę. — Wyraźnie czuję, że doszło tu do aktu przemocy, ale nie widzę żadnych śladów walki, a jestem pewna, że byś się broniła. — Nie, jeśli zabójca mnie zaskoczył — zauważył duch. — Tu na pewno wydarzyło się coś złego, jest jednak możliwe, że zmarłaś na skutek ataku serca lub udaru wywołanego szokiem związanym z napadem. Duch się uśmiechnął. — Teoretycznie tak, tyle że jedyną rzeczą, która zniknęła, jest mój laptop. A przecież dobrze wiesz, że nie był ani cenny, ani nowy. Na krześle leży mój stary plecak. Może byś tak sprawdziła, czy złodziej zabrał pieniądze i karty kredytowe. Gwen podeszła do krzesła i podniosła mały wyświechtany plecak. Kryształowe dzwonki wietrzne znowu zadrżały, wydając kolejną serię upiornych dźwięków. Max przysiadł w progu i znowu głośno miauknął. Gwen sięgnęła do plecaka. W portfelu Evelyn znalazła pięćdziesiąt dolarów i dwie karty kredytowe. To było tyle, jeśli chodzi o hipotezę o napadzie. — Co do innych motywów, to przecież mnie znasz — podjął duch. — Nie handlowałam

narkotykami, nie uprawiałam marihuany w piwnicy i chociaż bardzo lubiłam moją biżuterię z kryształów, te świecidełka nie były kosztowne. — Miałaś komórkę. — Gwen obróciła się na pięcie, lustrując wzrokiem pokój. — Nigdzie jej nie widzę. — Zniknęła, tak jak komputer. — Komórki są małe. Może leżeć gdziekolwiek. Może zostawiłaś ją w kuchni albo w łazience? W oddali zawyły syreny. Brzmiało to, jakby operatorka linii alarmowej przysłała do Evelyn całą flotę wozów ratunkowych. Gwen uzmysłowiła sobie, że ma mało czasu na odnalezienie telefonu. Pospiesznie przeszukała szuflady biurka, ale komórki nigdzie nie było. Odgłos syren narastał. Gwen z hukiem zamknęła ostatnią szufladę i mijając Maxa, wybiegła na korytarz. Kot podążył za nią. Zatrzymała się w drzwiach kuchni i szybko się po niej rozejrzała. Blaty pokryte staromodnymi kafelkami były puste, nie licząc wiekowej maszynki do kawy i ustawionych w równym rzędzie ceramicznych pojemników. Odwróciła się i z Maxem depczącym jej po piętach pognała na piętro i prawie w biegu przejrzała dwie małe sypialnie. Kiedy schodziła na dół, pod dom zajechał pierwszy wóz patrolowy. Wróciła do gabinetu, gdzie znów rozległo się denerwujące brzęczenie dzwonków wietrznych, jakby zniecierpliwionych fiaskiem jej poszukiwań. — Moja śmierć stanie się do południa najważniejszą nowiną w mieście — oznajmił duch. — Tyle zamieszania nie było w Wilby od czasu, gdy przed dwoma laty zginęli Mary, Ben i Zander. — Niemożliwe, żeby ich śmierć i twoją coś łączyło — powiedziała Gwen. — Jesteś pewna? — Przecież minęły dwa lata. — Ale ty nadal śnisz o tym, co się wtedy wydarzyło, zwłaszcza o tej porze roku, czyż nie? Od początku dobrze wiedziałaś, że w tej łamigłówce wciąż brakuje jakiejś części. Gwen odsunęła grubą zasłonę i zrobiło jej się słabo. Z jednego z wozów patrolowych wysiadał Harold Oxley we własnej osobie. Miał wprawdzie ciemne okulary, ale widać było, że

