aureon

  • Dokumenty312
  • Odsłony706 201
  • Obserwuję586
  • Rozmiar dokumentów707.8 MB
  • Ilość pobrań405 951

1. Piąta fala - Rick Yancey

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

1. Piąta fala - Rick Yancey.pdf

aureon Cykle Piąta fala
Użytkownik aureon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 364 stron)

RICK YANCEY PIĄTA FALA

Ponad 500 wypełnionych akcją stron, od których nie sposób się oderwać. Przejmująca opowieść o zagrożeniach, zdradzie i miłości w obliczu zagłady. Niezwykle przekonujący styl autora sprawia, że opowiedziana przez niego historia wydaje się rzeczywista. Zachwycająca książka... „Kirkus Reviews” Hipnotyzująca i mroczna energia Igrzysk śmierci połączona z przygnębiającym klimatem Drogi Cormaca McCarthy’ego. „Entertainment Weekly” Wściekle wciągająca! Nie nadążysz z odwracaniem kolejnych kartek! „The New York Times Book Review” Szczera, brutalna i podszyta paranoją epicka opowieść Yanceya - wypełniona wielkimi czynami i jeszcze większymi niespodziankami - przywodzi na myśl Wojnę światów, Kawalerię kosmosu, Inwazję porywaczy cial i Bastion Stephena Kinga. „Booklist”

Dla Sandy - za jej inspirujące sny i nieustającą miłość

„Jeśli kiedykolwiek odwiedzą nas kosmici, myślę, że skutki tego mogą być podobne jak w przypadku odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba. Jak wiadomo, wydarzenie to okazało się niezbyt pomyślne dla rdzennych mieszkańców tego kontynentu”. Stephen Hawking

Pierwsza fala. Ciemność Druga fala. Powódź Trzecia fala. Zaraza Czwarta fala. Uciszacze

Wtargnięcie. 1995 Nie będzie żadnego przebudzenia. Jedynie lekkie zaniepokojenie o poranku i poczucie, że ktoś ją obserwuje. W ciągu dnia niepokój kobiety zniknie i zostanie zapomniany. Wspomnienie snu przetrwa nieco dłużej. Widziała w nim olbrzymią sowę, która przycupnęła na parapecie za oknem i wpatrywała się w nią przez szybę wielkimi oczami lśniącymi wśród białych piór. Nie obudzi się jednak. Podobnie jak leżący tuż obok niej mąż. Cień sunący nad ich głowami nie zakłóci im snu. Obiekt stanowiący cel sunącego cienia - dziecko w łonie śpiącej kobiety - również niczego nie poczuje. Wtargnięcie nie pozostawi nawet najmniejszych śladów ani w jej ciele, ani w ciele dziecka. Nie mija minuta, a jest już po wszystkim. Cień znika. Pozostają jedynie mężczyzna, kobieta, dziecko w jej wnętrzu i uśpiony intruz w ciele dziecka. Kobieta i mężczyzna zbudzą się o poranku, dziecko otworzy oczy parę miesięcy później, w dniu narodzin. Obcy w jego wnętrzu będzie spał jeszcze przez kilka lat, a matka chłopca zdąży całkiem zapomnieć o swym niepokoju i śnie sprzed lat. Pięć lat później, podczas wycieczki z synkiem do zoo, kobieta zobaczy sowę identyczną z tą, którą widziała we śnie. Widok ten wzbudzi w niej niepokój, nie będzie jednak umiała wyjaśnić jego pochodzenia. Nie ona pierwsza widywała sowy w snach. I na pewno nie ostatnia.

I OSTATNI HISTORYK

1 Obcy to kretyni. Nie mówię oczywiście o prawdziwych obcych. Przybysze wcale nie są głupi. W porównaniu z nimi jesteśmy jak najmądrzejszy pies przy najgłupszym człowieku, tak bardzo są zaawansowani. Nie mamy jak z nimi rywalizować. Mówię o obcych w naszych głowach. Tych, których wymyślaliśmy na potęgę od chwili, kiedy tylko uświadomiliśmy sobie, że te światełka błyszczące na niebie są dokładnie takimi słońcami jak nasze i prawdopodobnie krążą wokół nich jakieś planety. Rozumiecie, kosmici z naszej wyobraźni, tacy, jakimi chcemy ich oglądać. Widzieliście ich miliony razy, gdy spadali z nieba w latających spodkach, próbując zrównać z ziemią Nowy Jork, Tokio i Londyn, albo gdy przedzierali się przez wsie w swoich gigantycznych pojazdach przypominających mechaniczne pająki. W obliczu laserowego ostrzału ludzkość zawsze, ale to zawsze, odsuwała na bok wzajemne niesnaski i wszyscy ręka w rękę stawiali czoła hordzie obcych. Dawid zabijał Goliata i wszyscy (nie licząc Goliata) szczęśliwie wracali do domu. Co za bzdury. Równie dobrze karaluch mógłby sobie przygotować plan powstrzymania buta, który właśnie zamierza go zmiażdżyć. Trudno to co prawda potwierdzić, ale mogę się założyć, że Przybysze wiedzą o tych obcych, których wyobrażała sobie ludzkość. I pewnie mają z tego ubaw po pachy. Jeśli tylko mają poczucie humoru, to pewnie zlali się ze śmiechu... o ile mają czym lać. Musieli się z nas śmiać dokładnie tak, jak my śmiejemy się na widok psa, który zrobił coś rozbrajająco głupiego. Popatrzcie tylko na tych przygłupich ludzików! Wydaje im się, że myślimy w taki sposób jak oni. Czyż to nie urocze? Zapomnijcie o latających spodkach, zielonych ludzikach i wielkich mechanicznych pająkach wystrzeliwujących zabójcze promienie. Zapomnijcie o chwalebnych bitwach z czołgami i myśliwcami oraz dzielnej, niezłomnej i nieustraszonej ludzkości odnoszącej ostateczne zwycięstwo nad rojem wyłupiastookich obcych. Jest to równie dalekie od prawdy, jak życie odległe jest od śmierci. A prawda jest taka, że jak już nas znaleźli, to było po nas. Równie dobrze karaluch mógłby sobie przygotować plan powstrzymania buta, który właśnie zamierza go zmiażdżyć. Trudno to co prawda potwierdzić, ale mogę się założyć, że Przybysze wiedzą o tych obcych, których wyobrażała sobie ludzkość. I pewnie mają z tego ubaw po pachy. Jeśli tylko

