AMANDA QUICK
PŁONĄCA LAMPA
Przekład
Maria Górna
Od autorki
U podstaw Towarzystwa Wiedzy Tajemnej kryją się tajemnice. Niewiele z nich jest
równie niebezpiecznych, jak te przechowywane przez potomków alchemika Nicholasa
Wintersa, zaciekłego rywala Sylvestra Jonesa.
Legenda o płonącej lampie sięga najwcześniejszych dni Towarzystwa. Nicholas
Winters i Sylvester Jones byli początkowo przyjaciółmi; później jednak stali się śmiertelnymi
wrogami. Obaj dążyli do tego samego celu: pragnęli znaleźć sposób, by wzmocnić zdolności
psi. Sylvester wybrał ścieżkę chemii. Przeprowadzał nielegalne eksperymenty z dziwnymi
ziołami i roślinami. W końcu stworzył niedoskonałą formułę, która nęka Towarzystwo aż po
dziś dzień.
Nicholas wybrał drogę inżyniera i stworzył płonącą lampę obdarzoną nieznaną mocą.
Promieniowanie tej lampy zmieniło jego DNA, prowadząc do powstania genetycznej
„klątwy", przekazywanej mężczyznom z jego rodu z pokolenia na pokolenie.
Klątwa Wintersów pojawia się bardzo rzadko, ale kiedy już do tego dojdzie,
Towarzystwo Wiedzy Tajemnej ma bardzo poważne powody do obaw. Mówi się, że
mężczyzna z rodu Wintersów, który odziedziczy genetycznie zmienioną moc Nicholasa, staje
się Cerberem - bo tak w Towarzystwie nazywa się szaleńców obdarzonych zdolnościami psi,
posiadających kilka śmiercionośnych talentów. Jones & Jones oraz Rada są przekonane, że
takie potwory w ludzkiej skórze należy wytropić i jak najszybciej wyeliminować.
Dla mężczyzn płonącej lampy istnieje tylko jedno wyjście. Aby odwrócić zmiany
spowodowane przez klątwę, każdy z nich musi odnaleźć ten artefakt oraz kobietę potrafiącą
przetwarzać wytwarzaną przez niego energię światła snów.
Trylogia marzeń światła opowiada historię trzech mężczyzn - w przeszłości,
teraźniejszości i przyszłości - których losy naznaczyła klątwa płonącej lampy. Ci trzej
potomkowie Nicholasa Wintersa nie stronią od niebezpieczeństw i namiętności. Każdy z nich
odkryje część mrocznych sekretów lampy. Każdy też spotka kobietę, która będzie miała moc
zmienić jego przeznaczenie.
Aż w końcu w odległej przyszłości na planecie zwanej Harmonią jeden z nich odkryje
największą tajemnicę lampy, sekret Kryształu Północy. Od tego będą zależeć losy rodu
Jonesów i Wintersów.
Mam nadzieję, że spodoba się Wam ta opowieść.
Jayne
Z dzienników Nicholasa Wintersa 14 kwietnia 1694 roku
Nie dane mi będzie żyć długo, ale dokonam mej zemsty, jeśli nie w tym pokoleniu, to
gdzieś i kiedyś w przyszłości. Albowiem teraz mam już pewność, że trzy zdolności płyną w
naszej krwi i będą dziedziczone w mojej linii.
Za każdy z tych talentów trzeba zapłacić ogromną cenę. Z mocą jest tak zawsze.
Pierwsza zdolność wypełnia umysł wzbierającą falą niepokoju, której nie są w stanie
ukoić niezliczone godziny spędzone w laboratorium, najsilniejszy trunek ani makowe mleko.
Drugiej zdolności towarzyszą złowrogie sny oraz straszliwe wizje.
Trzecia zdolność jest najpotężniejsza i najniebezpieczniejsza: jeśli klucz nie zostanie
właściwie przekręcony w zamku, przyniesie ona najpierw szaleństwo, a potem śmierć.
Pojawieniu się tej trzeciej mocy towarzyszy ogromne ryzyko. Ci z moich potomków,
którzy przetrwają, będą musieli odnaleźć płonącą lampę i kobietę potrafiącą przetwarzać
energię światła snu. Tylko ona zdoła przekręcić klucz w zamku tak, by otworzyć wrota do
owej ostatniej zdolności. Tylko ona potrafi zatrzymać lub odwrócić przemianę, która już się
rozpoczęła.
Strzeżcie się jednak, albowiem kobiety obdarzone mocą bywają zdradliwe.
Przekonałem się o tym i zapłaciłem za to ogromną cenę.
17 kwietnia 1694 roku
Dopełniło się. Ukończyłem swoje ostatnie i największe dzieło: Kryształ Północy.
Osadziłem go w lampie wraz z pozostałymi kryształami. To kamień obdarzony
zdumiewającymi właściwościami. Zamknąłem w nim ogromne moce, lecz nawet ja, który go
stworzyłem, nie potrafię odgadnąć wszystkich jego właściwości i nie wiem, jak wyzwolić
jego blask. Odkrycie tego muszę pozostawić jednemu z moich potomków, w którego żyłach
płynąć będzie moja krew.
Jednego jednak jestem pewien. Przez tego, który będzie kontrolować światło
Kryształu Północy, dokona się moja zemsta. Nasyciłem bowiem ten kamień mocą
parapsychiczną silniejszą niż jakakolwiek magia czy czarnoksięstwo. Promieniowanie
kryształu zmusi mężczyznę władającego nim, by zniszczył potomków Sylvestra Jonesa.
Dokonam mej zemsty.
Prolog
Londyn, koniec panowania królowej Wiktorii
Minęły prawie dwie doby, nim Adelaide Pyne zorientowała się, że Rosestead
Academy nie jest ekskluzywną szkołą dla osieroconych młodych panien. To był dom
publiczny. Ale za późno zdała sobie z tego sprawę. Sprzedano ją jakiemuś przerażającemu
człowiekowi nazwiskiem Smith.
Komnata Rozkoszy tonęła w mroku, oświetlona jedną tylko świecą. Płomień migotał i
lśnił na powierzchni kremowej satyny, której fałdy spływały z osłoniętego baldachimem łoża.
W nikłym blasku płatki czerwonych róż rozsypanych na białej kołdrze przypominały
niewielkie plamy krwi.
Adelaide kuliła się w ciemnym wnętrzu szafy. Strach wyostrzył jej zmysły. Przez
szparę w drzwiach widziała tylko wąski fragment pokoju.
Smith wszedł do środka. Ledwo rzucił okiem na bogato zasłane łoże. Natychmiast za
sobą zamknął i zaryglował drzwi, po czym położył na stole kapelusz i czarną torbę podróżną.
Zupełnie jak lekarz wezwany do pacjenta.
Chociaż serce waliło jej ze strachu, Adelaide zwróciła uwagę na torbę. Miała w sobie
coś, co nie dawało jej spokoju: światło snu wręcz z niej wyciekało. Nie wierzyła własnym
zmysłom. Poprzez czarną skórę wypływały potężne wiry złowrogiej energii. Wydawało jej
się, że przyzywają ją na tysiąc sposobów. Ale to przecież niemożliwe.
Nie miała jednak czasu zastanawiać się nad tym, znajdowała się bowiem w
rozpaczliwej sytuacji. Jej plan był oparty na założeniu, że będzie miała kontakt z jednym ze
zwykłych typowych klientów pani Rosser, podchmielonym i rozochoconym dżentelmenem,
niemającym szczególnych nadnaturalnych zdolności. Przez ostatnie dwa dni zdołała
zauważyć, że pożądanie nadawało myślom przeciętnego mężczyzny kierunek, który -
przynajmniej na pewien czas - przyćmiewał zdrowy rozsądek i bystrość. Tej nocy miała
zamiar wykorzystać to spostrzeżenie i uciec.
Jednakże Smith nie należał do typowych klientów domu uciech. Z przerażeniem
patrzyła na jego ślady buzujące energią światła snu. Podobne rozgrzane piętna widać było na
torbie w miejscach, gdzie jej dotykał.
Plamy światła snu można było znaleźć na każdym przedmiocie, którego dotykał jakiś
człowiek. Charakterystyczne promieniowanie bez trudu przenikało przez rękawiczki i
podeszwy butów, a ona umiała dostrzec resztki tej energii.
Zazwyczaj znaki bywały blade i rozmyte. Ale zdarzały się wyjątki. Ludzie owładnięci
silnymi emocjami lub podnieceniem pozostawiali ślady bardzo czytelne. Podobnie osoby
obdarzone zdolnościami parapsychicznymi. Pan Smith pasował do obydwu kategorii. Był
podniecony i miał potężny talent. Bardzo niebezpieczne połączenie.
Jeszcze bardziej niepokojący był fakt, że zauważyła jakieś wynaturzenie w kształcie
jego psychicznych tropów. Unoszące się wokół nich lśniące, oleiste smugi nosiły subtelne
znamiona negatywnej energii.
Smith zwrócił się w stronę szafy. Mdłe światło płomienia prześliznęło się po czarnej
jedwabnej masce zakrywającej górną część jego twarzy. To, co zamierzał robić, musiało być
tak nikczemne, że nie chciał, by go tu rozpoznano.
Poruszał się jak człowiek w sile wieku. Był wysoki i szczupły. Ubrania, które miał na
sobie, wyglądały na kosztowne, a on sam emanował arogancją właściwą ludziom majętnym i
wysoko postawionym.
Zdjął skórzane rękawiczki i rozpiął metalowe klamry torby z gorączkowym
pośpiechem, który u kogoś innego można byłoby wziąć za podniecenie. Adelaide nie miała
jeszcze doświadczenia w tej dziedzinie. Pani Rosser oświadczyła jej, że Smith będzie jej
pierwszym klientem. Ale przez ostatnie dwa dni obserwowała ślady pozostawione na
schodach przez dżentelmenów, którzy prowadzili inne dziewczyny do sypialni. Wiedziała,
jakim blaskiem płonie pożądanie mężczyzny.
Co innego dostrzegała w dziwnie rozjarzonych śladach Smitha. Owszem, pulsowała w
nim mroczna żądza, ale nie była to żądza ciała. Niezwykłe promieniowanie ultraświatła
wskazywało na to, że tej nocy pożera go całkiem inna namiętność. Adelaide przeraziła siła tej
energii.
Wstrzymała oddech, kiedy otworzył torbę i sięgnął do jej wnętrza. Nie wiedziała,
czego ma się spodziewać. Niektóre dziewczęta szeptały po kątach o klientach, którzy mieli
osobliwe, perwersyjne zachcianki. Ale Smith nie wyciągnął z torby łańcucha, kajdanek ani
pejcza, lecz dziwny przedmiot w kształcie wazonu, wykonany z metalu, który w świetle
świecy połyskiwał złotem. Miał około osiemnastu cali wysokości, ciężką podstawę i kielich
rozszerzający się ku górze, ozdobiony wokół krawędzi rzędem bezbarwnych kryształów. W
jego wnętrzu szalała burza światła snu jak gdyby uchwyconego w stanie dziwnego
zawieszenia. Jakaś maszyna, pomyślała zdumiona. Urządzenie do wytwarzania światła snu.
I chociaż była przekonana, że podobne urządzenie parapsychiczne nie ma prawa
istnieć, w jej myślach odezwało się wspomnienie opowieści ojca, echo starej legendy. Nie
mogła sobie przypomnieć szczegółów, ale wiedziała, że chodzi o jakąś lampę i klątwę.
Smith postawił ten przedmiot na stole, tuż obok świecy. Szybkim krokiem podszedł do
łóżka.
- Bierzmy się do roboty - rzucił niecierpliwie, głosem ochrypłym z emocji. Szarpnął
satynowy baldachim. Przez kilka sekund wyraźnie oszołomiony wpatrywał się w nietkniętą
pościel. W następnej chwili zamarł z wściekłości. Zmiął w ręku lśniącą tkaninę i obrócił się
wokół własnej osi, lustrując cienie w kątach pokoju.
- Gdzie jesteś, głupia dziewucho? Nie wiem, co ci nagadała Rosser, ale ja nie jestem
zwykłym klientem. Nie mam w zwyczaju pokładać się z dziwkami, a na pewno nie
przyszedłem bawić się w jakieś gierki.
Mówił głosem cichym i lodowato zimnym. Adelaide czuła, jak słowa spływają
dreszczem po jej plecach. Jednocześnie wydało jej się, że temperatura w pokoju spadła o
kilka stopni. Zaczęła się trząść, nie tylko ze strachu, ale też z przejmującego zimna.
On najpierw sprawdzi pod łóżkiem.
W chwili gdy to pomyślała, Smith wziął ze stołu świecę i przykucnął, zaglądając w
cień pod wielkim łożem.
Wiedziała, że otworzy szafę, gdy tylko się przekona, że nie ma jej pod łóżkiem. W
pomieszczeniu nie było żadnego innego mebla, w którym mogłaby się schować.
- Jasna cholera. - Smith podniósł się tak gwałtownie, że świeca w jego ręku zamigotała
i omal nie zgasła. - Wychodź, głupia dziewucho. Obiecuję, że załatwię to szybko. Nie mam
ochoty przeciągać sprawy.
- Zastygł w bezruchu, kiedy dojrzał szafę. - Spodziewałaś się, że cię nie znajdę?
Bezmyślna istota.
Adelaide przestała oddychać. Nie miała dokąd uciec. Nagle drzwi od szafy otworzyły
się i ciemność rozjaśnił blask świecy. Oczy Smitha lśniły w szparach jego maski.
- Głupia mała dziwka. Chwycił ją za ramię, zamierzając wywlec z szafy. Talent, który
odkryła w sobie przed rokiem, gorzał dzikim płomieniem, mocniej niż kiedykolwiek. Skutek
był do przewidzenia. Zareagowała na dotyk tak, jakby trafił ją niewidzialny piorun. Wstrząs
był tak wielki, że nie była w stanie nawet krzyknąć.
Starała się pospiesznie stłumić swój talent. Nie znosiła, by jej dotykano, kiedy jej
zmysły osiągały stan wzmożonej wrażliwości.
Wrażenie ocierania się o cienie i resztki snów innych ludzi było odpychająco intymne
i niepokojące, jak koszmar na jawie.
Zanim zdołała odzyskać dech, usłyszała zgrzyt klucza w zamku. Drzwi sypialni
otworzyły się z trzaskiem. W wejściu zamajaczyła postać pani Rosser. Koścista sylwetka
odcinała się czarnym cieniem na tle gazowych lamp oświetlających korytarz za jej plecami.
W tej chwili w pełni zasługiwała na przydomek, jakim obdarzyły ją pracownice burdelu:
„Sęp".
- Obawiam się, proszę pana, że nastąpiła zmiana planów - powiedziała Rosser. Głos
miała twardy i bezlitosny, tak jak charakter. - Musi pan natychmiast opuścić to miejsce.
- Co pani wygaduje, do diabła? - zdenerwował się Smith. Mocniej zacisnął palce na
ramieniu Adelaide.
- Zapłaciłem Quintonowi bajońską sumę za tę dziewczynę.
- Właśnie dostałam wiadomość, że lokal ma nowego właściciela - odparła Rosser. -
Mój poprzedni chlebodawca przeniósł się na tamten świat. Zawał serca. Ktoś inny przejął
jego interesy. Ale nie ma powodów do obaw. Otrzyma pan zwrot pieniędzy.
- Nie chcę pieniędzy - warknął Smith. - Chcę dziewczyny.
- Jest tu ich na pęczki. Nawet teraz mam na dole dwie młodsze i ładniejsze od niej. Ta
ma już co najmniej piętnaście lat. Wątpię, żeby pan był jej pierwszym.
- Myśli pani, że obchodzi mnie, czy jest dziewicą? Rosser była najwyraźniej
zaskoczona.
- Przecież za to pan zapłacił.
- Durna baba. Ona ma w sobie coś znacznie ważniejszego. Ubiłem z pani chlebodawcą
interes i zamierzam doprowadzić go do końca.
- Już panu mówiłam, że właściciel lokalu zszedł z tego świata. Mamy teraz nowego.
- Nie interesują mnie przepychanki w światku przestępczym. Ta dziewczyna należy do
mnie i zabiorę ją stąd, o ile eksperyment się powiedzie.
- Jaki znów eksperyment? - oburzyła się pani Rosser. - Nic mi na ten temat nie
wiadomo. To jest dom publiczny, a nie laboratorium. Tak czy inaczej, nie ma pan prawa do
dziewczyny i tyle.
- Wygląda na to, że będziemy musieli przeprowadzić próbę gdzie indziej. - Smith
zwrócił się do Adelaide: - Ruszaj się.
Jednym szarpnięciem wywlókł ją z szafy. Zatoczyła się i upadła na podłogę.
- Wstawaj. - Trzymając Adelaide za ramię, starał się ją dźwignąć. - Wychodzimy stąd
natychmiast. Ale nie ma obawy. Jeśli się okaże, że mi się nie przydasz, to pozwolę ci wrócić
do tego przybytku.
- Nigdzie jej pan nie zabierze. - Rosser sięgnęła po sznur od dzwonka wiszący tuż przy
drzwiach. -Zaraz wezwę strażników.