minione dwa lata odcisnęły na policjancie swoje piętno. Od wysiłku, jaki musiał włożyć w to, żeby wydostać opasłe cielsko z samochodu, jego nalana twarz przybrała niezdrowy odcień czerwieni. Poruszał się sztywno, jakby cierpiał na artretyzm, a koszula munduru napinała się na wielkim brzuszysku. Ale pistolet wiszący u pasa był ogromny jak zawsze i nic nie wskazywało, że Oxley wykaże większą niż przed dwoma laty otwartość na sugestię, że śmierć Evelyn mogła mieć przyczyny nadnaturalne. Gwen opuściła zasłonę, odwróciła się plecami do okna i jeszcze raz rozejrzała się po pokoju, zatrzymując wzrok na fotografii leżącej na podłodze. Pomyślała, że zdjęcie prawdopodobnie samo nie spadło, tylko Evelyn, umierając, zerwała je z tablicy. — To ważne spostrzeżenie, kochanie — usłyszała głos ducha. — Bo z jakiego innego powodu zdjęcie miałoby się znaleźć obok mojej dłoni? Podniosła fotografię i patrzyła na nią przez chwilę. Dobrze znała to zdjęcie. Zostało zrobione przed dwoma laty, na krótko przed pierwszym zabójstwem, i przedstawiało siedem osób. Ona też się na nim znajdowała. Stała w dolnym rzędzie, a obok niej Mary Henderson, Ben Schwartz i Zander Taylor. Wszyscy się uśmiechali. — To zdjęcie zawsze wisiało na tablicy — zauważyła. — Dlaczego znalazło się na podłodze? — Intrygujące pytanie — stwierdził duch. Rozległo się pukanie do drzwi wejściowych. Gwen włożyła fotografię do torebki i wyszła do przedpokoju. Max podreptał za nią. Otworzyła drzwi. W progu stał Harold Oxley. — Witam, panie komendancie — rzuciła, siląc się na uprzejmy ton. Oxley zdjął okulary przeciwsłoneczne i spojrzał na Gwen wzrokiem, który mówił, że on też nie jest zachwycony ich powtórnym spotkaniem. — Cindy przekazała mi, że telefon z wezwaniem pochodził od Gwendolyn Frazier — odezwał się policjant. — Mam nadzieję, że to tylko zwykły zbieg okoliczności — dodał i zawiesił głos, wyraźnie czekając na wyjaśnienia. — Przyjaźniłam się z Evelyn — odparła Gwen, starając się mówić spokojnie i z opanowaniem. — Byłyśmy w stałym kontakcie. — Dwa lata temu spotkaliśmy się nad trzema martwymi ciałami — powiedział Oxley. — Opuściła pani miasto i od tamtej pory nie było tu żadnych niewyjaśnionych zgonów. Teraz

wraca pani i mamy kolejną śmierć. Co ja mam o tym myśleć? — Dwa lata temu doszedł pan do wniosku, że wszystkie trzy zgony nastąpiły z przyczyn naturalnych — przypomniała mu. Starała się panować nad sobą, ale jej głos zabrzmiał, jakby mówiła przez zaciśnięte zęby. — Nie w przypadku Taylora. — Oxley podejrzliwie zmrużył orzechowe oczy. — Taylor rzucił się z wodospadu do rzeki i utonął. — Uznał pan to za samobójstwo — odparowała. — Tak czy inaczej, dzisiaj również będę chciał panią przesłuchać. — To oczywiste. W drzwiach za plecami Oxleya pojawił się młody policjant i dwóch sanitariuszy ze sprzętem medycznym i noszami. Komendant zajrzał do przedpokoju. — Gdzie ona jest? — spytał. — W gabinecie. — Gwen odsunęła się i szerzej otworzyła drzwi. — Po prawej. Oxley, młody funkcjonariusz i sanitariusze wyminęli ją i Maxa, po czym zniknęli za załomem korytarza. Gwen została na progu, wpatrzona w letni deszcz padający równomiernym strumieniem na otaczające dom drzewa. Z głębi domu dobiegały stłumione postukiwania i odgłosy rozmów. Max otarł się bokiem o jej nogę. Schyliła się i podrapała kota za uchem. — Wiem, że ci jej brakuje — powiedziała cicho. — Mnie też. Po chwili przypomniała sobie o zdjęciu znalezionym na podłodze. Wyjęła je z torebki i jeszcze raz uważnie przyjrzała się twarzom widniejących na nim osób. Wnioski nasuwały się same. Troje ludzi z fotografii zginęło przed dwoma laty, a teraz śmierć dosięgła osobę, która ją zrobiła — Evelyn. Odwróciła fotografię i ze zdumieniem stwierdziła, że ktoś napisał tam dwa słowa: „Lustro, lustro”.

