serii. Polska premiera jest jednocześnie
premierą światową.
Dokładny zarys fabuły utrzymywany jest w
tajemnicy, wiadomo jednak, że akcja rozgrywa się
kilkanaście lat po wydarzeniach opisanych w
"Cesarzu Nihon-Ja".
Centralną postacią tomu jest dorosły już Will oraz
jego uczeń, a właściwie uczennica
- pierwsza w historii korpusu kobieta-zwiadowca.
źródło opisu: Wydawnictwo Jaguar, 2013
Flanagan John
Królewski zwiadowca
Zwiadowcy 12
Wydawnictwo Jaguar
Warszawa
Dla mojej rodziny
Rozdział 1
Ten rok w majątku Scanlon nie był zbyt urodzajny.
Zbiór pszenicy można było nazwać
co najwyżej skromnym, sady zaatakowała zaraza,
trzy czwarte jabłek zgniło na drzewach.
Ciężkie czasy nastały dla dzierżawców,
pracowników gospodarstwa, sadowników
i zbieraczy owoców. Następne zbiory miały odbyć
się dopiero za trzy miesiące, a oni zostali
właściwie bez jedzenia.
Dennis, pan tych włości, był człowiekiem dobrego
serca. A także praktycznym. Dobre
serce kazało mu przyjść z pomocą podwładnym w
potrzebie, praktyczna strona jego natury zaś
pozwoliła dojrzeć w takim postępowaniu słuszne
posunięcie biznesowe. Zdawał sobie sprawę
z tego, że jeśli jego pracownicy i dzierżawcy
zaczną głodować, prawdopodobnie ruszą na
poszukiwanie zajęcia w rejonach, które nie zostały
tak ciężko dotknięte nieurodzajem. A kiedy
wrócą dobre czasy, okaże się, że w Scanlon
brakuje rąk do pracy.
Przez lata Dennis zebrał spory majątek, który
pozwalał mu przetrwać trudniejszy okres.
Wiedział jednak, że jego pracownicy są w
zupełnie innej sytuacji. Dlatego postanowił
podzielić
się swym bogactwem i przyjść im z pomocą. Kazał
zbudować kuchnię dla potrzebujących.
W ten sposób zapewnił swoim ludziom
przynajmniej jeden porządny posiłek dziennie,
może nieszczególnie wyrafinowany – zwykle była
to zupa czy owsianka – lecz przynajmniej
ciepły, sycący i pożywny. Dennis wierzył, że koszt
tego przedsięwzięcia zwróci się z nawiązką,
zapewniając mu lojalność i przywiązanie
pracowników i dzierżawców.
Kuchnia znajdowała się w parku, od frontu
budynku mieszkalnego. Składały się na nią
rzędy prostych stołów i ław oraz wielki stół, na
którym podawano jedzenie. Przed słońcem
i niepogodą chronił ją płócienny dach, rozpięty na
słupkach. Boki były jednak otwarte i płótno
nie dawało wielkiej ochrony, kiedy wiało i padało
naprawdę porządnie. Ale pracownicy ma-
jątku byli twardymi ludźmi i takie zabezpieczenia
zupełnie im wystarczały.
Słowo kuchnia właściwie nie było trafnym
określeniem, ponieważ gotowano w wielkiej
kuchni w głównym budynku, a tutaj jedynie
wydawano jedzenie. Posiłek był darmowy, lecz
dla
zasady ci, którzy mogli sobie na to pozwolić,
zostawiali czasami w zamian drobną zapłatę,
najczęściej w formie kilku miedziaków bądź w
naturze – parę królików czy dziką kaczkę.
Kuchnia działała każdego wieczoru przez dwie
godziny, tak by ludzie nie musieli kłaść się spać
z pustym żołądkiem.