- Nic z tych rzeczy - powiedział Smith. - Dosyć tych bzdur.
Z kieszeni płaszcza wyjął kryształ wielkości pięści, jarzący się krwistą czerwienią.
Temperatura spadła o kolejne parę stopni. Adelaide poczuła, że w pomieszczeniu rozchodzi
się niewidoczna lodowata energia.
Pani Rosser otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Uniosła w górę
ręce jak wielki ptak, który chce wzlecieć. Głowę odchyliła do tyłu. Przeszył ją gwałtowny
spazm. Po czym znieruchomiała i upadła przy drzwiach.
Adelaide zaniemówiła, wstrząśnięta. Sęp nie żył.
- No i dobrze - odezwał się Smith. - Nikt jej nie będzie żałował.
Ma rację, pomyślała Adelaide. Bóg jeden wiedział, że nie darzyła burdelmamy
sympatią, ale przeraził ją widok tak gwałtownej śmierci. Dopiero teraz z opóźnieniem
docierało do niej, co tak naprawdę się wydarzyło. Smith użył swojego talentu w połączeniu z
kryształem, żeby dokonać morderstwa. Nie zdawała sobie sprawy, że coś takiego w ogóle jest
możliwe.
- Co pan jej zrobił? - wyszeptała.
- To samo, co zrobię tobie, jeśli nie będziesz posłuszna. - Rubinowy kryształ
zmatowiał. - To cholerstwo zawsze tak krótko działa - mruknął pod nosem, chowając kamień
do kieszeni. - Ruszaj się. Nie mamy chwili do stracenia. Musimy wyjść stąd natychmiast.
Pociągnął ją w stronę stołu, gdzie zostawił lampę. Wyczuwała przepełniającą go
euforię. Właśnie zamordował kobietę i był z siebie zadowolony; nawet więcej - był
zachwycony tym, co się stało.
Ale wyczuła coś jeszcze. Użycie kryształu kosztowało Smitha wiele energii.
Nadnaturalne moce, jak każdy inny aspekt ludzkiego ciała i umysłu, wyczerpują się, gdy ktoś
nadmiernie je wykorzystuje. Smith na pewno niebawem odzyska pełną moc, ale
prawdopodobnie teraz był przynajmniej trochę osłabiony.
- Nigdzie z panem nie idę - odparła.
Nie zadał sobie trudu, żeby jej odpowiedzieć. Natychmiast poczuła straszliwy chłód
zalewający ją parzącymi falami.
Wciągnęła ze świstem powietrze, zgięła się wpół i osunęła na kolana pod naporem
lodowatej agonii.
Widać nie wyczerpał całej swojej energii.
- Teraz wiesz, co spotkało Rosser - mówił Smith. - Ale w jej przypadku użyłem więcej
mocy. Ten parapsychiczny mróz zabija wszystkie zmysły i w końcu zatrzymuje pracę serca.
Jeśli nie będziesz posłuszna, potraktuję cię tak jak ją.
Ból ustał równie nagle, jak się pojawił, pozostawiając ją bez tchu i oszołomioną. Teraz
już na pewno Smith zużył resztki swojej siły. Musi działać szybko. Na szczęście cały czas
trzymał ją za ramię. Potrzebowała fizycznego kontaktu, żeby przestroić cudzą energię snu.
Znowu uruchomiła talent, zagryzając zęby, kiedy pojawiły się nieznośne doznania, i
ukierunkowała go w całości na Smitha. W ciągu ostatniego roku kilka razy zdarzało jej się
dostrajać długość fal światła snu u ludzi, których dręczyły koszmary, ale jeszcze nigdy nie
próbowała dokonać tego, co teraz.
Przez chwilę Smith nie zdawał sobie sprawy, że jest atakowany. Wpatrywał się w nią
z otwartymi ze zdumienia ustami. Ale zaraz rozgorzała w nim furia.
- Co robisz? - zapytał władczym tonem. - Zapłacisz mi za to, dziwko. Miałaś czelność
mi się sprzeciwić, więc zamarzniesz żywcem w swoim prywatnym piekle. Przestań.
Podniósł rękę, by ją uderzyć, ale było już za późno: właśnie zapadał w głęboki sen.
Zaczął się osuwać na ziemię. W ostatnim momencie próbował się chwycić stołu.
Machnięciem ręki strącił świecę na podłogę.
Potoczyła się po drewnianych deskach w stronę łóżka. Lekki podmuch sprawił, że
brzeg baldachimu zajął się od płomienia.
Adelaide rzuciła się do szafy, gdzie schowała buty i pelerynę, przygotowane przed
ucieczką. Zanim się ubrała, płomienie objęły zwisającą pościel i zaczęły lizać białą kapę na
łóżku. Dym wydostawał się na korytarz. Zaraz ktoś zacznie wołać na alarm.
Nasunęła głęboko na twarz kaptur peleryny i podeszła do drzwi, ale coś kazało jej się
zatrzymać. Odwróciła się niechętnie i spojrzała na lampę. W tym momencie poczuła, że musi
zabrać ze sobą ten dziwny przedmiot. To idiotyczny pomysł, bo ciężar będzie spowalniał
ucieczkę. Ale nie mogła go tu zostawić.
Wepchnęła tę rzecz z powrotem do torby, zapięła klamry i znowu ruszyła do drzwi.
Zatrzymała się przy nieruchomej postaci Smitha na sekundę, żeby przeszukać jego kieszenie.
W jednej znalazła pieniądze. W drugiej ów pociemniały, krwistoczerwony kryształ. Zabrała
pieniądze, ale kiedy dotknęła kryształu, przeniknął ją nieprzyjemny dreszcz. Wierna swojej
intuicji, zostawiła go na miejscu.
Zbliżyła się do drzwi i przekroczywszy martwe ciało Rosser, wyszła na korytarz.
Za jej plecami białe satynowe łoże ogarnęły trzaskające płomienie. W głębi korytarza
ktoś krzyczał. Mężczyźni i kobiety w niekompletnych strojach wybiegali z sąsiednich
pokojów, szukając najbliższego wyjścia. Nikt nie zwrócił uwagi na Adelaide, kiedy
wmieszała się w ogarnięty paniką tłum na schodach.
Kilka minut później była na zewnątrz. Ściskając torbę, uciekała w mrok nocy.
1
Trzynaście lat później
Mamy ją. - Griffin Winters zakreślił krąg wokół Avery Street i odłożył pióro do
mosiężnego kałamarza. Oparty dłońmi o stół śledził wzrokiem rozłożoną na blacie mapę
Londynu. Czuł satysfakcję. Polowanie skończone. Ta kobieta jeszcze nie ma o tym pojęcia,
ale już należy do niego. - Wiem, jaki będzie jej następny cel.
- Skąd możesz wiedzieć, gdzie teraz uderzy? - zapytał Delbert Voyle. Wyjął z kieszeni
okulary. Delbert, potężnie zbudowany mężczyzna po czterdziestce, stosunkowo niedawno
uznał, że potrzebuje okularów, które w niezwykły sposób zmieniały jego wygląd. Bez nich
wyglądał dokładnie na takiego, jakim był: twardy człowiek ulicy, zahartowany przez życie
podwładny szefa gangu. Ale wystarczyło, by umieścił na bulwiastym nosie złocone oprawki,
a natychmiast stawał się podobny do postawnego uczonego, który najlepiej czułby się w
bibliotece albo za ladą księgarni.
- Odgadłem jej system dziś rano, kiedy przeczytałem w gazecie doniesienie o nocnym
napadzie na Avery Street - wyjaśnił Griffin. - Wszystko stało się oczywiste.
Delbert pochylił się nad biurkiem, by lepiej się przyjrzeć położeniu domów
publicznych. Znał każdy zaułek zarówno w porządnych, jak i w podejrzanych dzielnicach.
Nie potrzebował, żeby mu objaśniać mapę. Sam mógłby ją narysować.
Niezwykła orientacja w terenie i fotograficzna niemal pamięć każdego miejsca, w
którym się kiedykolwiek znalazł, była, zdaniem Griffina, prawdopodobnie nieodkrytym
talentem. Delbert sarkał na tę teorię, choć talent Griffina przyjmował bez zastrzeżeń,
podobnie zresztą jak Leggett i Jed. Winters wiedział, że dla swoich ludzi jest po prostu
„szefem" i jako taki musiał się wyróżniać.
Delbert, Jed i Leggett należeli do pierwszych członków jego szajki młodocianych
złodziei, których Griffin zwerbował dla swojego gangu przed dwudziestu laty. Jednak
wszyscy dawno porzucili życie na ulicy. Teraz trzej podwładni byli stróżami i pracownikami
jego siedziby.
Delbert nadzorował kuchnię. Jed zajmował się ogrodem i psami, miał też funkcję
stangreta. Leggett przyjął na siebie rolę, którą w normalnym domu pełniłby kamerdyner. Dwa
razy w tygodniu przychodziła praczka, w ciągu dnia zatrudniano też dochodzącą służbę, ale
wszyscy byli ściśle kontrolowani. Nikt z postronnych nie zostawał na noc. Griffin nie obawiał
się, że któryś ze służących może podwędzić rodowe srebra. Domostwo kryło wiele sekretów i
jego największą obsesją było ich strzeżenie. Tylko wielka ostrożność pozwoliła mu zostać
jednym z władców londyńskiego podziemia.
Chociaż Delbert, Jed i Leggett zajmowali się domem, nie na tym polegała ich
odpowiedzialność. W rzeczywistości byli bezpośrednimi podwładnymi Griffina. Każdy z nich
nadzorował konkretny fragment zbudowanego przez Griffina imperium.
Założony od laty gang pospolitych złodziejaszków rozrósł się i przekształcił w
świetnie zorganizowany interes o licznych aktywach i pasywach. Jego macki sięgały daleko
zarówno w głąb ciemnych zakamarków Londynu, jak i najbardziej szanowanych dzielnic.
Ostatnio Griffin odkrył w sobie żyłkę inwestora. Obecnie posiadał udziały w bankach,
żegludze i kolei, a za tym szła jeszcze większa władza.
Żaden z sąsiadów na St. Clare Street nie przypuszczał, że wielkie domostwo,
wzniesione na ruinach dawnego opactwa, należy do jednej z najbardziej znanych postaci
przestępczego świata. Mieszkańcy sąsiednich rezydencji uważali właściciela kamiennej
budowli stojącej na końcu ulicy za bogatego, ekscentrycznego odludka.
- Nadal jesteś przekonany, że te napady organizuje kobieta? - Delbert zmarszczył
czoło, pochylając się nad mapą.
- Nie mam cienia wątpliwości - odparł Griffin. Delbert zdjął okulary i ostrożnie
wsunął je do kieszeni.
- Więc powiem tylko, że pnie się w górę. Burdele na Peacock Lane i Avery Street są
znacznie bardziej eleganckie niż te pierwsze trzy, które złupiła. Jak myślisz, czy ona wie, że
właścicielem tych dwóch ostatnich jest Luttrell?
- Założyłbym się o mój dom. Jestem pewien, że od początku miała oko właśnie na
Luttrella. Trzy pierwsze napady na małe, niezależne burdeliki to była tylko przygrywka,
nabierała wprawy. Jak każdy dobry strateg, uczyła się na błędach i doskonaliła taktykę. Teraz
zajmie się wyłącznie domami Luttrella. To ambitna jednostka.
- Społecznica. Za grosz zdrowego rozsądku. - Delbert cmoknął z niezadowoleniem. -
Pewnie nawet nie wie, z jakim gadem walczy.
- Wie. I właśnie dlatego się do niego zabrała. Tacy ideowi reformatorzy roją sobie, że
w jakiś sposób będzie ich chronić słuszność sprawy. Ta napadająca na burdele dama nawet
nie pomyśli, że Luttrell bez chwili wahania poderżnąłby jej gardło.
- Wygląda na to, że napada tylko na domy publiczne - zauważył Delbert.
- To było oczywiste od pierwszego doniesienia w gazecie. Delbert wzruszył
ramionami.
- W takim razie nie mamy się czym przejmować, bo żadnych nie prowadzimy. Gdyby
zaczęła rabować kasyna albo knajpy, można by się zacząć martwić, ale na razie tylko Luttrell
ma z nią problem.
- Niestety - stwierdził Griffin. -Jeśli nie da sobie spokoju z tym przyjemnym hobby,
długo nie pożyje. Delbert rzucił mu pytające spojrzenie.
- Troszczysz się o jakąś społecznicę? Przecież to zaraza, nie lepsza od gołębi i
wiewiórek, tyle że nie da się jej usmażyć ani przyrządzić w gulaszu.
- Ta kobieta może mi się bardzo przydać, oczywiście pod warunkiem że wcześniej nie
skończy na dnie rzeki.
- A niech mnie cholera. Wpadła ci w oko, co, szefie? Ale czemu akurat ona? - Delbert
spoglądał na niego z rosnącą obawą.
- Trudno to wytłumaczyć. Griffin zerknął na wiszący na ścianie portret. Czuł się tak,
jakby patrzył w zamglone lustro. Nicholas Winters był ubrany wedle siedemnastowiecznej
mody, ale czarny aksamitny frak i wymyślnie zawiązany fular nie przesłaniały uderzającego
podobieństwa między nimi. Począwszy od ciemnych włosów i lśniących zielonych oczu aż po
ostro wyrzeźbione rysy twarzy, Griffin był żywym obrazem przodka.
Portret ukończono wkrótce po tym, jak Nicholas rozwinął swój drugi talent. W tym
okresie już dręczyły go koszmary i halucynacje. Ilekroć Griffin spoglądał na obraz, zawsze
szukał na nim oznak szaleństwa, które wkrótce miało się rozwinąć.
Twarz na portrecie nagle zafalowała i zamigotała mu przed oczami. Nicholas zaczął
się poruszać. Wbił w Griffina świdrujący wzrok alchemika.
- Ty jesteś moim prawdziwym dziedzicem - powiedział. - Potrójny talent będzie twój.
Masz to we krwi. Znajdź lampę. Znajdź kobietę.
Wielkim wysiłkiem woli Griffin stłumił wizję. Niepokojące halucynacje w biały dzień
zaczęły się pojawiać parę tygodni temu, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy dostrzegł u
siebie drugi talent. Koszmary miewał teraz tak straszne, że bał się zasypiać. Nie mógł dłużej
zaprzeczać faktom. Dosięgła go klątwa Wintersów.
Delbert, szczęśliwie nieświadom tych halucynacji, przyglądał się Griffinowi
wszystkowiedzącym spojrzeniem długoletniego przyjaciela i powiernika.
- Nudzisz się - zawyrokował ostatecznie. - To jest twój prawdziwy problem. Nie
miałeś kobiety, odkąd się rozstałeś z tą blond wdówką, z którą się widywałeś przed paroma
miesiącami. Jesteś zdrowym mężczyzną w sile wieku. Nic dziwnego, że potrzebujesz
regularności w tych sprawach. Chętnych kobiet, które z własnej woli zaspokoją każdą twoją
zachciankę, możesz mieć na pęczki. Nie musisz się uganiać za taką, która sprowadzi na ciebie
same kłopoty.
- Zapewniam cię, że nie mam ochoty iść do łóżka z działaczką społeczną - skrzywił się
Griffin.
Jednak wymawiając te słowa, uświadomił sobie z dreszczykiem emocji, że kłamie.
Kłamstwo było jego specjalnością, umiejętnością, która wyniosła go na szczyty obecnej
kariery. Ale miał w życiu kilka niezłomnych zasad, a jedną z nich było: nigdy nie okłamywać
samego siebie.
I chociaż nie miał zamiaru wyjaśniać tego Delbertowi, prawda przedstawiała się tak,
że miał prawdziwą obsesję na punkcie kobiety organizującej napady na burdele. Fascynowała
go od chwili, kiedy z ulicy dotarły do niego pierwsze pogłoski na jej temat. Początkowo
niczym nie umiał sobie tej fascynacji wytłumaczyć. Delbert miał rację, społecznice były tylko
utrapieniem i zarazą.
- Bez urazy, szefie, ale znam to spojrzenie. Tak wyglądasz, gdy sobie postanowisz
zdobyć coś, na czym ci zależy. Ale rusz głową, człowieku. Skąd wiesz, czy ta kobieta - pod
warunkiem że to w ogóle jest kobieta - nie jest zasuszoną siwą staruszką albo jakąś szurniętą
dewotką. Do licha, może nawet okazać się jedną z tych, których nie ciągnie do mężczyzn.
- Zdaję sobie sprawę - odparł Griffin. Jednak jakaś jego część była przekonana, że tak
nie jest. Pewnie ta część, która już niedługo będzie się chwiała na niewidzialnej krawędzi,
spoglądając w otchłań szaleństwa.
„Znajdź lampę. Znajdź kobietę". Delbert westchnął z ponurą rezygnacją.
- Chcesz ją wytropić, tak?
- Nie mam wyboru. - Griffin kontemplował kręgi zakreślone na mapie. - Ale muszę to
zrobić szybko.
- Zanim dorwie ją Luttrell, zgadza się?