Rozdział 3 A DLACZEGO GWEN UWAŻA, że Ballinger została zamordowana przy użyciu środków parapsychicznych? — zapytał Judson Coppersmith. Siedział na werandzie na odchylonym w tył drewnianym krześle, ze stopami w adidasach opartymi na balustradzie i telefonem mocno przyciśniętym do ucha, żeby lepiej słyszeć głos brata, zagłuszany wyciem fal rozbijających się o brzeg. Nad wybrzeże Oregonu nadciągał sztorm, a miasteczko Eclipse Bay znajdowało się w rejonie zagrożonym uderzeniem huraganu. Judson wcale się tym nie przejmował. Wręcz przeciwnie. Niecierpliwie czekał na nadejście sztormu, bo miał nadzieję, że choć na chwilę wyrwie go z odrętwienia. Potrzebował tego. Dni, jeden bliźniaczo podobny do drugiego, ciągnęły się w nieskończoność, a noce były jeszcze gorsze. Otaczające go pokłady szarości — od ołowianego nieba, po wyblakłe deski, z których sklecona była wiejska chata — doskonale wpisywały się w ponury nastrój, który go ogarnął i nie chciał opuścić od czasu, gdy zdołał się wydostać z podwodnej groty. Nie sypiał dobrze, ale to akurat go cieszyło, bo ilekroć udało mu się zasnąć, pojawiały się koszmary. Za każdym razem intensywniejsze. — Gwen posiada nadnaturalne zdolności — cierpliwie wyjaśniał Sam. — Jak my, pamiętasz? O tak, doskonale pamiętał. Widział Gwen Frazier tylko raz — kiedy przed miesiącem pojechał do Seattle poznać narzeczoną brata, Abby Radwell — ale nie mógł o niej zapomnieć. Wybrali się wtedy we czworo na obiad do restauracji w modnej dzielnicy South Lake Union. Wystarczyło mu jedno spojrzenie w magiczne zielonozłote oczy Gwen, a umysł natychmiast zarzucił go obrazami długiej namiętnej nocy i pościeli wilgotnej od potu. Uznał, że wywarł na niej równie silne wrażenie, że przyciąganie było obopólne. Nie mógł przecież błędnie zinterpretować tego iskrzenia, jakie dało się wyczuć między nimi. I oczywiście był przekonany, że Gwen jest dokładnie tym, czego potrzebował, aby zapomnieć o nieustannie go nawiedzającym koszmarnym śnie.

Jednak wizja namiętnej nocy odeszła w niebyt równie szybko, jak się pojawiła, bo Gwen, spojrzawszy na niego, wypowiedziała cztery niewinne słowa: Zajmuję się leczeniem koszmarów. W tym momencie uświadomił sobie, że jednak źle zinterpretował wyraz jej magicznych oczu. Nie dostrzegła w nim potencjalnego kochanka, tylko klienta — zranionego i potrzebującego profesjonalnej pomocy. Udało mu się nie okazać rozczarowania, lecz postanowił sobie w duchu nigdy nie umawiać się na randki z doradczyniami parapsychicznymi. — Gwen potrafi widzieć ludzką aurę, prawda? — rzucił do słuchawki. — Ale martwi nie mają aury, więc nie wiem, jakim cudem mogła dojść do podobnych wniosków na miejscu zbrodni. — Abby twierdzi, że uzdolnienia Gwen są o wiele bardziej złożone, niż się do tego przyznaje — odparł Sam. — I można jej wierzyć, bo dziewczyny przyjaźnią się od czasów licealnych, gdy obie znalazły się za kratkami. — Za kratkami? — Kiedy zaczęły się ujawniać ich nadnaturalne zdolności, trafiły do Summerlight Academy, szkoły z internatem dla trudnej młodzieży. Rodzice Abby wysłali ją tam, bo uznali, że jest zaburzona psychicznie. Gwen trafiła do internatu po śmierci ciotki, która ją wychowywała. To długa historia i niezbyt przyjemna. Abby mówiła, że w oknach internatu były kraty. Judson westchnął. — To musiało być okropne. — Znajomość z Abby i Gwen uzmysłowiła mi, że my i Emma nie zawsze docenialiśmy, jakie mieliśmy szczęście, że rodzice umieli sobie poradzić z parapsychiczną stroną naszych osobowości. Judson pomyślał, że znajomość z Abby Radwell zmieniła całe życie jego brata. Abby zaangażowała Sama, aby przeprowadził dochodzenie w skomplikowanej sprawie, z którą wiązało się morderstwo, zemsta i cenne książki zapieczętowane kodami psi. Przyjął zlecenie i w ciągu zaledwie kilku dni zakochał się w Abby po uszy. Z wzajemnością. Gdy parę tygodni później oznajmili, że zamierzają się pobrać, Willow Coppersmith wpadła w lekką panikę. Odwołując się do faktu, że jako matka pana młodego posiada jednak jakieś prawa, zaklinała Sama i Abby, żeby zaczekali, aż zdąży zaplanować bardziej formalny