Zapadał już zmrok, gdy nagle do stołu, przy którym
wydawano posiłki, podszedł obcy
mężczyzna. Był wysoki, miał sięgające ramion
brudne jasne włosy. Nosił skórzany kubrak,
jakich używają woźnice. Za pas zatknął parę
grubych rękawic oraz sztylet w zniszczonej skó-
rzanej pochwie. Jego oczy, bezustannie
rozbiegane, nigdy nie zatrzymywały się na dłużej
na
żadnym punkcie. Przez to sprawiał wrażenie, jakby
był wiecznie przestraszony i nieustannie
przed czymś uciekał.
Ochmistrz, odpowiedzialny za wydawanie
posiłków, rzucił mu podejrzliwe spojrzenie.
Kuchnię stworzono na potrzeby miejscowych
mieszkańców, nie podróżnych, a on nigdy
wcześniej nie widział tego człowieka.
– Czego chcesz? – spytał niezbyt przyjaznym
tonem.
Woźnica przestał strzelać oczami na boki i na
moment zatrzymał wzrok na twarzy
ochmistrza. Widać było, że ma ochotę odpysknąć,
ale ochmistrz był potężnie zbudowany, a w
dodatku za jego plecami stało dwóch innych
mężczyzn, zapewne mających za zadanie pilno-
wać porządku. Oni również sprawiali dość groźne
wrażenie. Obcy wskazał ruchem głowy
kocioł, pełen gęstej zupy, wiszący nad ogniem.
– Chcę jeść – odparł szorstko. – Nie miałem nic w
ustach cały dzień.
Ochmistrz zmarszczył brwi.
– Możesz dostać zupy, ale musisz zapłacić –
powiedział. – Darmowe jedzenie dostają
wyłącznie dzierżawcy i pracownicy… – a –
Woźnica spojrzał na ochmistrza spode łba, lecz
w końcu sięgnął do brudnej zniszczonej sakiewki,
wiszącej u pasa. Grzebał w niej przez chwilę,
pobrzękując monetami, wyjął kilka, część włożył z
powrotem. Rzucił na stół trzy fenigi.
– Starczy? – zapytał. – Więcej nie mam.
Ochmistrz uniósł brew z niedowierzaniem. Słyszał
wyraźnie pobrzękiwanie monet
i widział, jak woźnica wrzucił część z powrotem
do sakiewki. Ale miał za sobą długi dzień
pracy i nie zamierzał wdawać się w spory. Uznał,
że najlepiej dać temu człowiekowi trochę
jedzenia i czym prędzej się go pozbyć. Zwrócił się
do dziewczyny, stojącej obok kotła z zupą:
– Podaj mu jedzenie.
Nalała porządną porcję do drewnianej miski i
postawiła ją przed mężczyzną. Dołożyła
jeszcze kawał chleba z chrupką skórką. Woźnica
powiódł wzrokiem po stołach. Na niektórych
stały kwaterki piwa. Nie było w tym nic
niezwykłego. Piwo nie kosztowało wiele, a Denis
uznał, że jego ludziom należy się coś do popicia.
W głębi, za stołem, na którym podawano
jedzenie, stała beczka, krople skapywały z kraniku.
Woźnica wskazał ją ruchem głowy.
– A piwo?? – zapytał.
Ochmistrz wyprostował się czujnie. Zachowanie
obcego stanowczo mu się nie podo-
bało. Owszem, zapłacił za jedzenie, ale suma była
doprawdy nędzna, dostał zaś za nią całkiem
porządny posiłek.
– To będzie kosztowało dodatkowo – odparł. –
Dwa fenigi.
Pomrukując gniewnie, woźnica znów zaczął
grzebać w sakiewce. Nie wyglądał na ani
trochę zakłopotanego, choć przecież przed chwilą
twierdził, że nie ma więcej pieniędzy. Rzucił
monety na stół. Ochmistrz skinął głową w stronę
jednego ze swoich pomocników.
– Daj mu kwaterkę.
Woźnica zabrał miskę z zupą, chleb i piwo, po
czym odwrócił się bez słowa.
– I dziękuję – rzucił sarkastycznie ochmistrz, ale
blondyn całkowicie go zignorował.