mają poczucie humoru, to pewnie zlali się ze śmiechu... o ile mają czym lać. Musieli się z nas śmiać dokładnie tak, jak my śmiejemy się na widok psa, który zrobił coś rozbrajająco głupiego. Popatrzcie tylko na tych przygłupich ludzików! Wydaje im się, że myślimy w taki sposób jak oni. Czyż to nie urocze? Zapomnijcie o latających spodkach, zielonych ludzikach i wielkich mechanicznych pająkach wystrzeliwujących zabójcze promienie. Zapomnijcie o chwalebnych bitwach z czołgami i myśliwcami oraz dzielnej, niezłomnej i nieustraszonej ludzkości odnoszącej ostateczne zwycięstwo nad rojem wyłupiastookich obcych. Jest to równie dalekie od prawdy, jak życie odległe jest od śmierci. A prawda jest taka, że jak już nas znaleźli, to było po nas.

2 Czasem wydawało mi się, że jestem ostatnim człowiekiem na Ziemi. Co oznaczałoby, że jestem również ostatnim człowiekiem we wszechświecie. Wiem, że to głupie. Przecież nie mogli wszystkich pozabijać... ale potrafię sobie wyobrazić, że ostatecznie mogłoby dojść do takiej sytuacji. A potem zrozumiałam, że to Przybysze chcą, żebym tak właśnie myślała. Pamiętacie dinozaury? No właśnie. Tak więc pewnie nie byłam ostatnim człowiekiem na Ziemi, ale jednym z kilku ostatnich. Byłam całkiem sama i to raczej nie miało się już zmienić aż do chwili, gdy czwarta fala zabierze mnie ze sobą. Takie rzeczy chodzą mi nocami po głowie, kiedy nie mogę zasnąć o trzeciej nad ranem, wiedząc, że mam przechlapane. Myśli, które sprawiają, że zwijam się w ciasny kłębek, nie potrafiąc zamknąć oczu z przerażenia, i tonę w strachu tak głębokim, że muszę sobie przypominać o tym, by oddychać, i namawiać serce do dalszego bicia. Zacinam się wtedy jak porysowana płyta, powtarzając w kółko: Sama, sama, sama, Cassie, jesteś zupełnie sama. Tak się właśnie nazywam - Cassie. Nie Cassie jak Cassandra, Cassie jak Cassidy, tylko Cassie jak Cassiopeia. Kasjopeja - gwiezdna konstelacja, piękna, lecz próżna królowa przykuta do swego tronu i umieszczona na północnym firmamencie, gdy bóg mórz postanowił ukarać ją za pychę. W starożytnej grece jej imię oznaczało „ta, której słowa przetrwają”. Moi rodzice nie mieli.pojęcia o istnieniu tego mitu. Po prostu spodobało im się to imię. Chociaż ludzie wołali na mnie na najróżniejsze sposoby, to nikt nigdy nie nazwał mnie Cassiopeia. Tylko ojciec zwracał się do mnie pełnym imieniem, zwłaszcza kiedy się ze mną drażnił. Wypowiadał je wtedy z koszmarnym włoskim akcentem: Cassyyooopiiiia. Dostawałam od tego świra, nie wydawało mi się to ani zabawne, ani urocze, w końcu doprowadziło do tego, że znienawidziłam własne imię. - Nazywam się Cassie! - wrzeszczałam na niego. - Po prostu Cassie! Teraz oddałabym wszystko, żeby tylko jeszcze raz wymówił moje imię. Na cztery lata przed lądowaniem, w dniu moich dwunastych urodzin, podarował mi teleskop. Korzystając z rześkiego, pogodnego jesiennego wieczoru, ustawił go na podwórku za domem i pokazał mi konstelację. - Widzisz jak układa się w kształt litery W? - zapytał. - Czemu nazwali ją Kasjopeja, skoro przypomina W? - odpowiedziałam pytaniem. -

W jak co? - Cóż... Nie wiem, czy ten kształt miał dla kogoś jakieś znaczenie. - Uśmiechnął się. Mama zawsze powtarzała, że uśmiech to jego największy atut, więc co chwila się nim popisywał, zwłaszcza od kiedy zaczął łysieć. W ten sposób skupiał wzrok swojego rozmówcy na niższych partiach głowy. - Może oznaczać, co tylko chcesz. Co powiesz na „Wspaniale”? „Wykwintnie”? Albo „Wyrafinowanie”? Położył dłoń na moim ramieniu, a ja zmrużyłam oczy i spojrzałam przez obiektyw na pięć gwiazd płonących w odległości pięćdziesięciu lat świetlnych od miejsca, w którym się znajdowałam. Czułam na policzku wilgotny i ciepły oddech ojca. On był tak blisko, a Kasjopeja tak bardzo daleko. Dziś gwiazdy wydają się o wiele bliższe, tak jakby nie dzieliły nas od nich miliardy kilometrów. Tak bliskie, że mogłabym ich dotknąć, a one mnie. Bliskie jak oddech ojca. Wiem, że może się to wydawać szalone. Czy jestem szalona? Postradałam zmysły? Można to stwierdzić jedynie wtedy, gdy pozostał ktoś normalny. Podobnie jest ze złem i dobrem. Gdyby istniało tylko dobro, ostatecznie nic nie byłoby dobrem. Dość tego... to faktycznie brzmi jak mowa wariata. Szaleństwo to nowa normalność. Chyba mogę uznać się za wariatkę, zwłaszcza że jest tylko jedna osoba, z która mogę się porównać - ja. Nie aktualna ja trzęsąca się z zimna w namiocie stojącym pośrodku lasu i zbyt przerażona, by wyściubić nos ze śpiwora. To nie o tę Cassie mi chodzi. Mówię oCassie sprzed lądowania, o tej, która istniała, zanim Przybysze zaczęli parkować swoje pojazdy na orbicie naszej planety. O dwunastoletniej mnie, której największymi zmartwieniami były piegi na nosie, niemożliwe do rozczesania, kręcone włosy oraz widywany każdego dnia śliczny chłopak niemający pojęcia o moim istnieniu. Cassie, która godziła się z wolna z bolesnym odkryciem, że jest taka sobie. Wygląda tak sobie, uczy się tak sobie, tak sobie idzie jej w sportach, takich jak karate czy piłka nożna. Jedyną niezwykłą rzeczą w tej dziewczynce było jej imię - Cassiopeia, którego zresztą nikt w szkole nie znał, oraz umiejętność dotknięcia czubka nosa koniuszkiem języka, to jednak przestało robić na ludziach wrażenie jakoś tak na początku gimnazjum. W oczach tej Cassie na pewno wyszłabym na wariatkę. Ja na pewno ją za taką uznaję. Zdarza mi się wrzeszczeć na tę dwunastoletnią Cassie, nabijać się z jej włosów i głupiego imienia albo z tego, że jest tylko „w porządku”. - Co robisz?! - krzyczę wtedy. - Nie wiesz, co tu się będzie działo?! To oczywiście nieuczciwe. Niczego nie wiedziała i nie miała żadnych szans, by to

