anja011

  • Dokumenty418
  • Odsłony55 975
  • Obserwuję54
  • Rozmiar dokumentów633.4 MB
  • Ilość pobrań32 383

Roberts Nora - Uczciwe złudzenia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - Uczciwe złudzenia.pdf

anja011 EBooki Nora Roberts
Użytkownik anja011 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 316 stron)

Robetrs Nora Uczciwe złudzenia Część pierwsza „O, nowy, wspaniały świat, w którym yją tacy ludzie!” William Shakespeare, „Burza” (w przekładzie S. Barańczaka) PROLOG ZNIKAJĄCA KOBIETA – stary magiczny trik, wzbogacony kilkoma nowymi pomysłami. Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, zawiódł. Zawsze podczas tego numeru publiczność z wra enia wstrzymywała oddech. A wytworni widzowie, zgromadzeni w waszyngtońskiej sali koncertowej, dawali się omamie równie łatwo jak ciemni wieśniacy na jarmarcznym widowisku. Wstępując na piedestał, Roxanne czuła na sobie dziesiątki wyczekujących spojrzeń wyra ających ufność, a zarazem sceptycyzm pomieszany i zaciekawię nie m. Wszyscy obecni na sali pochylili się do przodu i wyciągnęli szyje. W tej chwili robotnik nie ró ni! się niczym od prezydenta. Wobec magii wszyscy są równi. To słowa Maxa – przypomniała sobie. Powtarzał je wiele, wieie razy. Zalany jaskrawym światłem piedestał zaczął się unosić w kłębach mgły, majestatycznie obracając się wokół własnej osi przy dźwiękach „Błękitnej rapsodii” Gershwina. Powolny obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni ukazał widzom wszystkie strony gładkiej jak lód powierzchni piedestału z kobietą stojącą na jego szczycie i przykuł ich uwagę. Efektowna prezentacja. Zawsze ją uczono, e właśnie to odró nia artystę od szarlatana. Roxanne miała na sobie ciemnogranatową iskrzącą się suknie ściśle przylegającą do jej gibkiej sylwetki – tak ściśle, e nie mo na było mieć wątpliwości, i migotliwy jedwab opina nagie ciało. Jej włosy – płomienny wodospad spadający falami a za talię – mieniły się tysiącami iskier. Ogień i lód. Wielu ju zdumiewało się, e jedna kobieta mo e pomieścić w sobie oba te przeciwieństwa. Zamknęła oczy jak we śnie lub w transie. Przynajmniej tak się zdawało zachwyconym widzom. Jej subtelna twarz uniosła się ku usianemu gwiazdami sufitowi. Potem podniosła powoli ramiona wysoko, ponad głowę – dla efektu wizualnego, a tak e dlatego, e wymagał tego trik. To jedynie piękne złudzenie. Wiedziała o tym doskonale. Mgła, światła, muzyka, kobieta. A jednak pozwoliła się oczarować tej urzekającej iluzji. W głębi duszy czuła

rozbawienie na myśl, e występuje w roli odwiecznego symbolu: piękna samotna kobieta wznosząca się ponad powszednie troski i trudy ycia. Urzekająca iluzja miała te inną, mniej czarowną stronę. Wszystkie ruchy Roxanne, wyliczone co do sekundy, wymagały pełnej koncentracji. Mimo to nawet widzowie z pierwszych rzędów nie zauwa yli śladu napięcia na jej jasnej twarzy. Nikt nie miał pojęcia, ile nu ących godzin spędziła, opracowując swój numer, doskonaląc ka dy szczegół scenariusza najpierw na papierze, a później – w trakcie prób. Niekończących się wyczerpujących prób. Powoli, w takt muzyki Gershwina, jej ciało zaczęło się obracać, giąć i kołysać. Samotny taniec trzy metry ponad sceną, płynne ruchy, migoczące barwy. Na widowni rozległy się szepty, gdzieniegdzie zerwały się oklaski. Widzieli ją – przez błękitną mgiełkę i wirujące światła widzieli iskry rozsiewane przez ciemną suknię, fale płomienistych włosów, blask alabastrowej skóry... I nagle w ułamku sekundy znikła im z oczu. Zanim ktokolwiek zdołał się zorientować, co się stało, ju jej nie było. Na jej miejscu pojawił się bengalski tygrys. Stał na tylnych nogach rycząc i bijąc przednimi łapami powietrze. Przez chwilę na widowni zapadła cisza – najpiękniejszy komplement dla artysty, świadczący o tym, e wszyscy widzowie stracili z wra enia dech w piersiach. A potem salą wstrząsnął ogłuszający grzmot oklasków. Piedestał zaczął się powoli opuszczać. Wielki kot zeskoczył na scenę, podszedł do hebanowej skrzyni i ponownie ryknął. Jakaś kobieta w pierwszym rzędzie zachichotała nerwowo. Cztery boki skrzyni opadły jednocześnie. Oczom wszystkich ukazała się Roxanne. Nie miała ju na sobie migotliwej granatowej sukni, lecz srebrny trykot. Ukłoniła się nisko, tak jak uczono ją niemal od urodzenia. Zeszła ze sceny w burzy oklasków. Tygrys podą ał za nią jak cień. – Dobra robota, Oscar – powiedziała. Z głębokim westchnieniem podrapała go za uszami. – Ładnie wyglądałaś, Roxy – rzucił wysoki krzepki pomocnik, przypinając smycz do błyszczącej obro y Oscara. – Dzięki, Mouse – uśmiechnęła się, odrzucając do tyłu włosy. W kulisach krzątali się pracownicy obsługi. Mogła spokojnie zostawić tu swoje rekwizyty wiedząc, e zostaną zabezpieczone przed wścibskimi natrętami. Wprawdzie ostatnio, odkąd wyznaczyła datę konferencji prasowej, przestała natykać się na dziennikarzy. Z przyjemnością pomyślała o butelce szampana mro ącego się w lodówce i kąpieli w wannie wypełnionej po brzegi gorącą wodą. W samotności. Nieświadomie zatarła ręce. Mouse powiedziałby, e nawyk ten przejęła od ojca. – Jestem zdenerwowana – powiedziała i roześmiała się krótko. – I to przez cały wieczór. Mam wra enie, jakby ktoś stal mi za plecami. – Wiesz... tego... – Pomocnik spojrzał na nią niepewnie. Oscar ocierał mu się o kolana, łasząc się jak mały kotek. Mouse nigdy nie potrafił się ładnie wyra ać; teraz widać było, e z trudem szuka odpowiednich słów, by przekazać Roxanne nowinę. – Masz gościa, Roxy. W garderobie. – Tak? – Ściągnęła brwi w odruchu zniecierpliwienia. Kto to?

– Ukłoń się jeszcze raz, kochanie. – Lily, asystentka i przybrana matka Roxanne podbiegła, by uścisnąć jej dłoń. – Całkiem podbiłaś widownię. – Wyjęła chusteczkę i otarła oczy, uwa ając na sztuczne rzęsy, które nosiła zarówno podczas występów, jak i na co dzień. – Max byłby taki dumny. Roxanne poczuła ostry skurcz. Nagle zachciało jej się płakać. O nie, nigdy. Nikt nie zobaczy jej łez. Ruszyła w stronę sceny; z widowni dobiegał grzmot oklasków. – Kto na mnie czeka?! – krzyknęła jeszcze przez ramię, ale Mouse ju zniknął. Mistrz nauczył go, e dyskrecja to najlepszy ze staroświeckich prze ytków. Dziesięć minut później Roxanne zaró owiona i o ywiona sukcesem otworzyła drzwi swojej garderoby. Poczuła charakterystyczny zapach ró u i szminki. Przyzwyczaiła się do niego od dziecka. Napawała się nim niczym świe ym górskim powietrzem. Ale zaraz potem napłynęła inna woń – aromat dobrego tytoniu. Elegancki, egzotyczny. Francuski. Jej dłoń zadr ała lekko na gałce drzwi. Znała tylko jednego człowieka, który kojarzył się jej z tym zapachem. Tylko on palił cienkie francuskie cygara. Kiedy go zobaczyła, nie odezwała się ani słowem. Nie mogła. Patrzyła tylko, jak wstaje z krzesła, na którym rozkoszował się swoim cygarem i jej szampanem. O Bo e, to było wstrząsające – tak patrzeć na te cudowne usta wygięte w znajomym uśmiechu, spojrzeć w te nieprawdopodobnie błękitne oczy. Nadal nosił długie włosy – hebanową falistą grzywę odgarniętą do tyłu. Był piękny ju jako dziecko – smagły chłopczyk o oczach, które potrafiły palić jak ogień lub mrozić jak lód. Lata podkreśliły tylko jego urodę, wyszlachetniając tę urzekającą twarz o wystających kościach policzkowych i przedzielonym ledwie widocznym rowkiem podbródku. Oto mę czyzna, za którym szaleją kobiety. I ona te . O, tak. To ju pięć lat, odkąd po raz ostatni widziała ten uśmiech, kiedy ostatni raz zatopiła palce w tych gęstych włosach i poczuła palące dotknięcie tych nerwowych ust. Pięć lat płaczu, rozpaczy i nienawiści. Dlaczego nie umarł? pomyślała i zmusiła się do pokonania odrętwienia. Zamknęła drzwi. Dlaczego nie okazał chocia tyle przyzwoitości, eby zginąć na jeden z wymyślonych przez nią sposobów? I co, na miłość boską, ma teraz zrobić z tą okropną tęsknotą, która owładnęła nią na jego widok? – Roxanne – lata treningu sprawiły, e głos Luke'a był zupełnie spokojny. Dziś wieczorem patrzył na nią, widział ka dy jej ruch, stojąc w mroku kulis. Obserwując, oceniając. Pragnąc. A teraz kiedy tak stali naprzeciw siebie, wydała mu się tak piękna, e wprost nie mógł tego znieść. – To był dobry występ. Bardzo efektowny finał. – Dziękuję. Ręka mu nie zadr ała, gdy nalewał szampana i podawał jej kieliszek. Oboje byli profesjonalistami z tej samej szkoły. Ze szkoły Maxa.