- Właśnie. Opracowała skuteczną taktykę i teraz się jej trzyma. A w przewidywalności
zawsze tkwi słabość.
- Jeżeli uda się ją namierzyć, zgarniemy ją z Jedem.
- Nie, to nie jest dobre rozwiązanie. Potrzebuję pełnej i świadomej współpracy tej
damy. Sytuacja wymaga towarzyskich uprzejmości.
Delbert parsknął śmiechem.
- Szacowna społecznica miałaby się zgodzić na spotkanie z szefem gangu? Chciałbym
to zobaczyć. Ciekawe, jak się do tego zabierzesz.
- Wydaje mi się, że owa dama i ja mamy wspólnego znajomego, który być może
zgodzi się umówić nas na spotkanie na gruncie neutralnym - odparł Griffin.
2
Wdowa pojawiła się w kuchni przytułku akurat w chwili, gdy Irene z resztą dziewcząt
zaczynała pałaszować jajecznicę z kiełbasą. Widelce zamarły w powietrzu, a dziewczyny w
zdumieniu wpatrywały się w nowo przybyłą. Eleganckie damy, nawet takie, które zajmowały
się dobroczynnością, nie miały zwyczaju przebywać w obecności kobiet upadłych. A Wdowa
wyglądała na wytworną damę.
Ubrana w najmodniejszy strój, od stóp do głów miała na sobie tylko głęboką czerń,
szarość i srebro. Czarna koronka przy ślicznym aksamitnym kapelusiku zakrywała twarz.
Suknia była udrapowana w skomplikowane fałdy, a brzeg spódnicy zabezpieczono specjalną
falbaną, chroniącą drogi materiał przed kontaktem z ulicznym pyłem i błotem. Spod falbany
wyglądały czubki szykownych szarych bucików zapinanych na guziczki. Dłonie Wdowy
kryły czarne rękawiczki.
- Dzień dobry - powiedziała. - Cieszę się, że macie taki apetyt. To bardzo dobry znak.
Irene Brinks dopiero teraz zamknęła buzię. Poderwała się z końca ławy, by wykonać
lekki dyg. Drewno zaszurało po podłodze, kiedy jej cztery towarzyszki odsunęły ławę i
wstały.
- Usiądźcie i wracajcie do jedzenia - rzekła Wdowa. - Przyszłam tylko omówić coś z
panią Mallory. Stojąca przy piecu, niewysoka, pulchna i pogodna kobietka wytarła dłonie w
fartuch i obdarzyła Wdowę promiennym uśmiechem.
- Dzień dobry - odezwała się pani Mallory. - Wcześnie dziś pani do nas zajrzała.
- Chciałam zobaczyć, jak sobie radzicie po wczorajszych przejściach - padła
energiczna odpowiedź Wdowy. - Wszystko w porządku?
- Jak najlepszym. - Pani Mallory jaśniała zadowoleniem. - Jak pani widzi, daję
dziewczętom pożywne śniadanie. Podejrzewam, że dla niejednej jest to pierwszy od dawna
przyzwoity posiłek.
- Tak jak ostatnio - przytaknęła Wdowa cicho. - Dziewczęta są na wpół zagłodzone.
- Niestety tak - zgodziła się pani Mallory. - Ale szybko sobie z tym poradzimy.
Irene nie ruszyła się z miejsca. Ani ona, ani jej towarzyszki. Stały sztywno wyprężone
na baczność, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Miały już w życiu do czynienia z
działaczkami w rodzaju pani Mallory, ale nigdy nie spotkały kogoś takiego jak ta elegancka
dama.
Wdowa spojrzała w ich stronę.
- Szanowne panie, siadajcie do stołu. Śniadanie czeka.
Przez moment Irene i reszta rozglądały się zdezorientowane, szukając w kuchni
jakichś szanownych pań. Dopiero po chwili zorientowały się, że Wdowa mówiła do nich, i
szybko zajęły swoje miejsca na ławie.
Pani Mallory przeszła przez kuchnię i stanęła obok Wdowy. Obie kobiety rozmawiały
przyciszonymi głosami. Jednakże kuchnia w przytułku nie była duża, toteż Irene słyszała, o
czym rozmawiają. Była pewna, że inne dziewczęta też podsłuchują. Podobnie jak ona
udawały, że skupiają całą uwagę najedzeniu. Nawet nie musiały za bardzo udawać, pomyślała
Irene. Były bardzo głodne.
Zeszłej nocy najpierw wpadły w panikę, kiedy w trakcie ucieczki z płonącego burdelu
ktoś pochwycił je, wrzucił do powozu i gdzieś wywiózł. Mężczyźni, którzy je porwali,
przemawiali do nich uspokajającym tonem, ale Irene i jej towarzyszki były za sprytne, żeby
dać się nabrać na życzliwość obcych. Doszły do wniosku, że porwał je właściciel
konkurencyjnego domu schadzek i że wkrótce czeka je ta sama praca, jakiej oddawały się na
Avery Street. Dobrze wiedziały, że kiedy kobieta raz zacznie zarabiać ciałem, nie ma już dla
niej innej przyszłości.
Zupełnie jakby dziwka nie mogła mieć marzeń, myślała Irene. A dziewczynie wolno
przecież fantazjować, że jakiś dżentelmen upodoba ją sobie, podaruje parę świecidełek, a
może nawet uczyni swoją kochanką. Wiadomo, szanse na to były niewielkie, ale sama
możliwość dawała nadzieję. Te, które porzuciły marzenia, szybko znajdowały pociechę w
opium i butelce. Irene zdecydowała, że nie pójdzie tą drogą.
Po przyjeździe do przytułku powitano je gorącymi babeczkami i herbatą. Pani Mallory
była typową działaczką charytatywną, a nie burdelmamą. Irene i pozostałe dziewczyny bez
wahania rzuciły się na jedzenie, wiedząc, że chwila wytchnienia w przytułku nie potrwa
długo. Działaczki społeczne miały dobre chęci, ale brak im było zdrowego rozsądku. Nie
pojmowały twardych zasad rządzących światem, w którym żyła Irene i jej towarzyszki.
Najlepszą rzeczą, jaką ideowe reformatorki mogły zaoferować prostytutce, była praca
wyrobnicy albo rola popychadła w czyimś domu. Zresztą nawet ta nędzna egzystencja zwykle
nie trwała długo. Należało się liczyć z natychmiastowym zwolnieniem bez żadnych referencji,
gdy tylko pani domu dowie się, że nowa służąca była ladacznicą. Irene wolała swoje
marzenia, chociaż czasem wydawały jej się tak nierealne.
- Na Avery Street jeszcze bardziej oszczędzają, jeśli chodzi o karmienie tych biedactw
- zwróciła się do Wdowy pani Mallory. - Tamtejsza kierowniczka uważa, że chude wyglądają
na młodsze. A wie pani, że tam przyjmują klientów, którzy szukają młodych dziewuszek.
- Jeśli któraś dożyje tam osiemnastki, to praktycznie wygląda na staruszkę -
stwierdziła Wdowa. - A potem wyrzucają je na ulicę. Nie możemy stracić tych dziewcząt,
pani Mallory. Najstarsza z nich ma najwyżej piętnaście lat.
Miała cichy, równy, chłodny głos. Irene wyczuwała, że ta kobieta nie jest typową
społecznicą, która uległa modzie na filantropię.
Wdowa przeszła przez kuchnię i zatrzymała się u szczytu stołu. Dziewczęta znowu
niezdarnie zerwały się z miejsc.
- Wiem, że czujecie się teraz niepewne i przestraszone - rzekła Wdowa - ale
zapewniam, że tutaj jesteście bezpieczne. Na razie zaopiekuje się wami pani Mallory. Do tego
domu nie ma wstępu żaden mężczyzna. Drzwi są zamknięte na klucz i zaryglowane. Jutro
rano dostarczą wam odpowiednie ubrania, pojedziecie do mojej Akademii dla młodych
panien, szkoły z internatem dla takich dziewcząt jak wy.
Irene nie wierzyła własnym uszom. Jej towarzyszki były tak samo zdumione.
Mała Lizzie, najnowszy nabytek z Avery Street, odważyła się zadać pytanie, które
wszystkim cisnęło się na usta.
- Przepraszam, psze pani - odezwała się Lizzie. - Ale czy pani mówi, że będziemy
wysłane do innego burdelu?
- Nie. Mówię, że pojedziecie do porządnej szkoły z internatem - oznajmiła stanowczo
Wdowa. -Dostaniecie tam czyste łóżka i mundurki i będziecie chodzić na lekcje. A kiedy
przyjdzie czas, pójdziecie w świat z sumą pieniędzy wystarczającą, żeby zapewnić wam
poczucie bezpieczeństwa. Będziecie miały kwalifikacje do tego, żeby się utrzymać jako
maszynistki, telegrafistki, krawcowe albo modystki. Być może niektóre z was użyją tych
pieniędzy, żeby otworzyć własny interes. W każdym razie dla tych, które skorzystają z mojej
oferty, przyszłość stoi otworem.
Irene spuściła wzrok na talerz z niedokończoną jajecznicą. Pozostałe dziewczyny
również. Wdowa może wkłada serce, a nawet zapał, aby im pomóc, ale widać damy z
wyższych sfer nie są tak bystre, jak by się można spodziewać.
- Bardzo przepraszam, psze pani, ale my nie możemy iść do takiej prawdziwej szkoły.
- Lizzie nie dawała za wygraną.
- Czemu nie? - zdziwiła się Wdowa. - Czy któraś z was ma rodzinę, do której
chciałaby wrócić? Macie bliskich, którzy się o was upomną?
Dziewczęta przełknęły nerwowo ślinę i popatrzyły po sobie.
- Nie, psze pani - wyjaśniła Lizzie. - Mnie to mój tatko sprzedał do domu na Avery
Street. Raczej nie przyjmie mnie z powrotem.
- Moi rodzice umarli zeszłego roku na zapalenie płuc - wtrąciła Sally. - A mnie wysłali
do przytułku. Stamtąd wzięła mnie kierowniczka burdelu. Mówiła, że będę w jakimś domu za
służącą. Ale cóż, stało się inaczej.
Irene nie zamierzała opowiadać swojej historii. Po co się powtarzać.
- Tak właśnie myślałam - rzekła Wdowa. - Cóż... Mogę wam obiecać, że teraz stoi
przed wami możliwość wyboru nowego zawodu.
- Ale my, psze pani - odezwała się znowu Lizzie - jesteśmy przecież dziwkami.
Dziwki nie mogą chodzić do szkoły dla porządnych panienek.
- Do tej mogą - powiedziała Wdowa. - Jestem właścicielką Akademii, i to ja ustalam
zasady. Sally odchrząknęła.
- Ale co to zmieni? Psze pani, czy pani nie rozumie? Nawet jeśli nauczymy się pisać
na maszynie albo robić kapelusze, to i tak nikt nie da pracy byłym dziwkom.
- Wierz mi - weszła jej w słowo Wdowa. - Sprawię, że już niedługo całkiem
znikniecie z powierzchni ziemi. A kiedy skończycie Akademię, będziecie przyzwoitymi
młodymi pannami o nieskazitelnym pochodzeniu. Dostaniecie nowe nazwiska i nową
tożsamość. Nikt się nie domyśli, że kiedykolwiek pracowałyście w burdelu.
To tłumaczy sprawę, stwierdziła Irene. Wdowa była niespełna rozumu.
- A jeśli ktoś nas w przyszłości rozpozna? - dopytywała się Sally - Na przykład jakiś
były klient?
- Raczej mało prawdopodobne - stwierdziła Wdowa. - Londyn to bardzo duże miasto.
Ponadto zanim skończycie szkołę, minie dobrych kilka lat. Wasz wygląd do tego czasu się
zmieni. Co więcej, wasza nowa, bardzo przyzwoita tożsamość będzie w pełni
udokumentowana, począwszy od urodzenia. Opuścicie Akademię ze świetnymi referencjami,
dzięki czemu każda z was znajdzie godne zajęcie.
Sally szeroko otworzyła oczy.
- Naprawdę zrobi pani tak, że znikniemy i powrócimy jako zupełnie inne osoby?
- Dokładnie w tym celu powstała moja Akademia - odparła Wdowa.
Ta kobieta proponowała im urzeczywistnienie marzeń. Irenę zdawała sobie sprawę, że
obiecywana wizja przyszłości różni się od tej, jaka podtrzymywała ją na duchu, odkąd zaczęła
pracować jako prostytutka. Ale w odróżnieniu od tamtych nierealnych fantazji wydawała się
prawie możliwa. Wydawało się, że znajduje się na wyciągnięcie ręki.
3
Interesujący przedmiot, ale to kamienne naczynie ma w sobie coś zdecydowanie
nieprzyjemnego, zgodzi się pani? Podejrzewam, że właśnie dlatego personel muzeum ustawił
je w bocznym korytarzyku, gdzie mało kto zagląda.
Te słowa, wypowiedziane głębokim męskim głosem, poruszyły zmysły Adelaide i
obudziły w jej żyłach zapowiedź gorącego dreszczu. W powietrzu zaiskrzyła energia. Ten
mężczyzna miał jakieś zdolności parapsychiczne, i to niemałej mocy. Nie spodziewała się
takiego obrotu spraw.
Nie spodziewała się też po sobie tak gwałtownej reakcji. Była cała podminowana. Nie
dało się tego inaczej określić. Nigdy wcześniej nie spotkała tego człowieka, znanego w
londyńskim przestępczym światku jako Dyrektor Konsorcjum, ale rozpoznałaby go bez trudu.
Odniosła wrażenie, jakby czekała na niego od dawna, od kiedy skończyła piętnaście lat.
Przez kilka sekund przyglądała się kamiennej wazie, jakby rzeczywiście ją
interesowała. W rzeczywistości jednak potrzebowała chwili, żeby wziąć się w garść. Nie
mogła dać po sobie poznać, że jest rozstrojona.
Opanowała się najwyższym wysiłkiem woli. Wzięła głęboki oddech i zwróciła się do
niego z chłodnym i obojętnym wyrazem twarzy. Powtarzała sobie w myślach, że jest kobietą
doświadczoną i żaden kryminalista nie wyprowadzi jej z równowagi.
- Podejrzewam, że umówił się pan ze mną w bocznym korytarzu, bo nie chciał pan,
żeby ktoś pana zobaczył - odparła.
- Uznałem, że osoba napadająca na domy publiczne doceni odrobinę prywatności.
Chociaż rozpoznawała go na poziomie parazmyslów, tak naprawdę nie wiedziała o
Dyrektorze prawie nic, poza strzępkami tajemnic i legend krążących na jego temat. Ulicznice,
które trafiały do jej przytułku, mówiły o nim tylko szeptem.
Postanowiła mu się lepiej przypatrzyć, ale nie mogła dojrzeć jego twarzy. Stał z
rękami założonymi na piersi, swobodnie oparty ramieniem o kamienny filar. Wydawało się,
że otaczają go cienie. Miał w sobie coś niesamowitego, widmowego. Tak jakby nie patrzyła
na niego, ale na jego odbicie w mętnej wodzie.
Wyczuła, że on też jej się przygląda, jakby była intrygującym muzealnym okazem.
Chociaż nie widziała go wyraźnie, mogła stwierdzić, że ma na sobie kosztowny strój, godny
wysoko postawionego dżentelmena -takiego, który ubiera się u bardzo drogiego krawca.
Drażniło ją, że nie jest w stanie dostrzec rysów jego twarzy. Wprawdzie korytarzyk
tonął w półmroku, ale jej wzrok już zdążył się przyzwyczaić do skąpego światła. Zresztą król
przestępczego podziemia stał oddalony od niej zaledwie o parę kroków. Powinna widzieć
jego twarz całkiem wyraźnie.
Przełączyła się na widzenie ponadzmysłowe. I zrozumiała natychmiast, gdy tylko
zobaczyła, że ślady jego stóp na kamiennej podłodze jarzą się ciemnym opalizującym
światłem snu. Dyrektor ukrywał się przed nią za pomocą swojego talentu. Nie potrafiła
określić natury jego zdolności, ale widziała promieniowanie czystej mocy.
- Widzę, że nie ja jedna ukrywam twarz - powiedziała. - Bardzo sprytna sztuczka. Jest
pan tkaczem iluzji?
- Bardzo pani spostrzegawcza. - Nie dosłyszała w jego głosie przestrachu ani irytacji,
raczej zadowolenie, a nawet chłodną, wyrachowaną satysfakcję. - Nie, nie tworzę iluzji, ale
była pani blisko. Władam energią cienia.
- Nigdy o czymś podobnym nie słyszałam.
- To rzadka umiejętność, ale bardzo przydatna. Jeśli użyję wystarczająco dużo mocy,
mogę stać się praktycznie niewidzialny dla ludzkiego oka.
- Rozumiem, że taki talent w pana zawodzie to skarb - odparła, nie kryjąc dezaprobaty.
- Bardzo dobrze mi służył już od początku kariery - przyznał, bynajmniej wcale nie
urażony. - Ale bardzo mnie cieszy, że przejrzała pani mój fortel. Dotąd nie spotkałem nikogo,
komu by się to udało.