Przesuwał się między stołami, przypatrując się
twarzom siedzących dokoła nich ludzi. Och-
mistrz nie spuszczał z niego oka. Woźnica
wyraźnie kogoś wypatrywał – i wyraźnie nie
chciał
tego kogoś spotkać. Jeden z pomocników, który
przed chwilą nalał nieznajomemu piwo,
przysunął się bliżej i powiedział, tłumiąc głos:
– Wygląda, jakby szukał kłopotów.
Ochmistrz przytaknął.
– Najlepiej niech zje jak najszybciej i się wynosi.
Nie dawaj mu dodatkowej porcji,
nawet gdyby chciał za nią zapłacić.
Mężczyzna mruknął zgodnie, po czym odwrócił się
do grupki, która właśnie podeszła
do stołu, z nadzieją spoglądając na kocioł z zupą.
– Podejdź bliżej, Jem. Zaraz dostaniecie coś na
ząb.
Trzymając miskę z zupą wysoko w górze i starając
się nie potrącać siedzących przy
stole, woźnica skierował się na sam koniec
zaimprowizowanej jadalni, tam, gdzie markiza
stykała się z piaskową ścianą budynku. Siadł przy
ostatnim stole, twarzą w stronę otwartej
części, tak by widzieć wchodzących. Zabrał się za
jedzenie, ale ponieważ jego oczy bezustan-
nie latały we wszystkie strony, po chwili oblał
sobie zupą całą brodę i górną część ubrania. Upił
spory łyk piwa, nadal uważnie obserwując
otoczenie ponad brzegiem drewnianego kufla.
Postawił niemal puste naczynie na stole.
Dziewczyna, która chodziła między stołami
i zbierała brudne nakrycia, zatrzymała się, zerknęła
do prawie opróżnionego kufla i wyciągnęła
rękę.
W tym momencie woźnica chwycił ją za
nadgarstek tak mocno, że zaskoczona, straciła
dech w piersiach.
– Zostaw – burknął. – Jeszcze nie skończyłem.
Wyrwała rękę i wykrzywiła usta.
– No to wyssij sobie te ostatnie kropelki, ważniaku
– rzuciła z kpiarskim uśmiechem.
Potem odeszła gniewnym krokiem. Odwróciła się
jeszcze, by na niego spojrzeć.
Zmarszczyła czoło. Z tyłu, tuż za krzesłem woźnicy
stał jakiś mężczyzna, ubrany w pelerynę
z obszernym kapturem. Nie zauważyła, kiedy
przyszedł. Jeszcze przed chwilą nikogo tam nie
było. I nagle się pojawił, jakby wyskoczył spod
ziemi. Potrząsnęła głową. Dziwne, pomyślała.
I nagle uświadomiła sobie, co oznacza ta peleryna
w zielonoszare cętki. To był strój zwia-
dowcy. Ludzie powiadali, że zwiadowcy potrafią
dokonywać nieprawdopodobnych rzeczy –
jak na przykład pojawiać się i znikać znienacka.
Ten stał tuż za krzesłem woźnicy, całkowicie
nieświadomego jego obecności.
Cień szerokiego luźnego kaptura skrywał rysy
przybysza. Widać było jedynie stalo-
wosrebrną brodę. Po chwili odrzucił kaptur,
odsłaniając ponurą twarz, ciemne oczy i siwiejące,
nierówno przycięte włosy. Zza poły peleryny
wyjął ciężką saksę, po czym delikatnie postukał
jej obuchem w ramię woźnicy. Nie zabrał broni,
tak by mężczyzna mógł zobaczyć ją kątem
oka.
– Nie odwracaj się.
Woźnica zmartwiał. Sztywno wyprostowany na
swoim miejscu, instynktownie zaczął
odwracać się, by zobaczyć, kto stoi za jego
plecami. Saksa znów postukała go w ramię, tym
razem mocniej.
– Powiedziałem, że masz się nie odwracać.