przewidzieć. Było to dla niej prawdziwym błogosławieństwem i dlatego tak bardzo za nią tęsknię. Bardziej niż za kimkolwiek innym, jeśli mam być szczera. Kiedy płaczę - kiedy pozwalam sobie na łzy - to płaczę właśnie za nią. Nie płaczę po sobie, tylko po Cassie, która odeszła. I zastanawiam się, co ona pomyślałaby o mnie. OCassie, która zabija.

3 Nie mógł być ode mnie dużo starszy. Osiemnaście, może dziewiętnaście lat, choć jak dla mnie mógł ich mieć nawet i sto dziewiętnaście. Chociaż minęło już pięć miesięcy, wciąż nie byłam pewna, czy czwarta fala to ludzie, czy jakieś hybrydy, czy też Przybysze we własnej osobie, lecz raczej nie podejrzewałam, żeby Przybysze mieli wyglądać, mówić i krwawić tak jak my. Lubię sobie wyobrażać, że Przybysze są... no cóż, obcy. Nadszedł czas mojej cotygodniowej wyprawy po wodę. Niedaleko obozowiska płynął strumień, obawiałam się jednak, że może być skażony czy to chemikaliami, czy ściekami, czy ciałami rozkładającymi się gdzieś w górnym nurcie. Nie wykluczałam również, że został zatruty. Odcięcie nas od czystej wody było doskonałą metodą na błyskawiczne pozbycie się ludzkości. Tak więc raz w tygodniu zarzucałam na ramię swój niezawodny karabin mi6 i przedzierałam się przez las do autostrady. Trzy kilometry dalej, na południu, tuż przy zjeździe numer sto siedemdziesiąt pięć znajdowało się kilka stacji benzynowych i sklepików. Zabierałam tyle butelkowanej wody, ile zdołałam unieść, czyli raczej niedużo, bo woda jest ciężka, i tak szybko, jak to było tylko możliwe, wracałam autostradą do bezpiecznego lasu, starając się zdążyć przed zmrokiem. Wieczór to najlepsza pora na takie wyprawy. Jeszcze nigdy nie widziałam drona latającego o zmierzchu. W ciągu dnia można było zauważyć trzy lub cztery maszyny, nocą pojawiało się ich jeszcze więcej, ale wieczorem nie latały nigdy. Przeciskając się przez wyłamane drzwi na stacji benzynowej, od razu poczułam, że coś jest nie tak. Nie widziałam żadnych zmian - sklep wyglądał dokładnie tak, jak tydzień temu: ściany pomazane graffiti, poprzewracane regały, podłoga pokryta pustymi kartonami i szczurzymi odchodami, wypatroszone kasy i wybebeszone lodówki. Od miesiąca raz w tygodniu musiałam przechodzić przez ten śmierdzący bajzel, żeby dostać się dó magazynu znajdującego się za ladami chłodniczymi. Dlaczego ludzie po ograbieniu sklepu z piwa, napojów, pieniędzy z kas i sejfu oraz losów na loterię nie zabrali dwóch palet wody pitnej? Nie miałam pojęcia. O czym mogli wtedy myśleć? Nadciągają Przybysze! Apokalipsa! Szybko, pakuj piwo! W powietrzu wciąż unosił się smród gnijącego jedzenia, rozlanych napojów i odór szczurów, kurz wirował w ledwo rozpraszających mrok promieniach światła, przedostających się przez brudne okna, a każda rzecz, jak się wydawało, leżała na niewłaściwym miejscu, nieruszona. Ale...