Wydaje mi się, że ubijemy dobry interes.
- Wątpię. Nie sądzę, żebyśmy mieli ze sobą cokolwiek wspólnego, poza naszym
znajomym.
- Pan Pierce. - Skinął głową potakująco. - Tak. Ale zanim o nim porozmawiamy,
chciałbym się upewnić, czy wyciągnąłem właściwe wnioski co do natury pani talentu.
Zesztywniała.
- Nie wiem, dlaczego mój talent miałby pana w ogóle interesować.
- Otóż właśnie rodzaj i siła pani zdolności bardzo mnie interesują.
- Czemu? - spytała ostrożnie.
- Bo jeśli się nie mylę, istnieje możliwość, że może mi pani uratować rozum i życie. -
Urwał. - Chociaż jeśli nie zdoła pani ocalić umysłu, to i moje życie straci znaczenie.
Wstrzymała oddech i zerknęła raz jeszcze na buzującą energię światła snów na jego
śladach. W świetlistych smugach płonęła siła i władza. Nie dostrzegała cienia mętnych barw
oznaczających rozchwianie umysłowe.
- Wygląda pan na całkiem zdrowego psychicznie, sir - rzekła oschle. Po chwili dodała:
- Ale widzę, że dręczą pana złe sny.
Natychmiast wyczuła, że zdołała go zaskoczyć.
- Może to pani wyczytać w moim świetle snu? - zapytał.
- Każda choroba mocno się w nim uwidacznia. U pana nie widać żadnych
umysłowych czy fizycznych nieprawidłowości, ale koszmary też pozostawiają wyraźne ślady.
- Widzi pani, co mi się śniło? -W jego głosie brzmiało niezadowolenie. Zrozumiałe.
Sny to przecież jedno z najbardziej intymnych ludzkich przeżyć.
- Nikt nie może zobaczyć dokładnie, co się śniło innej osobie - uspokoiła go. -
Odczytuję tylko energię tych uczuć i wrażeń, których pan doświadczał podczas snu. A mój
talent tłumaczy to na obrazy.
Przyglądał jej się dłuższą chwilę.
- Nie męczy pani ta umiejętność?
- Nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo. - Wyłączyła widzenie ponadzmysłowe.
Rozgrzane ślady stóp zniknęły. - Czego pan ode mnie chce?
- Interesują mnie nie tylko pani zdolności parapsychiczne. Zaintrygował mnie również
zapał, z jakim ratuje pani innych.
- Nie rozumiem, o co chodzi.
- Wiem, że specjalizuje się pani w ratowaniu młodych kobiet z domów publicznych.
Wiem też, że nie jestem już młody ani nie jestem kobietą.
- Zauważyłam - powiedziała ostrzejszym tonem. - Czy próbuje mi pan wmówić, że
powinnam go ratować? Szczerze wątpię, żeby było coś, co mogłabym zrobić dla człowieka
pańskiego... hm... pokroju.
Mogłaby się założyć, że uśmiechnął się na te słowa, ale nie miała pewności, bo nadal
spowijały go cienie.
- Za daleko zaszedłem... Czy to chciała pani powiedzieć? - zapytał. - Przyznam, że
istotnie nie znajdzie pani we mnie żadnych resztek niewinności, które można by ocalić. Ale
nie dlatego prosiłem o spotkanie.
- Więc dlaczego?
- Dwa miesiące temu skończyłem trzydzieści sześć lat.
- A co to ma do rzeczy?
- To, że mniej więcej w tym czasie może uderzyć rodzinna klątwa. Jeśli oczywiście w
ogóle uderzy. Mojemu ojcu, dziadkowi i paru poprzednim pokoleniom została oszczędzona.
Miałem nadzieję, że i mnie ominie, ale nie mam aż tyle szczęścia.
- Naprawdę nie wiem, w czym mogłabym pomóc - przerwała. - Jestem zwolenniczką
nowoczesnego myślenia, nie wierzę w klątwy i czarną magię.
- Tu nie chodzi o magię, tylko o cholernie skomplikowaną parafizykę. Wierzę jednak,
że kto jak kto, ale pani sobie z tym poradzi, Adelaide Pyne.
Przez sekundę czy dwie nie zdawała sobie sprawy z tego, co właśnie powiedział. A
potem do niej dotarło.
- Pan zna moje nazwisko? - wyszeptała przerażona.
- Jestem Dyrektorem Konsorcjum - odparł z prostotą. - Wiem o wszystkim, co się
dzieje na ulicach Londynu. A o pani ostatnio jest dość głośno.
4
Widać było, że przeżyła mocny wstrząs. Wykazała się podziwu godnym opanowaniem
- tylko lekko się wzdrygnęła - ale wyczuwał, że jest bliska paniki. Przeholował. To mu się
zazwyczaj nie zdarzało.
- Proszę o wybaczenie - powiedział. - Nie chciałem pani przestraszyć.
- Nadal nie mogę uwierzyć, że pan Pierce zdradził panu moje nazwisko - stwierdziła,
kiedy już nieco ochłonęła. - Myślałam, że można mu ufać.
- Bo można. Wiem z doświadczenia, że Pierce to człowiek honoru. - Uśmiechnął się z
przekąsem. -Czy raczej kobieta honoru?
- Więc zna pan też sekret Pierce'a? - W głosie Adelaide zabrzmiało niedowierzanie.
- To prawda, wiem, że Pierce jest kobietą, która udaje mężczyznę. Poznaliśmy się
przed laty. Była sierotą, zmuszoną do życia na ulicy. Dość szybko zorientowała się, że
przebrana za chłopaka będzie nie tylko bardziej bezpieczna, ale też silniejsza. A jak pani ją
poznała?
- Gdy zaczęłam pracować z młodymi prostytutkami - wyjaśniła Adelaide. - Pierce i
jego wspólnik, pan Harrow, zainteresowali się moim przytułkiem. Kiedy wspomniałam o
planie napaści na domy publiczne, żeby przyciągnąć uwagę prasy, pan Harrow zaoferował
pomoc. I skłonił do niej jeszcze dwóch innych członków Klubu Janusa. Słyszał pan o tej
organizacji?
- Pierce założył ją wiele lat temu. Skupia kobiety, które zdecydowały się żyć jako
mężczyźni. Rozumiem, że to ci dwaj ochotnicy z klubu wywożą dziewczyny po tym, jak pani
udaje się opróżnić budynek, alarmując o pożarze?
- Tak. A skąd pan tyle wie na temat Pierce'a?
- Z biegiem czasu doszliśmy do wniosku, że korzystne będzie zawarcie sojuszu.
- Mogę się domyślać, czemu było wam na rękę zawarcie porozumienia co do różnych
podejrzanych interesów, które obaj prowadzicie. Żadnemu z was nie odpowiadałaby otwarta
wojna.
Ze zdumieniem stwierdził, że nie podoba mu się pogarda, jaką dosłyszał w jej głosie.
Wydawało mu się, że już dawno przestał się przejmować tym, co inni o nim myślą, ale z
jakiegoś powodu irytowała go nieskrywana dezaprobata Adelaide Pyne.
- Czy nie jest to z pani strony hipokryzja?
- Słucham?
- Dama, która zawiera układy z wysoko postawionymi przestępcami, kiedy jej to
odpowiada. Jak by to pani określiła?
Usłyszał, jak z oburzeniem wciąga powietrze, i wiedział, że przytyk był trafiony. Do
diabła, co się z nim dzieje? Potrzebował jej pomocy, więc przerzucanie się docinkami nie
było w tym przypadku najmądrzejsze.
- Powiedzmy sobie jasno, sir - odezwała się. - Zawarłam układ z jednym konkretnym
przestępcą, panem Pierce'em, a nie z panem czy kimkolwiek innym z tego środowiska.
- Zgoda - przyznał. - Czyli jeden układ z jednym przestępcą.
- A skoro mowa o panu Piersie, twierdzi pan, że nie on zdradził panu moje nazwisko.
Więc skąd pan je zna?
- Pani napady wywołały spore zamieszanie nie tylko w prasie, ale i na ulicach. Zaczęły
krążyć plotki, że niektóre z młodych prostytutek, które wykradziono w ciągu ostatnich
miesięcy, znikają na dobre, gdy odwiedzą pewien przytułek na Elm Street. Popytałem tu i
ówdzie i dowiedziałem się, że ta szacowna instytucja, która do niedawna miała kłopoty
finansowe, teraz ma się świetnie dzięki wsparciu anonimowej osoby znanej jako Wdowa.
- I to śledztwo doprowadziło pana wprost do mnie? - zapytała w osłupieniu. - Więc tak
łatwo odkryć moją tożsamość?
- Dobrze zatuszowała pani swoje powiązania z przytułkiem. Ale muszę panią
uświadomić z przykrością, że o ile człowiek może ukryć swoją tożsamość, o tyle stosunkowo
łatwo śledzić przepływ gotówki. Zwłaszcza gdy się odkryje, że wszystkie rachunki pewnego
przytułku pokrywa jeden konkretny bank.
- Wielkie nieba, bankierzy podali panu moje nazwisko? Więc nie ma już na tym
świecie żadnych zasad?
- Na podstawie mojego bogatego doświadczenia mogę stwierdzić, że nie.
Przynajmniej jeśli chodzi o pieniądze. W pani banku pracuje pewien człowiek, który
przypadkiem był mi winien przysługę. Kiedy się dowiedział, że interesuje mnie tożsamość
osoby, która finansuje pewien przytułek, był tak miły, że podał mi pani nazwisko, a przy
okazji spłacił swój dług.
- Rozumiem. - Jej głos ociekał chłodem. - Zawsze pan tak załatwia interesy?
- Kiedy to tylko możliwe. Pieniędzy mam aż nadto, pani Pyne. Ostatnimi czasy
doszedłem do wniosku, że nieodwzajemniona przysługa to o wiele cenniejszy towar.
- Więc zastrasza pan i szantażuje takich ludzi, jak ów nieszczęsny urzędnik w banku?
- Wydaje mi się, że wyraziłem się dość jasno. Nie było żadnego zastraszania. Ten
urzędnik był mi winien przysługę.
- Moim zdaniem dług wobec kogoś pana pokroju niczym się nie różni od groźby i
wymuszenia.
- Urodziła się pani taka przemądrzała, czy to pobyt w Ameryce tak na panią wpłynął?
Zmartwiała.
- Wie pan, że mieszkałam w Ameryce?
- Urzędnik wspominał coś o tym. Ale sam bym się domyślił. Mówi pani z lekkim
akcentem. Założę się, że sporo czasu spędziła pani na Zachodzie.
- Nie wiem, co to ma do rzeczy.
- Nic, rzeczywiście. Przejdźmy więc do bardziej istotnej sprawy.
- Czyli?
- Do tego, w jaki sposób pani mnie ocali.
- A co takiego miałabym zrobić? Zakładając, że w ogóle się na to zgodzę.
- Przy odrobinie szczęścia pani umiejętność kształtowania światła snu może być dla
mnie zbawienna.
- Umiem czytać ślady - przyznała. - Ale występuje ogromna różnica pomiędzy
umiejętnością dostrzegania resztek energii snów a zdolnością kształtowania ścieżek
ultraświatła.
- Jestem pewien, że to też pani potrafi.
- Ciekawe, skąd ta pewność?
- Moja teoria znalazła potwierdzenie dziś rano, kiedy usłyszałem, że w zaułku obok
domu publicznego przy Avery Street znaleziono nieprzytomnego mężczyznę.
- Ale on żyje. - Zachłysnęła się. - Zauważyłabym, gdyby... -Urwała raptownie, zdając
sobie sprawę, że się zdradziła.
- Żyje, ale mówiono mi, że ma zszargane nerwy, bo kiedy leżał pogrążony w głębokim
śnie, dręczyły go najstraszliwsze koszmary. Podobno przez parę godzin nie można go było
dobudzić.
Osłonięte rękawiczkami dłonie Adelaide zacisnęły się na rączce parasolki.
- Próbował mnie złapać, kiedy zeszłam schodami do tylnego wyjścia. Twierdził, że
zwrócił na mnie uwagę wcześniej i że wydałam mu się podejrzana. Poznałam go, to ten
bandzior, którego dziewczęta z Avery Street bały się najbardziej. Podobno bywał wobec nich
bardzo brutalny. Ale i tak nie rozumiem, dlaczego skojarzył pan to ze mną.
- Te pogłoski dały mi wiele do myślenia. Osoba, która go pozbawiła przytomności,
musiała użyć mocy parapsychicznych. Podobno nawet nie został draśnięty, za to do tej pory
bełkocze coś o wyjątkowo realistycznych koszmarach. Tak więc doszedłem do wniosku, że
ktokolwiek go tak urządził, umie przekształcać światło snów.
- Rozumiem.
- Ten człowiek ma na sumieniu niejedno ludzkie życie - stwierdził obojętnym tonem. -
Ma pani diabelne szczęście, że udało się pani wyjść cało z tego spotkania.
Nie odpowiedziała.
Tracił tylko czas, próbując ją przekonać, że działa nierozważnie. Trzymaj się tematu,
pomyślał. Jeśli dama lubi ryzykować, to jej sprawa. Ale z jakiegoś powodu los Adelaide Pyne
nie był mu obojętny.
- Skoro wiedział pan, kim jestem, to po co kontaktował się pan z Pierce'em? -
zapytała.
- Chciałem, żeby to spotkanie było oficjalne, a on zgodził się nas umówić.
- Jesteście sojusznikami?
Wiedział, że odpowiedź jej się nie spodoba.
- Pan Pierce również jest mi winien przysługi.
- Jak ten biedak z mojego banku.
- Pierce nigdy by pani nie wydał, jeśli o to chodzi. Powiedział, że zaproponuje
spotkanie, ale jasno dał do zrozumienia, że to od pani będzie zależało przyjęcie zaproszenia.
Ale bardziej ciekawi mnie, dlaczego zgodziła się pani tu dzisiaj przyjść.
- Niech pan nie będzie śmieszny - odparła. - Nie miałam wielkiego wyboru. To
oczywiste, że skoro już wypytywał pan o mnie Pierce'a, to lada moment dotarłby pan i do
mnie.
Nie odpowiedział. Jej wniosek był słuszny. Na pewno sam by ją znalazł, gdyby Pierce
nie zgodził się ich umówić.
- Na czym dokładnie polega pański problem, sir? - spytała Adelaide. - Wiem, że nie
prowadzi pan domów publicznych, więc nie ma się pan czego obawiać ze strony takiej
społecznicy jak ja.
- Skąd wiadomo, że nie prowadzę żadnych domów publicznych? Zbyła go
machnięciem ręki.
- Dziewczęta, które do nas trafiają, to istna kopalnia plotek. Mają o wiele więcej
informacji, niż mogliby się spodziewać ich klienci czy sutenerzy. Dobrze wiedzą, kto
handluje żywym towarem, a kto nie. O panu krąży wiele plotek, ale żadna nie wskazuje, by
zajmował się pan tym nikczemnym procederem.
- W takim razie cieszę się, że nie grozi mi napad - odparł uprzejmie.
- Pan sobie ze mnie kpi?
- Skądże. Tylko obawiam się o pani życie. Jasno widać, że pani celem są teraz domy
należące do Luttrella. A to człowiek bezwzględny, pozbawiony wszelkiej przyzwoitości. Nie
wie, co to wyrzuty sumienia. Kieruje nim chciwość i żądza władzy.
- Zasadniczo należałoby się spodziewać tych świetlanych cnót po szefie przestępczej
szajki -powiedziała chłodno. - Pan uważa się za kogoś lepszego?
- Chyba już ustaliliśmy, że nie zajmuję się stręczycielstwem.
Powinien lepiej nad sobą panować. Jeśli ta rozmowa potrwa dłużej, zacznie szukać
sposobu, by przynajmniej na chwilę zamknęła usta. Nagle przyszło mu do głowy, że
pocałunek byłby całkiem skuteczny.
- Bardzo przepraszam - powiedziała Adelaide. - Zdaję sobie sprawę, że różni się pan
charakterem od Luttrella. On jest prawdziwym potworem. Za każdym razem, kiedy trafia w
moje ręce dziewczyna z jego przybytków rozpusty, widzę straszliwe krzywdy, jakie im
wyrządza.
- Uszło pani płazem obrabowanie dwóch jego domów, ale wątpię, by następny wypad
poszedł tak gładko. Proszę posłuchać mojej rady, pani Pyne, i znaleźć sobie inne hobby.
- Czy to groźba? To sugestia, że zdradzi pan Luttrellowi moją tożsamość, jeśli
odmówię pomocy? Zapłonęła w nim nagła złość. Nie miała wprawdzie żadnego powodu,
żeby mu ufać albo żeby chociaż zakładać jego uczciwość, ale mimo to dotknęło go
posądzenie, że mógłby się zniżyć do szantażu.
- Ja tylko próbuję skłonić panią do rozsądku - rzekł. Wielkim wysiłkiem woli starał się
nie tracić cierpliwości. - Nie zajęło mi wiele czasu stwierdzenie, kto atakuje domy Luttrella.