Te słowa zabrzmiały bardziej stanowczo niż
poprzednie. Siedzący najbliżej ludzie
zauważyli, że coś się dzieje. Stłumiony pomruk
głosów powoli ucichł. Wszystkie oczy zwró-
ciły się na stół w głębi, przy którym siedział
skamieniały woźnica.
Ktoś rozpoznał cętkowaną pelerynę i ciężki nóż.
– To zwiadowca.
Woźnica drgnął na te słowa. Na jego twarzy
pojawił się wyraz lęku.
– A ty jesteś Henry Wozak – powiedział
zwiadowca.
Lęk ustąpił miejsca skrajnemu przerażeniu.
Mężczyzna pospiesznie potrząsnął głową
i zaprzeczył gwałtownie, plując śliną dokoła.
– Nie! Jestem Henry Furman! Pomyliłeś mnie z
kimś, przysięgam! Wargi zwiadowcy
wykrzywiły się uśmiechu.
– Wozak… Furman. Niezbyt pomysłowo, jeśli
próbujesz zmienić tożsamość. Z Hen-
ry’ego też powinieneś raczej zrezygnować.
– Nie wiem, o czym mówisz! – wymamrotał
woźnica.
Znów zaczął się odwracać i znów saksa uderzyła
go w ramię.
– Mówiłem, żebyś się nie odwracał.
– Czego chcesz ode mnie? – Głos mężczyzny
przeszedł w pisk.
Obserwujący tę scenę ludzie domyślali się, że
obcy doskonale wie, o co chodzi ponu-
remu zwiadowcy.
– Może ty mi powiesz.
– Ja nic nie zrobiłem! Nie wiem, kim jest ten cały
Wozak, ale to nie ja! Mówię ci,
pomyliłeś mnie z kimś! Zostaw mnie w spokoju.
Próbował nadać ostatnim słowom moc rozkazu,
lecz zupełnie mu to nie wyszło. Za-
brzmiały raczej jak pełne poczucia winy błaganie
o łaskę niż święte oburzenie niewinnie
oskarżonego. Przez kilka sekund zwiadowca nic
nie mówił. W końcu wypowiedział cztery
słowa:
– Gospoda pod Skrzydlatym Smokiem.
Teraz strach i poczucie winy aż nazbyt wyraźnie
malowały się na twarzy woźnicy.
– Pamiętasz, Henry? Gospoda pod Skrzydlatym
Smokiem w lennie Anselm. Półtora
roku temu. Byłeś tam.
– Nieprawda!
– A mówi ci coś nazwisko Jory Ruhl? Pamiętasz
go? Był przywódcą twojej bandy,
prawda?
– Nigdy nie słyszałem o żadnym Jorym!
– A mnie się wydaje, że owszem.
– Nigdy! I nigdy nie byłem w Gospodzie pod
Skrzydlatym Smokiem i nie mam nic
wspólnego z…
Nagle urwał, uświadomiwszy sobie, że o mało się
nie zdradził.
– A więc nigdy tam nie byłeś i nie masz nic
wspólnego z… z czym dokładnie, Henry?
– Z niczym!? Niczego nie zrobiłem. Przekręcasz
moje słowa! Nie było mnie tam! Nie
wiem, co tam się stało.
– A może chodzi ci o pożar, który wznieciliście ty
i Ruhl? W płomieniach zginęła
pewna kobieta, pamiętasz? Kurierka. Wybiegła z
budynku, ale potem zobaczyła dziecko, które
utknęło w środku i próbowało się wydostać. To
nie był nikt ważny, zwykła mała wieśniaczka.
Ty pewnie w ogóle nie zwróciłbyś uwagi na kogoś
takiego.
– Wymyśliłeś to wszystko! – wykrzyknął woźnica.
Zwiadowca nie zamierzał ustąpić.
– Kurierka jednak wcale nie uważała, że to ktoś
pozbawiony znaczenia. Wróciła do
płonącego budynku, ruszyła małej na ratunek.
Zdążyła wypchnąć dziewczynkę przez okno, ale
w tym momencie dach się zapadł i sama zginęła.
