anja011

  • Dokumenty418
  • Odsłony54 388
  • Obserwuję52
  • Rozmiar dokumentów633.4 MB
  • Ilość pobrań31 800

Zapach kwiatu muszkatolowego

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Zapach kwiatu muszkatolowego.pdf

anja011 EBooki Laila El Omari
Użytkownik anja011 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 76 osób, 45 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 510 stron)

Odkryli nowe wyspy, nowe ziemie, nowe ludy, a co więcej – nowe niebo i nowe gwiazdy. Pedro Nunes, królewski kosmograf i nauczyciel infanta Dom Luísa o żeglarzach portugalskich, 1537

Księga I 1545–1547

I Ocean Atlantycki, na południe od Cabo Verde, marzec 1545 Upiorne obrazy przesuwały się w ciemności nieoddzielającej dnia od nocy. Martwe oblicze jakiejś kobiety, nad nią czarna otchłań za rozwartymi wargami, oczy, w których tańczyły demony, i twarz, którą zdawały się ożywiać złowrogie cienie. W takich chwilach Anę nagle ogarniał lęk, więc zaczynała nucić cichym głosem, który niemal odwykł od mówienia, zamykała oczy i z otaczających ją ciemności przenosiła się we własny mrok. – Marinheiros powiedzą, że straszy – dobiegł ją szept od strony zejściówki. Głucho dudniły kroki na śliskich deskach, zbliżały się powoli, aż w końcu ucichły tuż przed nią. Ze zgniłym odorem wody zanieczyszczonej wszelkimi możliwymi odpadami, fetorem stęchłego drewna i ludzkich odchodów zmieszał się zapach Jaumego Jordão, połączenie woni drzewa sandałowego i skóry, i skrzydełka nosa Any rozdęły się lekko. Otworzyła oczy i zamrugała, zobaczywszy mlecznożółtą plamę światła padającego na podłogę od lampy, którą trzymał w ręku młody żołnierz. – Uprzedzałem was przecież, że długo w tych warunkach nie wytrzymacie – powiedział tak cicho, że Ana musiała się lekko pochylić do przodu, aby móc go zrozumieć. – Wiem, co mówię, widziałem już marynarzy, którzy wyzionęli ducha, a nie byli w aż tak kiepskim stanie. – Nic mi nie jest – żachnęła się. – Głupi upór – mruknął pod nosem. – Zapominasz się, Jaume – skarciła go. Słyszała oddalające się kroki żołnierza, potem rozległo się lekkie szuranie, więc się domyśliła, że wziął cuchnące wiadro z nieczystościami, które odsunęła od siebie jak najdalej, a z którego z oczywistych względów musiała korzystać kilka razy dziennie.

– Do Goi dopłyniemy dopiero za jakieś pół roku, a i to pod warunkiem, że nie będzie żadnych opóźnień. Ana siedziała w milczeniu. Podciągnęła kolana do brody i oplotła je rękami. – Zbyt długo nie wychodziliście już na pokład. Wkrótce północ, mogę po was przyjść, kiedy usną wszyscy oprócz marynarzy pełniących wachtę. Kusząca myśl, jednak jak dotąd każdej takiej krótkiej wyprawie dla zaczerpnięcia powietrza towarzyszył dręczący lęk. Ana potrząsnęła głową. – Proszę mnie nie zmuszać do tego, żebym wszystko powiedział. Miało to zabrzmieć jak groźba, ale w ustach Jaumego stało się cichą skargą. – Co capitão-mor zrobiłby wtedy z tobą? – spytała. – A jak myślicie, co by mnie czekało, gdybym musiał powiadomić go o waszej śmierci? Mimo całej stanowczości, z jaką to powiedział, Ana wyczuła w głosie żołnierza niepewność, ale po zastanowieniu uznała, że jego słowa należy potraktować poważnie. – Już dobrze, Jaume. * Alessandro da Silveira słyszał pieśń marynarzy, którzy jak zwykle niechętnie rozpoczynali drugą nocną wachtę. Wachta się zaczyna, Piasek w szkle umyka, Będziemy mieć dobrą podróż, Jak Bóg pozwoli. Każdego dnia w południe na nowo obliczano na statku czas. Alessandro regularnie korygował klepsydrę półgodzinną[1] za pomocą kompasu i aby wyrównać wszelkie nieścisłości w pomiarze, zaczynał tę procedurę codziennie od nowa. W ten sposób dzień zostawał podzielony, gdyż na pokładzie była to jedyna możliwość ustalenia pory zmiany wachty, mszy i snu. Jedna wachta trwała osiem szklanek, tylko sternicy zmieniali się co godzina, gdyż utrzymanie statku na kursie wymagało