Coś było nie tak. Stanęłam wśród okruchów szkła zalegających na podłodze tuż za drzwiami. Niczego nie zauważyłam. Niczego nie usłyszałam. Niczego nie poczułam. Ale wiedziałam. Coś było nie tak. Minęło mnóstwo czasu, od kiedy ludzie po raz ostatni byli zwierzyną łowną. Jakieś sto tysięcy lat, jeśli nie lepiej. W naszych genach wciąż jednak tkwi pamięć tych czasów, czujność gazeli, instynkt antylopy. Wiatr szumiący pośród traw. Cień przemykający między drzewami. Cichy głos w głowie, który szepce: „Cii... Jest coraz bliżej, Cassie”. Nie pamiętam, kiedy zdjęłam karabin z ramienia. W jednej chwili wisiał za moimi plecami, w następnej trzymałam go w rękach, opuszczając lufę w dół i odciągając bezpiecznik. Coraz bliżej. Nigdy nie strzelałam do niczego większego od królika, a i to był raczej tylko eksperyment, ponieważ chciałam sprawdzić, czy jestem w stanie posługiwać się bronią i się przy okazji nie okaleczyć. Kiedyś strzelałam też nad głowami sfory zbłąkanych psów, które wykazywały zbyt wielkie zainteresowanie moim obozowiskiem. No i wypaliłam do unoszącego się wprost nad moją głową zielonkawego światełka, będącego największym statkiem Przybyszów sunącym bezgłośnie po Drodze Mlecznej. Dobra, to było głupie, przyznaję. Równie dobrze mogłam ustawić nad głową olbrzymi billboard z wielką strzałką i napisem „HEJ, TUTAJ JESTEM!”. Po eksperymencie z królikiem - kula rozerwała go na strzępy, zamieniając puchate stworzonko w niezidentyfikowaną masę flaków i kości - porzuciłam myśl o wykorzystaniu karabinu do polowań. Przestałam ćwiczyć strzelanie. W ciszy, jaka zapadła po przejściu czwartej fali, każdy wystrzał zdawał się głośniejszy od huku eksplozji bomby atomowej. Wciąż jednak uznawałam mi6 za swojego najlepszego przyjaciela. Zawsze mi towarzyszył zakopany wewnątrz śpiwora, wierny i prawdomówny. Po nadejściu czwartej fali nie mogłam już wierzyć ludziom, że nadal są ludźmi. Mogłam jednak zaufać swojej broni, że wciąż będzie bronią. Cii... Jest coraz bliżej, Cassie. Blisko. Mogłam dać nogę. Ulec cichemu głosowi w swojej głowie. Głosowi, który był starszy ode mnie i od wszystkich ludzi, jacy kiedykolwiek żyli na świecie. Mogłam mu ulec. Zamiast tego wsłuchiwałam się z wszystkich sił w ciszę panującą w opuszczonym

sklepie. Coś się zbliżało. Gdy odsunęłam się odrobinę od drzwi, rozległ się cichy trzask szkła pękającego pod moimi nogami. A potem coś narobiło hałasu. Usłyszałam dźwięk, który równie dobrze mógł być kaszlem, jak i jękiem. Wydobywał się z magazynu za ladami, tego samego, w którym znalazłam wodę. W tej chwili nie potrzebowałam już tego cichego głosu, który podpowiadał, co powinnam zrobić. To było akurat oczywiste - musiałam wiać. Ale nie zwiałam. Pierwsza zasada, dzięki której można przetrwać czwartą falę, brzmi: „Nie ufaj nikomu”. Niezależnie od tego, jak wygląda. Pod tym względem Przybysze okazali się bardzo sprytni -.podobnie zresztą jak pod wszystkimi innymi względami. To w końcu nieistotne, czy wyglądali tak, jak powinni, mówili to, co powinni, czy zachowywali się tak, jak się tego po nich spodziewaliśmy. Śmierć mojego ojca chyba skutecznie to udowodniła. Nawet jeśli obca osoba będzie sympatyczniejszą niż twoja ukochana ciotka Tilly przemiłą staruszką przytulającą bezbronnego kociaka, to nigdy nie możesz mieć pewności, że nie jest jedną z nich i pod kotkiem nie skrywa naładowanej spluwy. Nie jest to wcale takie znowu nieprawdopodobne. A im dłużej będziesz się nad tym zastanawiać, tym łatwiej to sobie wyobrazisz. Nie możesz wierzyć miłej staruszce. To jest w tym wszystkim najtrudniejsze. Tak trudne, że za każdym razem, gdy zbyt długo nad tym myślę, chcę tylko zaszyć się w śpiworze, naciągnąć go na uszy i powoli umrzeć z głodu. Jeśli nie możesz nikomu ufać, to po prostu nikomu nie ufasz. Lepiej przyjąć, że ciotunia Tilly jest jedną z nich, niż łudzić się, że trafiło się na jednego z ocalałych. Potworne diabelstwo. Ludzkość się rozproszyła, dużo łatwiej było nas wytropić i wyłapać. Czwarta fala przyniosła nam samotność, nie mogliśmy wykorzystać przewagi liczebnej, z wolna traciliśmy rozum nękani samotnością, przerażeniem i oczekiwaniem na nieunikniony koniec. Dlatego nie uciekłam. Niezależnie od tego, czy była to ciotunia Tilly, czy też jeden z nich - musiałam bronić swojego terenu. Samotność to jedyny sposób na przetrwanie. Tak właśnie brzmi druga zasada. Przysłuchując się stłumionemu kaszlopłaczowi (czy też płaczokaszlowi, trudno powiedzieć), dotarłam do drzwi prowadzących na zaplecze. Wstrzymawszy oddech, przystanęłam przed nimi, balansując na piętach. Drzwi były uchylone na tyle szeroko, że mogłam się przez nie prześlizgnąć bokiem. Tuż przed sobą miałam metalową półkę przymocowaną do ściany, a po prawej ciągnął się

długi, wąski korytarz wypełniony lodówkami. W pomieszczeniu nie było żadnych okien, a jedyne światło zapewniała pomarańczowa poświata gasnącego dnia, wpadająca przez drzwi za moimi plecami, wciąż na tyle intensywna, bym mogła dostrzec własny cień na podłodze. Przykucnęłam, a cień kucnął razem ze mną. Jedna z lodówek zasłaniała mi widok na korytarz, ale wciąż słyszałam tego kogoś. Albo to coś, co kaszlało, mamrotało i szlochało na jego drugim końcu. Pomyślałam, że musi być poważnie ranne albo próbuje sprawiać takie wrażenie. Albo potrzebowało pomocy, albo przygotowało pułapkę. Tak właśnie wygląda życie na Ziemi od czasu lądowania. Albo - albo. Albo to jeden z nich i doskonale wie, że tu jestem, albo to ktoś inny i potrzebuje mojej pomocy. Tak czy siak, musiałam wstać i zajrzeć za róg korytarza. Wstałam. Zajrzałam.