Teraz chyba sobie przypominasz?
– Nie znam żadnej Gospody pod Skrzydlatym
Smokiem! Nigdy nie byłem w lennie
Anselm. Pomyliłeś mnie z…
Nagle, z prędkością i zręcznością, przeczącą jego
potężnej posturze, woźnica zerwał się
Dwunasty i (podobno) ostatni tom bestsellerowej
serii. Polska premiera jest jednocześnie premierą światową. Dokładny zarys fabuły utrzymywany jest w tajemnicy, wiadomo jednak, że akcja rozgrywa się kilkanaście lat po wydarzeniach opisanych w "Cesarzu Nihon-Ja". Centralną postacią tomu jest dorosły już Will oraz jego uczeń, a właściwie uczennica - pierwsza w historii korpusu kobieta-zwiadowca. źródło opisu: Wydawnictwo Jaguar, 2013
Flanagan John Królewski zwiadowca Zwiadowcy 12 Wydawnictwo Jaguar Warszawa Dla mojej rodziny
Rozdział 1 Ten rok w majątku Scanlon nie był zbyt urodzajny. Zbiór pszenicy można było nazwać co najwyżej skromnym, sady zaatakowała zaraza, trzy czwarte jabłek zgniło na drzewach. Ciężkie czasy nastały dla dzierżawców, pracowników gospodarstwa, sadowników i zbieraczy owoców. Następne zbiory miały odbyć się dopiero za trzy miesiące, a oni zostali właściwie bez jedzenia. Dennis, pan tych włości, był człowiekiem dobrego serca. A także praktycznym. Dobre serce kazało mu przyjść z pomocą podwładnym w potrzebie, praktyczna strona jego natury zaś pozwoliła dojrzeć w takim postępowaniu słuszne posunięcie biznesowe. Zdawał sobie sprawę
z tego, że jeśli jego pracownicy i dzierżawcy zaczną głodować, prawdopodobnie ruszą na poszukiwanie zajęcia w rejonach, które nie zostały tak ciężko dotknięte nieurodzajem. A kiedy wrócą dobre czasy, okaże się, że w Scanlon brakuje rąk do pracy. Przez lata Dennis zebrał spory majątek, który pozwalał mu przetrwać trudniejszy okres. Wiedział jednak, że jego pracownicy są w zupełnie innej sytuacji. Dlatego postanowił podzielić się swym bogactwem i przyjść im z pomocą. Kazał zbudować kuchnię dla potrzebujących. W ten sposób zapewnił swoim ludziom przynajmniej jeden porządny posiłek dziennie, może nieszczególnie wyrafinowany – zwykle była to zupa czy owsianka – lecz przynajmniej
ciepły, sycący i pożywny. Dennis wierzył, że koszt tego przedsięwzięcia zwróci się z nawiązką, zapewniając mu lojalność i przywiązanie pracowników i dzierżawców. Kuchnia znajdowała się w parku, od frontu budynku mieszkalnego. Składały się na nią rzędy prostych stołów i ław oraz wielki stół, na którym podawano jedzenie. Przed słońcem i niepogodą chronił ją płócienny dach, rozpięty na słupkach. Boki były jednak otwarte i płótno nie dawało wielkiej ochrony, kiedy wiało i padało naprawdę porządnie. Ale pracownicy ma- jątku byli twardymi ludźmi i takie zabezpieczenia zupełnie im wystarczały. Słowo kuchnia właściwie nie było trafnym określeniem, ponieważ gotowano w wielkiej
kuchni w głównym budynku, a tutaj jedynie wydawano jedzenie. Posiłek był darmowy, lecz dla zasady ci, którzy mogli sobie na to pozwolić, zostawiali czasami w zamian drobną zapłatę, najczęściej w formie kilku miedziaków bądź w naturze – parę królików czy dziką kaczkę. Kuchnia działała każdego wieczoru przez dwie godziny, tak by ludzie nie musieli kłaść się spać z pustym żołądkiem. Zapadał już zmrok, gdy nagle do stołu, przy którym wydawano posiłki, podszedł obcy mężczyzna. Był wysoki, miał sięgające ramion brudne jasne włosy. Nosił skórzany kubrak, jakich używają woźnice. Za pas zatknął parę grubych rękawic oraz sztylet w zniszczonej skó-