ślub. Strony zawarły kompromis. Termin ślubu przesunięto na koniec sierpnia, czyli za niecałe trzy tygodnie. Judson był przekonany, że do negocjacji doszło wyłącznie dzięki przyszłej pannie młodej. Abby całe życie marzyła o znalezieniu prawdziwej rodziny i na pewno nie chciała wstępować do klanu Coppersmithów skłócona z przyszłą teściową. Ceremonia ślubna miała się odbyć w Copper Beach, rodzinnej posiadłości położonej na Legacy Island w archipelagu San Juan. Zwykle spokojna wysepka teraz tętniła życiem. Głównie za sprawą Willow i wynajętego przez nią organizatora wesel, próbujących wykorzystać swoje nadzwyczajne zdolności organizatorskie do urządzenia ogromnej uroczystości w bardzo krótkim przedziale czasu. Bardzo niewielu mężczyzn lubi zamieszanie towarzyszące planowaniu hucznego wesela. Sam z pewnością do nich nie należał, ale był panem młodym, musiał więc jakoś znosić niekończące się wizyty ludzi z firm cateringowych, fotografów i kwiaciarzy. Judson trochę współczuł bratu, ale nie miał wątpliwości, że Sam sobie poradzi. Zresztą w obecnym nastroju i tak nie byłby dobrym kompanem. Ze względu na swój stan ducha musiał również unikać Willow, znanej z matczynej intuicji. Gdyby się dowiedziała o nawracającym koszmarze i nieprzespanych nocach, na pewno ogromnie by się zmartwiła. A to była ostatnia rzecz, jakiej ktokolwiek — zwłaszcza Sam i Abby — teraz potrzebował. — Posłuchaj. Rozumiem, że chciałeś sobie zrobić przerwę, zanim postanowimy co dalej z Coppersmith Consulting — powiedział Sam, zmieniając temat. — Ale tu chodzi o sprawę rodzinną. Abby twierdzi, że Gwen jest bardzo przybita śmiercią Ballinger. Chce przeprowadzić dochodzenie, a miejscowa policja na pewno jej w tym nie pomoże. Prosimy cię tylko o to, żebyś pojechał do Wilby i zbadał, co przydarzyło się Evelyn Ballinger. — A jeśli się okaże, że faktycznie ktoś ją zamordował, wykorzystując metody nadnaturalne? Co, do jasnej cholery, miałbym wtedy zrobić? Przecież to nie jest jedno z naszych zwykłych zleceń. Nie mogę tam pojechać, zbadać miejsca zbrodni, a potem przekazać sprawy Spaldingowi, żeby pozbył się problemu. Gliny nie będą chciały ze mną gadać. Nie obchodzą ich jakieś czary mary, tylko konkretne dowody na to, że została popełniona zbrodnia. — Zdaję sobie z tego sprawę — zapewnił Sam. — Właśnie dlatego nie przyjmujemy prywatnych zleceń, pamiętasz? — Pamiętam, ale tę sprawę można zaliczyć do kategorii przyjacielsko-rodzinnych —

odparł Sam. — Wiem. Mimo to nadal uważam, że nie powinniśmy jej brać. Bo co będzie, jeśli ustalę, że przyjaciółka Gwen została zamordowana, ale nie uda mi się znaleźć na to dowodów? — Na pewno coś wymyślisz. Jak zawsze. Ta sprawa jest bardzo ważna dla Abby. Mówi, że Gwen potrzebuje zamknięcia. — Zamknięcia czego? Sam milczał chwilę. — Wygląda na to — rzekł wreszcie — że Gwen ma jakieś wcześniejsze powiązania z Wilby. — Ta historia z każdą minutą staje się coraz bardziej skomplikowana. — Dwa lata temu Gwen była jedną z siedmiu osób, które poddały się badaniom naukowym prowadzonym przez Ballinger. Ich celem było znalezienie dowodu na istnienie zdolności parapsychicznych. — I pewnie zakończyły się fiaskiem — domyślił się Judson. — Nie da się dowieść czegoś, czego nie można zmierzyć w naukowy sposób. Laboratorium R i D od lat się nad tym głowi. — Masz rację. Ale w tej historii sprzed dwóch lat chodziło o coś innego. — O co? — Okazało się, że jeden z członków grupy, niejaki Zander Taylor, był seryjnym mordercą. Specjalizował się w tropieniu i zabijaniu ludzi, którzy twierdzą, że posiadają zdolności parapsychiczne. Zanim zjawił się w Wilby, większość jego ofiar stanowili rozmaici oszuści — wróżbici, tarociści, wywoływacze duchów i inni naciągacze. Judson drgnął. Uświadomił sobie, że ta historia zaczyna budzić jego ciekawość. Po raz pierwszy od chwili powrotu z wyspy poczuł coś więcej niż tylko zniechęcenie, przygniatające go jak ciężki głaz. Zdjął stopy z balustrady i wstał. — Niech zgadnę — powiedział. — Ten Zander Taylor szukał wyzwania. Zgłosił się do grupy badawczej, bo wiedział, że znajdzie w niej ludzi posiadających prawdziwe zdolności. — Potrafisz myśleć jak przestępca — pochwalił Sam. — Trafiłeś w sedno. Taylor zamordował dwie osoby z grupy badawczej i szykował się do zabicia Gwen. Jego plan się nie powiódł, ale Abby twierdzi, że Gwen bardzo przeżyła atak. A teraz, po śmierci Ballinger, powróciły koszmarne wspomnienia i złe wibracje.