niemałej siły fizycznej. Stał więc teraz Alessandro na pokładzie wraz z Zaidem, swoim arabskim nawigatorem, oraz bosmanem, mestre Pablem Brandão, który podlegał Zaidowi, i obliczał kurs, posługując się mierniczą laską Jakuba. Niebo było wygwieżdżone, a więc noc na tyle jasna, że dało się ustalić linię horyzontu, której odległość do Gwiazdy Polarnej mierzyli trzej mężczyźni. Alessandro określał pozycję statku, odczytując z kompasu kurs i zestawiając go z czasem i prędkością przebytego odcinka. Tę ostatnią obliczał na podstawie szybkości, z jaką przepływał obok statku kawałek drewna zrzucony z dziobu do wody. Zaid był oficerem nawigacyjnym i to na nim spoczywała największa odpowiedzialność za przebieg rejsu. Nawet mestre musiał słuchać jego poleceń i wykonywać manewry według jego instrukcji. Zaid był dzień i noc na posterunku, a w krótkich chwilach, gdy odpoczywał, zastępował go podsternik. W pewnej chwili uwagę Alessandra zwrócił jakiś ruch przy relingu. Podniósł wzrok i zobaczył Jaumego Jordão, który właśnie zamierzał zejść pod pokład. Skinął na niego ręką. – Co tu jeszcze robisz o tej porze, Jaume? Przecież nie masz służby. – Noc jest zbyt piękna, żeby ją całą przespać, Dom Alessandro – odpowiedział ze śmiechem młody żołnierz. – Spędziłem trochę czasu na modlitwie, żeby Bóg okazał nam łaskę i dał pomyślną podróż. Alessandro zwrócił spojrzenie ku morzu. – Tak – odparł w zadumie. – Mamy taką nadzieję. Była to jego pierwsza tak wielka wyprawa. Jako komendant miał pod swoimi rozkazami oprócz capitanii, okrętu flagowego, flotyllę złożoną z trzech jednostek – dwóch karawel i jednego statku zaopatrzeniowego – należącą do bogatego armatora Pedra Cayado, kuzyna jego matki. Siódmego marca wyruszyli z Belém, wyposażeni na wszelki wypadek w lekkie działa. Na pokładach innych statków znajdowali się doświadczeni capitães, wszyscy z tej samej rodziny. Rui de Vasconselos, kuzyn Alessandra ze strony matki, dowodził jedną z karawel, stryj, Sérgio da Silveira – drugą, a syn Sérgia, Henrique, był kapitanem statku zaopatrzeniowego. Wybrzeże Portugalii szybko zniknęło za horyzontem i żaglowce

skierowały się na otwarte morze, ku Val de ­Éguas, Doliny Klaczy, jak nazywano obszar między stałym lądem a Ilhas dos Açores, ponieważ fale są tam tak rozbrykane jak stado młodych klaczek. Kto nie był przyzwyczajony do takich podróży, tego najpóźniej tutaj dopadała choroba morska. Potem, aby uniknąć pasatu wiejącego z północnego zachodu, statki obrały kurs na południowy zachód, skąd zapuściły się na zachód i żeglowały teraz na południowy zachód w stronę Terra do Brasil. – Czy mogę już odejść, Dom Alessandro? – spytał Jaume. – Idź. – Alessandro położył mu rękę na ramieniu. – Wypocznij dobrze, mój przyjacielu. Podróż będzie długa i wyczerpująca. Musisz oszczędzać siły. Sam poszedł wolnym krokiem na rufę, gdzie w kasztelu znajdował się pomost nawigacyjny i kajuta kapitańska. Zanim przekroczył jej próg, po raz kolejny obrzucił spojrzeniem morze i zastygł w bezruchu, z rękami opartymi na biodrach. Na początku podróży, kiedy wokół rozciągał się tylko bezmiar wód, po raz pierwszy sobie uświadomił, co musieli swego czasu czuć żeglarze, wyruszając w nieznane, na morza, o których mówiono, że zamieszkują je potwory i że szaleją na nich burze pochłaniające każdy statek. Objęcie dowództwa nad niewielką flotą Alessandro zawdzięczał wpływom ojca i stryjowi Sérgiowi, który choć był znacznie bardziej doświadczonym capitão, zrzekł się tej funkcji na korzyść bratanka. Alessandro często wyprawiał się na morze, ale nigdy nie zapuścił się dalej niż przez Morze Śródziemne do Maroka i Cabo Verde. Nie tylko żądza przygód i miłość do morza pchnęły go do tego rejsu. Kierowała nim również chęć poznania bajkowego wybrzeża Indii, o którym tyle opowiadano. Mówiono o niezmierzonym bogactwie, o kolorach, kwiatach, których żaden mieszkaniec Portugalii nigdy nie widział na oczy, o pięknych kobietach i pałacach. Na pełną niebezpieczeństw wyprawę, carreira da India, z której często powracała zaledwie połowa śmiałków, capitão-mor otrzymał dziesięć tysięcy cruzados. Załoga jego náo składała się ze stu dwudziestu sześ­ciu marynarzy, trzystu żołnierzy i kilku pasażerów. Náo był okazałym trójmasztowcem z bukszprytem, masztem głównym, fokmasztem

i bezanmasztem, jednym z największych żaglowców, jakie w owym czasie zbudowano. W kasztelu rufowym oprócz kajuty kapitana znajdowały się kajuty mestre, nawigatora, escrivão, konstabla, podsternika oraz uprzywilejowanych pasażerów. Na najwyższym poziomie, bezpośrednio pod pokładem nadbudówki rufowej, mieściła się główna kajuta, w której kapitan ze swymi oficerami i gośćmi jadał posiłki. Dookoła zewnętrznej ściany kasztelu ciągnęła się weranda, na którą otwierały się górne kajuty i skąd można było patrzeć na umieszczony pod nią ster. Pozostała część załogi była ulokowana w kasztelu dziobowym, gdzie mieściły się również prochownie, w których przechowywano kule do dział, piki, rusznice i kusze. Działa, a także łódź i szalupa, znajdowały się w wydzielonej części pokładu, tam też między skrzyniami znajdowali schronienie żołnierze. Po upływie ponad dziesięciu dni od minięcia Cabo Verde Alessandro obliczył, że jeśli wiatry będą im sprzyjać, dotrą do Terra do Brasil jeszcze przed końcem kwietnia. Tam będą mogli sobie pozwolić na krótki odpoczynek i uzupełnić zapasy wody, zanim przystąpią do przeprawy przez południowy Atlantyk. Uderzenie dzwonu obwieściło pierwszy obrót klepsydry. Alessandro właśnie wybierał się do swojej kajuty, gdy nagle zauważył jakiś ruch. Zatrzymał się i utkwił wzrok w ciemnościach. * Skulona za plecami Jaumego Ana miała wrażenie, że serce zatrzyma jej się w piersi. Alessandro ją zobaczył. Zastygł w bezruchu, skierowawszy spojrzenie w stronę zejściówki, po chwili jednak odwrócił się i zniknął w swojej kajucie. Z piersi Any wydobyło się głębokie westchnienie. Popatrzyła bezradnie na żołnierza, który już szykował się do wyjścia na pokład, i potrząsnęła gwałtownie głową. Jaume wszedł jednak na schodki, więc nie pozostawało jej nic innego, jak tylko udać się za nim. Odurzył ją cudowny zapach świeżego morskiego powietrza. Miała wrażenie, że w czasie tygodni spędzonych pod pokładem w ogóle nie oddychała. A jednak nie była w stanie się ruszyć. Nie potrafiła tak jak