– Przykro mi z powodu Maxa. Spojrzała na niego spokojnie. – Naprawdę? Wiedział, e zasłu ył na karę znacznie surowszą ni to smagnięcie ironii, więc pokiwał tylko głową i spuścił oczy. Przez jakiś czas przyglądał się musującemu szampanowi. Następnie spojrzał na Roxanne z uśmiechem. – Rubiny z Calais to twoja robota? Upiła mały łyk i wzruszyła niedbale ramionami. Srebrny kostium zamigotał. – No pewnie. – Aha. – Znowu skinął głową zadowolony. Teraz wiedział ju na pewno, e nie straciła wprawy – zarówno jako artystka, jak i włamywaczka. – Słyszałem pogłoski, e ktoś zwędził z Londynu egzemplarz pierwszego wydania „Zagłady domu Usherów” Poego. – Masz dobry słuch, Callahan. Nadal uśmiechnięty zaczął zastanawiać się, kiedy nauczyła się tak promieniować seksem. Pamiętał ją jako sprytne dziecko, następnie jako rozbrykaną nastolatkę, a w końcu kwitnącą młodą kobietę. Teraz kuszący kwiat osiągnął pełnię rozkwitu. Luke poczuł znowu po ądanie, które łączyło ich kiedyś, przed laty. Wykorzysta to teraz, zrobi to z alem, ale nie zawaha się. Cel uświęca środki. Jeszcze jedna maksyma Maximilliana Nouvelle'a. – Chciałbym ci coś zaproponować, Rox. – Tak? – Pociągnęła jeszcze jeden łyk i odstawiła kieliszek. Czuła w ustach gorzki smak. – Propozycja ma charakter zawodowy – powiedział niedbale, wyrzucając niedopałek cygara. – A tak e osobisty. Brakowało mi cię, Roxanne. Było to najszczersze wyznanie, na jakie mógł się zdobyć. Chwila uczciwości po latach oszustw, kłamstw i udawania. Porwany falą własnych uczuć, nie zauwa ył ostrzegawczego błysku w oczach Roxanne. – Naprawdę, Luke? Tęskniłeś za mną? – Bardziej, ni to umiem wyrazić. Zbli ył się do niej oszołomiony wspomnieniami. Serce zaczęło mu bić szybciej, kiedy poczuł bliskość jej ciała. Zawsze liczyła się tylko ona. Choćby uciekł na koniec świata, nigdy nie wydostanie się z pułapki, w którą schwytała go Roxanne Nouvelle. – Przyjdź do mojego pokoju w hotelu – szepnął ponad jej głową, kiedy kocim ruchem wsunęła się mu w ramiona. – Zjemy razem kolację. Pogadamy. – Będziemy rozmawiać? – oplotła go ramionami. Pierścionki na jej palcach zalśniły, kiedy zanurzyła dłonie w jego włosach. Potrójne lustro na toaletce ukazywało powielone odbicia ich sylwetek. Ich przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Kiedy odezwała się znowu, jej głos przypominał mgłę, w której zniknęła na scenie. Był głęboki i tajemniczy. – Czy właśnie to chcesz ze mną robić, Luke? Zapomniał o konieczności panowania nad sobą, zapomniał o wszystkim z wyjątkiem tego, e jej usta znajdują się o cal od jego warg.

– Nie. – Nachylił się, by ją pocałować. W tej samej chwili Roxanne z całej siły wymierzyła mu cios kolanem między nogi. Pod czaszką poczuł eksplozję bólu, który odebrał mu oddech. Kiedy zgiął się wpół, jej pięść wylądowała na jego szczęce. Jęk zaskoczenia i łomot stołu, o który zawadził padając, sprawiły Roxanne olbrzymią satysfakcję. Ró e wypadły ze stojącego na stole wazonu, woda rozprysnęła się na wszystkie strony. Kilka małych pączków upadło na le ącego na mokrym dywanie Luke'a. – Ty... – Wyszarpnął z włosów zaplątaną w nie ró ę. Ta smarkula zawsze była podstępna, pomyślał. – Jesteś szybsza ni kiedyś, Rox. Stanęła nad nim z dłońmi na biodrach: smukła srebrna wojowniczka, która nigdy nie porzuciła myśli o zemście. – Nie tylko to się zmieniło. Kostki palców paliły ją ywym ogniem. Zniosła to zadowolona, e ból zagłusza inne, o wiele większe cierpienie. – A teraz, ty kłamliwy irlandzki sukinsynu, wynocha z powrotem tam, gdzie cię poniosło pięć lat temu. Zbli się do mnie jeszcze raz, a przysięgam, e tym razem znikniesz na zawsze. Odwróciła się na pięcie zachwycona swoją ostatnią kwestią. Nagle krzyknęła i upadła na dywan: Luke podciął jej nogi. Zanim zdą yła zareagować, przyparł ją do podłogi, pozbawiając mo liwości ruchu. Zapomniała ju , jaki jest silny. „Błąd w obliczeniach” – powiedziałby Max. Oto co le y u podstaw wszelkich niepowodzeń. – W porządku, Roxy. Mo emy porozmawiać tutaj. Chocia trudno mu było oddychać i ciągle czuł ból, uśmiechnął się. – Jak wolisz. – Idź do diabła. – Pewnie w końcu pójdę. – Jego uśmiech zniknął. Cholera, Roxy. Nigdy nie umiałem ci się oprzeć. Ich usta spotkały się. Roxannc i Luke przenieśli się w przeszłość. 1 Rok 1973, okolice Portland, stan Maine – Do nas, do nas, wstąpcie do nas! Zabawimy was, zaskoczymy was! Tylko tu macie szansę zobaczyć, jak Wielki Nouvelle drwi z praw natury! Za jednego dolara ujrzycie, jak zmusza karty, by tańczyły w powietrzu. Za jednego dolca Wielki Nouvelle na waszych oczach przepiłuje na pół kobietę przecudnej urody! Słuchając jednym uchem przemowy naganiacza, Luke Callahan prześlizgiwał się przez rozbawiony tłum, pracowicie obszukując kieszenie. Miał szybkie ręce, zwinne palce i najwa niejszą cechę dobrego złodzieja – zupełny brak skrupułów. Właśnie skończył dwanaście lat. Od sześciu tygodni był wcią w drodze, bez chwili odpoczynku. Miał nadzieję, e zdą y dotrzeć na południe, zanim parne lato Nowej Anglii zastąpi lodowata zima. „Nie zajadę daleko, jeśli nadal będzie mi się tak wiodło” – pomyślał, wyławiając z czyjejś wypchanej kieszeni zwitek banknotów. Tylko nieliczni przyszli tu z zamiarem

zafundowania sobie kilku rundek na karuzeli czy spróbowania szczęścia w kole fortuny. Tylko nieliczni mieli przy sobie więcej ni parę wymiętych banknotów. Jeśli tylko uda mu się dotrzeć do Miami, wszystko będzie wyglądać zupełnie inaczej. Za jednym ze straganów porzucił pusty ju portfel z imitacji skóry i przeliczył zdobycz tego wieczoru. Dwadzieścia osiem dolarów. Wspaniale! Niech no tylko znajdzie się w Miami, w tym zakątku pełnym słońca, spienionych fal i nieustannej zabawy! Powetuje sobie wszystkie straty. Musi jednak jeszcze trochę popracować, by zebrać jakieś dwieście dolarów. Ju niedługo będzie go stać na przebycie ostatniego odcinka trasy autobusem. Greyhoundem – pomyślał z krzywym uśmiechem. Nale y mu się chocia jedna spokojna podró . Pora odpocząć od je d enia autostopem w towarzystwie naćpanych hipisów i zboczeńców o tłustych paluchach. Chocia kiedy jest się zbiegiem, nie mo na zanadto grymasić. Luke wiedział ju , e ucieczka od szanowanego obywatela mo e skończyć się policyjnym raportem albo – co na jedno wychodzi – długim kazaniem o tym, co mo e spotkać małego chłopca z dala od rodziny. I nie ma sensu tłumaczyć, e najgorsze mo e spotkać cię właśnie w domu. Obrobił jeszcze kilku frajerów i cały łup upchnął w swoich zniszczonych butach. Chciało mu się jeść. Zapach gorącego tłuszczu ju od godziny przyprawiał jego ołądek o tantalowe męki. Teraz wynagrodził to sobie, po erając przypalonego hamburgera i trochę frytek. Jak większość dwunastolatków, nie miałby nic przeciw przeja d ce na karuzeli, ale nawet jeśli coś go ciągnęło w stronę wirujących świateł, nie pozwolił sobie na przyznanie się do tej słabości. Te głupki myślą, e to straszna frajda, pomyślał z krzywym uśmiechem. Zaraz poło ą się grzecznie do łó eczek, kiedy ja będę spał pod gołym niebem. A rano przyjdzie do nich tatuś i mamusia, i powiedzą im, co mają zrobić i w jaki sposób. A jemu nikt niczego nie mówił. I bardzo dobrze. Wetknął kciuki w kieszenie d insów i dumnie kroczył w stronę namiotów. Znowu przeszedł koło tego plakatu – nadnaturalnej wielkości wizerunku magika, wielkiego Nouvelle'a z falą czarnych włosów, z sumiastymi wąsami i hipnotycznym spojrzeniem ciemnych oczu. Za ka dym razem kiedy Luke w nie spoglądał, czuł, e przyciąga go niezrozumiała siła. Te oczy zdawały się spoglądać z plakatu prosto na niego, jakby o wiele za du o wiedziały o tym, co Luke Callahan – wyruszywszy z Bangor w stanie Maine – robił w Burlington, Utica i Bóg wie gdzie jeszcze. Luke sam ju nie pamiętał tych wszystkich miejsc. Wydawało mu się, e za chwilę papierowe usta przemówią, a ręka trzymająca wachlarz kart złapie go za gardło i wciągnie w głąb plakatu. Zostanie tam, waląc pięściami w tekturową ścianę, tak jak w domu, kiedy dobijał się do zamkniętych drzwi. Ta wizja sprawiła, e poczuł ostry skurcz strachu. Skrzywił się pogardliwie. – Banialuki – powiedział sam do siebie, ale na wszelki wypadek zni ył głos do szeptu. Serce biło mu mocno, kiedy patrzył wyzywająco na malowaną twarz. – Wielkie rzeczy – dodał, nabierając śmiałości. – Głupie króliki w głupich cylindrach. Durne karciane sztuczki.