Ciekawość Judsona narastała z każdą sekundą. Spojrzał na bursztynowy kryształ w swoim pierścieniu. Kamień lekko się rozjarzył, pobudzony wzrostem natężenia zdolności psi, którymi był obdarzony. — Jak to możliwe, że nigdy nie słyszeliśmy o tym Taylorze? — zapytał. — Taka sensacja powinna obiec wszystkie media. Już widzę nagłówki w gazetach. „Seryjny morderca zabija osoby ze zdolnościami parapsychicznymi”. — Taylor nie trafił do mediów, bo nikt się nie zorientował, że zabijał — odpowiedział Sam. — Jego ofiary w Wilby uznano za zmarłe z przyczyn naturalnych, a śmierć samego Taylora za samobójstwo. Judson zapatrzył się w niespokojny ocean. — Miejscowa policja nie miała żadnych podejrzeń? — spytał po chwili. — Słyszałem, że komendant z Wilby, niejaki Oxley, coś podejrzewał, ale niczego nie zdołał udowodnić. Na szczęście dla Gwen. — Jak to? — zdziwił się Judson. — To ona zgłosiła wszystkie trzy przypadki — wyjaśnił Sam. — A wiesz, jak na takie sytuacje zapatruje się policja. Osoba, która zgłasza znalezienie zwłok, ląduje na szczycie listy podejrzanych. — A dzisiaj Gwen znalazła kolejne ciało. — Judson gwizdnął cicho. — To dopiero interesujący zbieg okoliczności. — Oxley doszedł do tego samego wniosku. Judson otoczył ramieniem drewniany filar i znowu popatrzył na wzburzone morze. — No cóż, to faktycznie wygląda nie najlepiej. — Właśnie. Kiedy ten Oxley pojawił się dziś na miejscu zbrodni, stwierdził, że nie wierzy w takie zbiegi okoliczności. — Naprawdę uważa, że to Gwen dokonała tych trzech zabójstw? — Nie jest w stanie dowieść, że to były zabójstwa, więc Gwen nie grozi natychmiastowe zatrzymanie, ale dla spokoju umysłu musi odkryć, o co w tym wszystkim chodzi. Wie od Abby, że zajmujemy się dochodzeniami parapsychicznymi. — Zajmowaliśmy, dopóki nie wysadziłem nas z siodła — mruknął Judson. — Znajdziemy innego klienta — pocieszył go Sam. — Tam, skąd pochodził ostatni, musi ich być więcej.

— Bardzo zabawne. — Mówię serio. Biorąc pod uwagę, czego się o nim dowiedzieliśmy, utrata akurat tego klienta to żadna szkoda. — Zapominasz tylko, że poza pracą w ochronie dla Coppersmith Inc. to był nasz jedyny klient. I nie tylko jego straciliśmy. Rozwaliłem całą cholerną agencję. — Nie przejmuj się, prędzej czy później znajdziemy innego klienta — powtórzył Sam. — Według oficjalnych danych istnieje prawie tysiąc różnych agencji rządowych i biur powiązanych z wywiadem, a do tego kilka tysięcy prywatnych kontrahentów. Na pewno znajdziemy kogoś zainteresowanego usługami firmy konsultingowej specjalizującej się w dochodzeniach parapsychicznych. Ale na razie musimy coś zrobić w sprawie Gwen Frazier. Judson czuł, że jego zmysły wyostrzają się z każdym podmuchem coraz silniejszego wiatru. Tym razem będzie inaczej, pomyślał, bo to Gwen potrzebuje jego, a nie on jej. Nie potraktuje go jak jednego ze swoich klientów. — W porządku. Pojadę do Wilby i rozejrzę się — obiecał. Sam przez chwilę nie odpowiadał. — Powinieneś coś jeszcze wiedzieć o Gwen — odezwał się wreszcie. — To znaczy? — Ona widzi duchy. — Co takiego!? — zapytał zdumiony Judson. Ale Sam już się rozłączył. Judson stał nieruchomo przez kilka minut, jakby chciał czerpać energię ze zbliżającej się nawałnicy. Ale to myśl o ponownym spotkaniu z Gwen najbardziej pobudzała jego zmysły. Potem odwrócił się i wszedł do chaty, żeby się spakować przed podróżą. Duchy to nic wielkiego, uznał. Każdej nocy widywał co najmniej kilka w swoich snach.