Jaume udawać spokoju i opanowania, więc stała w napięciu przy schodach, bojąc się zrobić choć jeden krok. Ale tak, młody żołnierz miał rację. Jeśli nie chce zwrócić na siebie uwagi, powinna zachowywać się naturalnie, a nie przemykać się cichcem. W końcu więc na sztywnych nogach poszła za nim do relingu. Alessandro i José, jego niewolnik, towarzyszący mu niczym cień, byli jedynymi osobami, na których nie mogła się natknąć. Na statku znajdowali się wprawdzie pasażerowie, fidalgos, szlachcice, ale ich nie musiała się obawiać, gdyż oni wzięliby ją za zwykłego chłopca okrętowego. Była ubrana jak każdy grumete: w spodnie i przepasaną koszulę sięgającą kolan. Włosy ciasno związała na czubku głowy i ukryła pod stożkowatą marynarską czapką z niebieskiego płótna. W ciemności to przebranie nawet z bliska zwiodłoby każdego, kto jej nie znał. Jednakże nawet w nocy mógłby ją zdradzić niepewny, wskazujący na nieobycie z morzem chód. Stała teraz obok Jaumego, opierając się o reling, patrzyła na czarną toń i usiłowała odnaleźć w sobie choć trochę tej odwagi, której w chwili rozpoczęcia podróży miała w nadmiarze, a która po prawie miesiącu w wilgotnym, cuchnącym lochu pod pokładem niemal całkowicie wyparowała, tak że w chwilach szczególnej rozpaczy musiała mozolnie jej szukać, choć niczego nie pragnęła bardziej niż znaleźć się z powrotem w domu. W fazie planowania jej ucieczka miała w sobie coś z romantycznej przygody, jakiś blask, który jednak już drugiego dnia na morzu pokryła patyna i którego dziś nic już nie przypominało. Gdy oddychając pełną piersią, czuła na twarzy rozprys­kującą się pianę morską, a skrzydełka nosa drżały jej na słonym morskim wietrze, powróciło nieco początkowej pewności siebie. Tutaj, na zewnątrz, łatwiej było o bojowego ducha. Mimo to odczuła ulgę, gdy Jaume sprowadził ją z powrotem do jej kryjówki i znalazła się poza zasięgiem wzroku nielicznych pasażerów spacerujących po głównym pokładzie. Żaglowiec miał cztery pokłady, a jednak było na nim bardzo mało miejsca dla zwykłych marynarzy, którzy, stłoczeni, spali w hamakach. Powietrze było tu aż gęste, a im dalej, tym stawało się ciaśniej i nie słyszało się już chrapania mężczyzn, tylko trzaski w belkowaniu, piski i tupot szczurów oraz plusk wody zbierającej się w pomieszczeniu nad

kilem. Zęza była najzimniejszym miejscem na statku. Ana zorientowała się, że Jaume odchodzi bardzo niechętnie, zostawiając ją tu samą, ale nic nie powiedział. Przycupnęła na worku ze słomą, który położył dla niej na dużej skrzyni. Tutaj spędziła najdłuższe dni w swoim życiu. Odchyliła w tył głowę. Choć nocny wiatr przypomniał o dawnej żądzy przygód, poczuła się przeraźliwie samotna i nieszczęśliwa, kiedy żołnierz odszedł, zabierając latarnię. Zamknęła oczy i próbowała zasnąć. Pod powiekami przesuwały się chaotyczne obrazy. Widziała dom rodziców w Lizbonie, ogród, lato z dzieciństwa, ciało jakiejś kobiety w rozerwanej sukni porzucone niczym niepotrzebna lalka, a nad nią ponure oczy Luísa de Brissaca. 1 Zegar piaskowy. (Przypisy pochodzą od tłumaczki).

Terra do Brasil, kwiecień 1545 Dzień na statku rozpoczął się wraz z pierwszą poranną wachtą w piątej godzinie dnia, gdy pokład został wyszorowany słoną wodą, marinheiros wspięli się na takielunek, a chłopcy okrętowi, grumetes, sprawdzali stan lin i żagli. Alessandro opuszczał swoją kajutę osiem obrotów klepsydry później, gdy zaczynała się następna wachta. Teraz była modlitwa, w której obowiązkowo uczestniczyła cała załoga, po niej zasiadano do śniadania, złożonego z kaszy jęczmiennej i suszonych śliwek. Rankiem dwudziestego czwartego kwietnia Alessandro stał na dziobie statku, wpatrując się w linię brzegową, która wyłaniała się na horyzoncie z niebieskawej mgły, z górującą nad nią okrągłą górą, Monte Pascoal. Morze było spokojne, lśniło aksamitnym błękitem. Podczas obliczania kursu prawidłowo ocenił położenie statku, co dodało mu otuchy na dalszą podróż. Pion wskazał głębokość dwudziestu pięciu sążni. Na pokładzie panowało radosne podniecenie. Marynarze cieszyli się, że będą mogli wreszcie postawić stopę na lądzie, a równocześnie byli ciekawi nagich tubylców – zwłaszcza kobiet, jak podejrzewał Alessandro – i czerwonych papug, które, jak słyszeli z opowieści bywających tu wcześniej żeglarzy, widziało się niemal wszędzie. Kiedy znajdowali się nieco więcej niż sześć léguas od wybrzeża, ponownie dokonali pomiaru głębokości, która teraz wynosiła tylko dziewiętnaście sążni. Skierowali żaglowiec prosto ku brzegowi, zanurzając wciąż na nowo pion, i za każdym razem rozlegał się głos mestre: – Siedemnaście sążni! Szesnaście! Piętnaście! Czternaście! Trzynaście! Dwanaście! Jedenaście! Dziesięć! Kiedy mestre zawołał „dziewięć sążni głębokości”, znajdowali się w odległości pół légua od brzegu, bezpośrednio u ujścia rzeki. Żeglowali