Zapewne on również wkrótce rozwiąże tę zagadkę, o ile już się tak nie stało. Pani schemat
działania jest bardzo czytelny.
- Jak to? Przecież trzy z pięciu napadów były wymierzone w niezależne miejsca.
- Trzy pierwsze eskapady posłużyły pani do przećwiczenia taktyki. Kiedy już się
okazało, że strategia działa, zabrała się pani do właściwego celu. A skoro parę razy się udało,
ma pani zamiar kontynuować dzieło, wykańczając inne domy Luttrella.
- Czemu miałabym się skupiać akurat na nim?
- Pewnie dlatego, że zatrudnia najmłodsze dziewczyny i przyjmuje najbardziej
zepsutych klientów. Kiedy atakuje pani jego domy publiczne, upokarza pani przy okazji co
poniektórych prominentnych obywateli Londynu. A biorąc na cel Luttrella i jego klientów dla
przykładu, ma pani nadzieję wystraszyć też innych, pomniejszych stręczycieli.
AMANDA QUICK PŁONĄCA LAMPA Przekład Maria Górna Od autorki U podstaw Towarzystwa Wiedzy Tajemnej kryją się tajemnice. Niewiele z nich jest równie niebezpiecznych, jak te przechowywane przez potomków alchemika Nicholasa Wintersa, zaciekłego rywala Sylvestra Jonesa. Legenda o płonącej lampie sięga najwcześniejszych dni Towarzystwa. Nicholas Winters i Sylvester Jones byli początkowo przyjaciółmi; później jednak stali się śmiertelnymi wrogami. Obaj dążyli do tego samego celu: pragnęli znaleźć sposób, by wzmocnić zdolności psi. Sylvester wybrał ścieżkę chemii. Przeprowadzał nielegalne eksperymenty z dziwnymi ziołami i roślinami. W końcu stworzył niedoskonałą formułę, która nęka Towarzystwo aż po dziś dzień. Nicholas wybrał drogę inżyniera i stworzył płonącą lampę obdarzoną nieznaną mocą. Promieniowanie tej lampy zmieniło jego DNA, prowadząc do powstania genetycznej „klątwy", przekazywanej mężczyznom z jego rodu z pokolenia na pokolenie. Klątwa Wintersów pojawia się bardzo rzadko, ale kiedy już do tego dojdzie, Towarzystwo Wiedzy Tajemnej ma bardzo poważne powody do obaw. Mówi się, że mężczyzna z rodu Wintersów, który odziedziczy genetycznie zmienioną moc Nicholasa, staje
się Cerberem - bo tak w Towarzystwie nazywa się szaleńców obdarzonych zdolnościami psi, posiadających kilka śmiercionośnych talentów. Jones & Jones oraz Rada są przekonane, że takie potwory w ludzkiej skórze należy wytropić i jak najszybciej wyeliminować. Dla mężczyzn płonącej lampy istnieje tylko jedno wyjście. Aby odwrócić zmiany spowodowane przez klątwę, każdy z nich musi odnaleźć ten artefakt oraz kobietę potrafiącą przetwarzać wytwarzaną przez niego energię światła snów. Trylogia marzeń światła opowiada historię trzech mężczyzn - w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości - których losy naznaczyła klątwa płonącej lampy. Ci trzej potomkowie Nicholasa Wintersa nie stronią od niebezpieczeństw i namiętności. Każdy z nich odkryje część mrocznych sekretów lampy. Każdy też spotka kobietę, która będzie miała moc zmienić jego przeznaczenie. Aż w końcu w odległej przyszłości na planecie zwanej Harmonią jeden z nich odkryje największą tajemnicę lampy, sekret Kryształu Północy. Od tego będą zależeć losy rodu Jonesów i Wintersów. Mam nadzieję, że spodoba się Wam ta opowieść. Jayne Z dzienników Nicholasa Wintersa 14 kwietnia 1694 roku Nie dane mi będzie żyć długo, ale dokonam mej zemsty, jeśli nie w tym pokoleniu, to gdzieś i kiedyś w przyszłości. Albowiem teraz mam już pewność, że trzy zdolności płyną w naszej krwi i będą dziedziczone w mojej linii. Za każdy z tych talentów trzeba zapłacić ogromną cenę. Z mocą jest tak zawsze. Pierwsza zdolność wypełnia umysł wzbierającą falą niepokoju, której nie są w stanie ukoić niezliczone godziny spędzone w laboratorium, najsilniejszy trunek ani makowe mleko. Drugiej zdolności towarzyszą złowrogie sny oraz straszliwe wizje. Trzecia zdolność jest najpotężniejsza i najniebezpieczniejsza: jeśli klucz nie zostanie właściwie przekręcony w zamku, przyniesie ona najpierw szaleństwo, a potem śmierć. Pojawieniu się tej trzeciej mocy towarzyszy ogromne ryzyko. Ci z moich potomków, którzy przetrwają, będą musieli odnaleźć płonącą lampę i kobietę potrafiącą przetwarzać energię światła snu. Tylko ona zdoła przekręcić klucz w zamku tak, by otworzyć wrota do owej ostatniej zdolności. Tylko ona potrafi zatrzymać lub odwrócić przemianę, która już się rozpoczęła. Strzeżcie się jednak, albowiem kobiety obdarzone mocą bywają zdradliwe. Przekonałem się o tym i zapłaciłem za to ogromną cenę. 17 kwietnia 1694 roku
Dopełniło się. Ukończyłem swoje ostatnie i największe dzieło: Kryształ Północy. Osadziłem go w lampie wraz z pozostałymi kryształami. To kamień obdarzony zdumiewającymi właściwościami. Zamknąłem w nim ogromne moce, lecz nawet ja, który go stworzyłem, nie potrafię odgadnąć wszystkich jego właściwości i nie wiem, jak wyzwolić jego blask. Odkrycie tego muszę pozostawić jednemu z moich potomków, w którego żyłach płynąć będzie moja krew. Jednego jednak jestem pewien. Przez tego, który będzie kontrolować światło Kryształu Północy, dokona się moja zemsta. Nasyciłem bowiem ten kamień mocą parapsychiczną silniejszą niż jakakolwiek magia czy czarnoksięstwo. Promieniowanie kryształu zmusi mężczyznę władającego nim, by zniszczył potomków Sylvestra Jonesa. Dokonam mej zemsty.
Prolog Londyn, koniec panowania królowej Wiktorii Minęły prawie dwie doby, nim Adelaide Pyne zorientowała się, że Rosestead Academy nie jest ekskluzywną szkołą dla osieroconych młodych panien. To był dom publiczny. Ale za późno zdała sobie z tego sprawę. Sprzedano ją jakiemuś przerażającemu człowiekowi nazwiskiem Smith. Komnata Rozkoszy tonęła w mroku, oświetlona jedną tylko świecą. Płomień migotał i lśnił na powierzchni kremowej satyny, której fałdy spływały z osłoniętego baldachimem łoża. W nikłym blasku płatki czerwonych róż rozsypanych na białej kołdrze przypominały niewielkie plamy krwi. Adelaide kuliła się w ciemnym wnętrzu szafy. Strach wyostrzył jej zmysły. Przez szparę w drzwiach widziała tylko wąski fragment pokoju. Smith wszedł do środka. Ledwo rzucił okiem na bogato zasłane łoże. Natychmiast za sobą zamknął i zaryglował drzwi, po czym położył na stole kapelusz i czarną torbę podróżną. Zupełnie jak lekarz wezwany do pacjenta. Chociaż serce waliło jej ze strachu, Adelaide zwróciła uwagę na torbę. Miała w sobie coś, co nie dawało jej spokoju: światło snu wręcz z niej wyciekało. Nie wierzyła własnym zmysłom. Poprzez czarną skórę wypływały potężne wiry złowrogiej energii. Wydawało jej się, że przyzywają ją na tysiąc sposobów. Ale to przecież niemożliwe. Nie miała jednak czasu zastanawiać się nad tym, znajdowała się bowiem w rozpaczliwej sytuacji. Jej plan był oparty na założeniu, że będzie miała kontakt z jednym ze zwykłych typowych klientów pani Rosser, podchmielonym i rozochoconym dżentelmenem, niemającym szczególnych nadnaturalnych zdolności. Przez ostatnie dwa dni zdołała zauważyć, że pożądanie nadawało myślom przeciętnego mężczyzny kierunek, który - przynajmniej na pewien czas - przyćmiewał zdrowy rozsądek i bystrość. Tej nocy miała zamiar wykorzystać to spostrzeżenie i uciec. Jednakże Smith nie należał do typowych klientów domu uciech. Z przerażeniem patrzyła na jego ślady buzujące energią światła snu. Podobne rozgrzane piętna widać było na torbie w miejscach, gdzie jej dotykał. Plamy światła snu można było znaleźć na każdym przedmiocie, którego dotykał jakiś człowiek. Charakterystyczne promieniowanie bez trudu przenikało przez rękawiczki i podeszwy butów, a ona umiała dostrzec resztki tej energii. Zazwyczaj znaki bywały blade i rozmyte. Ale zdarzały się wyjątki. Ludzie owładnięci
silnymi emocjami lub podnieceniem pozostawiali ślady bardzo czytelne. Podobnie osoby obdarzone zdolnościami parapsychicznymi. Pan Smith pasował do obydwu kategorii. Był podniecony i miał potężny talent. Bardzo niebezpieczne połączenie. Jeszcze bardziej niepokojący był fakt, że zauważyła jakieś wynaturzenie w kształcie jego psychicznych tropów. Unoszące się wokół nich lśniące, oleiste smugi nosiły subtelne znamiona negatywnej energii. Smith zwrócił się w stronę szafy. Mdłe światło płomienia prześliznęło się po czarnej jedwabnej masce zakrywającej górną część jego twarzy. To, co zamierzał robić, musiało być tak nikczemne, że nie chciał, by go tu rozpoznano. Poruszał się jak człowiek w sile wieku. Był wysoki i szczupły. Ubrania, które miał na sobie, wyglądały na kosztowne, a on sam emanował arogancją właściwą ludziom majętnym i wysoko postawionym. Zdjął skórzane rękawiczki i rozpiął metalowe klamry torby z gorączkowym pośpiechem, który u kogoś innego można byłoby wziąć za podniecenie. Adelaide nie miała jeszcze doświadczenia w tej dziedzinie. Pani Rosser oświadczyła jej, że Smith będzie jej pierwszym klientem. Ale przez ostatnie dwa dni obserwowała ślady pozostawione na schodach przez dżentelmenów, którzy prowadzili inne dziewczyny do sypialni. Wiedziała, jakim blaskiem płonie pożądanie mężczyzny. Co innego dostrzegała w dziwnie rozjarzonych śladach Smitha. Owszem, pulsowała w nim mroczna żądza, ale nie była to żądza ciała. Niezwykłe promieniowanie ultraświatła wskazywało na to, że tej nocy pożera go całkiem inna namiętność. Adelaide przeraziła siła tej energii. Wstrzymała oddech, kiedy otworzył torbę i sięgnął do jej wnętrza. Nie wiedziała, czego ma się spodziewać. Niektóre dziewczęta szeptały po kątach o klientach, którzy mieli osobliwe, perwersyjne zachcianki. Ale Smith nie wyciągnął z torby łańcucha, kajdanek ani pejcza, lecz dziwny przedmiot w kształcie wazonu, wykonany z metalu, który w świetle świecy połyskiwał złotem. Miał około osiemnastu cali wysokości, ciężką podstawę i kielich rozszerzający się ku górze, ozdobiony wokół krawędzi rzędem bezbarwnych kryształów. W jego wnętrzu szalała burza światła snu jak gdyby uchwyconego w stanie dziwnego zawieszenia. Jakaś maszyna, pomyślała zdumiona. Urządzenie do wytwarzania światła snu. I chociaż była przekonana, że podobne urządzenie parapsychiczne nie ma prawa istnieć, w jej myślach odezwało się wspomnienie opowieści ojca, echo starej legendy. Nie mogła sobie przypomnieć szczegółów, ale wiedziała, że chodzi o jakąś lampę i klątwę. Smith postawił ten przedmiot na stole, tuż obok świecy. Szybkim krokiem podszedł do
łóżka. - Bierzmy się do roboty - rzucił niecierpliwie, głosem ochrypłym z emocji. Szarpnął satynowy baldachim. Przez kilka sekund wyraźnie oszołomiony wpatrywał się w nietkniętą pościel. W następnej chwili zamarł z wściekłości. Zmiął w ręku lśniącą tkaninę i obrócił się wokół własnej osi, lustrując cienie w kątach pokoju. - Gdzie jesteś, głupia dziewucho? Nie wiem, co ci nagadała Rosser, ale ja nie jestem zwykłym klientem. Nie mam w zwyczaju pokładać się z dziwkami, a na pewno nie przyszedłem bawić się w jakieś gierki. Mówił głosem cichym i lodowato zimnym. Adelaide czuła, jak słowa spływają dreszczem po jej plecach. Jednocześnie wydało jej się, że temperatura w pokoju spadła o kilka stopni. Zaczęła się trząść, nie tylko ze strachu, ale też z przejmującego zimna. On najpierw sprawdzi pod łóżkiem. W chwili gdy to pomyślała, Smith wziął ze stołu świecę i przykucnął, zaglądając w cień pod wielkim łożem. Wiedziała, że otworzy szafę, gdy tylko się przekona, że nie ma jej pod łóżkiem. W pomieszczeniu nie było żadnego innego mebla, w którym mogłaby się schować. - Jasna cholera. - Smith podniósł się tak gwałtownie, że świeca w jego ręku zamigotała i omal nie zgasła. - Wychodź, głupia dziewucho. Obiecuję, że załatwię to szybko. Nie mam ochoty przeciągać sprawy. - Zastygł w bezruchu, kiedy dojrzał szafę. - Spodziewałaś się, że cię nie znajdę? Bezmyślna istota. Adelaide przestała oddychać. Nie miała dokąd uciec. Nagle drzwi od szafy otworzyły się i ciemność rozjaśnił blask świecy. Oczy Smitha lśniły w szparach jego maski. - Głupia mała dziwka. Chwycił ją za ramię, zamierzając wywlec z szafy. Talent, który odkryła w sobie przed rokiem, gorzał dzikim płomieniem, mocniej niż kiedykolwiek. Skutek był do przewidzenia. Zareagowała na dotyk tak, jakby trafił ją niewidzialny piorun. Wstrząs był tak wielki, że nie była w stanie nawet krzyknąć. Starała się pospiesznie stłumić swój talent. Nie znosiła, by jej dotykano, kiedy jej zmysły osiągały stan wzmożonej wrażliwości. Wrażenie ocierania się o cienie i resztki snów innych ludzi było odpychająco intymne i niepokojące, jak koszmar na jawie. Zanim zdołała odzyskać dech, usłyszała zgrzyt klucza w zamku. Drzwi sypialni otworzyły się z trzaskiem. W wejściu zamajaczyła postać pani Rosser. Koścista sylwetka odcinała się czarnym cieniem na tle gazowych lamp oświetlających korytarz za jej plecami.
W tej chwili w pełni zasługiwała na przydomek, jakim obdarzyły ją pracownice burdelu: „Sęp". - Obawiam się, proszę pana, że nastąpiła zmiana planów - powiedziała Rosser. Głos miała twardy i bezlitosny, tak jak charakter. - Musi pan natychmiast opuścić to miejsce. - Co pani wygaduje, do diabła? - zdenerwował się Smith. Mocniej zacisnął palce na ramieniu Adelaide. - Zapłaciłem Quintonowi bajońską sumę za tę dziewczynę. - Właśnie dostałam wiadomość, że lokal ma nowego właściciela - odparła Rosser. - Mój poprzedni chlebodawca przeniósł się na tamten świat. Zawał serca. Ktoś inny przejął jego interesy. Ale nie ma powodów do obaw. Otrzyma pan zwrot pieniędzy. - Nie chcę pieniędzy - warknął Smith. - Chcę dziewczyny. - Jest tu ich na pęczki. Nawet teraz mam na dole dwie młodsze i ładniejsze od niej. Ta ma już co najmniej piętnaście lat. Wątpię, żeby pan był jej pierwszym. - Myśli pani, że obchodzi mnie, czy jest dziewicą? Rosser była najwyraźniej zaskoczona. - Przecież za to pan zapłacił. - Durna baba. Ona ma w sobie coś znacznie ważniejszego. Ubiłem z pani chlebodawcą interes i zamierzam doprowadzić go do końca. - Już panu mówiłam, że właściciel lokalu zszedł z tego świata. Mamy teraz nowego. - Nie interesują mnie przepychanki w światku przestępczym. Ta dziewczyna należy do mnie i zabiorę ją stąd, o ile eksperyment się powiedzie. - Jaki znów eksperyment? - oburzyła się pani Rosser. - Nic mi na ten temat nie wiadomo. To jest dom publiczny, a nie laboratorium. Tak czy inaczej, nie ma pan prawa do dziewczyny i tyle. - Wygląda na to, że będziemy musieli przeprowadzić próbę gdzie indziej. - Smith zwrócił się do Adelaide: - Ruszaj się. Jednym szarpnięciem wywlókł ją z szafy. Zatoczyła się i upadła na podłogę. - Wstawaj. - Trzymając Adelaide za ramię, starał się ją dźwignąć. - Wychodzimy stąd natychmiast. Ale nie ma obawy. Jeśli się okaże, że mi się nie przydasz, to pozwolę ci wrócić do tego przybytku. - Nigdzie jej pan nie zabierze. - Rosser sięgnęła po sznur od dzwonka wiszący tuż przy drzwiach. -Zaraz wezwę strażników. - Nic z tych rzeczy - powiedział Smith. - Dosyć tych bzdur. Z kieszeni płaszcza wyjął kryształ wielkości pięści, jarzący się krwistą czerwienią.