4 Był jakieś sześć metrów ode mnie. Leżał oparty plecami o ścianę z wyciągniętymi przed siebie nogami, jedną ręką obejmując brzuch. Miał na sobie mundur oraz czarne, ciężkie buty, wszystko było pokryte brudem i lśniące od krwi. Krew była wszędzie - na ścianie za jego plecami, na betonowej podłodze, jego ubraniu, włosach. Panujący w korytarzu półmrok sprawiał, że lśniła niczym czerń smoły. W drugiej ręce trzymał pistolet wycelowany prosto w moją głowę. Odpowiedziałam tym samym. Jego pistolet przeciw mojej strzelbie. Palce drżące na spustach: jego, moje. To, że wycelował we mnie broń, jeszcze niczego nie dowodziło. Może faktycznie był rannym żołnierzem przekonanym, że jestem jedną z nich. A może nie. - Rzuć broń - wymamrotał w moją stronę. Zapomnij - odparłam w myślach. - Rzuć broń! - wrzasnął. Albo przynajmniej próbował. Słowa były bardzo niewyraźne, stłumione przez krew wzbierającą w jego wnętrznościach. Szkarłatna strużka pociekła mu z ust, wijąc się pomiędzy zarostem na brodzie. Jego zęby czerwieniły się od krwi. Pokręciłam głową. Stojąc tyłem do światła, mogłam się tylko modlić, żeby nie zauważył przerażenia w moich oczach i tego, jak bardzo się trzęsę. Tym razem nie miałam do czynienia z jakimś cholernym królikiem, który był na tyle głupi, żeby pewnego słonecznego poranka wejść na mój teren. Tym razem miałam przed sobą prawdziwego człowieka. A nawet jeśli nie, to takie sprawiał wrażenie. Z zabijaniem tak już jest, że dopóki się tego nie zrobi, nigdy nie można mieć pewności, czy jest się do tego zdolnym. - Rzuć broń - powtórzył po raz trzeci, zdecydowanie ciszej niż przed chwilą. Zabrzmiało to jak prośba. Pistolet zadrżał w jego dłoni, a lufa powoli opadła ku podłodze. Moje oczy przywykły już do panującego tu półmroku i udało mi się dostrzec kroplę krwi spływającą wzdłuż lufy. Pistolet upadł na podłogę. Uderzył o ziemię pomiędzy jego nogami z głośnym, metalicznym stuknięciem. Mężczyzna uniósł pustą dłoń na wysokość ramienia, kierując jej wnętrze w moją stronę. - W porządku. - Na jego zakrwawionej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. - Twoja kolej. Ponownie potrząsnęłam głową. - Pokaż drugą rękę - zażądałam, mając nadzieję, że mój głos brzmi wystarczająco

pewnie. Drżały mi kolana, z trudem utrzymywałam broń, a w głowie miałam karuzelę. Musiałam powstrzymywać się ze wszystkich sił, by się na niego nie rzucić. Dopóki się tego nie zrobi, nigdy nie można mieć pewności, że jest się do tego zdolnym. - Nie mogę - odpowiedział. - Druga ręka - powtórzyłam. - Jeśli nią ruszę, może mi wypaść żołądek. Poprawiłam ułożenie kolby na ramieniu. Byłam cała spocona, roztrzęsiona i próbowałam myśleć. Albo - albo, Cassie. Co zamierzasz zrobić? - Umieram - oznajmił zaskakująco rzeczowym tonem. Z tej odległości jego oczy były jedynie drobnymi punktami odbitego światła. - Możesz mnie wykończyć albo mi pomóc. Wiem, że jesteś człowiekiem... - Skąd wiesz? - zapytałam natychmiast, bojąc się, że może umrzeć, zanim odpowie. Jeśli naprawdę był żołnierzem, to może faktycznie wiedział, jak rozpoznać różnicę. Taka informacja mogła się okazać niezmiernie użyteczna. - W przeciwnym razie już dawno byś mnie zastrzeliła. - Uśmiechnął się i dopiero wtedy, widząc dołki w jego policzkach, uświadomiłam sobie, jak bardzo jest młody. Tylko parę lat starszy ode mnie. - Widzisz - szepnął. - Ty też mnie po tym rozpoznałaś. - Niby co rozpoznałam? - Czułam, że już dłużej nie mogę powstrzymać łez. Jego skulone ciało rozmywało się przed moimi oczami niczym obraz w krzywym zwierciadle. Nie odważyłam się jednak opuścić strzelby i przetrzeć oczu. - Że jestem człowiekiem. Inaczej od razu bym cię zastrzelił. Miało to jakiś sens. A może tylko chciałam, żeby miało? Może opuścił broń, żebym uczyniła to samo, a kiedy tylko to zrobię, wyciągnie kolejną spluwę spod munduru i skończę z dziurą w głowie? To oni nam to zrobili. Nie można wspólnie stawić czoła przeciwnikom, jeśli sobie wzajemnie nie ufamy. A w świecie bez zaufania znika również nadzieja. W jaki sposób najprościej pozbyć się ludzi? Trzeba pozbawić ich człowieczeństwa. - Muszę zobaczyć twoją drugą dłoń - powtórzyłam. - Już mówiłem... - Muszę ją zobaczyć! - pisnęłam załamującym się głosem. Nic nie mogłam na to poradzić. - To mnie zabij, suko! - nie wytrzymał. - Pociągnij za spust i miejmy to za sobą! Oparł głowę o ścianę, a z jego otwartych ust wydobyło się przeraźliwe wycie, które odbijało się od ścian i sufitu, świdrując mi w uszach. Nie wiedziałam, czy krzyczy z bólu, czy