dalej wzdłuż wybrzeża, aż po dziesięciu léguas natknęli się na rafę, gdzie głębokość wynosiła jedenaście sążni, i tam zarzucili kotwicę. Z obu karawel i statku zaopatrzeniowego spuszczono łodzie, żeby przepłynąć do capitanii. Stryj Alessandra i obaj jego kuzyni weszli na pokład, gdzie po krótkiej naradzie postanowili najpierw wybrać się na ląd trzema szalupami. – Jaume – Alessandro zwrócił się do żołnierza. – Popłyniesz ze mną. – Rozejrzał się za Josém, owym barczystym afrykańskim niewolnikiem, który nie odstępował go od dzieciństwa, kiedy sam był jeszcze niedorostkiem. – Ty też – powiedział. Wybrał jeszcze paru żołnierzy, kilku marinheiros, capelão padre Afonsa oraz fradre Miguela, pulchnego mnicha, który prowadził badania nad warunkami naturalnymi odwiedzanych ziem. Miejsce, do którego przybili, uchodziło za bezpieczne, ­porto seguro. Tubylcy – dobry tuzin mężczyzn – stali już na brzegu. Byli całkiem nadzy, w rękach trzymali łuki. Mari­nheiros wyskoczyli na brzeg i wciągnęli łodzie na ląd. Tłumacz Alessandra, który do pewnego stopnia opanował język tupí, mowę mieszkańców całego wybrzeża Terra do Brasil, próbował porozumieć się z Indianami, co jednak było utrudnione, gdyż o rafę rozbijały się z hukiem fale, zagłuszając jego słowa. Indianie jednak ochoczo odłożyli łuki, gdy tylko Alessandro podniósł ręce, żeby pokazać, iż nie jest uzbrojony. Tubylcy byli wyjątkowo pięknymi ludźmi, silnymi, o prostej sylwetce, skórze lekko zabarwionej na czerwonawy kolor, z gładkimi włosami wygolonymi nad czołem w formie półksiężyca sięgającego od skroni do skroni. W przebitej dolnej wardze tkwiła kość albo kamień, a całe ciało było ozdobione kunsztownymi malunkami. Niektórzy nosili na głowie kolorowe kapelusze z piór albo mieli wpięte we włosy długie pióra. Zachowywali się wobec przybyszów tak, jak opowiadali inni żeglarze, którzy zetknęli się z nimi wcześniej. Byli zaciekawieni, skłonni do pomocy, ale nie wydawało się, żeby goście zrobili na nich jakieś szczególne wrażenie. Pozwolili Rui de Vasconselosowi wziąć do ręki łuk, co zainteresowało również Alessandra, który podszedł do kuzyna, żeby przyjrzeć się tej broni. Łuk był długi i równo uformowany, z nacięciami

na obu końcach, w których została umocowana cięciwa. Strzały sporządzone z rurek bambusowych miały długi promień z piórami i kiedy Alessandro wziął jedną z nich do ręki, zauważył, że grot jest wzmocniony kością. Natomiast w innych strzałach rurka – jedynie zahartowana w ogniu – była z przodu. Słyszał, jak opowiadano, że przed wystrzeleniem strzały na chatę wroga wojownicy plemienni owijali ją łatwopalnym materiałem. – Popatrz tylko. – Rui uniósł wysoko jedną z nich. – Ma kolce z płetw płaszczki. Sérgio da Silveira wziął od niego strzałę, przez chwilę ważył ją w dłoni i uważnie oglądał. – Bardzo dobrze i starannie obrobiona, nie ma najmniejszej nierówności – stwierdził. Jeden z Indian wystąpił z grupy, wziął łuk i wskazał na drzewo rosnące na skraju lasu. Niewiele myśląc, wystrzelił jedną po drugiej dwanaście strzał w tempie, w jakim inni zdążyliby wystrzelić najwyżej sześć. Najbardziej imponująca była jednak celność. Cały tuzin utkwił – jedna strzała obok drugiej – w pniu drzewa. – Może powinniśmy być mniej ufni – zauważył rzeczowo Dom Sérgio i odłożył łuk. – Gdyby chcieli nas zabić, już by to zrobili – odparł Rui. – I nie tylko nas, ale każdego, kto zakotwiczył tutaj przed nami. Oni jednak tego nie robią, mimo że tak wielu z nich wywieziono na plantacje trzciny cukrowej. Postąpił krok naprzód, by podziwiać wysoki kapelusz na głowie jednego z mężczyzn. Była to misterna robota. Nakrycie głowy składało się z długich kolorowych piór ptasich, a krótkie rondo z małych szarych i czerwonych piórek. Tubylec zdjął kapelusz i podał go Ruiemu. Ten z kolei wręczył mu swój niebieski beret z aksamitu. Alessandro roześmiał się, widząc kuzyna w tak osobliwym nakryciu głowy. Zawtórowała mu jego załoga, a po chwili i tubylcy wybuchnęli śmiechem. Nawet stryj Alessandra nie zdołał zachować powagi, choć usilnie się starał. Tylko Jaume sprawiał wrażenie nieobecnego i nie zwracał uwagi na to, co się dzieje dookoła. Uśmiechnął się wprawdzie, ale raczej z poczucia obowiązku. Alessandro