Temperatura spadła o kolejne parę stopni. Adelaide poczuła, że w pomieszczeniu rozchodzi się niewidoczna lodowata energia. Pani Rosser otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Uniosła w górę ręce jak wielki ptak, który chce wzlecieć. Głowę odchyliła do tyłu. Przeszył ją gwałtowny spazm. Po czym znieruchomiała i upadła przy drzwiach. Adelaide zaniemówiła, wstrząśnięta. Sęp nie żył. - No i dobrze - odezwał się Smith. - Nikt jej nie będzie żałował. Ma rację, pomyślała Adelaide. Bóg jeden wiedział, że nie darzyła burdelmamy sympatią, ale przeraził ją widok tak gwałtownej śmierci. Dopiero teraz z opóźnieniem docierało do niej, co tak naprawdę się wydarzyło. Smith użył swojego talentu w połączeniu z kryształem, żeby dokonać morderstwa. Nie zdawała sobie sprawy, że coś takiego w ogóle jest możliwe. - Co pan jej zrobił? - wyszeptała. - To samo, co zrobię tobie, jeśli nie będziesz posłuszna. - Rubinowy kryształ zmatowiał. - To cholerstwo zawsze tak krótko działa - mruknął pod nosem, chowając kamień do kieszeni. - Ruszaj się. Nie mamy chwili do stracenia. Musimy wyjść stąd natychmiast. Pociągnął ją w stronę stołu, gdzie zostawił lampę. Wyczuwała przepełniającą go euforię. Właśnie zamordował kobietę i był z siebie zadowolony; nawet więcej - był zachwycony tym, co się stało. Ale wyczuła coś jeszcze. Użycie kryształu kosztowało Smitha wiele energii. Nadnaturalne moce, jak każdy inny aspekt ludzkiego ciała i umysłu, wyczerpują się, gdy ktoś nadmiernie je wykorzystuje. Smith na pewno niebawem odzyska pełną moc, ale prawdopodobnie teraz był przynajmniej trochę osłabiony. - Nigdzie z panem nie idę - odparła. Nie zadał sobie trudu, żeby jej odpowiedzieć. Natychmiast poczuła straszliwy chłód zalewający ją parzącymi falami. Wciągnęła ze świstem powietrze, zgięła się wpół i osunęła na kolana pod naporem lodowatej agonii. Widać nie wyczerpał całej swojej energii. - Teraz wiesz, co spotkało Rosser - mówił Smith. - Ale w jej przypadku użyłem więcej mocy. Ten parapsychiczny mróz zabija wszystkie zmysły i w końcu zatrzymuje pracę serca. Jeśli nie będziesz posłuszna, potraktuję cię tak jak ją. Ból ustał równie nagle, jak się pojawił, pozostawiając ją bez tchu i oszołomioną. Teraz już na pewno Smith zużył resztki swojej siły. Musi działać szybko. Na szczęście cały czas
trzymał ją za ramię. Potrzebowała fizycznego kontaktu, żeby przestroić cudzą energię snu. Znowu uruchomiła talent, zagryzając zęby, kiedy pojawiły się nieznośne doznania, i ukierunkowała go w całości na Smitha. W ciągu ostatniego roku kilka razy zdarzało jej się dostrajać długość fal światła snu u ludzi, których dręczyły koszmary, ale jeszcze nigdy nie próbowała dokonać tego, co teraz. Przez chwilę Smith nie zdawał sobie sprawy, że jest atakowany. Wpatrywał się w nią z otwartymi ze zdumienia ustami. Ale zaraz rozgorzała w nim furia. - Co robisz? - zapytał władczym tonem. - Zapłacisz mi za to, dziwko. Miałaś czelność mi się sprzeciwić, więc zamarzniesz żywcem w swoim prywatnym piekle. Przestań. Podniósł rękę, by ją uderzyć, ale było już za późno: właśnie zapadał w głęboki sen. Zaczął się osuwać na ziemię. W ostatnim momencie próbował się chwycić stołu. Machnięciem ręki strącił świecę na podłogę. Potoczyła się po drewnianych deskach w stronę łóżka. Lekki podmuch sprawił, że brzeg baldachimu zajął się od płomienia. Adelaide rzuciła się do szafy, gdzie schowała buty i pelerynę, przygotowane przed ucieczką. Zanim się ubrała, płomienie objęły zwisającą pościel i zaczęły lizać białą kapę na łóżku. Dym wydostawał się na korytarz. Zaraz ktoś zacznie wołać na alarm. Nasunęła głęboko na twarz kaptur peleryny i podeszła do drzwi, ale coś kazało jej się zatrzymać. Odwróciła się niechętnie i spojrzała na lampę. W tym momencie poczuła, że musi zabrać ze sobą ten dziwny przedmiot. To idiotyczny pomysł, bo ciężar będzie spowalniał ucieczkę. Ale nie mogła go tu zostawić. Wepchnęła tę rzecz z powrotem do torby, zapięła klamry i znowu ruszyła do drzwi. Zatrzymała się przy nieruchomej postaci Smitha na sekundę, żeby przeszukać jego kieszenie. W jednej znalazła pieniądze. W drugiej ów pociemniały, krwistoczerwony kryształ. Zabrała pieniądze, ale kiedy dotknęła kryształu, przeniknął ją nieprzyjemny dreszcz. Wierna swojej intuicji, zostawiła go na miejscu. Zbliżyła się do drzwi i przekroczywszy martwe ciało Rosser, wyszła na korytarz. Za jej plecami białe satynowe łoże ogarnęły trzaskające płomienie. W głębi korytarza ktoś krzyczał. Mężczyźni i kobiety w niekompletnych strojach wybiegali z sąsiednich pokojów, szukając najbliższego wyjścia. Nikt nie zwrócił uwagi na Adelaide, kiedy wmieszała się w ogarnięty paniką tłum na schodach. Kilka minut później była na zewnątrz. Ściskając torbę, uciekała w mrok nocy.
1 Trzynaście lat później Mamy ją. - Griffin Winters zakreślił krąg wokół Avery Street i odłożył pióro do mosiężnego kałamarza. Oparty dłońmi o stół śledził wzrokiem rozłożoną na blacie mapę Londynu. Czuł satysfakcję. Polowanie skończone. Ta kobieta jeszcze nie ma o tym pojęcia, ale już należy do niego. - Wiem, jaki będzie jej następny cel. - Skąd możesz wiedzieć, gdzie teraz uderzy? - zapytał Delbert Voyle. Wyjął z kieszeni okulary. Delbert, potężnie zbudowany mężczyzna po czterdziestce, stosunkowo niedawno uznał, że potrzebuje okularów, które w niezwykły sposób zmieniały jego wygląd. Bez nich wyglądał dokładnie na takiego, jakim był: twardy człowiek ulicy, zahartowany przez życie podwładny szefa gangu. Ale wystarczyło, by umieścił na bulwiastym nosie złocone oprawki, a natychmiast stawał się podobny do postawnego uczonego, który najlepiej czułby się w bibliotece albo za ladą księgarni. - Odgadłem jej system dziś rano, kiedy przeczytałem w gazecie doniesienie o nocnym napadzie na Avery Street - wyjaśnił Griffin. - Wszystko stało się oczywiste. Delbert pochylił się nad biurkiem, by lepiej się przyjrzeć położeniu domów publicznych. Znał każdy zaułek zarówno w porządnych, jak i w podejrzanych dzielnicach. Nie potrzebował, żeby mu objaśniać mapę. Sam mógłby ją narysować. Niezwykła orientacja w terenie i fotograficzna niemal pamięć każdego miejsca, w którym się kiedykolwiek znalazł, była, zdaniem Griffina, prawdopodobnie nieodkrytym talentem. Delbert sarkał na tę teorię, choć talent Griffina przyjmował bez zastrzeżeń, podobnie zresztą jak Leggett i Jed. Winters wiedział, że dla swoich ludzi jest po prostu „szefem" i jako taki musiał się wyróżniać. Delbert, Jed i Leggett należeli do pierwszych członków jego szajki młodocianych złodziei, których Griffin zwerbował dla swojego gangu przed dwudziestu laty. Jednak wszyscy dawno porzucili życie na ulicy. Teraz trzej podwładni byli stróżami i pracownikami jego siedziby. Delbert nadzorował kuchnię. Jed zajmował się ogrodem i psami, miał też funkcję stangreta. Leggett przyjął na siebie rolę, którą w normalnym domu pełniłby kamerdyner. Dwa razy w tygodniu przychodziła praczka, w ciągu dnia zatrudniano też dochodzącą służbę, ale wszyscy byli ściśle kontrolowani. Nikt z postronnych nie zostawał na noc. Griffin nie obawiał się, że któryś ze służących może podwędzić rodowe srebra. Domostwo kryło wiele sekretów i jego największą obsesją było ich strzeżenie. Tylko wielka ostrożność pozwoliła mu zostać
jednym z władców londyńskiego podziemia. Chociaż Delbert, Jed i Leggett zajmowali się domem, nie na tym polegała ich odpowiedzialność. W rzeczywistości byli bezpośrednimi podwładnymi Griffina. Każdy z nich nadzorował konkretny fragment zbudowanego przez Griffina imperium. Założony od laty gang pospolitych złodziejaszków rozrósł się i przekształcił w świetnie zorganizowany interes o licznych aktywach i pasywach. Jego macki sięgały daleko zarówno w głąb ciemnych zakamarków Londynu, jak i najbardziej szanowanych dzielnic. Ostatnio Griffin odkrył w sobie żyłkę inwestora. Obecnie posiadał udziały w bankach, żegludze i kolei, a za tym szła jeszcze większa władza. Żaden z sąsiadów na St. Clare Street nie przypuszczał, że wielkie domostwo, wzniesione na ruinach dawnego opactwa, należy do jednej z najbardziej znanych postaci przestępczego świata. Mieszkańcy sąsiednich rezydencji uważali właściciela kamiennej budowli stojącej na końcu ulicy za bogatego, ekscentrycznego odludka. - Nadal jesteś przekonany, że te napady organizuje kobieta? - Delbert zmarszczył czoło, pochylając się nad mapą. - Nie mam cienia wątpliwości - odparł Griffin. Delbert zdjął okulary i ostrożnie wsunął je do kieszeni. - Więc powiem tylko, że pnie się w górę. Burdele na Peacock Lane i Avery Street są znacznie bardziej eleganckie niż te pierwsze trzy, które złupiła. Jak myślisz, czy ona wie, że właścicielem tych dwóch ostatnich jest Luttrell? - Założyłbym się o mój dom. Jestem pewien, że od początku miała oko właśnie na Luttrella. Trzy pierwsze napady na małe, niezależne burdeliki to była tylko przygrywka, nabierała wprawy. Jak każdy dobry strateg, uczyła się na błędach i doskonaliła taktykę. Teraz zajmie się wyłącznie domami Luttrella. To ambitna jednostka. - Społecznica. Za grosz zdrowego rozsądku. - Delbert cmoknął z niezadowoleniem. - Pewnie nawet nie wie, z jakim gadem walczy. - Wie. I właśnie dlatego się do niego zabrała. Tacy ideowi reformatorzy roją sobie, że w jakiś sposób będzie ich chronić słuszność sprawy. Ta napadająca na burdele dama nawet nie pomyśli, że Luttrell bez chwili wahania poderżnąłby jej gardło. - Wygląda na to, że napada tylko na domy publiczne - zauważył Delbert. - To było oczywiste od pierwszego doniesienia w gazecie. Delbert wzruszył ramionami. - W takim razie nie mamy się czym przejmować, bo żadnych nie prowadzimy. Gdyby zaczęła rabować kasyna albo knajpy, można by się zacząć martwić, ale na razie tylko Luttrell
ma z nią problem. - Niestety - stwierdził Griffin. -Jeśli nie da sobie spokoju z tym przyjemnym hobby, długo nie pożyje. Delbert rzucił mu pytające spojrzenie. - Troszczysz się o jakąś społecznicę? Przecież to zaraza, nie lepsza od gołębi i wiewiórek, tyle że nie da się jej usmażyć ani przyrządzić w gulaszu. - Ta kobieta może mi się bardzo przydać, oczywiście pod warunkiem że wcześniej nie skończy na dnie rzeki. - A niech mnie cholera. Wpadła ci w oko, co, szefie? Ale czemu akurat ona? - Delbert spoglądał na niego z rosnącą obawą. - Trudno to wytłumaczyć. Griffin zerknął na wiszący na ścianie portret. Czuł się tak, jakby patrzył w zamglone lustro. Nicholas Winters był ubrany wedle siedemnastowiecznej mody, ale czarny aksamitny frak i wymyślnie zawiązany fular nie przesłaniały uderzającego podobieństwa między nimi. Począwszy od ciemnych włosów i lśniących zielonych oczu aż po ostro wyrzeźbione rysy twarzy, Griffin był żywym obrazem przodka. Portret ukończono wkrótce po tym, jak Nicholas rozwinął swój drugi talent. W tym okresie już dręczyły go koszmary i halucynacje. Ilekroć Griffin spoglądał na obraz, zawsze szukał na nim oznak szaleństwa, które wkrótce miało się rozwinąć. Twarz na portrecie nagle zafalowała i zamigotała mu przed oczami. Nicholas zaczął się poruszać. Wbił w Griffina świdrujący wzrok alchemika. - Ty jesteś moim prawdziwym dziedzicem - powiedział. - Potrójny talent będzie twój. Masz to we krwi. Znajdź lampę. Znajdź kobietę. Wielkim wysiłkiem woli Griffin stłumił wizję. Niepokojące halucynacje w biały dzień zaczęły się pojawiać parę tygodni temu, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy dostrzegł u siebie drugi talent. Koszmary miewał teraz tak straszne, że bał się zasypiać. Nie mógł dłużej zaprzeczać faktom. Dosięgła go klątwa Wintersów. Delbert, szczęśliwie nieświadom tych halucynacji, przyglądał się Griffinowi wszystkowiedzącym spojrzeniem długoletniego przyjaciela i powiernika. - Nudzisz się - zawyrokował ostatecznie. - To jest twój prawdziwy problem. Nie miałeś kobiety, odkąd się rozstałeś z tą blond wdówką, z którą się widywałeś przed paroma miesiącami. Jesteś zdrowym mężczyzną w sile wieku. Nic dziwnego, że potrzebujesz regularności w tych sprawach. Chętnych kobiet, które z własnej woli zaspokoją każdą twoją zachciankę, możesz mieć na pęczki. Nie musisz się uganiać za taką, która sprowadzi na ciebie same kłopoty. - Zapewniam cię, że nie mam ochoty iść do łóżka z działaczką społeczną - skrzywił się
Griffin. Jednak wymawiając te słowa, uświadomił sobie z dreszczykiem emocji, że kłamie. Kłamstwo było jego specjalnością, umiejętnością, która wyniosła go na szczyty obecnej kariery. Ale miał w życiu kilka niezłomnych zasad, a jedną z nich było: nigdy nie okłamywać samego siebie. I chociaż nie miał zamiaru wyjaśniać tego Delbertowi, prawda przedstawiała się tak, że miał prawdziwą obsesję na punkcie kobiety organizującej napady na burdele. Fascynowała go od chwili, kiedy z ulicy dotarły do niego pierwsze pogłoski na jej temat. Początkowo niczym nie umiał sobie tej fascynacji wytłumaczyć. Delbert miał rację, społecznice były tylko utrapieniem i zarazą. - Bez urazy, szefie, ale znam to spojrzenie. Tak wyglądasz, gdy sobie postanowisz zdobyć coś, na czym ci zależy. Ale rusz głową, człowieku. Skąd wiesz, czy ta kobieta - pod warunkiem że to w ogóle jest kobieta - nie jest zasuszoną siwą staruszką albo jakąś szurniętą dewotką. Do licha, może nawet okazać się jedną z tych, których nie ciągnie do mężczyzn. - Zdaję sobie sprawę - odparł Griffin. Jednak jakaś jego część była przekonana, że tak nie jest. Pewnie ta część, która już niedługo będzie się chwiała na niewidzialnej krawędzi, spoglądając w otchłań szaleństwa. „Znajdź lampę. Znajdź kobietę". Delbert westchnął z ponurą rezygnacją. - Chcesz ją wytropić, tak? - Nie mam wyboru. - Griffin kontemplował kręgi zakreślone na mapie. - Ale muszę to zrobić szybko. - Zanim dorwie ją Luttrell, zgadza się? - Właśnie. Opracowała skuteczną taktykę i teraz się jej trzyma. A w przewidywalności zawsze tkwi słabość. - Jeżeli uda się ją namierzyć, zgarniemy ją z Jedem. - Nie, to nie jest dobre rozwiązanie. Potrzebuję pełnej i świadomej współpracy tej damy. Sytuacja wymaga towarzyskich uprzejmości. Delbert parsknął śmiechem. - Szacowna społecznica miałaby się zgodzić na spotkanie z szefem gangu? Chciałbym to zobaczyć. Ciekawe, jak się do tego zabierzesz. - Wydaje mi się, że owa dama i ja mamy wspólnego znajomego, który być może zgodzi się umówić nas na spotkanie na gruncie neutralnym - odparł Griffin.