Pragnął jednak zobaczyć te durne sztuczki nawet bardziej, ni przejechać się na karuzeli. Bardziej, ni objeść się po uszy frytkami z mnóstwem keczupu. Zawahał się, dotknąwszy jednego z dolarów wypychających mu kieszeń. To mo e być warte dolca – zdecydował. Warto go wydać choćby po to, eby przekonać się, e cudów nie ma. Choćby po to, eby usiąść. Tam jest ciemno – rozmyślał, wyciągając pomięty banknot i płacąc za bilet. Na pewno nadarzy się okazja, eby zapuścić zręczne palce do kilku kieszeni. Łopocząca z tyłu namiotu klapa z cię kiego płótna opadła, odcinając dopływ światła i powietrza z zewnątrz. Hałas uderzał w nią jak fale deszczu. Ludzie tłoczyli się na niskich drewnianych ławkach, szepcząc między sobą, kręcąc się i bezskutecznie próbując ochłodzić rozpalone twarze papierowymi wachlarzami. Przez chwilę stał w głębi sali, przyglądając się badawczo wszystkiemu. Instynkt, przez ostatnie sześć tygodni wyostrzony jak brzytwa, kazał mu ominąć grupę dzieci, od razu oceniając je jako zbyt biedne, by opłacało się ryzykować. Zawsze bardzo starannie dobierał swoje ofiary. Teraz zdecydował się skoncentrować na kobietach, jako e większość mę czyzn po prostu siedziała na swoich portfelach. – Przepraszam – powiedział grzecznie jak harcerzyk, wciskając się za jakąś babcię, całkowicie zajętą parą dzieci siedzących obok niej. Kiedy usiadł, na scenie pojawił się Wielki Nouvelle. Ubrany był niezwykle elegancko; czarny smoking i wykrochmalona biała koszula wyglądały zgoła egzotycznie w przegrzanym namiocie. Jego wypolerowane buty lśniły jak lustro. Na małym palcu nosił złoty sygnet z czarnym kamieniem migoczącym w świetle reflektorów. Kiedy zwrócił się wprost do widowni, wszyscy znieruchomieli, obezwładnieni bijącą od niego siłą. Chocia nie odezwał się ani słowem, cały namiot wypełnił się emanacją jego osobowości. Wyglądał równie niezwykle jak na plakacie, mimo i w czarnej czuprynie srebrzyły mu się gdzieniegdzie siwe włosy. Podniósł ręce, zwracając je pustymi dłońmi w stronę widowni. Wykonał błyskawiczny ruch nadgarstkami i oto w jego palcach pojawiła się moneta. Następny ruch – następna moneta, i jeszcze jedna, a wszystkie odstępy między palcami wypełniły mu się lśniącym złotem. To zainteresowało Luke'a. Zwę onymi oczami śledził ka dy ruch magika. Naturalnie wiedział, e to jedynie sprytny trik. Doskonale zdawał sobie sprawę, e świat jest pełen ró nych sztuczek. Nie interesowało go, dlaczego się je robi; chciał wiedzieć – jak. Monety stały się kolorowymi piłeczkami zmieniającymi wielkość i kolor. Przybywało ich i ubywało, pojawiały się i znów znikały ku radości widzów. Luke z trudem zmusił się do oderwania oczu od fascynującego widowiska. Wyciągnięcie sześciu dolarów z torebki babci nie sprawiło mu trudności. Schowawszy zdobycz, prześliznął się nieznacznie na miejsce za blondynką, której słomkowy koszyk poniewierał się, beztrosko porzucony na ziemi. Kiedy kolejna magiczna sztuczka przykuła uwagę publiczności, Luke zdołał zgarnąć następne cztery dolary. Czuł jednak, e trudno mu się skupić. Postanowił, e odprę y się trochę, zanim zajmie się grubą kobietą z prawej strony. Usiadł spokojnie i zaczął obserwować przedstawienie.

Na parę chwil stał się zwyczajnym dzieckiem. Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia, kiedy magik rozpostarł nagle talię kart tak, e zawisła w powietrzu. Eleganckimi ruchami zmuszał karty, by poruszały się jak ywe, opadały w dół i wracały. Publiczność zamarła, całkowicie pochłonięta podziwianiem widowiska. A Luke stracił szansę na obrobienie jeszcze paru kieszeni. – Ty tam! – rozległ się głos Nouvelle'a. Luke znieruchomiał przyszpilony palącym spojrzeniem ciemnych oczu. Wyglądasz na grzecznego chłopca. Potrzebuję sprytnego... tu mrugnął – uczciwego dziecka do pomocy przy następnym numerze. Chodź tu. – Nouvelle zgarnął wiszące w powietrzu karty i skinął dłonią. – Idź, mały. No, idź – czyjś łokieć wbił się między ebra Luke'a. Chłopiec wstał zaczerwieniony po uszy. Wiedział, e nie jest bezpiecznie, gdy ludzie zwracają na niego uwagę. Ale gdyby odmówił, zapamiętaliby go jeszcze lepiej. – Wybierz dowolną kartę – usłyszał, kiedy wdrapał się ju na scenę. – Jaką chcesz. Magik ponownie rozło ył talię, prezentując ją widowni tak, by nikt nie mógł posądzić go o oszustwo. Szybko i zręcznie potasował karty i rozło ył je na małym stoliku. – Dowolną kartę – powtórzył i Luke, marszcząc w skupieniu brwi, wyciągnął jedną z nich. – Poka ją naszej szanownej publiczności – rozkazał Nouvelle. – Trzymaj ją tak, eby wszyscy ją dobrze obejrzeli. Dobrze, bardzo dobrze. Masz talent. Śmiejąc się pod wąsem, Nouvelle wziął pozostałe karty, przerzucając je swoimi długimi nerwowymi palcami. – A teraz – spojrzał chłopcu prosto w oczy – włó ją z powrotem do talii. Byle gdzie. Doskonale. Jego usta wygięły się w uśmiechu, kiedy podawał talię Luke'owi. – Potasuj je po swojemu. Spojrzenie ciemnych oczu towarzyszyło chłopcu, kiedy niewprawnie przekładał karty. – A teraz – ręka magika spoczęła na ramieniu Luke'a – połó je na stole. Ty je będziesz pokazywał czy ja? – Ja. – Luke poło ył rękę na talii pewien, e magik nie zdoła go oszukać. Nie teraz, kiedy patrzył na wszystko z tak bliska. – Czy twoja karta le y na wierzchu? Chłopiec odwrócił ją, uśmiechając się. – Nie. Nouvelle wyglądał na zbitego z tropu. – Nie? To mo e jest na spodzie? Dostosowując się do wymogów przedstawienia, Luke uniósł talię i pokazał wszystkim ostatnią kartę. – Nie. Chyba się panu nie udało. – Dziwne, naprawdę dziwne – mruknął Nouvelle, lekko dotykając palcem wąsów. – Jesteś sprytniejszy, ni mi się wydawało. Zdaje się, e mnie nabrałeś. Twojej karty w ogóle

nie ma na tym stoliku. Nie ma jej, poniewa ... – pstryknął palcami, dłońmi zatoczył kółko w powietrzu i nagle ósemka kier zmaterializowała się w jego dłoni – ...jest tutaj. Luke wytrzeszczył oczy. Kiedy zachwycona publiczność biła brawo, Nouvelle korzystając z zamieszania, powiedział spokojnie: – Po przedstawieniu przyjdź za kulisy. Na tym się skończyło. Nouvelle odesłał go kuksańcem na miejsce. Przez następne dwadzieścia minut chłopiec pochłonięty był dalszym ciągiem przedstawienia. Podziwiał tańczącą małą rudą dziewczynkę w błyszczących trykotach. Uśmiechnął się, kiedy ukryła się w wielkim cylindrze, z którego po chwili wyskoczył biały królik. Poczuł się jak dorosły, kiedy dziewczynka sprzeczała się zabawnie z magikiem, który kazał jej kłaść się spać. Mała potrząsała lokami i tupała nó kami. W końcu magik westchnął, zarzucił na nią czarną pelerynę i machnął trzy razy ró d ką. Materiał opadł na deski. Mała zniknęła. – Rodzice – powiedział Nouvelle powa nie – muszą postępować stanowczo. W finale Nouvelle przepiłował na pół skrzynię z zamkniętą w niej dziewczyną o bujnych jasnych lokach i równie bujnych kształtach opiętych trykotem. Obcisły kostium i piękne długie włosy wywołały burzę gwizdów i wiwatów. Jakiś rozochocony mę czyzna we wzorzystej koszuli i spodniach dzwonach wskoczył na scenę, wołając: – Ty, Nouvclle, jeśli ju skończyłeś, to wezmę sobie jedną połówkę! Części skrzyni zostały rozdzielone. Na prośbę Nouvelle'a jego asystentka poruszyła palcami rąk i nóg. Następnie obie połówki zestawiono w całość. Nouvelle wyjął z nich stalowe przegrody, machnął ró d ką i otworzył wieko. Dziewczyna, w cudowny sposób przywrócona do dawnej postaci, obeszła scenę orzy wtórze frenetycznych oklasków. Luke nie zdą ył dobrać się do portmonetki grubej kobiety ale i tak miał uczucie, e dobrze zainwestował swojego dolara. Kiedy publiczność zaczęła powoli opuszczać namiot, by poszukać innych rozrywek, przecisnął się w stronę sceny. Miał nadzieję, e Nouvelle poka e mu, jak się robi sztuczkę ze znikającą kartą. – Ty, mały. Luke podniósł oczy. Z jego perspektywy człowiek, który oderwał się do niego, wyglądał na olbrzyma: dwa metry wzrostu i sto kilogramów wspaniale rozwiniętych mięśni. Miał gładko wygoloną okrągłą twarz z oczami jak dwa rodzynki. Spomiędzy jego warg zwisał papieros bez filtra. Luke odruchowo przyjął postawę obronną: wysunął podbródek, zgarbił się, napiął mięśnie nóg. – Co? W odpowiedzi Herbert Mouse Patrinski trzepnął go w kark i cię kim krokiem ruszył przed siebie. Po chwili wahania Luke podą ył za nim. Z bliska widać było, e większość krzykliwych uroków wesołego miasteczka jest ju zszarzała i chyli się ku upadkowi. Przewodnik poprowadził Luke'a przez po ółkłą i zdeptaną trawę w stronę stłoczonych przyczep i cię arówek.