kilka razy przyłapał go na wpatrywaniu się w zejściówkę. Pod pokładem nie pokazał się przez cały dzień. Ana wiedziała, że przybili do brzegu, więc się domyślała, że wyszedł na ląd. Wstała i zrobiła parę kroków, by rozprostować nogi, a potem wykonała kilka skłonów w przód. Bolała ją głowa, z głodu burczało w brzuchu. Liczyła na pewne urozmaicenie posiłków, bo choć nie brakowało im pożywienia, było ono bardzo monotonne i słone. W południe jedli najczęściej jedno danie z fasoli albo grochu, a trzy razy w tygodniu peklowane mięso. Tego ranka dostała miesiączkę, a ponieważ w pomieszczeniu było ciemno, uświadomiła to sobie, dopiero gdy poczuła wilgoć między nogami i skurcze w podbrzuszu. Poprzednim razem Jaume przyniósł jej ze skrzyni, którą ze sobą zabrała, ściereczki, nie pytając nawet, do czego są jej potrzebne. Wieczorem zostawił jej także lampę i wiadro ze słoną wodą, żeby mogła je wyprać, a sam stanął na straży zwrócony do niej plecami. Teraz go jednak nie było i Ana czuła, jak krew spływa jej po wewnętrznej stronie ud. Ściągnęła spodnie, żeby jeszcze bardziej ich nie poplamić. Miała wprawdzie drugie, ale nawet gdyby te wyprała, nie wyschłyby w wilgotnym powietrzu w zęzie. Westchnęła, przykucnęła w kącie i naciągnęła koszulę aż po kostki, zakrywając nogi. Na ogół dopiero po trzech dniach mijało najgorsze. Myślała o domu i o rodzicach, którym – co do tego nie miała żadnych wątpliwości – przysporzyła ogromnych zgryzot. Ojciec był wspaniałomyślnym człowiekiem, który swojej jedynej i rozpieszczonej córce zapewnił gruntowne wykształcenie. Opanowała łacinę w równym stopniu co hiszpański, była oczytana i uczestniczyła w lekcjach matematyki i arabskiego pobieranych przez Alessandra. Nie brała tylko udziału w nauce nawigacji, obchodzenia się z bronią i prowadzenia wojny. Z dziewięciorga dzieci rodzicom pozostali tylko ona i Alessandro. Troje nie przeżyło nawet roku, troje następnych odeszło z tego świata we wczesnym dzieciństwie, a jeden syn zmarł na zapalenie płuc, gdy miał osiem lat. Wtedy jej ojciec wziął do siebie Geoffreya, syna zaprzyjaźnionego kupca angielskiego, który zmarł w Portugalii, nie pozostawiając żadnych krewnych, więc nie było nikogo, kto mógłby

zaopiekować się małym chłopcem. Choć Geoffrey był zaledwie o rok starszy od Alessandra i wychowywał się razem z nim jak brat, nigdy nie ­zostali przyjaciółmi. Alessandro nie miał żadnej smykałki do hand­lu, tymczasem Geoffrey był urodzonym kupcem. Od lat już przebywał w Indiach, by pomnażać majątek rodziny da Sil­veira, podczas gdy Alessandro miał sprowadzać do kraju zakupione tam towary. Ana była najmłodszym dzieckiem i gdyby nie wychowała się w przeświadczeniu, że jest kochana mimo wszelkich swoich wad, nie odważyłaby się na ucieczkę z domu rodziców. Nigdy nie musiała zabiegać o ich względy i nawet nie przyszłoby jej do głowy, że kiedyś mogłoby jej zabraknąć sympatii i życzliwości otoczenia. Rodzicielskie plany co do jej przyszłości uświadomiły jej jednak po raz pierwszy w życiu, że również ona musi liczyć się z pewnymi ograniczeniami, że podejmowane są decyzje, na które – choć dotyczą całego jej życia – nie może wpłynąć przymilnymi słowami, błaganiem czy gwałtownym szlochem. Była w skrajnej rozpaczy, kiedy zdecydowała się na ucieczkę, która nie wiadomo gdzie i jak mogła się zakończyć. Teraz chciała już tylko jednego – znaleźć się u siebie, leżeć w swoim łóżku w pokoju w Lizbonie i wdychać zapach lasów korkowych, który dolatywał przez otwarte okno. Prag­nęła słyszeć kojące odgłosy domu i pieśni niewolnic wykonujących prace domowe. Matka przyniosłaby jej gorący napar z ziół, który złagodziłby ból brzucha. Oplotła ciaśniej rękami nogi i oparła czoło o kolana. We wszystkich cudownych obrazach lizbońskiej wiosny szukała wizerunku owego mężczyzny, który tak lekką ręką chciał uczynić jej życie swoim i w którego oczach widziała obietnicę wszelkich ziemskich doznań. Dom Luís de Brissac, piękny, bogaty Luís, którego imię niczym pieśń powtarzały usta lizbońskich dziewcząt. Ale nawet to wyobrażenie rozpadło się w bólach i niedyspozycji, jakie ją nękały. Przeczuwała, że będzie tak jak ostatnio, kiedy przez trzy dni musiała zmagać się z chęcią ujawnienia się bratu i kontynuowania podróży z wszelkimi wygodami. Wiedziała, że żałowałaby tego. I to nie ze względu na siebie, gdyż niezależnie od tego, kiedy wychynęłaby ze