Rozdział 4 GWEN SIEDZIAŁA PRZY MAŁYM STOLIKU w kawiarni zajazdu Riverview i przyglądała się wchodzącemu do lobby ciemnowłosemu mężczyźnie o oczach drapieżnego ptaka. W otaczającej go aurze dostrzegła błyski bursztynowych wyładowań. Najwyraźniej stan psychiczny Judsona Coppersmitha nie zmienił się od tamtego katastrofalnego wieczoru w Seattle. Nadal dręczyły go koszmary. Nie zmienił się również wpływ, jaki Judson wywierał na jej zmysły. Przeszył ją gwałtowny dreszcz samoświadomości i niepohamowanego podniecenia, zmieszanego z lękiem oraz silnym przeczuciem, graniczącym z pewnością. Tak samo jak wtedy w Seattle, intuicja podpowiadała jej, że to jest ten jedyny. Skrzące się wokół Judsona promienie parapsychicznej energii rozeszły się jak huragan po przytulnym lobby starego wiktoriańskiego zajazdu. Ale tylko Gwen zwróciła na to uwagę. Inni goście nie podnieśli wzroku znad książek i gazet, a recepcjonista Riley Duncan nie przestał się wpatrywać w ekran komputera. Właścicielka zajazdu Trisha Montgomery, siedząca przy stoliku naprzeciwko Gwen, również nie była niczego świadoma. — Tak między nami, radzę ci, żebyś, dopóki jesteś w mieście, trzymała się z daleka od Nicole Hudson — powiedziała i dodała konspiracyjnym szeptem: — Ta kobieta ma nierówno pod sufitem. Zresztą sama wiesz, że już przed dwoma laty nikt nie nazwałby jej zrównoważoną. A od tamtego czasu jej stan się nie poprawił. — O nic się nie martw — uspokoiła ją Gwen. — Zapewniam cię, że nie zamierzam wchodzić Nicole w drogę. — To może być trudne, jeśli zostaniesz dłużej niż dzień czy dwa — zauważyła sucho Trisha. — Wilby to bardzo małe miasteczko. Trisha dobiegała czterdziestki, ale wciąż była bardzo atrakcyjna. Miała krótkie kręcone kasztanowe włosy i śliczną twarz o regularnych rysach. Gwen poznała ją przed dwoma laty, gdy rozpoczynały się badania Evelyn. Trisha, świeżo upieczona multimilionerka, która zbiła fortunę

w branży zaawansowanych technologii, postanowiła przejść na wcześniejszą emeryturę i zamieszkać w Wilby, aby zająć się tym, o czym marzyła od zawsze — prowadzeniem własnego pensjonatu. Ku zaskoczeniu mieszkańców miasteczka odniosła sukces, tworząc ze starego zajazdu miejsce, do którego klienci napływali przez okrągły rok. Gwen próbowała skupiać się na rozmowie, ale jej spojrzenie samo wracało do lobby i Judsona, teraz idącego w stronę recepcji. Wiedziała, że iskrząca się wokół niego bursztynowa aura to wizja wygenerowana przez jej parazmysły. Kiedy się znajdowała wśród ludzi, zwykle starała się tłumić swój talent. Dzisiaj jednak była spięta i podenerwowana i dlatego nie w pełni nad nim panowała. Jej zmysł jasnowidzenia uaktywnił się w chwili gdy ujrzała Judsona. Spodziewała się, że przyjedzie, a mimo to na jego widok jej parazmysły i talent doznały szoku. Co takiego działo się w jego snach, że podświadomość podsunęła jej aż tak dramatyczny obraz: twardego, zdeterminowanego mężczyzny emanującego gorącym bursztynowym światłem? Potrafiła analizować sny, ale żeby zrozumieć podpowiedzi intuicji, potrzebowała kontekstu. Judson był dla niej zagadką i pewnie chciał, aby tak pozostało, zważywszy, jak zareagował w Seattle, kiedy mu zaproponowała sesję terapeutyczną. Najwyraźniej wyczuł, że