Przyczepa Nouvelle'a wyglądała między nimi jak szlachetny rumak wśród dychawicznych chabet. Była długa i lśniąca, a jej czarne ściany lśniły łagodnie w słabym świetle księ yca. Na jednej z nich srebrne zakrętasy układały się w napis: WIELKI NOUVELLE, NADZWYCZAJNY PRESTIDIGITATOR Mouse zastukał krótko do drzwi. Kiedy je otworzył, Luke poczuł dziwny słodki zapach, przywodzący mu na myśl kościół. Rozglądając się nieufnie, wszedł do wnętrza przyczepy. Wielki Nouvelle zdjął ju swój sceniczny kostium. Le ał teraz na wąskiej sofie, otulony czarnym jedwabnym szlafrokiem. Cienkie stru ki dymu kreśliły fantastyczne spirale nad sześcioma sto kami kadzidła. W tle rozlegały się dyskretne dźwięki sitaru. Magik obracał w dłoni kieliszek brandy. Luke wetknął do kieszeni spotniałe nagle dłonie i rozejrzał się dokoła. Miał wra enie, e znalazł się w jakiejś egzotycznej spelunce. Zapachy, jaskrawe kolory pluszowych poduszek piętrzących się w rozmaitych miejscach, małe misternie plecione maty porozrzucane niedbale po podłodze, jedwabne draperie w oknach, tajemniczo przyćmione i dr ące światło świec... I oczywiście sam Maximillian Nouvelle. – Ach. – Podniósł kieliszek w stronę chłopca, uśmiechając się pod wąsem. – Miło mi, e przyszedłeś. Luke wzruszył ramionami, starając się nie okazywać, jak bardzo jest poruszony. – Niezłe przedstawienie. – Komplementy zawsze mnie peszą – powiedział sucho Max i machnął ręką, zmuszając Luke'a do zajęcia miejsca. – Interesuje się pan magią, panie... – Nazywam się Luke Callahan. Te sztuczki były warte mojego dolara. – Rzeczywiście to dość wysoka cena – zgodził się Max. Sączył powoli brandy, nie spuszczając chłopca z oczu. – Ale opłaciło się, prawda? – Opłaciło? – Luke zerknął na Mouse'a zagradzającego drogę do drzwi. – Wyszedłeś bogatszy o parę dolarów. Mo na by to nazwać szybkim przyrostem kapitału. Luke stał nieruchomo, nie dając po sobie poznać, jakie cierpi katusze. Spokojnie patrzył magikowi w oczy. Dobra robota – pomyślał Max. – Zupełnie niezła. – Nie wiem, o co panu chodzi. Chciałbym ju stąd wyjść. – Siedź! – powiedział krótko Max, podnosząc w górę palec. Luke zesztywniał, ale posłuchał. – Widzi pan, panie Callahan – albo Luke, jeśli pozwolisz. Ładne imię. Po łacinie „lucius” znaczy „światło”. – Zachichotał i pociągnął łyk brandy. – Pewnie nieładnie byłoby wypytywać cię, ile zgarnąłeś. Jako fachowiec w tych sprawach oceniam twoją zdobycz na osiem do dziesięciu dolarów. – Uśmiechnął się miło. – Nieźle jak na samotnego zawodnika. Luke spojrzał na niego zwę onymi oczami. Cienka stru ka potu zaczęła spływać mu po plecach. – Nazywa mnie pan złodziejem?

– Nie, nie chciałem cię obrazić. Przecie jesteś moim gościem. A ja, zdaje się, jestem bardzo nieuprzejmym gospodarzem. Czym mógłbym ci słu yć? – O co panu chodzi? – Och, dojdziemy i do tego. Zapewniam cię, e dojdziemy. Na wszystko przyjdzie pora, zawsze to powtarzam. Wiem, jaki apetyt mają chłopcy tacy jak ty. Sam kiedyś byłem taki. Stojący przed nim chłopiec był tak chudy, e Max mógł prawie policzyć jego ebra, niemal przebijające wyświechtany podkoszulek. – Mouse, sądzę, e nasz gość miałby ochotę na hamburgera. Albo dwa, ze wszystkimi dodatkami. – Dobra. Kiedy Mouse zamknął za sobą drzwi, Max podniósł się ze swojej sofy. – Napijesz się czegoś zimnego? – zapytał, podchodząc do małej lodówki. Nie musiał patrzeć, by wiedzieć, e oczy chłopca przylgnęły do drzwi. – Oczywiście mo esz uciec – rzucił niedbale, wyjmując butelkę pepsi. – Nie sądzę, eby te pieniądze, które schowałeś w prawym bucie, obcią ały cię zbytnio. Ale mo esz te zostać, zjeść przyzwoity posiłek i porozmawiać. Luke zawahał się. W brzuchu burczało mu z głodu. W końcu decydując się na kompromis, przesunął się nieco w kierunku drzwi. – Czego pan chce? – Tylko twojego towarzystwa – uśmiechnął się Max, rozlewając pepsi do szklanek z kostkami lodu. Uniósł brew, zauwa ywszy krótki błysk w oczach chłopca. Ach tak – pomyślał zdziwiony i zawołał Lily. Chciał dać Luke'owi do zrozumienia, e nie gro ą mu tego rodzaju propozycje. Zjawiła się, rozgarniając fałdy szkarłatnej jedwabnej zasłony. Tak jak Max, ubrana była w jedwabny szlafrok, z tą ró nicą, e jej był bladoró owy, przybrany piórkami. Ró owe były te jej pantofelki na wysokich obcasach. Przeszła między rozrzuconymi dywanikami, roztaczając wokół siebie woń perfum Chanel. – O, mamy gościa. – Jej głos przypominający dźwięki fletu wydawał się drgać nieustannym śmiechem. – Lily, kochanie – Max ujął jej dłoń i ucałował ją delikatnie – to Luke Callahan. Luke, to moja nieoceniona asystentka i ukochana towarzyszka ycia, Lily Bates. Luke poczuł, e coś go ścisnęło za gardło. Nigdy nie spotkał kogoś takiego jak ona. Patrząc na nią, widziało się tylko piękną kompozycję giętkich linii, egzotycznie pomalowanych oczu i ust oraz zapachu. Uśmiechnęła się do niego, trzepocząc niewiarygodnie długimi rzęsami. – Bardzo mi miło – powiedziała, przysuwając się do Maxa. Ten objął ją w talii. – Mnie równie , proszę pani. – Chłopiec ukłonił się. – Luke i ja mamy parę spraw do omówienia – rzucił Max. – Nie chciałem cię budzić. – Nie szkodzi. Pocałował ją lekko, ale z taką czułością, e Luke poczuł rumieniec na policzkach. – Je t'aime, ma belle.

– Och, Max. – Francuski zawsze sprawiał, e Lily dostawała gęsiej skórki. – Idź spać – szepnął. – Dobrze – zgodziła się, ale jej oczy powiedziały wyraźnie, e będzie czekać. – Miło mi było cię poznać, Luke. – Cudowna kobieta – powiedział Max, podając chłopcu szklankę. – Roxanne i ja zginęlibyśmy bez niej. Prawda, ma petitel – Tatusiu. – Roxanne wyczołgała się spod zasłony i wstała z cichym sapnięciem. – Siedziałam tak cicho; nawet Lily mnie nie zobaczyła. – Ale ja cię wyczułem. – Przyło ył z uśmiechem palec do nosa. – Twój szampon. Twoje mydło. Kredki, którymi dziś rysowałaś. Roxanne skrzywiła się i zaszurała bosymi stopami. – Ty zawsze wszystko wiesz. – Zawsze wiem, gdzie jest moja dziewczynka. – Podniósł ją i posadził sobie na kolanie. Luke przypomniał sobie, e widział ją na scenie podczas występu, ale teraz, ubrana w długą fałdzistą koszulę nocną, wyglądała trochę inaczej. Lśniące płomiennorude włosy spływały jej do połowy pleców. Objęła ojca za szyję i przyglądała się gościowi, otwierając szeroko zielone jak morze oczy. – On jest podły – zawyrokowała. Ojciec pogłaskał ją i pocałował w skroń. – Chyba się mylisz. Roxanne zastanowiła się, po czym ustąpiła. – Wygląda podle. – To ju bli sze prawdy. – Postawił ją na ziemi i pogładził po włosach. – Teraz przywitaj się grzecznie. Przechyliła głowę, a potem skinęła nią niczym mała królowa udzielająca audiencji. – Dobry wieczór. – Cześć – odpowiedział Luke, a w duchu pomyślał: „Głupia smarkata”. Zaczerwienił się, bo zaburczało mu w brzuchu. – Musimy go nakarmić – zauwa yła Roxanne, jakby chodziło o przyłapanego na myszkowaniu po śmietniku psa. – Ale nie wiem, czy powinniśmy go zatrzymać. Max dał jej lekkiego klapsa, trochę zirytowany, a jednocześnie rozbawiony. – Idź spać, staruszko. – Jeszcze godzinkę, tatku. Potrząsnął głową i schylił się, by ją pocałować. – Bonne nuit, bambine. Między jej ściągniętymi brwiami pojawiła się cienka zmarszczka. – Kiedy dorosnę, nie będę spać przez całą noc, jeśli mi się tak spodoba. – Na pewno, i to nie raz. Ale teraz... – Wskazał na zasłonę. Roxanne wydęła dolną wargę, ale usłuchała. Rozsunęła szkarłatny jedwab, a potem spojrzała na ojca przez ramię.

– Mimo wszystko kocham cię. – Ja ciebie te . – Max poczuł, e wypełnia go ciepło. Jego dziecko. Jedyne, co udało mu się osiągnąć bez pomocy sztuczek. – Tak szybko rośnie – powiedział do siebie. – E tam – mruknął Luke. – To jeszcze dzieciak. – Dla kogoś o twoim ogromnym doświadczeniu na pewno. – Sarkazm słów Maxa był na tyle subtelny, e umknął uwagi chłopca. – Dzieci to zawracanie dupy. – Zawracanie głowy – tak, często. Ale nie zauwa yłem, eby jakieś dziecko sprawiło kłopot innej części mojego ciała. – Dzieci kosztują, no nie? – W głosie Luke'a słychać było gniew. – I bez przerwy plączą się pod nogami. Ludzie mają dzieci, bo są zbyt napaleni, eby pomyśleć, zanim pójdą do łó ka. – Interesująca interpretacja problemu. Musimy to kiedyś przedyskutować. Ale na razie... A, twój posiłek. Luke spojrzał zdezorientowany na drzwi. Były wcią zamknięte. Nie słyszał niczego. Ale parę sekund później na dworze rozległy się kroki i pojedyncze stuknięcie do drzwi. Wszedł Mouse, niosąc brązową, zatłuszczoną w kilku miejscach torbę. Zapach sprawił, e Luke'owi ślina napłynęła do ust. – Dziękuję, Mouse – powiedział Max. Kątem oka zauwa ył, e chłopiec z trudem powstrzymuje się przed wydarciem torby z rąk mę czyzny. – Mam zostać? – zapytał Patrinski, kładąc torbę na małym stoliku obok sofy. – Niekoniecznie. Na pewno jesteś zmęczony. – Dobra. No to dobranoc. – Dobranoc. Proszę – Max zwrócił się do chłopca częstuj się. Luke zanurzył rękę w torbie i wyłowił z niej hamburgera. Pierwszy kęs prze uł powoli, siląc się na nonszalancję, ale później stracił kontrolę nad sobą. Resztę porcji po arł w ciągu sekundy. Max popijał brandy z na wpół przymkniętymi oczami. Chłopiec jadł jak młody wilczek. Kiedy metodycznie pochłaniał drugiego hamburgera i stertę frytek, Max oddawał się rozmyślaniom. Chłopakowi brakuje nie tylko jedzenia. Dobrze wiedział, jak to jest. A poniewa wierzył w swój instynkt i w to, co zobaczył pod chojrackim błyskiem w oczach Luke'a, zdecydował się zafundować mu ucztę. – Czasami czytam w myślach – powiedział spokojnie. – Być mo e nie wiedziałeś o tym. Luke mruknął tylko coś niewyraźnie, mając usta wypchane jedzeniem. – Sądzę, e nie wiedziałeś. A zatem jeśli pozwolisz, mała prezentacja moich umiejętności. Uciekłeś z domu i od pewnego czasu jesteś w drodze. Luke zesztywniał. – Nie udało się panu. Moi starzy mieszkają na farmie parę mil stąd. Wyszedłem się przejść. Max otworzył oczy. Jego spojrzenie było pełne mocy i jeszcze czegoś, co czyniło je przenikliwym. Zwyczajnej dobroci.