dlatego że zrozumiał, że nie mam zamiaru go ratować. Nadzieja wzięła w nim górę, a to zawsze kończy się śmiercią. Nadzieja zabija dużo wcześniej. Zanim zdążysz naprawdę umrzeć. - Jeśli ci pokażę... - wyjęczał, kołysząc się w przód i w tył na zakrwawionej podłodze - jeśli ci pokażę, to mogę liczyć na twoją pomoc? Nie odpowiedziałam. Nie miałam odpowiedzi. Rozgrywałam tę sytuację nanosekunda po nanosekundzie. Tak więc to on musiał podjąć decyzję. Teraz wydaje mi się, że po prostu nie chciał pozwolić na to, żeby tamci wygrali. Nie miał zamiaru porzucić nadziei. Jeśli miało go to zabić, to przynajmniej umarłby, nie tracąc ostatniego skrawka człowieczeństwa. Z bolesnym grymasem na twarzy powoli uniósł lewą rękę. Dzień dobiegał ku końcowi, światło było coraz słabsze i zdawało się wyfruwać z korytarza przez na wpół otwarte drzwi za moimi plecami. Jego ręka była pokryta zakrzepłą krwią. Wyglądała tak, jakby włożył szkarłatną rękawicę. Przygaszony promień światła przesunął się delikatnie po jego zakrwawionej dłoni i rozbłysnął metalicznie na jakimś podłużnym, cienkim przedmiocie, a mój palec automatycznie zacisnął się na spuście i poczułam uderzenie kolby, bo siła odrzutu wbiła mi ją w ramię, gdy opróżniałam magazynek, słysząc jednocześnie czyjś wrzask dobiegający z oddali, okazało się jednak, że to nie on krzyczał, tylko ja i ci wszyscy, którzy jeszcze pozostali przy życiu, o ile w ogóle pozostali jeszcze jacyś inni bezsilni, pozbawieni resztek nadziei wrzeszczący ludzie, ponieważ wszystko obróciło się w ruinę, a my nie potrafiliśmy sobie z tym poradzić, ponieważ okazało się, że nie czeka na nas żaden rój obcych spadających z nieba w swoich latających spodkach, prowadzących metalowe transportery prosto z Gwiezdnych wojen, nie było też słodziutkich, pomarszczonych kosmitów w rodzaju E.T., marzących jedynie o tym, by uszczknąć parę liści, poczęstować się cukierkami i wrócić do domu. To wyglądało inaczej. Zupełnie inaczej. Wyglądało tak, że strzelaliśmy do siebie, stojąc w gasnącym świetle letniego dnia pomiędzy rzędami opróżnionych lodówek. Podeszłam do niego w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Nie musiałam się upewniać, czy nie żyje. Wiedziałam, że go zabiłam. Chciałam tylko zobaczyć, co trzymał w tej zakrwawionej ręce. Był to krucyfiks.

5 Od tej pory nie spotkałam więcej nikogo. Z drzew opadła już większość liści, a noce zrobiły się chłodne. Nie mogłam dłużej ukrywać się w lasach. Pozbawiona liściastej osłony, nie odważyłam się rozpalać ogniska z obawy przed latającymi dronami. Musiałam się stąd wynieść. Wiedziałam, dokąd muszę dotrzeć. Od dawna to wiedziałam. W końcu złożyłam obietnicę, jedną z tych, których nie powinno się łamać, ponieważ jeśli je złamiesz, niszczysz jakąś cząstkę samego siebie, być może tę najważniej szą.Tyle że wszyscy potrafimy sobie wmówić różne rzeczy. Na przykład coś w stylu: najpierw muszę przecież coś wymyślić, nie mogę pchać się do jaskini lwa bez żadnego planu. Albo: teraz to już nie ma sensu, czekałam zbyt długo. Niezależnie od powodów, które trzymały mnie tu wcześniej, powinnam była odejść jeszcze tej nocy, gdy zabiłam tego chłopaka. Nie wiedziałam, co spowodowało jego rany, i byłam zbyt przerażona, żeby sprawdzić zwłoki, chociaż należało to zrobić bez względu na to, jak mocno mi odbiło. Przypuszczałam, że mógł ulec jakiemuś wypadkowi, jednak prawdopodobieństwo, że ktoś (lub coś!) go postrzelił, było równie wielkie. A jeśli tak to właśnie wyglądało, to ten ktoś (lub coś) mógł wciąż krążyć po okolicy... chyba że zabity przeze mnie krzyżowiec jakoś sobie z nim, nimi lub tym poradził. Albo sam był jednym z nich, a krucyfiks miał mnie tylko wyprowadzić w pole... To kolejny ze sposobów, w jakich Przybysze mieszają nam w głowach: nigdy nie masz pewności, jak zginiesz, wiesz tylko, że jest to nieuchronne. Być może tak właśnie będzie wyglądała piąta fala, zaatakuje nas. od środka, obracając przeciw nam nasze własne umysły. Być może ostatni człowiek na Ziemi nie umrze z głodu czy zimna i nie zginie rozszarpany przez dzikie zwierzęta. Być może ostatni człowiek na Ziemi padnie ofiarą ostatniego człowieka na Ziemi. Dobra, powinnam przestać się zastanawiać nad takimi rzeczami. Szczerze mówiąc, wiedziałam, że pozostawanie w tym miejscu jest równoznaczne z samobójstwem, złożyłam też obietnicę, której musiałam dotrzymać, wciąż jednak nie chciałam odchodzić. Mieszkałam w tych lasach od dawna, znałam każdą ścieżkę, każde drzewo, każde pnącze i krzak. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, jak wyglądał ogródek za domem, w którym spędziłam szesnaście lat życia, ale mogłam opisać ze szczegółami każdy liść i gałązkę w tej części lasów. To, co działo się poza granicą drzew i dwukilometrowym odcinkiem autostrady, który