jest obserwowany, bo jeszcze zanim dotarł do recepcji, przystanął i powiódł po gościach znajdujących się w lobby wzrokiem drapieżnika wypatrującego ofiary. Gwen była pewna, że przynajmniej w niewielkim stopniu uaktywnił parazmysły. Świadczyły o tym reakcje ludzi, na których popatrzył. Kilka osób uniosło głowy znad gazet, a parę innych przerwało rozmowy i zaczęli się rozglądać, jakby instynktownie szukali tego, co spowodowało uniesienie włosków na ich karkach. Szybko jednak zignorowali — jak większość ludzi poddanych działaniu sił parapsychicznych — podświadomy sygnał o zagrożeniu. W końcu lobby wydawało się przytulnym, bezpiecznym miejscem, a nowo przybyły był dobrze ubrany i nie wyglądał na agresywnego. Goście wrócili do swoich lektur i rozmów. Może intuicja podpowiedziała im to, co dla Gwen było jasne, już w chwili gdy Judson stanął w drzwiach — że są bezpieczni. Judson nie polował na żadną z osób w lobby. Znalazł się w zajeździe ze względu na nią. Gwen sprowadziła parazmysły do normalnego poziomu. Płomienie ultraświatła zgasły, ale przeczucie rozpoznania nadal się utrzymywało. To był mężczyzna, na którego czekała nie od

czasu, gdy zadzwoniła do Abby, ale przez całe życie. Poczuła silniejsze bicie serca. Jej palce mocniej zacisnęły się na filiżance z herbatą. Weź się w garść, kobieto, strofowała się w duchu. Zawsze była marzycielką, ale już dawno zrozumiała, że nie powinna dawać się zwodzić własnym fantazjom. W tym momencie Judson spojrzał prosto na nią i znowu przeszył ją dreszcz. Była pewna, że w jego topazowych oczach dostrzegła rozbłysk gorąca. Skinęła głową w wyrazie — jak miała nadzieję — uprzejmego potwierdzenia, że go zauważyła. Odpowiedział takim samym gestem, po czym ruszył w stronę recepcji, żeby się zameldować. Gwen wróciła do rozmowy ze swoją towarzyszką. — Nicole nadal prowadzi kwiaciarnię? — zapytała. — Tak — potwierdziła Trisha. — I naprawdę świetnie sobie radzi. Obsługuje wszystkie śluby, pogrzeby i bale maturalne w okolicy. A raz w tygodniu zmienia aranżację kwiatów w moim zajeździe. — Ruchem głowy wskazała wiązankę zdobiącą okrągły stolik w lobby. — Ale ma niezłego zajoba. W zeszłym miesiącu wpadłam do niej, żeby omówić pewne zmiany dotyczące kwiatów dostarczanych do pokojów. Drzwi biura były otwarte, a wnętrze wyglądało jak jakieś upiorne sanktuarium poświęcone temu gościowi, z którym się spotykała dwa lata temu. No wiesz, temu, co się rzucił z wodospadu. Gwen przeszył dreszcz niepokoju. — Nadal pali świeczki na ołtarzyku Zandera Taylora? — Obawiam się, że tak. — Trisha skrzywiła się. — I nadal to ciebie obwinia za jego śmierć. Ten Zander był chyba jedyną bliską osobą, jaką kiedykolwiek miała. Nicole świetnie sobie radzi z kwiatami i ze zwierzętami, ale nie z ludźmi. Powinnaś to wiedzieć. I zachować ostrożność. — Dzięki za ostrzeżenie. — Widziałam, że zarezerwowałaś pokoje dla siebie i tego Judsona Coppersmitha na cały tydzień — powiedziała Trisha tonem, który zdradzał wyraźne zaciekawienie. — Muszę się zająć pogrzebem Evelyn i uporządkowaniem jej spraw osobistych i związanych z pracą — wyjaśniła Gwen. — Judson ma mi w tym pomóc. Trisha zmarszczyła brwi. — Bez obrazy, ale dlaczego akurat ty? Evelyn nie miała rodziny?