– Nie okłamuj mnie. Innych – proszę bardzo, jeśli musisz, ale nie mnie. Uciekłeś z domu. – Jego ruch był tak szybki, e Luke nie zdą ył umknąć przed ręką, która zacisnęła się wokół jego nadgarstka jak elazna obręcz. – Przyznaj się, kogo tam zostawiłeś? Matkę, ojca, dziadków? – Mówiłem... – Kłamstwo, które nauczył się wypowiadać bez zmru enia powiek, teraz uwięzło mu w gardle. To te oczy – pomyślał w panice. Zupełnie jak te z plakatu, które wydawały się przeszywać go spojrzeniem na wylot. – Nie wiem, kto jest moim ojcem – wyrzucił z siebie, trzęsąc się ze wstydu i wściekłości. – I ona te chyba nie wie. I ma to gdzieś. Mo e ałuje, e uciekłem, bo nie mo e mnie posyłać, ebym kupował jej wódkę. Albo ją ukradł, bo zabrakło w domu pieniędzy. A ten sukinsyn, z którym teraz yje, te pewnie ałuje, bo nie ma pod ręką nikogo, komu mógłby dokopać. – Nawet nie wiedział, e w oczach pojawiły mu się palące łzy. Czuł tylko panikę, której szpony ścisnęły go za gardło. – Nie wrócę. Przysięgam na Boga, e zabiję pana, jeśli zechce mnie pan do tego zmusić. Max zwolnił uścisk na nadgarstku Luke'a. Czuł jego ból, tak podobny do tego, który sam odczuwał, będąc chłopcem. – Ten mę czyzna bił cię. – Kiedy tylko mnie dopadł. – Nawet teraz jego głos brzmiał wyzywająco. Łzy, które pojawiły się tak szybko, równie szybko zniknęły. – Co na to sąsiedzi? Luke wydął wargi. – Gówno. – Tak... – westchnął Max. – Nie masz nikogo? Przedzielona delikatnie zaznaczonym rowkiem broda Luke'a uniosła się wyzywająco. – Mam siebie. Znakomita replika – przyznał w duchu Max. – A twoje plany? – Jadę na południe. Miami. – Mmmm... – Max ujął drugą rękę chłopca i odwrócił jego dłonie. Kiedy uczuł, e jego mięśnie tę eją, po raz pierwszy okazał zniecierpliwienie. – Mę czyźni mnie nie interesują – powiedział sucho. – A gdyby mnie interesowali, nie poni ałbym się, napastując dziecko. Luke podniósł oczy, a Max zobaczył w nich coś, o czym nie powinien wiedzieć nikt, kto ma dopiero dwanaście lat. – Czy ten mę czyzna próbował cię zgwałcić? Luke potrząsnął gwałtownie głową, zbyt upokorzony, eby się odezwać. W ka dym razie ktoś to zrobił – uznał Max. Albo przynajmniej próbował. Wyjaśnienie tej sprawy mogło poczekać do czasu, gdy zdobędzie zaufanie chłopca. – Masz dobre ręce, zręczne i wra liwe pałce. No i koordynacja ruchów te jest niezła jak na kogoś tak młodego. Mógłbym znaleźć zastosowanie dla twoich umiejętności, a tak e pomóc ci w ich udoskonaleniu, je eli zechcesz dla mnie pracować.

– Pracować? – Luke nie potrafił określić uczucia, które zaczęło go wypełniać. Pamięć dziecka jest krótka, a upłynęło wiele czasu, kiedy ostatni raz czuł nadzieję. – Jak? – Tak i owak. – Max usiadł, uśmiechając się. – Mo e chciałbyś się nauczyć kilku sztuczek. Tak się składa, e za parę tygodni jedziemy na południe. Dostaniesz pokój, wy ywienie i niewielką pensję – jeśli na nią zasłu ysz. Ale muszę prosić, abyś powstrzymał się na jakiś czas od podszczypywania cudzych portfeli. Luke poczuł ból w piersiach. Dopiero po chwili zrozumiał, e słuchał Maxa wstrzymując oddech, a płuca zaczęły go palić ywym ogniem. – Będę występować? Max uśmiechnął się znowu. – Nie. Będziesz pomagać przy ustawianiu i rozbieraniu sceny i namiotu. I będziesz się uczyć, jeśli oka e się, e masz zdolności. Coś musiało się za tym kryć. Zawsze tak było. Luke krą ył wokół propozycji, jak krą y się wokół drzemiącego wę a. – Mogę się zastanowić. – To zawsze popłaca. – Max wstał, odstawiając pustą szklankę. – Mo e prześpisz się tutaj? Znajdę ci jakąś bieliznę. Nie czekając na odpowiedź, zniknął za zasłoną. Mo e to jakiś podstęp – pomyślał Luke, obgryzając paznokcie. Na razie wszystko wyglądało całkiem niewinnie. Byłoby miło przespać jedną noc pod dachem, o pełnym ołądku. Poło ył się, mówiąc sobie, e to tylko na chwilkę, ale gdy oczy mu się zamknęły, płomyki świec zawirowały pod powiekami. Plecy wcią mu dokuczały, wiec przewrócił się na bok. Rozchylił nieco powieki, by ocenić odległość dzielącą go od drzwi: na wypadek gdyby musiał szybko uciekać. Mogę nawiać stąd jutro rano – pomyślał. Nikt nie mo e go tu zatrzymać. Ju nigdy nikt nie zmusi go do niczego. Z tą myślą zapadł w głęboki sen. Nie słyszał, jak Max zbli a się do niego z czystym prześcieradłem i poduszką. Nie czuł, jak zdejmuje mu buty i unosi delikatnie jego głowę, podkładając pod nią poduszkę pachnącą delikatnie bzem. – Wiem ju , gdzie byłeś – szepnął Max. – Chciałbym wiedzieć, dokąd zmierzasz. Przez chwilę przyglądał się śpiącemu chłopcu, jego wydatnym kościom policzkowym, ręce zaciśniętej obronnie w pięść i zapadniętej klatce piersiowej, świadczącej o krańcowym wyczerpaniu. Potem odwrócił się i pośpieszył ku miękkim, ciepłym ramionom Lily. 2 Luke budził się powoli. Najpierw do jego świadomości przedostał się szczebiot ptaków, dochodzący z zewnątrz. Potem poczuł na twarzy ciepło promieni słońca. Wyobraził sobie, e są złote i płynne, o smaku miodu. Wreszcie dobiegł go zapach kawy; zastanowił się, gdzie się właściwie znajduje. Otworzył oczy, zobaczył dziewczynkę i wszystko sobie przypomniał.

Roxy stała między okrągłym stolikiem a sofą i przyglądała mu się, przechyliwszy głowę i zacisnąwszy usta. Jej oczy patrzyły bystro i z zaciekawieniem – w jej spojrzeniu nie było zbyt wiele sympatii. Jej nos przyprószony był delikatnymi piegami. Nie zauwa ył ich podczas przedstawienia ani później, przy świetle świec. Odwzajemnił się jej równie nieufnym spojrzeniem i powoli przesunął językiem po zębach. Jego szczoteczka została w drelichowym plecaku, który ukradł niegdyś ze straganu, a wczoraj ukrył w krzakach nieopodal wesołego miasteczka. Miał bzika na punkcie mycia zębów. U podstaw tego nawyku le ał parali ujący lęk przed dentystą. Zwłaszcza przed tym, do którego matka zawlokła go trzy lata temu. Miał oddech przesycony odorem ginu i palce porośnięte drapiącymi czarnymi włosami. Chciał umyć zęby, łyknąć trochę gorącej kawy i posiedzieć w spokoju. – No i na co się tak do cholery gapisz? – Na ciebie. – Miała ochotę obudzić go szturchańcem i była trochę zawiedziona, e ominęła ją ta przyjemność. – Jesteś chudy. Lily mówi, e masz piękną twarz, ale ja uwa am, e wyglądasz podle. Poczuł niesmak, a jednocześnie zmieszanie na wieść o tym, e ta fascynująca Lily uwa a go za pięknego. Jeśli chodzi o Roxanne, nie doznawał a tak mieszanych uczuć. Była tym, co Al Cobb nazywał dziwką pierwszej klasy. Rzecz w tym, e Luke nie pamiętał ani jednej kobiety, której jego ojczym nie uwa ałby za dziwkę. – A ty jesteś chuda i brzydka. Spływaj. – Ja tu mieszkam – oznajmiła z godnością. – A jak cię nie polubię, tatuś odeśle cię do domu. – Chrzanię to. – Jak ty brzydko mówisz – powiedziała z dystyngowanym prychnięciem. Przynajmniej za takie je uwa ała. – Nie. – (Mo e jeśli urazi jej wra liwe uszy, zostawi go w spokoju). – Brzydko byłoby, gdybym powiedział „pieprzę”. – Tak? – Przysunęła się bli ej, zaciekawiona. – „Pieprzę”? To coś z pieprzem? – Jezu. – Usiadł na łó ku i potarł oczy. – Spadaj, dobra? – Umiem być grzeczna. – Jeśli będzie miła, mo e dowie się, co znaczy to nowe słowo. – Poniewa jesteś moim gościem, powinnam dać ci kawy. Ju ją zrobiłam. – Ty? – zdziwiła go ta nagła zmiana nastroju. – To mój obowiązek. – Podeszła dumnie do kuchenki. Tatuś i Lily długo śpią, a ja wcześnie wstaję. Prawie wcale nie muszę spać. Od zawsze, nawet jak byłam mała. To metabolizm – oznajmiła zadowolona, e mo e u yć słowa, którego nauczył ją ojciec. – Aha. Fajnie. – Patrzył, jak nalewa kawę do porcelanowej fili anki. Pewnie smakuje jak pomyje. Ju z góry cieszył się, e jej to powie. – Cukier czy śmietanka? – To i to. Du o. Spełniła jego prośbę i z wysuniętym językiem przeniosła przez pokój wypełnioną po brzegi fili ankę. Postawiła ją na stoliku.