swojej kryjówki, i tak nie uniknęłaby kary ze strony Alessandra. Jednak to Jaume odczułby najboleśniej skutki jej czynu, a na to nie może go narazić. Do ucieczki skłonił ją lęk o własne życie. Czy mogłaby lekkomyślnie narazić życie przyjaciela? Skuliła się, gdy szarpnął nią kolejny skurcz. Podczas podróży powrotnej nie zamierzali już zatrzymywać się w Terra do Brasil. Alessandro polecił więc, żeby zajęto się ściananiem drzew i narąbane drewno zniesiono na pokład. Było to owo cenne drewno brazylijskie, od którego wzięła nazwę Terra do Brasil: brasil – utrzymujący żar. Ibira-pitanga w języku tupí, jak dowiedział się Rui. Ten ostatni nieźle porozumiewał się z Indianami i udało mu się nawet sprawić, że zabrali go, a wraz z nim Alessandra, Henrique’a, padre Afonsa, fradre Miguela, Joségo, Jaumego i dwóch innych żołnierzy do swojej wsi, do której nikt obcy nie miał wstępu. Wieś znajdująca się na polanie powstałej po wykarczowaniu lasu składała się z drewnianych chat pokrytych listowiem i gałęziami. Uwagę przybyszów zwróciły jednak przede wszystkim kobiety, które podobnie jak mężczyźni były całkiem nagie i niezwykle urodziwe. Z wyjątkiem długich hebanowych włosów nie miały w ogóle owłosienia, co przydawało im dziecięcej niewinności. Alessandro zmuszał się do odwrócenia od nich wzroku, ale nagle odniósł wrażenie, że są wszędzie; zaciekawione podchodziły bliżej, niektóre z dzieckiem przy piersi. Kobiety tak jak mężczyźni miały przebitą dolną wargę, w której tkwiła biała kość długości dłoni i grubości wrzeciona, zakończona spiczasto jak kolec. Kawałek kości został wsunięty w wargę od wewnątrz, tak że zwisała ku dołowi, a część leżąca na zębach była uformowana na kształt wieży w szachach. Odnosiło się wrażenie, że nie przeszkadzało im to ani w jedzeniu, ani w piciu. Alessandro zauważył, że nawet małe dzieci noszą taką ozdobę. – Wyjęcie jej – powiedział fradre Miguel – uchodzi za dużą nieuprzejmość. Zaczerwienił się pod badawczym spojrzeniem capelão i utkwił wzrok w ziemi. Alessandrowi zrobiło się żal zakonnika. Był jeszcze taki młody, dotychczasowe życie spędził w klasztorze, studiując księgi opisujące te światy, które chciał odwiedzić. Z kobietami prawie nie miał

do czynienia, a teraz znalazł się w samym centrum pokusy, która wystawiała na próbę nawet doświadczonych mężczyzn. Jego okrągła twarz, przedtem pełna zapału, żeby dowiedzieć się wszystkiego o spotkanym plemieniu, była teraz czerwona z zakłopotania. W końcu przykucnął przed jednym z dzieci. – Spójrzcie – zwrócił się do Alessandra. – U dzieci ta ozdoba jest z kamienia albo, jak u tego chłopca – wskazał na malucha tulącego się do matki – z drewna. U niedorostków w dolnej wardze tkwił duży zielony kamień. W ten sposób prawdopodobnie stopniowo powiększano otwór aż do osiągnięcia przez chłopca wieku dorosłego. Natomiast Rui stał otoczony kobietami. Uśmiechał się, żartował, był najwyraźniej w swoim żywiole. Potrafił wypowiadane słowa podkreślać odpowiednią gestykulacją i był tak bardzo zainteresowany tubylcami, że ci, jak się zdaje, z trudem mogliby mu się oprzeć. Jak wielu synów ze szlacheckich rodów Rui wychowywał się jako paź na królewskim dworze, więc i teraz najchętniej ubierał się na czarno i granatowo, ozdabiając garderobę srebrnym haftem, a nakrycia głowy perłami. Tym dziwniejsze wydawało się, że tego dnia wyróżniał się niczym barwny ptak. – Nie chciałbyś zdjąć tego błazeńskiego kapelusza? – zagadnął go Alessandro. – Ależ on świetnie do mnie pasuje. – Rui się roześmiał. – Gdybym mógł jeszcze dostać jeden z tych płaszczy, maskarada byłaby doskonała. – Zapytaj, czy nie dałoby się go wymienić na twoją pelerynę – poradził Alessandro, dobrze wiedząc, że jego próżny kuzyn bardzo niechętnie rozstałby się z tą częścią ubioru ze szlachetnego aksamitu. Rui jednak sprawiał wrażenie, że poważnie zastanawia się nad tą propozycją. Jeśli wróci na statek w kolorowym płaszczu i kapeluszu z piór, będzie miał przynajmniej zapewnioną huczną owację. Fradre Miguel dokładnie oglądał jedno z nakryć głowy. – Spójrzcie – zwrócił się do Alessandra i padre Afonsa, wskazując na przypominającą perukę ozdobę głowy z żółtych piór, z których każde było przyklejone do włosów pastą wyglądającą jak wosk. – To jest tak przytwierdzone, że nawet można się w tym kąpać.