rzanej pochwie. Jego oczy, bezustannie rozbiegane, nigdy nie zatrzymywały się na dłużej na żadnym punkcie. Przez to sprawiał wrażenie, jakby był wiecznie przestraszony i nieustannie przed czymś uciekał. Ochmistrz, odpowiedzialny za wydawanie posiłków, rzucił mu podejrzliwe spojrzenie. Kuchnię stworzono na potrzeby miejscowych mieszkańców, nie podróżnych, a on nigdy wcześniej nie widział tego człowieka. – Czego chcesz? – spytał niezbyt przyjaznym tonem. Woźnica przestał strzelać oczami na boki i na moment zatrzymał wzrok na twarzy ochmistrza. Widać było, że ma ochotę odpysknąć,
ale ochmistrz był potężnie zbudowany, a w dodatku za jego plecami stało dwóch innych mężczyzn, zapewne mających za zadanie pilno- wać porządku. Oni również sprawiali dość groźne wrażenie. Obcy wskazał ruchem głowy kocioł, pełen gęstej zupy, wiszący nad ogniem. – Chcę jeść – odparł szorstko. – Nie miałem nic w ustach cały dzień. Ochmistrz zmarszczył brwi. – Możesz dostać zupy, ale musisz zapłacić – powiedział. – Darmowe jedzenie dostają wyłącznie dzierżawcy i pracownicy… – a – Woźnica spojrzał na ochmistrza spode łba, lecz w końcu sięgnął do brudnej zniszczonej sakiewki, wiszącej u pasa. Grzebał w niej przez chwilę,
pobrzękując monetami, wyjął kilka, część włożył z powrotem. Rzucił na stół trzy fenigi. – Starczy? – zapytał. – Więcej nie mam. Ochmistrz uniósł brew z niedowierzaniem. Słyszał wyraźnie pobrzękiwanie monet i widział, jak woźnica wrzucił część z powrotem do sakiewki. Ale miał za sobą długi dzień pracy i nie zamierzał wdawać się w spory. Uznał, że najlepiej dać temu człowiekowi trochę jedzenia i czym prędzej się go pozbyć. Zwrócił się do dziewczyny, stojącej obok kotła z zupą: – Podaj mu jedzenie. Nalała porządną porcję do drewnianej miski i postawiła ją przed mężczyzną. Dołożyła jeszcze kawał chleba z chrupką skórką. Woźnica powiódł wzrokiem po stołach. Na niektórych
stały kwaterki piwa. Nie było w tym nic niezwykłego. Piwo nie kosztowało wiele, a Denis uznał, że jego ludziom należy się coś do popicia. W głębi, za stołem, na którym podawano jedzenie, stała beczka, krople skapywały z kraniku. Woźnica wskazał ją ruchem głowy. – A piwo?? – zapytał. Ochmistrz wyprostował się czujnie. Zachowanie obcego stanowczo mu się nie podo- bało. Owszem, zapłacił za jedzenie, ale suma była doprawdy nędzna, dostał zaś za nią całkiem porządny posiłek. – To będzie kosztowało dodatkowo – odparł. – Dwa fenigi. Pomrukując gniewnie, woźnica znów zaczął grzebać w sakiewce. Nie wyglądał na ani
trochę zakłopotanego, choć przecież przed chwilą twierdził, że nie ma więcej pieniędzy. Rzucił monety na stół. Ochmistrz skinął głową w stronę jednego ze swoich pomocników. – Daj mu kwaterkę. Woźnica zabrał miskę z zupą, chleb i piwo, po czym odwrócił się bez słowa. – I dziękuję – rzucił sarkastycznie ochmistrz, ale blondyn całkowicie go zignorował. Przesuwał się między stołami, przypatrując się twarzom siedzących dokoła nich ludzi. Och- mistrz nie spuszczał z niego oka. Woźnica wyraźnie kogoś wypatrywał – i wyraźnie nie chciał tego kogoś spotkać. Jeden z pomocników, który przed chwilą nalał nieznajomemu piwo,