2 Wdowa pojawiła się w kuchni przytułku akurat w chwili, gdy Irene z resztą dziewcząt zaczynała pałaszować jajecznicę z kiełbasą. Widelce zamarły w powietrzu, a dziewczyny w zdumieniu wpatrywały się w nowo przybyłą. Eleganckie damy, nawet takie, które zajmowały się dobroczynnością, nie miały zwyczaju przebywać w obecności kobiet upadłych. A Wdowa wyglądała na wytworną damę. Ubrana w najmodniejszy strój, od stóp do głów miała na sobie tylko głęboką czerń, szarość i srebro. Czarna koronka przy ślicznym aksamitnym kapelusiku zakrywała twarz. Suknia była udrapowana w skomplikowane fałdy, a brzeg spódnicy zabezpieczono specjalną falbaną, chroniącą drogi materiał przed kontaktem z ulicznym pyłem i błotem. Spod falbany wyglądały czubki szykownych szarych bucików zapinanych na guziczki. Dłonie Wdowy kryły czarne rękawiczki. - Dzień dobry - powiedziała. - Cieszę się, że macie taki apetyt. To bardzo dobry znak. Irene Brinks dopiero teraz zamknęła buzię. Poderwała się z końca ławy, by wykonać lekki dyg. Drewno zaszurało po podłodze, kiedy jej cztery towarzyszki odsunęły ławę i wstały. - Usiądźcie i wracajcie do jedzenia - rzekła Wdowa. - Przyszłam tylko omówić coś z panią Mallory. Stojąca przy piecu, niewysoka, pulchna i pogodna kobietka wytarła dłonie w fartuch i obdarzyła Wdowę promiennym uśmiechem. - Dzień dobry - odezwała się pani Mallory. - Wcześnie dziś pani do nas zajrzała. - Chciałam zobaczyć, jak sobie radzicie po wczorajszych przejściach - padła energiczna odpowiedź Wdowy. - Wszystko w porządku? - Jak najlepszym. - Pani Mallory jaśniała zadowoleniem. - Jak pani widzi, daję dziewczętom pożywne śniadanie. Podejrzewam, że dla niejednej jest to pierwszy od dawna przyzwoity posiłek. - Tak jak ostatnio - przytaknęła Wdowa cicho. - Dziewczęta są na wpół zagłodzone. - Niestety tak - zgodziła się pani Mallory. - Ale szybko sobie z tym poradzimy. Irene nie ruszyła się z miejsca. Ani ona, ani jej towarzyszki. Stały sztywno wyprężone na baczność, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Miały już w życiu do czynienia z działaczkami w rodzaju pani Mallory, ale nigdy nie spotkały kogoś takiego jak ta elegancka dama. Wdowa spojrzała w ich stronę. - Szanowne panie, siadajcie do stołu. Śniadanie czeka.
Przez moment Irene i reszta rozglądały się zdezorientowane, szukając w kuchni jakichś szanownych pań. Dopiero po chwili zorientowały się, że Wdowa mówiła do nich, i szybko zajęły swoje miejsca na ławie. Pani Mallory przeszła przez kuchnię i stanęła obok Wdowy. Obie kobiety rozmawiały przyciszonymi głosami. Jednakże kuchnia w przytułku nie była duża, toteż Irene słyszała, o czym rozmawiają. Była pewna, że inne dziewczęta też podsłuchują. Podobnie jak ona udawały, że skupiają całą uwagę najedzeniu. Nawet nie musiały za bardzo udawać, pomyślała Irene. Były bardzo głodne. Zeszłej nocy najpierw wpadły w panikę, kiedy w trakcie ucieczki z płonącego burdelu ktoś pochwycił je, wrzucił do powozu i gdzieś wywiózł. Mężczyźni, którzy je porwali, przemawiali do nich uspokajającym tonem, ale Irene i jej towarzyszki były za sprytne, żeby dać się nabrać na życzliwość obcych. Doszły do wniosku, że porwał je właściciel konkurencyjnego domu schadzek i że wkrótce czeka je ta sama praca, jakiej oddawały się na Avery Street. Dobrze wiedziały, że kiedy kobieta raz zacznie zarabiać ciałem, nie ma już dla niej innej przyszłości. Zupełnie jakby dziwka nie mogła mieć marzeń, myślała Irene. A dziewczynie wolno przecież fantazjować, że jakiś dżentelmen upodoba ją sobie, podaruje parę świecidełek, a może nawet uczyni swoją kochanką. Wiadomo, szanse na to były niewielkie, ale sama możliwość dawała nadzieję. Te, które porzuciły marzenia, szybko znajdowały pociechę w opium i butelce. Irene zdecydowała, że nie pójdzie tą drogą. Po przyjeździe do przytułku powitano je gorącymi babeczkami i herbatą. Pani Mallory była typową działaczką charytatywną, a nie burdelmamą. Irene i pozostałe dziewczyny bez wahania rzuciły się na jedzenie, wiedząc, że chwila wytchnienia w przytułku nie potrwa długo. Działaczki społeczne miały dobre chęci, ale brak im było zdrowego rozsądku. Nie pojmowały twardych zasad rządzących światem, w którym żyła Irene i jej towarzyszki. Najlepszą rzeczą, jaką ideowe reformatorki mogły zaoferować prostytutce, była praca wyrobnicy albo rola popychadła w czyimś domu. Zresztą nawet ta nędzna egzystencja zwykle nie trwała długo. Należało się liczyć z natychmiastowym zwolnieniem bez żadnych referencji, gdy tylko pani domu dowie się, że nowa służąca była ladacznicą. Irene wolała swoje marzenia, chociaż czasem wydawały jej się tak nierealne. - Na Avery Street jeszcze bardziej oszczędzają, jeśli chodzi o karmienie tych biedactw - zwróciła się do Wdowy pani Mallory. - Tamtejsza kierowniczka uważa, że chude wyglądają na młodsze. A wie pani, że tam przyjmują klientów, którzy szukają młodych dziewuszek. - Jeśli któraś dożyje tam osiemnastki, to praktycznie wygląda na staruszkę -
stwierdziła Wdowa. - A potem wyrzucają je na ulicę. Nie możemy stracić tych dziewcząt, pani Mallory. Najstarsza z nich ma najwyżej piętnaście lat. Miała cichy, równy, chłodny głos. Irene wyczuwała, że ta kobieta nie jest typową społecznicą, która uległa modzie na filantropię. Wdowa przeszła przez kuchnię i zatrzymała się u szczytu stołu. Dziewczęta znowu niezdarnie zerwały się z miejsc. - Wiem, że czujecie się teraz niepewne i przestraszone - rzekła Wdowa - ale zapewniam, że tutaj jesteście bezpieczne. Na razie zaopiekuje się wami pani Mallory. Do tego domu nie ma wstępu żaden mężczyzna. Drzwi są zamknięte na klucz i zaryglowane. Jutro rano dostarczą wam odpowiednie ubrania, pojedziecie do mojej Akademii dla młodych panien, szkoły z internatem dla takich dziewcząt jak wy. Irene nie wierzyła własnym uszom. Jej towarzyszki były tak samo zdumione. Mała Lizzie, najnowszy nabytek z Avery Street, odważyła się zadać pytanie, które wszystkim cisnęło się na usta. - Przepraszam, psze pani - odezwała się Lizzie. - Ale czy pani mówi, że będziemy wysłane do innego burdelu? - Nie. Mówię, że pojedziecie do porządnej szkoły z internatem - oznajmiła stanowczo Wdowa. -Dostaniecie tam czyste łóżka i mundurki i będziecie chodzić na lekcje. A kiedy przyjdzie czas, pójdziecie w świat z sumą pieniędzy wystarczającą, żeby zapewnić wam poczucie bezpieczeństwa. Będziecie miały kwalifikacje do tego, żeby się utrzymać jako maszynistki, telegrafistki, krawcowe albo modystki. Być może niektóre z was użyją tych pieniędzy, żeby otworzyć własny interes. W każdym razie dla tych, które skorzystają z mojej oferty, przyszłość stoi otworem. Irene spuściła wzrok na talerz z niedokończoną jajecznicą. Pozostałe dziewczyny również. Wdowa może wkłada serce, a nawet zapał, aby im pomóc, ale widać damy z wyższych sfer nie są tak bystre, jak by się można spodziewać. - Bardzo przepraszam, psze pani, ale my nie możemy iść do takiej prawdziwej szkoły. - Lizzie nie dawała za wygraną. - Czemu nie? - zdziwiła się Wdowa. - Czy któraś z was ma rodzinę, do której chciałaby wrócić? Macie bliskich, którzy się o was upomną? Dziewczęta przełknęły nerwowo ślinę i popatrzyły po sobie. - Nie, psze pani - wyjaśniła Lizzie. - Mnie to mój tatko sprzedał do domu na Avery Street. Raczej nie przyjmie mnie z powrotem. - Moi rodzice umarli zeszłego roku na zapalenie płuc - wtrąciła Sally. - A mnie wysłali
do przytułku. Stamtąd wzięła mnie kierowniczka burdelu. Mówiła, że będę w jakimś domu za służącą. Ale cóż, stało się inaczej. Irene nie zamierzała opowiadać swojej historii. Po co się powtarzać. - Tak właśnie myślałam - rzekła Wdowa. - Cóż... Mogę wam obiecać, że teraz stoi przed wami możliwość wyboru nowego zawodu. - Ale my, psze pani - odezwała się znowu Lizzie - jesteśmy przecież dziwkami. Dziwki nie mogą chodzić do szkoły dla porządnych panienek. - Do tej mogą - powiedziała Wdowa. - Jestem właścicielką Akademii, i to ja ustalam zasady. Sally odchrząknęła. - Ale co to zmieni? Psze pani, czy pani nie rozumie? Nawet jeśli nauczymy się pisać na maszynie albo robić kapelusze, to i tak nikt nie da pracy byłym dziwkom. - Wierz mi - weszła jej w słowo Wdowa. - Sprawię, że już niedługo całkiem znikniecie z powierzchni ziemi. A kiedy skończycie Akademię, będziecie przyzwoitymi młodymi pannami o nieskazitelnym pochodzeniu. Dostaniecie nowe nazwiska i nową tożsamość. Nikt się nie domyśli, że kiedykolwiek pracowałyście w burdelu. To tłumaczy sprawę, stwierdziła Irene. Wdowa była niespełna rozumu. - A jeśli ktoś nas w przyszłości rozpozna? - dopytywała się Sally - Na przykład jakiś były klient? - Raczej mało prawdopodobne - stwierdziła Wdowa. - Londyn to bardzo duże miasto. Ponadto zanim skończycie szkołę, minie dobrych kilka lat. Wasz wygląd do tego czasu się zmieni. Co więcej, wasza nowa, bardzo przyzwoita tożsamość będzie w pełni udokumentowana, począwszy od urodzenia. Opuścicie Akademię ze świetnymi referencjami, dzięki czemu każda z was znajdzie godne zajęcie. Sally szeroko otworzyła oczy. - Naprawdę zrobi pani tak, że znikniemy i powrócimy jako zupełnie inne osoby? - Dokładnie w tym celu powstała moja Akademia - odparła Wdowa. Ta kobieta proponowała im urzeczywistnienie marzeń. Irenę zdawała sobie sprawę, że obiecywana wizja przyszłości różni się od tej, jaka podtrzymywała ją na duchu, odkąd zaczęła pracować jako prostytutka. Ale w odróżnieniu od tamtych nierealnych fantazji wydawała się prawie możliwa. Wydawało się, że znajduje się na wyciągnięcie ręki. 3 Interesujący przedmiot, ale to kamienne naczynie ma w sobie coś zdecydowanie nieprzyjemnego, zgodzi się pani? Podejrzewam, że właśnie dlatego personel muzeum ustawił
je w bocznym korytarzyku, gdzie mało kto zagląda. Te słowa, wypowiedziane głębokim męskim głosem, poruszyły zmysły Adelaide i obudziły w jej żyłach zapowiedź gorącego dreszczu. W powietrzu zaiskrzyła energia. Ten mężczyzna miał jakieś zdolności parapsychiczne, i to niemałej mocy. Nie spodziewała się takiego obrotu spraw. Nie spodziewała się też po sobie tak gwałtownej reakcji. Była cała podminowana. Nie dało się tego inaczej określić. Nigdy wcześniej nie spotkała tego człowieka, znanego w londyńskim przestępczym światku jako Dyrektor Konsorcjum, ale rozpoznałaby go bez trudu. Odniosła wrażenie, jakby czekała na niego od dawna, od kiedy skończyła piętnaście lat. Przez kilka sekund przyglądała się kamiennej wazie, jakby rzeczywiście ją interesowała. W rzeczywistości jednak potrzebowała chwili, żeby wziąć się w garść. Nie mogła dać po sobie poznać, że jest rozstrojona. Opanowała się najwyższym wysiłkiem woli. Wzięła głęboki oddech i zwróciła się do niego z chłodnym i obojętnym wyrazem twarzy. Powtarzała sobie w myślach, że jest kobietą doświadczoną i żaden kryminalista nie wyprowadzi jej z równowagi. - Podejrzewam, że umówił się pan ze mną w bocznym korytarzu, bo nie chciał pan, żeby ktoś pana zobaczył - odparła. - Uznałem, że osoba napadająca na domy publiczne doceni odrobinę prywatności. Chociaż rozpoznawała go na poziomie parazmyslów, tak naprawdę nie wiedziała o Dyrektorze prawie nic, poza strzępkami tajemnic i legend krążących na jego temat. Ulicznice, które trafiały do jej przytułku, mówiły o nim tylko szeptem. Postanowiła mu się lepiej przypatrzyć, ale nie mogła dojrzeć jego twarzy. Stał z rękami założonymi na piersi, swobodnie oparty ramieniem o kamienny filar. Wydawało się, że otaczają go cienie. Miał w sobie coś niesamowitego, widmowego. Tak jakby nie patrzyła na niego, ale na jego odbicie w mętnej wodzie. Wyczuła, że on też jej się przygląda, jakby była intrygującym muzealnym okazem. Chociaż nie widziała go wyraźnie, mogła stwierdzić, że ma na sobie kosztowny strój, godny wysoko postawionego dżentelmena -takiego, który ubiera się u bardzo drogiego krawca. Drażniło ją, że nie jest w stanie dostrzec rysów jego twarzy. Wprawdzie korytarzyk tonął w półmroku, ale jej wzrok już zdążył się przyzwyczaić do skąpego światła. Zresztą król przestępczego podziemia stał oddalony od niej zaledwie o parę kroków. Powinna widzieć jego twarz całkiem wyraźnie. Przełączyła się na widzenie ponadzmysłowe. I zrozumiała natychmiast, gdy tylko zobaczyła, że ślady jego stóp na kamiennej podłodze jarzą się ciemnym opalizującym
światłem snu. Dyrektor ukrywał się przed nią za pomocą swojego talentu. Nie potrafiła określić natury jego zdolności, ale widziała promieniowanie czystej mocy. - Widzę, że nie ja jedna ukrywam twarz - powiedziała. - Bardzo sprytna sztuczka. Jest pan tkaczem iluzji? - Bardzo pani spostrzegawcza. - Nie dosłyszała w jego głosie przestrachu ani irytacji, raczej zadowolenie, a nawet chłodną, wyrachowaną satysfakcję. - Nie, nie tworzę iluzji, ale była pani blisko. Władam energią cienia. - Nigdy o czymś podobnym nie słyszałam. - To rzadka umiejętność, ale bardzo przydatna. Jeśli użyję wystarczająco dużo mocy, mogę stać się praktycznie niewidzialny dla ludzkiego oka. - Rozumiem, że taki talent w pana zawodzie to skarb - odparła, nie kryjąc dezaprobaty. - Bardzo dobrze mi służył już od początku kariery - przyznał, bynajmniej wcale nie urażony. - Ale bardzo mnie cieszy, że przejrzała pani mój fortel. Dotąd nie spotkałem nikogo, komu by się to udało. Wydaje mi się, że ubijemy dobry interes. - Wątpię. Nie sądzę, żebyśmy mieli ze sobą cokolwiek wspólnego, poza naszym znajomym. - Pan Pierce. - Skinął głową potakująco. - Tak. Ale zanim o nim porozmawiamy, chciałbym się upewnić, czy wyciągnąłem właściwe wnioski co do natury pani talentu. Zesztywniała. - Nie wiem, dlaczego mój talent miałby pana w ogóle interesować. - Otóż właśnie rodzaj i siła pani zdolności bardzo mnie interesują. - Czemu? - spytała ostrożnie. - Bo jeśli się nie mylę, istnieje możliwość, że może mi pani uratować rozum i życie. - Urwał. - Chociaż jeśli nie zdoła pani ocalić umysłu, to i moje życie straci znaczenie. Wstrzymała oddech i zerknęła raz jeszcze na buzującą energię światła snów na jego śladach. W świetlistych smugach płonęła siła i władza. Nie dostrzegała cienia mętnych barw oznaczających rozchwianie umysłowe. - Wygląda pan na całkiem zdrowego psychicznie, sir - rzekła oschle. Po chwili dodała: - Ale widzę, że dręczą pana złe sny. Natychmiast wyczuła, że zdołała go zaskoczyć. - Może to pani wyczytać w moim świetle snu? - zapytał. - Każda choroba mocno się w nim uwidacznia. U pana nie widać żadnych umysłowych czy fizycznych nieprawidłowości, ale koszmary też pozostawiają wyraźne ślady.