– O ile oni w ogóle się kąpią – mruknął Henrique. – Och, na pewno – odparł fradre Miguel. – Kobiety nawet bardzo często się czeszą, dlatego mają takie gładkie włosy. – No, no, nasz mniszek najwyraźniej dobrze się im przyjrzał – zażartował Henrique. Twarz fradre Miguela zrobiła się pąsowa jak piwonia. Alessandro rzucił kuzynowi karcące spojrzenie. Ten pochylił przepraszająco głowę i zwrócił wzrok w stronę kobiet. – Gdyby nie było z nami naszego surowego ojczulka, moglibyśmy mieć tej nocy fantastyczne polowanie – powiedział półgłosem, żeby jego słowa dotarły tylko do kuzyna. – Miarkuj się! – syknął Alessandro. Gdyby zatrzymali się tutaj na dłużej, Alessandro i jego trzej capitãos z trudem zdołaliby utrzymać morale wśród załogi. Po siedmiu tygodniach na morzu, z podobną perspektywą na następne dobre sześć miesięcy, pokusa, jaka tutaj na nich czyhała, była po prostu zbyt duża. Choć tylko Henrique otwarcie się do tego przyznawał, Alessandro nie miał wątpliwości, że również pozostałych mężczyzn nachodziła myśl, czy nie wziąć sobie jednej z tych wyraźnie uległych kobiet. On też nie był na nie uodporniony, a pożądania, które wzbierało w nim na ich widok, nie tylko nie dało się ugasić, ale potęgowało się ono aż do bólu. Dla odwrócenia uwagi wybrał się na spacer po wios­ce. Widział mężczyzn leżących w hamakach, zajętych sporządzaniem ozdób z piór, i kobiety pracujące na polu oraz krzątające się wokół posiłku. W powietrzu unosił się smakowity zapach pieczonego mięsa. Wkrótce podano im rybę i dziczyznę, jaja ptasie, orzechy ziemne i ryż. Obok, na dużym liściu, leżały owoce i kleista masa. Okazało się, że są to mrówki w miodzie. Nie chcąc urazić gospodarzy, Alessandro skosztował nieco tego przysmaku, starając się nabrać jak najmniej owadów. Zauważył na twarzy Ruiego uśmieszek złośliwego zadowolenia. Udało mu się rzeczywiście wytargować płaszcz z piór, który teraz nałożył na własny. Kiedy zaczęło zmierzchać, nastąpił kres gościnności i tubylcy kategorycznie wezwali ich do opuszczenia wsi. Na wybrzeżu wciąż były przycumowane łodzie, przy których czekał Sérgio da Silveira ze swymi ludźmi.

– Przynieśliśmy wam coś do zjedzenia – powiedział Henrique. – Mięso? – spytał jego ojciec, marszcząc podejrzliwie czoło. – Słyszałem, że tutejsza ludność to kanibale. Mężczyźni popatrzyli po sobie zbici z tropu. Twarz Henrique’a przybrała sinoblady kolor. – Jedzą ludzi, których pojmali w walce – wyjaśnił fradre Miguel. – Ich uśmiercanie to specjalny rytuał, a ten, który go odprawia, poczytuje to sobie za szczególny zaszczyt. Potem kawałki ciała rozdziela się między mężczyzn i kobiety. W żadnym wypadku nie zabijają ludzi i nie przechowują ich zwłok po to, żeby częstować nimi gości. – Zepsucie i bezbożność – mruknął padre Afonso. Alessandro spojrzał na swego kuzyna, który wciąż jeszcze nie tknął mięsa. – Niewykluczone, że jedzą ludzi, ale ja wiem, jak smakuje dziczyzna, i potrafię ją rozpoznać. Możecie się raczyć bez obawy – zapewnił. Mężczyźni skinęli głowami. Oni też znali smak dziczyz­ny, a po tych wszystkich tygodniach, w czasie których musieli się zadowalać mięsem miesiącami leżącym w soli, aby się nie popsuło, byli zadowoleni, że wreszcie mogą zjeść coś świeżego. Wsiedli do łodzi i powiosłowali z powrotem na statki. Alessandro wspiął się na pokład po sztormtrapie, poszedł do swojej kajuty i zabrał się do spisywania wydarzeń dnia w dzienniku okrętowym. Słyszał, jak dzwoniono na pierwszą nocną wachtę, po czym na pokładzie nad rufówką rozleg­ły się kroki wachtowego. Zapowiadało się na sztorm, wiatr wiał z południowego wschodu, o burtę uderzały krople deszczu. * Postępek ten wymagał od Any nie lada odwagi. Spędziła wiele długich, bezsennych nocy, słuchając głuchych uderzeń swego serca, wiele dni, w czasie których musiała wytrzymywać spojrzenie przepastnych oczu Luísa. Z Jaumem znali się od dzieciństwa, bez niego nigdy nie zdobyłaby się na tę ucieczkę. I teraz jeszcze strach jej nie odstępował, ale towarzyszyły mu samotne godziny wspomnień lat dzieciństwa w Lizbonie, zapachu rozgrzanych słońcem gajów

cytrynowych i pachnącej trawy. Alessandro, starszy od niej o sześć lat, zawsze nadawał ton, a Jaume, który ze względu na wiek plasował się między nimi, działał łagodząco, przywracając równowagę w ich relacjach. Kiedy byli już starsi i Anie nie wypadało szaleć z chłopcami, ich spotkania stały się rzadsze, a od czasu gdy Jaume wstąpił do wojska, prawie się nie widywali. Nie miała jednak najmniejszych oporów, żeby mu zaufać. Choć wymykając się nocą z domu, była bardzo zdenerwowana, odwaga i żądza przygody stłumiły kiełkujący lęk i niepewność. Jaume już wcześniej zaniósł na statek skrzynię z ubraniami, co nie było zbyt trudne, gdyż Ana podpisała ją nazwiskiem brata. Nikt więc nie zadawał żadnych pytań. Uciekła przez ogród, wykorzystując fakt, że tylna brama nie była pod stałym nadzorem, strażnik przechodził obok niej tylko co pewien czas, patrolując teren wzdłuż okalającego posiadłość muru. Kilka dni wcześniej, gdy nikt nie mógł jej zauważyć, otworzyła furtkę w bramie, żeby sprawdzić, czy nie skrzypi, ale okazała się dobrze naoliwiona i odmykała się bez trudu. Jaume czekał już na nią pod osłoną ciemności. Zabrał ją łodzią wraz z kilkoma innymi młodymi marynarzami na pokład żaglowca. Marynarze nie znali się nawzajem, gdyż zostali zwerbowani na statek siłą, więc siedzieli ze spuszczonym wzrokiem, niektórzy butni, inni zrozpaczeni. Ana, w przebraniu chłopca okrętowego, nie wyróżniała się spośród nich i nie rzucała się w oczy. Tylko jeden marinheiro zauważył, że ten delikatny chłopaczek przy pierwszym silniejszym wietrze niechybnie wypadnie za burtę. W pierwszej chwili nie odstraszył jej nawet widok zęzy, którą uznała za jeden z elementów czekającej ją przygody. Potem jednak, gdy tylko Jaume wyszedł, zabierając latarnię, pojawił się obok niej pierwszy szczur. Słyszała go, ale w panujących wokół ciemnościach nie mogła zobaczyć. Pełna odrazy przycisnęła rękę do ust, nie mając odwagi zmrużyć oka. Jak wyobrażacie sobie przyszłość, dono Ano? To pytanie zadał jej Jaume, uzależniając od odpowiedzi swoją zgodę na pomoc. Odrzekła, że zostanie w Goi. I tam będzie żyć. Sama?