przemierzałam każdego tygodnia, by odnowić zapasy, było dla mnie jedną wielką niewiadomą. Podejrzewałam jednak, że wszędzie musi wyglądać to dość podobnie: opuszczone miasta, nad którymi unosi się smród ścieków i gnijących trupów, spalone domy, stada psów i kotów dotkniętych wścieklizną, autostrady usiane wielokilometrowymi kolumnami wraków. I ciała, wiele ciał. Zaczęłam się pakować. Musiałam podróżować z jak najmniejszym obciążeniem, dlatego nie mogłam zabrać ze sobą namiotu, który od tak dawna był moim domem. Na szczycie listy znalazły się najniezbędniejsze rzeczy: luger, mi6 i mój wierny nóż myśliwski. Do tego śpiwór, apteczka, pięć butelek wody, trzy opakowania przekąsek z suszonego mięsa oraz parę puszek sardynek. Przed lądowaniem nienawidziłam sardynek, a teraz nie potrafiłam się bez nich obyć. Pierwszą rzeczą, za jaką się rozglądałam po włamaniu do kolejnego sklepu, były sardynki. Co z książkami? Były ciężkie i zajmowały sporo miejsca w moim już i tak wypchanym plecaku, ale łączyła mnie z nimi specjalna więź. Podobnie zresztą jak mojego tatę. Książki znalezione po tym, jak trzecia fala pozbawiła życia ponad trzy i pół miliarda ludzi, wypełniały nasz dom aż po sufit. Podczas gdy reszta z ocalałych plądrowała ruiny w poszukiwaniu wody oraz jedzenia, gromadząc także broń, która miała nam pomóc w ostatnim starciu, spodziewaliśmy się go bowiem w każdej chwili, tato chodził z zabawkowym wózkiem należącym do mojego braciszka i zwoził do domu książki. Oszałamiająca liczba ofiar nie robiła na nim wrażenia. To, że w ciągu czterech miesięcy ludzka populacja skurczyła się z siedmiu miliardów do kilkuset tysięcy, nie było w stanie podważyć jego wiary w zdolność przetrwania naszej rasy. - Musimy myśleć o przyszłości - upierał się. - Kiedy to się skończy, powinniśmy być gotowi do odbudowania wszystkich elementów naszej cywilizacji. Latarka. Zapasowe baterie. Szczoteczka i pasta do zębów. Jeśli przyjdzie na mnie czas, chciałam odejść z czystymi zębami. Rękawiczki. Dwie pary skarpetek, bielizna, duże opakowanie proszku do prania, dezodorant, szampon (patrz wyżej: jeśli zginąć, to schludnie). Tampony. Wciąż martwiłam się o swój zapas i nie wiedziałam, czy uda mi się go gdzieś uzupełnić. Plastikowy woreczek wypełniony zdjęciami. Tato. Mama. Mój braciszek Sammy. Dziadkowie. Lizbeth, moja najlepsza przyjaciółka. Jedna fotografia Bena-Nie-Mogę-Oderwać-Od-Ciebie-Oczu-Parisha, wycięta ze szkolnej księgi pamiątkowej, kiedy planowałam, że Ben zostanie moim przyszłym chłopakiem, a może nawet i mężem, chociaż on sam nie miał o tym pojęcia. Nie wiedział nawet, że istnieję. Obracaliśmy się w

tym samym kręgu znajomych, ale ja byłam tylko jakąś nieistotną dziewczyną, plączącą się w tle i nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu. Nie pasowało mi w nim jedynie to, że był dobre ćwierć metra wyższy ode mnie. Teraz do jego wad należało doliczyć też to, że nie żyje. Komórka. Pierwsza fala usmażyła wszystkie baterie i nie było szans, żeby ją naładować. Wieże przekaźnikowe przestały działać, zresztą i tak nie miałam już nikogo, do kogo mogłabym zadzwonić, ale sami rozumiecie... to w końcu moja komórka. Cążki do paznokci. Zapałki. Nie rozpalałam ognisk, ale mogłam ich potrzebować, gdyby przyszło mi coś podpalić lub wysadzić w powietrze. Dwa kołonotatniki z kartkami w wąskie linie, jeden w fioletowej papierowej okładce, drugi w czerwonej. To były moje ulubione kolory, a notatniki odgrywały rolę dziennika. Miało to oczywiście związek z nadzieją. Nawet jeśli naprawdę jestem ostatnim ocalałym człowiekiem, być może któryś z obcych zajrzy kiedyś do mojego pamiętnika i dowie się, co o nich myślałam. Jeśli to ty jesteś tym obcym czytającym moje słowa, informuję: MAM CIĘ W DUPIE. Cukierki owocowe, z których wyjadłam już wszystkie o smaku pomarańczowym. Trzy opakowania gumy do żucia. Dwa ostatnie czekoladowe lizaki. Obrączka należąca do mojej mamy. Sponiewierany pluszowy misiek, własność Sammy ego. Nadal do niego należał. To nie była moja przytulanka, nic z tych rzeczy. Ito właściwie wszystko, co mogłam wpakować do plecaka. Dziwne. Z jednej strony wyglądało to tak, jakbym próbowała zabrać zbyt wiele, z drugiej - wciąż miałam wrażenie, że to zbyt mało. Z trudem mogłam upchnąć jeszcze parę książek. Przygody Hucka czy Grona gniewu? Wiersze Sylvii Plath czy pochodzące z biblioteczki Sammyego bajeczki Shela Silversteina? Czytanie Sylvii Plath to chyba niezbyt dobry pomysł, jej poezja jest strasznie depresyjna. Silverstein pisał dla dzieci, ale i teraz umiał mnie rozśmieszyć. Ostatecznie zdecydowałam się na Przygody Hucka (wydawały się nader odpowiednie w mojej sytuacji) oraz Tam, gdzie kończy się chodnik. Wkrótce dotrzemy do tego miejsca, Shel. Wskakuj na pokład, Jim. Przerzuciłam plecak przez ramię, przez drugie przewiesiłam karabin i ruszyłam przed siebie ścieżką, nie odwracając się ani razu. Przystanęłam dopiero na skraju lasu. Sześciometrowy nasyp prowadził na południową odnogę autostrady. Wraki, stosy ubrań, podarte worki na śmieci, spalone ciągniki i cysterny przewożące różne rzeczy, od benzyny po mleko, zaścielały wszystkie pasy jezdni. Samochody porozrzucane były w niewielkich grupkach lub w wielokilometrowych kolumnach wijących się we wszystkie strony, a poranne słońce rozbłyskiwało na leżących