przysunął się bliżej i powiedział, tłumiąc głos: – Wygląda, jakby szukał kłopotów. Ochmistrz przytaknął. – Najlepiej niech zje jak najszybciej i się wynosi. Nie dawaj mu dodatkowej porcji, nawet gdyby chciał za nią zapłacić. Mężczyzna mruknął zgodnie, po czym odwrócił się do grupki, która właśnie podeszła do stołu, z nadzieją spoglądając na kocioł z zupą. – Podejdź bliżej, Jem. Zaraz dostaniecie coś na ząb. Trzymając miskę z zupą wysoko w górze i starając się nie potrącać siedzących przy stole, woźnica skierował się na sam koniec zaimprowizowanej jadalni, tam, gdzie markiza
stykała się z piaskową ścianą budynku. Siadł przy ostatnim stole, twarzą w stronę otwartej części, tak by widzieć wchodzących. Zabrał się za jedzenie, ale ponieważ jego oczy bezustan- nie latały we wszystkie strony, po chwili oblał sobie zupą całą brodę i górną część ubrania. Upił spory łyk piwa, nadal uważnie obserwując otoczenie ponad brzegiem drewnianego kufla. Postawił niemal puste naczynie na stole. Dziewczyna, która chodziła między stołami i zbierała brudne nakrycia, zatrzymała się, zerknęła do prawie opróżnionego kufla i wyciągnęła rękę. W tym momencie woźnica chwycił ją za nadgarstek tak mocno, że zaskoczona, straciła dech w piersiach.
– Zostaw – burknął. – Jeszcze nie skończyłem. Wyrwała rękę i wykrzywiła usta. – No to wyssij sobie te ostatnie kropelki, ważniaku – rzuciła z kpiarskim uśmiechem. Potem odeszła gniewnym krokiem. Odwróciła się jeszcze, by na niego spojrzeć. Zmarszczyła czoło. Z tyłu, tuż za krzesłem woźnicy stał jakiś mężczyzna, ubrany w pelerynę z obszernym kapturem. Nie zauważyła, kiedy przyszedł. Jeszcze przed chwilą nikogo tam nie było. I nagle się pojawił, jakby wyskoczył spod ziemi. Potrząsnęła głową. Dziwne, pomyślała. I nagle uświadomiła sobie, co oznacza ta peleryna w zielonoszare cętki. To był strój zwia- dowcy. Ludzie powiadali, że zwiadowcy potrafią dokonywać nieprawdopodobnych rzeczy –
jak na przykład pojawiać się i znikać znienacka. Ten stał tuż za krzesłem woźnicy, całkowicie nieświadomego jego obecności. Cień szerokiego luźnego kaptura skrywał rysy przybysza. Widać było jedynie stalo- wosrebrną brodę. Po chwili odrzucił kaptur, odsłaniając ponurą twarz, ciemne oczy i siwiejące, nierówno przycięte włosy. Zza poły peleryny wyjął ciężką saksę, po czym delikatnie postukał jej obuchem w ramię woźnicy. Nie zabrał broni, tak by mężczyzna mógł zobaczyć ją kątem oka. – Nie odwracaj się. Woźnica zmartwiał. Sztywno wyprostowany na swoim miejscu, instynktownie zaczął
odwracać się, by zobaczyć, kto stoi za jego plecami. Saksa znów postukała go w ramię, tym razem mocniej. – Powiedziałem, że masz się nie odwracać. Te słowa zabrzmiały bardziej stanowczo niż poprzednie. Siedzący najbliżej ludzie zauważyli, że coś się dzieje. Stłumiony pomruk głosów powoli ucichł. Wszystkie oczy zwró- ciły się na stół w głębi, przy którym siedział skamieniały woźnica. Ktoś rozpoznał cętkowaną pelerynę i ciężki nóż. – To zwiadowca. Woźnica drgnął na te słowa. Na jego twarzy pojawił się wyraz lęku. – A ty jesteś Henry Wozak – powiedział
zwiadowca. Lęk ustąpił miejsca skrajnemu przerażeniu. Mężczyzna pospiesznie potrząsnął głową i zaprzeczył gwałtownie, plując śliną dokoła. – Nie! Jestem Henry Furman! Pomyliłeś mnie z kimś, przysięgam! Wargi zwiadowcy wykrzywiły się uśmiechu. – Wozak… Furman. Niezbyt pomysłowo, jeśli próbujesz zmienić tożsamość. Z Hen- ry’ego też powinieneś raczej zrezygnować. – Nie wiem, o czym mówisz! – wymamrotał woźnica. Znów zaczął się odwracać i znów saksa uderzyła go w ramię. – Mówiłem, żebyś się nie odwracał.