– Mo e być jeszcze sok pomarańczowy, no i śniadanie. Chocia nie czuła do niego szczególnej sympatii, bawiło ją granie roli uprzejmej gospodyni. Wyobra ała sobie, e nosi jeden z długich jedwabnych szlafroczków Lily i jej pantofelki na wysokich obcasach. – Fajnie. – Luke pociągnął ostro nie jeden łyczek. Kawa była nieco za słodka, nawet jak na jego gust, ale i tak była to najlepsza kawa, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się pić. – Bardzo dobra – mruknął. Roxanne posłała mu promienny uśmiech pełen wrodzonej kokieterii. – Mam talent do robienia kawy. Ka dy to mówi. – Wło yła dwie kromki chleba do tostera i otwarła lodówkę. Dlaczego nie mieszkasz z rodzicami? – Bo nie chcę. – Ale musisz – oświadczyła – nawet jeśli nie chcesz. – Diabła tam. Zresztą nie mam ojca. – Och – zacisnęła usta. Chocia miała dopiero osiem lut, wiedziała ju , e takie rzeczy się zdarzają. Ona tak e straciła matkę, choć stało się to tak dawno, e nawet jej nie pamiętała. Lily tak dobrze ją zastąpiła, e Roxanne nie odczuła, i z jej ycia zniknął ktoś wa ny. Ale myśl, e ktoś mógłby nie mieć ojca, przeraziła ją i zasmuciła. – Zachorował czy miał straszny wypadek? – Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Daj mi spokój. W innych okolicznościach ten ostry ton pewnie by ją rozwścieczył, ale teraz poczuła do niego sympatię. – Co ci się najbardziej podobało w naszym przedstawieniu? – Czy ja wiem... Ta sztuczka z kartami była fajna. – Ja te znam jedną. Mogę ci pokazać. – Ostro nie wlała sok do kryształowych szklanek. – Po śniadaniu. Mo esz iść do łazienki, eby umyć ręce, bo wszystko jest ju gotowe. Znacznie bardziej ni na umyciu rąk zale ało mu na opró nieniu przepełnionego pęcherza. Idąc za gestem Roxanne, znalazł za czerwoną zasłoną małą łazienkę. Pachniała kobietą. Nie był to ten cię ki mdły zapach, który zawsze ciągnął się za jego matką, ale inna, słodka i wytworna woń. Na zasłonie prysznica suszyły się pończochy, na toaletce stało pudełko z pudrem, a na szydełkowej serwetce le ał du y ró owy puszek. Na wciśniętym w kąt maleńkim stoliku stłoczone były rozmaite buteleczki, słoiki i tubki. Al Cobb nazwałby je akcesoriami dziwek, ale Luke uznał, e wyglądają ładnie i przyjemnie. Jak jeden z ogrodów, które widywał podczas swojej podró y. Kwiaty i chwasty rosły tam razem, dziko i swobodnie. Nie ma porównania – pomyślał, myjąc twarz gorącą wodą – z niechlujną łazienką w niechlujnym domu, z którego uciekłem. Wiedziony ciekawością zajrzał do wiszącej szafki. Znajdowały się tam kremy do golenia, woda kolońska i brzytwa. A tak e kilka nowych szczoteczek do zębów, jeszcze w opakowaniach. Wizja ponownej wizyty u dentysty zagłuszyła w chłopcu ewentualne wyrzuty sumienia. Wziął jedną ze szczoteczek i z ulgą przystąpił do szorowania zębów.

Jego dobry nastrój trwał do chwili, kiedy przypomniał sobie o swoich butach. W mgnieniu oka znalazł się z powrotem w salonie. Zanurkował pod stół i sprawdził swój majątek. Roxanne siedziała na atłasowej poduszce spokojnie, jak królowa na tronie, i powoli sączyła sok. – Dlaczego chowasz pieniądze w butach, skoro masz kieszenie? – Bo tak jest bezpieczniej. – Stwierdził z ulgą, e są na miejscu. Co do jednego dolara. Usiadł na swoim krześle i spojrzał na talerz. Le ały na nim dwa trójkątne tosty posmarowane grubo masłem orzechowym polanym czymś, co wyglądało jak miód posypany cynamonem i cukrem. – To bardzo dobre – zapewniła go Roxanne, odgryzając niewielki kąsek z własnej porcji. Luke po arł swoją w ciągu sekundy i musiał przyznać, e Roxanne miała absolutną rację. Kiedy talerz Luke'a się opró nił, dziewczynka uśmiechnęła się. – Zrobię jeszcze. Kiedy godzinę później Max wszedł do salonu, zastał ich siedzących obok siebie na sofie. Jego mata córeczka opierała łokieć na kupce banknotów i wprawnie przesuwała po stoliku trzy karty. – Dobrze, gdzie jest dama? Luke dmuchnął w zamyśleniu we włosy opadające mu na oczy. Puknął palcem w środkową kartę. – Tym razem wiem na pewno, e ona jest tu. Roxanne pokazała mu kartę i zachichotała, kiedy zaklął. – Roxy – powiedział Max, podchodząc do nich – to nieładnie tak obdzierać ze skóry własnego gościa. – Powiedziałam mu, e „trzy karty” to gra dla frajerów, tatusiu. – W jej spojrzeniu była sama niewinność. – Nie chciał mnie słuchać. Max parsknął śmiechem i cmoknął ją w bródkę. – Mój mały szuler. Jak ci się spało, Luke? – Dobrze. – Ta mała oszustka wydusiła z niego pięć dolców. To było upokarzające. – Widzę, e ju jedliście. Jeśli zdecydowałeś się zostać z nami, pójdziemy teraz do Mouse'a. On ci powie, co będziesz robić. – Dobrze. – Byle tylko nie okazywać strachu. Jeśli tylko poka esz im, e jesteś słaby, koniec z tobą. – Na parę dni. – Doskonale. A teraz darmowa lekcja na początek – Max przerwał, by nalać sobie kawy. Przez chwilę rozkoszował się jej aromatem, zanim pociągnął pierwszy łyk. – Nigdy nie graj z szulerami, chyba e przegrana mo e przynieść ci korzyść. Potrzebujesz nowego ubrania? Luke nie zrozumiał, w jaki sposób przegrana mogłaby przynosić korzyści, ale nie poprosił o wyjaśnienie. – Mam trochę ciuchów.

– Zatem załatwione. Idź po nie, a potem zaczniemy. Jedną z korzyści bycia chłopcem takim jak Luke było to, e nie miało się złudzeń. Ktoś inny mógłby wyobra ać sobie przygody i wesołe towarzystwo podczas włóczęgi. Ale Luke uwa ał, e ludzie zazwyczaj dostają mniej dobrego, ni na to zasługują, i więcej złego, ni potrafią znieść. Tak więc kiedy zaczął pracę pod kierunkiem małomównego Mouse'a, podnosząc, przenosząc, czyszcząc, malując i biegając na posyłki, posłusznie robił to, co mu kazano, bez narzekań i dyskusji. Poniewa Mouse nie wykazywał chęci do pogawędek, Luke miał czas na rozmyślania i obserwacje. Wędrowne ycie wcale nie było takie wspaniałe. Towarzyszył mu pot, brud, fetor sma onego oleju, tanich perfum i niedomytych ciał. Kolory, które w nocy wyglądały na ywe i błyszczące, w dzień okazywały się wyblakłe. Jazda wozem pod rozgwie d onym niebem wydawała się szybka i odrobinę przera ająca, ale w palących promieniach słońca stawała się nu ąca. A co do przygód, to najbardziej ekscytującą z nich okazało się czyszczenie długiej czarnej przyczepy i pomoc Mouse'owi przy wymianie świec w holującej ją cię arówce. Mouse, ukrywszy się do połowy pod maską samochodu, nasłuchiwał z przymkniętymi oczami odgłosów pracującego silnika. Czasami mruczał coś do siebie, dokonując kolejnych poprawek. Luke przestępował z nogi na nogę. Upał był niemiłosierny. Spłowiały banda , którym chłopiec przewiązał sobie głowę, zaczynał ju przesiąkać potem. Luke nie miał bladego pojęcia o samochodach i nie rozumiał, dlaczego miałby się czegoś o nich dowiadywać, skoro upłyną wieki, zanim wolno mu będzie usiąść za kierownicą. Mruczenie i podśpiewywanie Mouse'a działało mu na nerwy. – Teraz brzmi dobrze. Mouse otworzył oczy. Na jego okrągłej twarzy, a tak e na rękach i niegdyś białym podkoszulku widniały smugi smaru. Wyglądał, jakby znajdował się w swoim prywatnym niebie. – A jednak... – Znowu przymknął oczy. Przez minutę dokonywał poprawek, delikatnie, jak gdyby pieścił dziewczynę. Silnik zamruczał pod jego dotknięciem. – Moje maleństwo – szepnął Mouse. W jego świecie nie było zjawiska bardziej urzekającego ni dobrze naoliwiony silnik. – O Jezu, Mouse, to przecie tylko głupia cię arówka. Mouse popatrzył na niego z uśmiechem. Miał dopiero dwadzieścia lat. W sierocińcu, gdzie się wychowywał, dzieci uwa ały go za dziwadło z powodu jego wzrostu i mrukliwości. Wobec większości ludzi Mouse okazywał nieufność i brak sympatii, ale Luke budził w nim ciepłe uczucia. Jego uśmiech – czysty i szczery jak u dziecka – sprawił, e Luke odwzajemniał się mu tym samym. – Skończyłeś? – Skończyłem. – Zatrzasnął maskę samochodu i wyjął kluczyki ze stacyjki. Nigdy nie zapomniał dumy, która go wypełniła, kiedy Max powierzył mu je po raz pierwszy. – Pięknie się spisze, kiedy będzie nas wieźć do Manchesteru. – Jak długo tam będziemy? – Trzy dni. – Mouse wydobył z zawiniętego rękawa paczkę pall maili, potrząsnął nią i wetknął sobie w usta papierosa. Drugiego podał chłopcu.