— Nie. Wszystko zostawiła mnie. — Nie wiedziałam. Dom w mieście powinnaś sprzedać bez problemu, ale co, na litość boską, zrobisz z tą starą chałupą przy wodospadzie, którą Evelyn nazywała swoim laboratorium badawczym? — Nie mam zielonego pojęcia. Pewnie wynajmę kogoś, żeby usunął sprzęt, który tam zainstalowała, a potem poszukam jakiegoś kupca. Mam nadzieję, że uda mi się to zrobić w ciągu tygodnia. Tak czy inaczej, czeka mnie mnóstwo roboty. — Ten Judson Coppersmith to twój znajomy? — Nie do końca, raczej doradca finansowy — skłamała Gwen zadowolona, że tak łatwo jej to przyszło. Cały poranek zastanawiała się, jak przedstawi Judsona. — Ma pewne doświadczenie w obrocie nieruchomościami. Trisha pojaśniała na twarzy. — To dobrze, bo uważam, że pomoc ci się przyda. Evelyn pewnie nie za bardzo dbała o swoje interesy. Dla niej liczyły się tylko badania. — Wiem, wiem. — Wilby jest pełne różnych dziwaków, ale ona była wyjątkową ekscentryczką. Mimo to będzie mi jej bardzo brakowało. — Mnie też — wyznała Gwen. Trisha odchrząknęła. — Sara, jedna z moich pokojówek, mówiła, że masz w pokoju dużego kota. — To Max, kot Evelyn. Nie mogłam go zostawić. Ktoś musi go karmić, więc zabrałam go ze sobą. Mam nadzieję, że to nie stanowi problemu. Mam tu jego kuwetę. Karmę kupię później. — Nie przejmuj się. Pozwalam gościom trzymać zwierzęta — uspokoiła ją Trisha. Judson załatwił sprawy w recepcji i przeszedł do kawiarni. Ostre, wyraziste rysy jego twarzy pasowały do jastrzębich oczu. Poruszał się jak zwinny, czujny drapieżnik. Miał na sobie krótkie botki, spodnie w kolorze khaki i szary pulower. Niezwykły bursztynowy kryształ w czarnym metalowym pierścieniu na palcu jego prawej dłoni przechwycił blask wpadających przez okno promieni letniego słońca. Gwen mogłaby przysiąc, że na krótką chwilę się rozjarzył, jakby ktoś naładował go energią. Błyszczy się zupełnie jak oczy właściciela, pomyślała. Judson zatrzymał się przy stoliku i spojrzał na nią jak na łup.

— Witam — rzucił. — Judson. Miło cię znowu widzieć. — Gwen przywołała na usta powitalny uśmiech. — Szybko dojechałeś. To Trisha Montgomery, właścicielka zajazdu — przedstawiła swoją towarzyszkę. — Witam w Riverview — powiedziała Trisha i uśmiechnęła się przyjaźnie. — Słyszałam, że zostanie pan z nami kilka dni, żeby pomóc Gwen uporać się ze sprawami Evelyn Ballinger. Gwen ogarnęła panika. Nie miała czasu zapoznać Judsona ze zmyśloną historyjką na jego temat. On jednak patrzył na nią z niewzruszonym spokojem, lekko tylko unosząc brwi. — Zgadza się — potwierdził. Gwen odetchnęła z ulgą i posłała mu uśmiech pełen wdzięczności. Poradził sobie z sytuacją. Nic dziwnego, pomyślała. W końcu jest doradcą do spraw bezpieczeństwa. Trisha wstała, sięgnęła po torbę z komputerem wiszącą na oparciu krzesła i zarzuciła ją na ramię. — Przepraszam was, ale muszę porozmawiać z kucharzem. Mówcie, jeśli będziecie czegoś potrzebować. — Tak zrobimy, dziękujemy — zapewnił Judson. Trisha szybkim krokiem oddaliła się w stronę kuchni, a Judson usiadł przy stoliku naprzeciwko Gwen. Skórzaną torbę podróżną postawił na podłodze. — A więc oficjalnie zajmujemy się sprawami Ballinger? — rzucił neutralnym tonem. — Przecież nie możemy ogłosić, że chodzi o dochodzenie w sprawie morderstwa — odparła Gwen, starając się, by jej głos brzmiał twardo i zdecydowanie. Nie potrzebowała intuicji parapsychicznej, aby wiedzieć, że kobieta od samego początku musi przejąć inicjatywę, jeśli nie chce zostać całkiem zdominowana. Faceci typu Judsona Coppersmitha mają nadmierną skłonność do wydawania rozkazów. — Rzeczywiście, na razie lepiej nie wypowiadać słowa „morderstwo” — zgodził się. — Zdziwiłabyś się, jak bardzo potrafi ono ludzi przygnębić. — Wiem, że nie możemy rozmawiać na ten temat w miejscu publicznym. Nasze pokoje sąsiadują ze sobą i są połączone drzwiami, więc będziemy mogli pogadać na osobności i nikt nie będzie musiał o tym wiedzieć.