– Czego chcesz ode mnie? – Głos mężczyzny przeszedł w pisk. Obserwujący tę scenę ludzie domyślali się, że obcy doskonale wie, o co chodzi ponu- remu zwiadowcy. – Może ty mi powiesz. – Ja nic nie zrobiłem! Nie wiem, kim jest ten cały Wozak, ale to nie ja! Mówię ci, pomyliłeś mnie z kimś! Zostaw mnie w spokoju. Próbował nadać ostatnim słowom moc rozkazu, lecz zupełnie mu to nie wyszło. Za- brzmiały raczej jak pełne poczucia winy błaganie o łaskę niż święte oburzenie niewinnie oskarżonego. Przez kilka sekund zwiadowca nic nie mówił. W końcu wypowiedział cztery
słowa: – Gospoda pod Skrzydlatym Smokiem. Teraz strach i poczucie winy aż nazbyt wyraźnie malowały się na twarzy woźnicy. – Pamiętasz, Henry? Gospoda pod Skrzydlatym Smokiem w lennie Anselm. Półtora roku temu. Byłeś tam. – Nieprawda! – A mówi ci coś nazwisko Jory Ruhl? Pamiętasz go? Był przywódcą twojej bandy, prawda? – Nigdy nie słyszałem o żadnym Jorym! – A mnie się wydaje, że owszem. – Nigdy! I nigdy nie byłem w Gospodzie pod
Skrzydlatym Smokiem i nie mam nic wspólnego z… Nagle urwał, uświadomiwszy sobie, że o mało się nie zdradził. – A więc nigdy tam nie byłeś i nie masz nic wspólnego z… z czym dokładnie, Henry? – Z niczym!? Niczego nie zrobiłem. Przekręcasz moje słowa! Nie było mnie tam! Nie wiem, co tam się stało. – A może chodzi ci o pożar, który wznieciliście ty i Ruhl? W płomieniach zginęła pewna kobieta, pamiętasz? Kurierka. Wybiegła z budynku, ale potem zobaczyła dziecko, które utknęło w środku i próbowało się wydostać. To nie był nikt ważny, zwykła mała wieśniaczka.
Ty pewnie w ogóle nie zwróciłbyś uwagi na kogoś takiego. – Wymyśliłeś to wszystko! – wykrzyknął woźnica. Zwiadowca nie zamierzał ustąpić. – Kurierka jednak wcale nie uważała, że to ktoś pozbawiony znaczenia. Wróciła do płonącego budynku, ruszyła małej na ratunek. Zdążyła wypchnąć dziewczynkę przez okno, ale w tym momencie dach się zapadł i sama zginęła. Teraz chyba sobie przypominasz? – Nie znam żadnej Gospody pod Skrzydlatym Smokiem! Nigdy nie byłem w lennie Anselm. Pomyliłeś mnie z… Nagle, z prędkością i zręcznością, przeczącą jego potężnej posturze, woźnica zerwał się