– Będzie cię ka robota dziś wieczór. Załadunek. Luke czekał z papierosem w kąciku ust, a Mouse poda mu ogień. – Dlaczego ktoś taki jak pan Nouvelle tłucze się po ró nych zapadłych dziurach? Zapałka zabłysła mocniej, kiedy Mouse przytknął ją do swojego papierosa. – Ma swoje powody. Przeniósł zapałkę do papierosa Luke'a, a potem wrócił do cię arówki, by marzyć w niej o długiej spokojnej jeździe. Luke odwa ył się na eksperymentalny wdech, zakrztusił się jednak, zaniósł suchym kaszlem i popełnił ten błąd, e zaciągnął się dymem. Zaczął znowu kaszleć tak mocno, e oczy zaszły mu łzami. Ale kiedy zauwa ył, e Mouse patrzy w jego stronę, wyprostował się z godnością. – Nie przywykłem do takich – jego głos brzmiał jak słaby pisk. Potem zdeterminowany zaciągnął się ponownie. Tym razem połknął dym, stracił oddech i zaczął toczyć cię ką walkę o utrzymanie w ołądku śniadania. Miał uczucie, e oczy wywróciły mu się źrenicami do wewnątrz, tak e za chwilę ujrzy własny ołądek podje d ający do gardła. – Hej! Hej, mały! – Zaniepokojony zielonym odcieniem twarzy chłopca, Mouse podszedł i klepnął go w plecy tak mocno, e powalił go na kolana. Luke zaczął wymiotować. Patrinski podtrzymał mu głowę umazanymi smarem rękami. – Kurczę! Chory jesteś czy co? – Mamy jakiś problem? – zapytał Max, zbli ając się do nich. Lily puściła jego ramię i uklękła przy chłopcu. – Kochanie. Ty moje biedactwo – szeptała, przesuwając dłonią po jego plecach. – Nie ruszaj się, biedaku, zanim ci nie przejdzie. Jej wzrok padł na tlący się papieros, który wypadł z ręki Luke'a. – Skąd, u licha, to dziecko miało to świństwo? – Mój błąd. – Mouse spojrzał ałośnie na swoje stopy. – Nie pomyślałem, dając mu papierosa, Max. To moja wina. – Nie musiał go brać – potrząsnął głową Max, przyglądając się, jak Luke walczy z mdłościami. – A teraz za to płaci. Jeszcze jedna darmowa lekcja. Nie bierz tego, czego nie mo esz unieść. – Och, daj mu spokój. – Powodowana instynktem macierzyńskim Lily przycisnęła zimną i spoconą twarz Luke'a do swojej piersi pachnącej perfumami Chanel i potem. Tuląc go, przeszyła Maxa wściekłym wzrokiem. – To, e nigdy w yciu nie byłeś chory nawet przez jeden dzień, nie usprawiedliwia takiego braku współczucia. – Racja – zgodził się Max, kryjąc uśmiech. – Zostawmy go twojej czułej opiece. – Postawimy cię na nogi – szepnęła do Luke'a. – Po prostu chodź z Lily, kochanie. Chodź, oprzyj się o mnie. – Nic mi nie jest – mruknął Luke, ale kiedy wstał, w głowie poczuł zamęt równy temu, jaki miał w ołądku. Był w tak fatalnym stanie, e nie czuł nawet wstydu, kiedy Lily niemal niosła go do przyczepy. – O nic się nie martw, malutki. Musisz tylko chwilkę pole eć, to wszystko. – Tak, proszę pani. Chciał się poło yć. Tak łatwiej będzie umrzeć.

– Nie musisz tak do mnie mówić, kochanie. Mów do mnie Lily, tak jak wszyscy. Kiedy otwierała drzwi przyczepy, trzymała go pod pachą. – Połó się na sofie, a ja przyniosę ci zimny kompres. Runął na posłanie twarzą w dół, jęcząc i modląc się z niezwykłym u niego zapałem, eby ju więcej nie wymiotować. – Proszę, kochanie – Lily uklękła przy nim, trzymając wilgotny ręcznik i – na wszelki wypadek – miednicę. Zdjęła mu z głowy przepocony banda , zastępując go chłodnym kompresem. – Za chwilę poczujesz się lepiej, obiecuję. Mój brat zachorował dokładnie tak samo, kiedy zapalił pierwszego papierosa – powiedziała cicho kojącym głosem, u ywanym w obecności chorych. – Ju po chwili biegał, jakby nic się nie stało. W odpowiedzi Luke jedynie jęknął. Lily nadal mówiła do niego, od czasu do czasu odwracając kompres i wycierając nim twarz i szyję chorego. – Odpoczywaj. – Jej usta drgnęły w uśmiechu, kiedy zauwa yła, e powieki mu opadają. – Właśnie tak, kotku. Prześpij to. Pozwoliła sobie na dotknięcie jego włosów. Były długie, gęste i gładkie jak jedwab. Pomyślała tęsknie, e gdyby mogła urodzić Maxowi dziecko, ono tak e mogłoby mieć takie włosy. Ale mimo i była zdolna pokochać gromadę dzieci, nie mogła zajść w cią ę. Była bezpłodna. Ten chłopiec ma piękną twarz – pomyślała. – Jego skóra jest złota od słońca i gładka jak u dziewczynki. A pod skórą rysują się mocne kości. I te rzęsy. Westchnęła. Chocia jej serce rwało się do roztoczenia opieki nad tym dzieckiem, wcią nie miała pewności, czy Max dobrze zrobił, przyjmując chłopca pod swój dach. To dziecko ma przecie matkę. Mimo i Lily nie miała łatwego ycia, wydawało się jej nieprawdopodobne, by matka nie potrafiła kochać i bronić swojego syna. – Pewnie szaleje teraz ze strachu, kochanie – szepnęła. Cmoknęła z dezaprobatą. – Ale ty jesteś chudy: skóra i kości. No i proszę, przepociłeś całą koszulkę. Bardzo dobrze, zdejmiemy ci ją i przepierzemy. Delikatnie podciągnęła mu podkoszulek na plecach. Jej palce zastygły nagle na przemoczonym materiale. Krótki mimowolny krzyk, który wydała, sprawił, e Luke jęknął przez sen. Z oczami pełnymi gorących łez buntu i bólu obciągnęła koszulkę z powrotem. Max stał przed ustawionym na scenie lustrem. Sprawdzał, jak trik ze znikającymi monetami wygląda od strony publiczności. Powtarzał go niezliczoną ilość razy, doskonaląc i wzbogacając ten numer. Pracował tak nad ka dą sztuczką, której się nauczył lub którą sam wymyślił. Robił to, odkąd po raz pierwszy stanął przed publicznością w Nowym Orleanie – ze składanym stolikiem, talią kart i magicznymi monetami. Nie myślał zbyt wiele o tamtych czasach. Miał czterdzieści lat, odnosił sukcesy, ale pozbawione złudzeń zrozpaczone dziecko, którym był niegdyś, mogło w ka dej chwili wrócić. I wróciło w osobie Luke'a Callahana. Chłopiec ma zdolności – myślał Max, podczas gdy w jego palcach w miejsce jednej monety pojawiły się dwie, a potem trzy. – Trochę czasu, opieki i wskazówek, i Luke stanie się kimś. Kim – to ju Max zostawiał bogom. Jeśli chłopak zostanie z nimi, kiedy dotrą do Nowego Orleanu, wtedy się zobaczy. Max podniósł w górę dłonie, klasnął i dwie monety zniknęły.

– Max! – Lily wpadła na scenę niemal bez tchu. Max uwielbiał na nią patrzeć. Zawsze. Lily w obcisłych szortach i takim samym podkoszulku, z pomalowanymi paznokciami u stóp obutych w zakurzone sandały – oto widok wart zapamiętania. Ale kiedy wyciągnął rękę, by pomóc jej wejść na scenę, i spojrzał na jej twarz, nagle przestał się uśmiechać. – Co się stało? Roxanne? – Nie, nie – objęła go mocno i przywarła do niego. Dr ała. – Roxy nic nie dolega. Namawia robotników, eby pozwolili jej pojeździć na karuzeli. Ale ten chłopiec, Max, to biedne dziecko! Roześmiał się i uścisnął ją mocniej. – Lily, kochanie, przez pewien czas będzie mu niedobrze, a znacznie dłu ej – wstyd, ale to wszystko minie. – Nie, to nie to. – Z jej oczu popłynęły łzy. Wtuliła twarz w szyję Maxa. – Poło yłam go na sofie, a kiedy zasnął, chciałam mu zdjąć podkoszulek. Przepocił go zupełnie, nie chciałam, eby w nim le ał. – Zamilkła na chwilę i wzięła głęboki wdech. – Jego plecy, Max, te biedne plecy. Blizny: stare i nowe, ledwie zagojone. Po ranach od pasa, rzemienia i Bóg wie czego jeszcze. – Otarła łzy dłonią. – Ktoś znęcał się nad tym dzieckiem. – Jego ojczym – głos Maxa był zupełnie pozbawiony emocji. Uczucia, które się w nim rozszalały, zostały powściągnięte. Zawsze mógł opanować wspomnienia, ale krzywda wyrządzona temu chłopcu prawie go załamała. – Chyba nie wierzyłem, e to a tak powa ne. Myślisz, e powinniśmy wezwać doktora? – Nie – potrząsnęła głową, zacisnąwszy usta. – To ju tylko blizny, straszne blizny. Nie rozumiem, jak ktokolwiek mo e zrobić coś takiego dziecku. – Pociągnęła nosem. Max podał jej chusteczkę. – Nie byłam pewna, czy dobrze robimy, zatrzymując go tutaj. Myślałam, e matka musi rozpaczać po jego odejściu. – Jej łagodne oczy stały się twarde. – Jego matka. – Prawie wypluła to słowo. – Chciałabym dostać tę sukę w swoje ręce. Nawet jeśli to nie ona go biła. Pozwalała, eby ktoś krzywdził jej dziecko. To ją powinno się zbić. Zrobię to, jeśli ją kiedykolwiek spotkam. – Nieposkromiona – Max ujął delikatnie jej twarz i ucałował ją. – Kocham cię, Lily. Z tylu ró nych powodów. Teraz idź poprawić makija . Zrób sobie herbaty. Uspokój się. Nikt ju nie skrzywdzi tego chłopca. – Nie, nikt go nie skrzywdzi. – Zacisnęła palce wokół nadgarstków Maxa. Jej oczy płonęły, ale głos brzmiał zadziwiająco spokojnie. – Teraz jest nasz. Mdłości dręczące Luke'a znikły niemal całkowicie, za to omal nie umarł ze wstydu, kiedy budząc się ujrzał Lily siedzącą obok niego i pijącą herbatę. Przerwała jego niepewne usprawiedliwienia, wręczając mu fili ankę zupy. Kiedy jadł, mówiła do niego wesoło i zachowywała się tak niefrasobliwie, e prawie uwierzył, e jego kompromitacja przeszła nie zauwa ona. Później do salonu wpadła Roxanne. Była zakurzona od stóp do głów, a włosy, które rano Lily splotła jej porządnie, kłębiły się w dzikim nieładzie. Na kolanie miała świe e zadraśnięcie, a na szortach długie rozdarcie. Przyniosła z sobą ostry zwierzęcy odór. Właśnie skończyła się bawić z trzema foksterierami, gwiazdami psiego przedstawienia.