Nie, skądże. Wiedziała, że to niemożliwe. Tam również są fidalgos i ona, Ana, postąpi tak jak orfas del rei i poślubi jednego z nich. Słyszała, że mężczyźni w Goi przywiązują mniejszą wagę do konwenansów, są swobodniejsi w zachowaniu i bardziej żądni przygód – niewątpliwie życie u boku takiego męża będzie miało więcej zalet niż małżeństwo z Dom Luísem. I choć nie było jej pilno do ślubu, zdawała sobie sprawę, że w jej sytuacji to jedyne rozwiązanie. Albo Dom Luís, albo jakiś inny mężczyzna. Czy ktoś całkiem obcy naprawdę byłby lepszym wy­borem? Tak, prawie każdy byłby lepszy niż Dom Luís. Poza tym ci mężczyźni też byli szlachetnie urodzeni. Cóż więc ma przemawiać przeciwko nim? Dom Alessandro mógłby próbować sprowadzić was z powrotem do Lizbony. I ryzykować, że znowu ucieknę? W głębi duszy Ana zdawała sobie jednak sprawę, że jej piękny plan byłby skazany na niepowodzenie, gdyby Alessandro spróbował to zrobić. Po raz drugi nie zdołałaby uciec, pilnowano by ją. Musi więc po prostu wierzyć, że znajdzie jakiś, obojętnie jaki, sposób, by zostać w Goi. Gdyby tylko miała możliwość spokojnego wyjaśnienia wszystkiego ­bratu… Nagły hałas przerwał jej rozmyślania. Ktoś szedł. Wyprostowała się, po czym zastygła w bezruchu. Odgłos kroków dobiegał z najniższego pokładu. Czyżby Jaume? Nie, tam było więcej osób. Ana wstrzymała oddech i nasłuchiwała, co się dzieje na zejściówce. Usłyszała brzęk łańcucha, jakby ktoś szedł ze skutymi rękami bądź nogami. Zsunęła się ze swego posłania, omal się nie pośliznęła na śliskich drewnianych deskach i przykucnęła za jedną ze skrzyń. Jej buty nasiąk­ły wodą zbierającą się w kadłubie statku. Miękka niegdyś skóra stała się sztywna i szorstka od wyschniętego brudu, mokre brzegi nogawek spodni przyklejały się do kostek. Na szczęście poprzedniego wieczoru Jaume przyniósł jej cały zapas ściereczek, więc nie musiała teraz tkwić w kucki półnaga. Zobaczyła zbliżające się światło. – Masz szczęście, że Dom Alessandro kazał ci wymierzyć tylko piętnaście batów – usłyszała jeden głos, a drugi wymruczał coś, co

wyglądało na przytaknięcie. – Dwa dni w zęzie, mogło być gorzej – powiedział po chwili drugi mężczyzna. – Przynajmniej wystarczą, żeby wytrzeźwieć – dodał pierwszy szyderczym tonem. Ana wstrzymała oddech przerażona i odruchowo uniosła dłoń do ust. Przesunęła się nieco w bok i poczuła coś miękkiego pod stopą, po czym rozległ się przeraźliwy pisk. Cofnęła się gwałtownie i zobaczyła uciekającego szczura. Jeden z mężczyzn prychnął z obrzydzeniem. – Nienawidzę tych bydlaków – syknął. Odpowiedział mu cichy jęk, po czym rozległ się niepewny głos: – Zdejmiecie mi łańcuchy? – Capitão-mor nie kazał tego robić. Tylko dwa dni, wytrzymasz. Kroki się oddaliły i mężczyzna pozostał sam. * Choć leżał na podłodze w pewnej odległości od Any, nie miała odwagi nawet drgnąć. Siedząc sztywno, zaczęła odczuwać ból, zdecydowała się więc poruszyć, ale wtedy dopadło ją dokuczliwe mrowienie w nogach. Mimo że była pewna, że już nic w tej kryjówce pod pokładem nie zdoła jej przestraszyć, zadrżała, gdy siedząc w brudnej wodzie, kilka razy poczuła ocierającą się o jej ręce wilgotną sierść. Dolną wargę miała już pogryzioną od ciągłego wbijania w nią zębów, żeby nie krzyknąć ze strachu czy obrzydzenia. Statek nadal stał na kotwicy, tyle że niewiele z tego dla niej wynikało, bo Jaume nie miał możliwości przyniesienia jej wody i czegoś do zjedzenia. Dwa dni. Bez jedzenia można przeżyć dwa dni, nawet jeśli Ana, która dotychczas nie była głodna, na myśl o takiej perspektywie poczuła nagle wilczy głód. Co innego woda. Jak długo można wytrzymać bez picia? Sama myśl wystarczyła, żeby poczuła palące prag­nienie. Oczywiście Jaume wiedział, że za karę zamyka się marynarzy pod pokładem, ale miejsca było tam na tyle dużo, że mogła pozostać niezauważona. Jednak jak na nieszczęście ten mężczyzna leżał blisko