- Widzi pani, co mi się śniło? -W jego głosie brzmiało niezadowolenie. Zrozumiałe. Sny to przecież jedno z najbardziej intymnych ludzkich przeżyć. - Nikt nie może zobaczyć dokładnie, co się śniło innej osobie - uspokoiła go. - Odczytuję tylko energię tych uczuć i wrażeń, których pan doświadczał podczas snu. A mój talent tłumaczy to na obrazy. Przyglądał jej się dłuższą chwilę. - Nie męczy pani ta umiejętność? - Nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo. - Wyłączyła widzenie ponadzmysłowe. Rozgrzane ślady stóp zniknęły. - Czego pan ode mnie chce? - Interesują mnie nie tylko pani zdolności parapsychiczne. Zaintrygował mnie również zapał, z jakim ratuje pani innych. - Nie rozumiem, o co chodzi. - Wiem, że specjalizuje się pani w ratowaniu młodych kobiet z domów publicznych. Wiem też, że nie jestem już młody ani nie jestem kobietą. - Zauważyłam - powiedziała ostrzejszym tonem. - Czy próbuje mi pan wmówić, że powinnam go ratować? Szczerze wątpię, żeby było coś, co mogłabym zrobić dla człowieka pańskiego... hm... pokroju. Mogłaby się założyć, że uśmiechnął się na te słowa, ale nie miała pewności, bo nadal spowijały go cienie. - Za daleko zaszedłem... Czy to chciała pani powiedzieć? - zapytał. - Przyznam, że istotnie nie znajdzie pani we mnie żadnych resztek niewinności, które można by ocalić. Ale nie dlatego prosiłem o spotkanie. - Więc dlaczego? - Dwa miesiące temu skończyłem trzydzieści sześć lat. - A co to ma do rzeczy? - To, że mniej więcej w tym czasie może uderzyć rodzinna klątwa. Jeśli oczywiście w ogóle uderzy. Mojemu ojcu, dziadkowi i paru poprzednim pokoleniom została oszczędzona. Miałem nadzieję, że i mnie ominie, ale nie mam aż tyle szczęścia. - Naprawdę nie wiem, w czym mogłabym pomóc - przerwała. - Jestem zwolenniczką nowoczesnego myślenia, nie wierzę w klątwy i czarną magię. - Tu nie chodzi o magię, tylko o cholernie skomplikowaną parafizykę. Wierzę jednak, że kto jak kto, ale pani sobie z tym poradzi, Adelaide Pyne. Przez sekundę czy dwie nie zdawała sobie sprawy z tego, co właśnie powiedział. A potem do niej dotarło.
- Pan zna moje nazwisko? - wyszeptała przerażona. - Jestem Dyrektorem Konsorcjum - odparł z prostotą. - Wiem o wszystkim, co się dzieje na ulicach Londynu. A o pani ostatnio jest dość głośno. 4 Widać było, że przeżyła mocny wstrząs. Wykazała się podziwu godnym opanowaniem - tylko lekko się wzdrygnęła - ale wyczuwał, że jest bliska paniki. Przeholował. To mu się zazwyczaj nie zdarzało. - Proszę o wybaczenie - powiedział. - Nie chciałem pani przestraszyć. - Nadal nie mogę uwierzyć, że pan Pierce zdradził panu moje nazwisko - stwierdziła, kiedy już nieco ochłonęła. - Myślałam, że można mu ufać. - Bo można. Wiem z doświadczenia, że Pierce to człowiek honoru. - Uśmiechnął się z przekąsem. -Czy raczej kobieta honoru? - Więc zna pan też sekret Pierce'a? - W głosie Adelaide zabrzmiało niedowierzanie. - To prawda, wiem, że Pierce jest kobietą, która udaje mężczyznę. Poznaliśmy się przed laty. Była sierotą, zmuszoną do życia na ulicy. Dość szybko zorientowała się, że przebrana za chłopaka będzie nie tylko bardziej bezpieczna, ale też silniejsza. A jak pani ją poznała? - Gdy zaczęłam pracować z młodymi prostytutkami - wyjaśniła Adelaide. - Pierce i jego wspólnik, pan Harrow, zainteresowali się moim przytułkiem. Kiedy wspomniałam o planie napaści na domy publiczne, żeby przyciągnąć uwagę prasy, pan Harrow zaoferował pomoc. I skłonił do niej jeszcze dwóch innych członków Klubu Janusa. Słyszał pan o tej organizacji? - Pierce założył ją wiele lat temu. Skupia kobiety, które zdecydowały się żyć jako mężczyźni. Rozumiem, że to ci dwaj ochotnicy z klubu wywożą dziewczyny po tym, jak pani udaje się opróżnić budynek, alarmując o pożarze? - Tak. A skąd pan tyle wie na temat Pierce'a? - Z biegiem czasu doszliśmy do wniosku, że korzystne będzie zawarcie sojuszu. - Mogę się domyślać, czemu było wam na rękę zawarcie porozumienia co do różnych podejrzanych interesów, które obaj prowadzicie. Żadnemu z was nie odpowiadałaby otwarta wojna. Ze zdumieniem stwierdził, że nie podoba mu się pogarda, jaką dosłyszał w jej głosie. Wydawało mu się, że już dawno przestał się przejmować tym, co inni o nim myślą, ale z jakiegoś powodu irytowała go nieskrywana dezaprobata Adelaide Pyne.
- Czy nie jest to z pani strony hipokryzja? - Słucham? - Dama, która zawiera układy z wysoko postawionymi przestępcami, kiedy jej to odpowiada. Jak by to pani określiła? Usłyszał, jak z oburzeniem wciąga powietrze, i wiedział, że przytyk był trafiony. Do diabła, co się z nim dzieje? Potrzebował jej pomocy, więc przerzucanie się docinkami nie było w tym przypadku najmądrzejsze. - Powiedzmy sobie jasno, sir - odezwała się. - Zawarłam układ z jednym konkretnym przestępcą, panem Pierce'em, a nie z panem czy kimkolwiek innym z tego środowiska. - Zgoda - przyznał. - Czyli jeden układ z jednym przestępcą. - A skoro mowa o panu Piersie, twierdzi pan, że nie on zdradził panu moje nazwisko. Więc skąd pan je zna? - Pani napady wywołały spore zamieszanie nie tylko w prasie, ale i na ulicach. Zaczęły krążyć plotki, że niektóre z młodych prostytutek, które wykradziono w ciągu ostatnich miesięcy, znikają na dobre, gdy odwiedzą pewien przytułek na Elm Street. Popytałem tu i ówdzie i dowiedziałem się, że ta szacowna instytucja, która do niedawna miała kłopoty finansowe, teraz ma się świetnie dzięki wsparciu anonimowej osoby znanej jako Wdowa. - I to śledztwo doprowadziło pana wprost do mnie? - zapytała w osłupieniu. - Więc tak łatwo odkryć moją tożsamość? - Dobrze zatuszowała pani swoje powiązania z przytułkiem. Ale muszę panią uświadomić z przykrością, że o ile człowiek może ukryć swoją tożsamość, o tyle stosunkowo łatwo śledzić przepływ gotówki. Zwłaszcza gdy się odkryje, że wszystkie rachunki pewnego przytułku pokrywa jeden konkretny bank. - Wielkie nieba, bankierzy podali panu moje nazwisko? Więc nie ma już na tym świecie żadnych zasad? - Na podstawie mojego bogatego doświadczenia mogę stwierdzić, że nie. Przynajmniej jeśli chodzi o pieniądze. W pani banku pracuje pewien człowiek, który przypadkiem był mi winien przysługę. Kiedy się dowiedział, że interesuje mnie tożsamość osoby, która finansuje pewien przytułek, był tak miły, że podał mi pani nazwisko, a przy okazji spłacił swój dług. - Rozumiem. - Jej głos ociekał chłodem. - Zawsze pan tak załatwia interesy? - Kiedy to tylko możliwe. Pieniędzy mam aż nadto, pani Pyne. Ostatnimi czasy doszedłem do wniosku, że nieodwzajemniona przysługa to o wiele cenniejszy towar. - Więc zastrasza pan i szantażuje takich ludzi, jak ów nieszczęsny urzędnik w banku?
- Wydaje mi się, że wyraziłem się dość jasno. Nie było żadnego zastraszania. Ten urzędnik był mi winien przysługę. - Moim zdaniem dług wobec kogoś pana pokroju niczym się nie różni od groźby i wymuszenia. - Urodziła się pani taka przemądrzała, czy to pobyt w Ameryce tak na panią wpłynął? Zmartwiała. - Wie pan, że mieszkałam w Ameryce? - Urzędnik wspominał coś o tym. Ale sam bym się domyślił. Mówi pani z lekkim akcentem. Założę się, że sporo czasu spędziła pani na Zachodzie. - Nie wiem, co to ma do rzeczy. - Nic, rzeczywiście. Przejdźmy więc do bardziej istotnej sprawy. - Czyli? - Do tego, w jaki sposób pani mnie ocali. - A co takiego miałabym zrobić? Zakładając, że w ogóle się na to zgodzę. - Przy odrobinie szczęścia pani umiejętność kształtowania światła snu może być dla mnie zbawienna. - Umiem czytać ślady - przyznała. - Ale występuje ogromna różnica pomiędzy umiejętnością dostrzegania resztek energii snów a zdolnością kształtowania ścieżek ultraświatła. - Jestem pewien, że to też pani potrafi. - Ciekawe, skąd ta pewność? - Moja teoria znalazła potwierdzenie dziś rano, kiedy usłyszałem, że w zaułku obok domu publicznego przy Avery Street znaleziono nieprzytomnego mężczyznę. - Ale on żyje. - Zachłysnęła się. - Zauważyłabym, gdyby... -Urwała raptownie, zdając sobie sprawę, że się zdradziła. - Żyje, ale mówiono mi, że ma zszargane nerwy, bo kiedy leżał pogrążony w głębokim śnie, dręczyły go najstraszliwsze koszmary. Podobno przez parę godzin nie można go było dobudzić. Osłonięte rękawiczkami dłonie Adelaide zacisnęły się na rączce parasolki. - Próbował mnie złapać, kiedy zeszłam schodami do tylnego wyjścia. Twierdził, że zwrócił na mnie uwagę wcześniej i że wydałam mu się podejrzana. Poznałam go, to ten bandzior, którego dziewczęta z Avery Street bały się najbardziej. Podobno bywał wobec nich bardzo brutalny. Ale i tak nie rozumiem, dlaczego skojarzył pan to ze mną. - Te pogłoski dały mi wiele do myślenia. Osoba, która go pozbawiła przytomności,
musiała użyć mocy parapsychicznych. Podobno nawet nie został draśnięty, za to do tej pory bełkocze coś o wyjątkowo realistycznych koszmarach. Tak więc doszedłem do wniosku, że ktokolwiek go tak urządził, umie przekształcać światło snów. - Rozumiem. - Ten człowiek ma na sumieniu niejedno ludzkie życie - stwierdził obojętnym tonem. - Ma pani diabelne szczęście, że udało się pani wyjść cało z tego spotkania. Nie odpowiedziała. Tracił tylko czas, próbując ją przekonać, że działa nierozważnie. Trzymaj się tematu, pomyślał. Jeśli dama lubi ryzykować, to jej sprawa. Ale z jakiegoś powodu los Adelaide Pyne nie był mu obojętny. - Skoro wiedział pan, kim jestem, to po co kontaktował się pan z Pierce'em? - zapytała. - Chciałem, żeby to spotkanie było oficjalne, a on zgodził się nas umówić. - Jesteście sojusznikami? Wiedział, że odpowiedź jej się nie spodoba. - Pan Pierce również jest mi winien przysługi. - Jak ten biedak z mojego banku. - Pierce nigdy by pani nie wydał, jeśli o to chodzi. Powiedział, że zaproponuje spotkanie, ale jasno dał do zrozumienia, że to od pani będzie zależało przyjęcie zaproszenia. Ale bardziej ciekawi mnie, dlaczego zgodziła się pani tu dzisiaj przyjść. - Niech pan nie będzie śmieszny - odparła. - Nie miałam wielkiego wyboru. To oczywiste, że skoro już wypytywał pan o mnie Pierce'a, to lada moment dotarłby pan i do mnie. Nie odpowiedział. Jej wniosek był słuszny. Na pewno sam by ją znalazł, gdyby Pierce nie zgodził się ich umówić. - Na czym dokładnie polega pański problem, sir? - spytała Adelaide. - Wiem, że nie prowadzi pan domów publicznych, więc nie ma się pan czego obawiać ze strony takiej społecznicy jak ja. - Skąd wiadomo, że nie prowadzę żadnych domów publicznych? Zbyła go machnięciem ręki. - Dziewczęta, które do nas trafiają, to istna kopalnia plotek. Mają o wiele więcej informacji, niż mogliby się spodziewać ich klienci czy sutenerzy. Dobrze wiedzą, kto handluje żywym towarem, a kto nie. O panu krąży wiele plotek, ale żadna nie wskazuje, by zajmował się pan tym nikczemnym procederem.
- W takim razie cieszę się, że nie grozi mi napad - odparł uprzejmie. - Pan sobie ze mnie kpi? - Skądże. Tylko obawiam się o pani życie. Jasno widać, że pani celem są teraz domy należące do Luttrella. A to człowiek bezwzględny, pozbawiony wszelkiej przyzwoitości. Nie wie, co to wyrzuty sumienia. Kieruje nim chciwość i żądza władzy. - Zasadniczo należałoby się spodziewać tych świetlanych cnót po szefie przestępczej szajki -powiedziała chłodno. - Pan uważa się za kogoś lepszego? - Chyba już ustaliliśmy, że nie zajmuję się stręczycielstwem. Powinien lepiej nad sobą panować. Jeśli ta rozmowa potrwa dłużej, zacznie szukać sposobu, by przynajmniej na chwilę zamknęła usta. Nagle przyszło mu do głowy, że pocałunek byłby całkiem skuteczny. - Bardzo przepraszam - powiedziała Adelaide. - Zdaję sobie sprawę, że różni się pan charakterem od Luttrella. On jest prawdziwym potworem. Za każdym razem, kiedy trafia w moje ręce dziewczyna z jego przybytków rozpusty, widzę straszliwe krzywdy, jakie im wyrządza. - Uszło pani płazem obrabowanie dwóch jego domów, ale wątpię, by następny wypad poszedł tak gładko. Proszę posłuchać mojej rady, pani Pyne, i znaleźć sobie inne hobby. - Czy to groźba? To sugestia, że zdradzi pan Luttrellowi moją tożsamość, jeśli odmówię pomocy? Zapłonęła w nim nagła złość. Nie miała wprawdzie żadnego powodu, żeby mu ufać albo żeby chociaż zakładać jego uczciwość, ale mimo to dotknęło go posądzenie, że mógłby się zniżyć do szantażu. - Ja tylko próbuję skłonić panią do rozsądku - rzekł. Wielkim wysiłkiem woli starał się nie tracić cierpliwości. - Nie zajęło mi wiele czasu stwierdzenie, kto atakuje domy Luttrella. Zapewne on również wkrótce rozwiąże tę zagadkę, o ile już się tak nie stało. Pani schemat działania jest bardzo czytelny. - Jak to? Przecież trzy z pięciu napadów były wymierzone w niezależne miejsca. - Trzy pierwsze eskapady posłużyły pani do przećwiczenia taktyki. Kiedy już się okazało, że strategia działa, zabrała się pani do właściwego celu. A skoro parę razy się udało, ma pani zamiar kontynuować dzieło, wykańczając inne domy Luttrella. - Czemu miałabym się skupiać akurat na nim? - Pewnie dlatego, że zatrudnia najmłodsze dziewczyny i przyjmuje najbardziej zepsutych klientów. Kiedy atakuje pani jego domy publiczne, upokarza pani przy okazji co poniektórych prominentnych obywateli Londynu. A biorąc na cel Luttrella i jego klientów dla przykładu, ma pani nadzieję wystraszyć też innych, pomniejszych stręczycieli.