Lily spojrzała na nią z pobła liwym uśmiechem. Oprócz obserwowania jedzących dzieci najbardziej lubiła patrzeć na dzieci zakurzone i uszargane, bo to dowodziło, e bawiły się długo i dobrze. – Czy pod tym wszystkim jest gdzieś moja Roxy? Roxanne uśmiechnęła się i sięgnęła do lodówki po zimny napój. – Najeździłam się na karuzeli za wszystkie czasy, a Du y Jim pozwolił mi rzucać obręczami, ile tylko mi się podobało. – Od winogronowego soku na brudnej twarzy zostały jej zawadiackie purpurowe wąsy. – A potem bawiłam się z psami. – Jej wzrok padł na Luke'a. – Podobno paliłeś papierosa i strasznie się pochorowałeś? Luke zgrzytnął zębami, ale nie odezwał się ani słowem. – A po co to robiłeś? – zapytała, ciekawska jak sroka. – Dzieciom nie wolno palić. – Roxy – opanowując drgający w jej głosie śmiech, Lily popchnęła dziewczynkę w stronę zasłony – musisz się umyć. – Ale ja chcę tylko wiedzieć... – Szybko, szybko. Zanim się dowiesz, zacznie się pierwsze przedstawienie. – Ja tylko myślałam... – Za du o myślisz. Uciekaj stąd. Popychana do wyjścia Roxanne obdarzyła chłopca niechętnym spojrzeniem. Z jego strony spotkała się z równym brakiem sympatii, więc pokazała mu język, zanim fałdy zasłony opadły za nią. Lily odwróciła się rozdarta między współczuciem a chęcią wybuchnięcia śmiechem. Na twarzy Luke'a malowały się wyraziście gniew i upokorzenie. – No dobrze – powiedziała – teraz zabierzemy się do roboty. – Była zbyt mądra, by pytać go, czy jest w stanie pracować wieczorem. – Mo e pójdziesz się pobawić, zanim zaczną się tu schodzić ludzie? Wzruszył ramionami, co miało oznaczać zgodę. Odchylił się gwałtownie do tyłu, kiedy Lily wyciągnęła w jego kierunku rękę. „Spodziewał się ciosu” – pomyślała, patrząc w chmurne nieufne oczy. A potem, kiedy zmierzwiła mu czule włosy, jego mroczne spojrzenie zmieniło się. Pojawiły się w nim zmieszanie i niepewność. Nikt nigdy nie dotykał go w taki sposób. Spojrzał na nią zdziwiony. Czuł, e w gardle rośnie mu jakaś kula. – Nie musisz się bać – szepnęła, jakby powierzając mu sekret – nigdy cię nie skrzywdzę. – Dotknęła palcem jego brody. – Ani teraz, ani nigdy. – Miała ochotę wziąć go w ramiona, ale powstrzymała się. Jeszcze na to za wcześnie. On jeszcze nie wie, e jest jej synem. A to, co nale y do Lily Bates, jest bezpieczne od wszystkich zagro eń. – Jeśli będziesz czegoś potrzebował, przyjdziesz do mnie. Rozumiesz? Nie mógł z siebie wydusić ani słowa. Skinął tylko głową i niezdarnie zsunął się z sofy. Czuł ucisk w piersiach i suchość w gardle. Zdał sobie sprawę, e jest bliski łez, więc wybiegł z przyczepy.

Tego dnia zdobył trzy nowe doświadczenia. Max pewnie nazwałby je darmowymi lekcjami. A były to lekcje, które na zawsze zostały mu w pamięci. Po pierwsze, nigdy więcej nie zapali papierosa bez filtra. Po drugie, na zawsze znienawidził tę smarkatą Roxanne. A po trzecie – i najwa niejsze – zakochał się w Lily Bates. 3 Letnie upały towarzyszyły im przez cały czas, kiedy posuwali się coraz dalej na południe; z Portland do Manchesteru, potem do Albany i wreszcie Poughkeepsie, gdzie przez dwa dni lało bez przerwy. Następnie odwiedzili Wilkes-Barre, by trafić do Allentown, gdzie Roxanne spędziła „najlepsze dni swojego ycia”, zaprzyjaźniwszy się z bliźniaczkami Trudie i Tessie. Kiedy dwa dni później wśród łez i zapewnień o wiecznej przyjaźni musiały się rozstać, Roxanne odkryła po raz pierwszy niedogodność wędrownego ycia. Dąsała się przez cały tydzień, doprowadzając Luke'a do szaleństwa peanami na cześć utraconych przyjaciółek. Unikał jej jak tylko mógł, ale nie było to łatwe, jako e mieszkali pod jednym dachem. Co prawda sypiał w cię arówce razem z Mouse'em, ale większość posiłków jadali razem. A w dodatku Roxanne zaczajała się na niego, kiedy wychodził z łazienki. Nie dlatego, eby go lubiła. W gruncie rzeczy czuła do niego głęboką niechęć – nieświadomą zazdrość o nowego członka rodziny. Ale po doświadczeniu z Tessie i Trudie Roxanne zdała sobie sprawę z potrzeby znalezienia towarzystwa kogoś w swoim wieku. Nawet jeśli miałby to być chłopiec. Więc zrobiła to, co małe siostry od początku świata robią swoim starszym braciom. Zamieniła jego ycie w piekło. Od Hagerstown do Winchester, a potem do Roanoke i Winston-Salem dręczyła go bez litości, prześladując na ka dym kroku i nękając tak dotkliwie, e pewnie by ją stłukł, gdyby nie Lily. Z niepojętych przyczyn Lily miała po prostu fioła na punkcie tej smarkatej. Zauwa ył to podczas prób przed występem w Winston-Salem. Nie wyrabia się na czas – pomyślał Luke z satysfakcją, przyglądając się próbie z udziałem Roxanne. Nic jej tego dnia nie wychodziło. I w dodatku zaczęła popłakiwać. To napełniło go nadzieją. Mógł wykonać jej numer o niebo lepiej. Gdyby tylko Max dał mu szansę. Gdyby zechciał go trochę poduczyć. Luke przećwiczył ju kilka scenicznych gestów w maleńkim lusterku w łazience. Gdyby tylko ta nadęta Roxy zachorowała na jakąś nieuleczalną chorobę albo padła ofiarą tragicznego wypadku. Gdyby tylko została wyeliminowana z gry, on potrafiłby ją zastąpić. – Roxanne – powiedział Max spokojnie, przerywając rozmyślania chłopca – nie uwa asz. – Uwa am – odpowiedziała płaczliwie. Oczy zaszły jej łzami. Nie mogła znieść zaduchu tego starego przegrzanego namiotu. – Max – Lily podeszła do sceny – mo e powinna odpocząć? – Lily – Max spojrzał na nią ostrzegawczo.

– Jestem zmęczona – Roxanne wzniosła ku niemu mizerną zaczerwienioną buzię. – Jestem zmęczona przyczepą, przedstawieniem i w ogóle wszystkim. Chcę wrócić do Allentown, do Tessie i Trudie. – Obawiam się, e to niemo liwe. – Jej słowa zraniły dumę Maxa i obudziły w nim poczucie winy. – Jeśli nie chcesz występować, to trudno. Ale jeśli nie mogę na tobie polegać, muszę cię kimś zastąpić. – Max! – Lily postąpiła krok naprzód, ale zamarła, gdy dał jej znak ręką. – Jako moja córka – ciągnął patrząc, jak pojedyncza łza spływa po policzku Roxanne – mo esz kaprysić, ile ci się podoba. Ale jako moja asystentka masz ćwiczyć na ka dej próbie. Czy to jasne? Roxanne spuściła głowę. – Tak, tatusiu. – Więc dobrze. Teraz przerwiemy na chwilę. Otrzyj oczy – zaczął, dotykając jej podbródka i zamarł. Przyło ył dłoń do jej czoła. Serce podskoczyło mu do gardła. – Ona jest rozpalona – powiedział dziwnym głosem. – Lily? – Wielki Nouvelle, Nadzwyczajny Prestidigitator spojrzał bezradnie na swoją kochankę – ona jest chora. – Och, moje jagniątko – w mgnieniu oka Lily znalazła się przy dziewczynce. Czoło Roxanne było gorące i spocone. – Kochanie, czy coś cię boli? Brzuszek? – Nic mi nie jest. Tu jest tylko tak gorąco. Nie jestem chora, chcę dalej ćwiczyć. Nie pozwól, eby tatuś mnie kimś zastąpił. – Co za bzdura – zręczne palce Lily dotknęły migdałków dziewczynki. – Nikt nie mo e cię zastąpić. – Lily spojrzała na Maxa, przytulając głowę Roxanne do swojego ramienia. Magik był trupio blady. – Trzeba jechać do miasta, do doktora. Luke patrzył, jak Max wynosi z namiotu szlochającą Roxanne. Nie był w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Jego najgorętsze marzenie spełniło się. Smarkata była chora. Mo e to d uma. Z bijącym sercem wypadł z namiotu; cię arówka znikała właśnie w chmurze pyłu za zakrętem. Mo e nawet umrzeć, zanim zdą ą dowieźć ją do miasta. Poczuł skurcz paniki, a zaraz potem ohydne poczucie winy. W ramionach Maxa Roxanne wyglądała na tak ałośnie małą. – Dokąd pojechali? – zapytał Mouse trochę zdyszany po biegu, do jakiego poderwał go odgłos ukochanego silnika. – Do doktora – Luke przygryzł wargę. – Roxanne jest chora. Zanim Mouse zdą ył otworzyć usta, by coś powiedzieć, Luke uciekł. Pędząc przed siebie na złamanie karku, myślał z przera eniem, e Bóg –jeśli naprawdę istnieje – nie wziął chyba jego modłów powa nie. Minęły dwie koszmarne godziny, zanim cię arówka wróciła z miasta. Luke rzucił się w jej kierunku. Serce skurczyło mu się boleśnie, kiedy ujrzał, jak Max odbiera od Lily lecącą mu przez ręce Roxanne i niesie ją do przyczepy. – Czy ona... – słowa „nie yje” uwięzły mu w gardle.