wszędzie kawałkach szkła. Nie widziałam żadnych ciał. Samochody stały tu od czasu pierwszej fali porzucone przez swych właścicieli. Pierwsza fala, potężny elektromagnetyczny impuls, który przedarł się przez atmosferę dziesiątego dnia o godzinie jedenastej, nie spowodowała zbyt wielu ofiar w ludziach. Tata podejrzewał, że zginęło jakieś pół miliona osób. Rozumiem, że pół miliona może brzmieć dość poważnie, ale był to jedynie znikomy procent całej populacji. W czasie drugiej wojny światowej zginęło ponad sto razy więcej ludzi. Mieliśmy też czas na to, by się przygotować, chociaż nikt tak do końca nie wiedział, na co. Od chwili, kiedy satelita przysłał pierwsze zdjęcia statku matki, przelatującego niedaleko Marsa, do momentu uruchomienia pierwszej fali, minęło dziesięć dni wypełnionych totalnym zamętem. Stan wojenny, posiedzenia ONZ, parady, imprezy na dachach budynków, niekończące się internetowe dyskusje i wszystkie media mielące temat lądowania dwadzieścia cztery godziny na dobę. Prezydent wygłosił orędzie do narodu, potem schował się w bunkrze, a Rada Bezpieczeństwa zwołała nadzwyczajne posiedzenie niedostępne dla dziennikarzy. Większość ludzi po prostu zwiała, tak jak zrobili nasi sąsiedzi Majewscy. Szóstego dnia załadowali wszystko, co się dało, do furgonetki i wyruszyli w drogę, dołączając do tysięcy innych, którzy z jakiegoś powodu uznali, że gdzie indziej będzie bezpieczniej. Ludzie szukali schronienia w górach... na pustyniach... na bagnach. No wiecie - po prostu gdzie indziej. Gdzie indziej wybrane przez Majewskich okazało się Disney Worldem. I nie byli jedyni - przed atakiem falą elektromagnetyczną park zaliczył rekordową frekwencję. - Dlaczego akurat Disney World? - zapytał pana Majewskiego mój tata. - Dzieciaki jeszcze nigdy tam nie były - odpowiedział sąsiad, którego dzieci studiowały wtedy na uniwersytetach. - A wy dokąd się wybieracie? - zapytała jego tylko parę lat starsza ode mnie córka Catherine, która przyjechała właśnie z uczelni. - Nigdzie - odparłam. I faktycznie nie chciałam nigdzie jechać. Wciąż próbowałam w to wszystko nie wierzyć, udawałam, że cała sprawa z Przybyszami sama się jakoś rozwiąże, może podpiszą jakiś traktat pokojowy albo coś. A może wpadli tu tylko po parę próbek gleby i wrócą do siebie. Albo przyjechali na wakacje, tak jak Majewscy do Disney Worldu. - Musicie uciekać - upierała się Catherine. - Najpierw zaatakują miasta. - Pewnie masz rację - przyznałam z przekąsem. - Kto by się ośmielił zaatakować Zaczarowane Królestwo Disneya.

- A jak wolałabyś umrzeć? - prychnęła. - Chowając się pod łóżkiem czy w wagoniku kolejki górskiej? Dobre pytanie. Tato stwierdził, że świat podzielił się na dwa obozy: uciekinierów i norników. Uciekinierzy zmierzali w stronę gór lub kolejek górskich. Nornicy zabijali deskami okna, robili zapasy konserw oraz amunicji, a ich telewizory nastawione były na dwudziestoczterogodzinne kanały informacyjne. Przez pierwsze dziesięć dni niespodziewani kosmiczni goście nie odezwali się ani słowem. Żadnego świetlnego show na nocnym niebie, żadnych lądujących na trawniku przed Białym Domem wyłupiastookich dupogłowych kolesi, którzy z głębin swych srebrzystych kosmicznych kombinezonów domagaliby się spotkania z naszym przywódcą. Nie pojawiły się też wirujące srebrzyste bączki emitujące dźwięki kosmicznej muzyki, nie usłyszeliśmy również żadnej odpowiedzi na nasze powitanie, które brzmiało jakoś tak: „Witamy na Ziemi, mamy nadzieję, że się wam tu spodoba, prosimy - nie zabijajcie nas”. Nikt nie wiedział co dalej. Byliśmy przekonani, że rząd coś wymyśli. W końcu zawsze był na wszystko przygotowany, więc założyliśmy, że jest gotowy także na przyjęcie niezapowiedzianego gościa z kosmosu, który przyplątał się bez zaproszenia jak zwariowany kuzyn pomijany milczeniem przez resztę rodziny. Niektórzy schowali się do swoich nor. Niektórzy uciekli. Jeszcze inni zawierali pospieszne małżeństwa lub finalizowali nagłe rozwody. Część zajęła się robieniem dzieci, byli też tacy, którzy targnęli się na własne życie. Snuliśmy się jak jakieś zautomatyzowane zombie, kompletnie niezdolni pojąć, co się właściwie dzieje. Trudno w to teraz uwierzyć, ale moja rodzina podobnie jak większość mieszkańców naszej planety, zajmowała się po prostu swoimi codziennymi sprawami, tak jakby nad naszymi głowami nie wisiało najbardziej zdumiewające zjawisko w historii ludzkości. Mama i tato chodzili do pracy, Samniy bawił się w przedszkolu, a ja nadal spędzałam czas na lekcjach i treningach piłki nożnej. Wszystko było tak normalne, że aż dziwaczne. Pod koniec pierwszego dnia każdy mieszkaniec kuli ziemskiej mający więcej niż dwa lata miał okazję ponad tysiąc razy zobaczyć zbliżenia na potężny statek matkę - krążący czterysta kilometrów nad Ziemią zielonoszary okręt międzygwiezdny wielkości Manhattanu. NASA zdecydowała się na wyciągnięcie z lamusa swojego kosmicznego wahadłowca i posłanie go im na spotkanie. Wszyscy uznaliśmy to za doskonały pomysł, ponieważ cisza z ich strony była naprawdę ogłuszająca. Przecież nie przelecieli tych miliardów kilometrów tylko po to, by