aureon

  • Dokumenty312
  • Odsłony706 201
  • Obserwuję586
  • Rozmiar dokumentów707.8 MB
  • Ilość pobrań405 951

3. Gniewna Gwiazda - Moira Young

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

3. Gniewna Gwiazda - Moira Young.pdf

aureon Cykle Kroniki czerwonej pustyni
Użytkownik aureon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 237 stron)

Tytuł oryginału: Raging Star Copyright © Moira Young, 2014 First published in the UK in 2014 by Scholastic Children’s Books, a division of Scholastic Ltd. Copyright © for the Polish edition by Egmont Polska Sp. z o.o., Warszawa 2015 Przekład: Anna Klingofer Redakcja: Rafał Sarna Korekta: Jolanta Gomółka, Magdalena Adamska, Paulina Potrykus Projekt okładki: Russel Gordon Zdjęcia na okładce: Think stock/Getty Images Koordynacja produkcji: Jolanta Powierża Wydawca prowadzący: Natalia Sikora Przygotowanie pliku e-booka: Michał Nakoneczny / 88em Informacja o zabezpieczeniach W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa. Wydanie pierwsze, Warszawa 2015 Egmont Polska Sp. z o.o. ul. Dzielna 60, 01-029 Warszawa tel. 22 838 41 00 www.egmont.pl/ksiazki ISBN 978-83-281-0667-3 Skład i łamanie: Beata Rukat / KATKA, Warszawa

Sophie McKenzie, Melanie Edge, Gaby Halberstam i Julie Mackenzie – moim przyjaciółkom i towarzyszkom podróży – składam podziękowania i wyrazy dozgonnej wdzięczności. Dziękuję wspaniałym wydawcom Kronik Czerwonej Pustyni: Helen Thomas ze Scholastic Children’s Books, Karen Wojtyle z Margaret K McElderry Books oraz Marion Lloyd. Dziękuję wydawnictwu Doubleday Canada za cudowne wsparcie i doping, a także wydawnictwom Gallimard Jeunesse, S Fischer Verlag, Otava, Gyldendal Norsk i Raben & Sjögren oraz wszystkim z Aitken Alexander. Specjalne podziękowania należą się Gillie Russell i Andrew Beachamowi. Dług wdzięczności mam też wobec Johna McLaya, Gill McLay i Julii Green za to, że popchnęli mnie do przodu, gdy tego najbardziej potrzebowałam. Przede wszystkim zaś dziękuję Paulowi Stansallowi. Za wszystko. Zawsze.

Pamięci drogiego Johna Elgina Starka marzyciela, twórcy, nauczyciela

Śniła mi się moja zmarła dawno temu matka. Gdy miałam dziewięć, dziesięć lat, śniła mi się co noc. Wykrwawiła się na śmierć, rodząc Emmi. Tak strasznie było patrzeć na rozpacz taty. Zbudował jej stos pogrzebowy. Ułożył ją na nim, a jego dłonie mówiły, że pękło mu serce. Bez końca opłakiwał ją, całował jej twarz, usta, włosy. Nie umieraj, nie zostawiaj mnie, słodka Allis, nie odchodź. Moja złota piękności. Moje życie. Potem rozpalił ogień, aby odesłać ją, swą ukochaną, z powrotem do gwiazd. To, co było w nas najlepsze, obróciło się w popiół. Chodziła w moich snach, moja słoneczna matka, noc w noc, przez pierwsze dwa lata. Tak samo u Lugh. Lugh i ja widzieliśmy to samo. Dodawało nam to chyba otuchy. Mrok w nas narastał, a jej twarz blakła, aż w końcu zniknęła z moich snów. A teraz znów jest. W ciemności moich snów znów żyje.

ROZDZIAŁ PIERWSZY WSCHODNIA PRZEŁĘCZ Biegniemy. Przez białą noc. Nas pięcioro. Przez lasy Nowego Edenu. Lugh i Tommo, Ash, Creed i ja. Nas pięcioro. Biegniemy. Warstwa suchych liści miękko wyściela ziemię. Tłumi tupot butów. W chłodnym powietrzu z naszych ust wydobywa się para. Jesteśmy czujni, napięci i zdecydowani. Lugh niesie przewieszoną przez pierś linę. Ja mam dynamit. Owinięty płótnem, leży na dnie worka wraz z moim skromnym ekwipunkiem. Lornetka. Śpiwór. Torba z lekarstwami. Krzesiwo. Bukłak z wodą. Odrobina soli w zwitku papieru. Rondel. Koszula. Nóż w pochwie w bucie. Piorunostrzał. Pas z amunicją. Kusza z drewna białego dębu i pełny kołczan. I kamień serca. Czuję jego chłód w zagłębieniu szyi. Właściwie to wszystko, co mam. Niewiele. Partyzanci przemieszczają się szybko i bez zbędnego bagażu. A właśnie nimi jesteśmy. Odrodzonymi Wolnymi Jastrzębiami. Zamierzamy walczyć o prawo do życia w Nowym Edenie. Niełatwo na tym świecie o urodzajną ziemię i czystą wodę. A w Nowym Edenie jest jedno i drugie. I mamy do nich prawo z urodzenia. My wszyscy. Słabi i silni. Starzy i młodzi. Ludzie, zwierzęta i wszystko, co żyje. Nie tylko on i jego wybrańcy. On. DeMalo. Wielki Pionier. Jego wybrańcy to Strażnicy Ziemi. Nieskalani młodzi ludzie. Silni i zdrowi. Rozpłodowcy, robotnicy jego lśniącego nowego świata. Zmuszani do służby pod lufami ogniomiotów. On schlebia im i zabiega o ich względy. Przekonuje ich i łamie, nagina do swej woli. Pilnuje ich jego gwardia, Tonton. Dziś przedzieramy się przez las. Każdy z nas sam wybiera drogę. Przeskakujemy strumienie. Skały. Potem nagle zwalniamy, aby ostrożnie pokonać wężowisko pokrywających ziemię korzeni. Nie możemy sobie pozwolić na żadne kontuzje. Żadnych potknięć, skręceń ani złamań. Dotarliśmy już do parszywych obrzeży tej krainy. Do jej południowo- wschodniego krańca, gdzie Nowy Eden wciska się w ponury krajobraz Zrównanej Ziemi. To martwa okolica. Nie ma osad ani farm. Tylko granie, żleby i wzniesienia. Tu natura skąpi swojego bogactwa. Skały pokrywa tylko cienka warstwa ziemi. Drzewa podstępnie mocno wczepiają się w nią korzeniami. Gdy tylko się da, staramy się nie schodzić w dół. Nasz leśny świat jest jasny. Księżyc obmywa go zimną bielą. Wynurzamy się z cieni. W światło. Potem zapadamy z powrotem w mrok. Znikamy i znów się pojawiamy. I tak bez końca. Posrebrzeni. Pobieleni. Uciekające duchy. Trop jest moim upiornym wilkopsem. Kosmaty władca lasów. Jego potężna

sylwetka muska mój bok. Wysoko w górze Nero płynie przez noc. Szybuje na wietrze po morzu gwiazd. Morzu bezsennych gwiazd. To ich czas. Pora gwiazd. W tych krótkich dniach roku, kiedy światło wcześnie słabnie i wszystko umiera, gwiazdy gnają przez noc. To niespokojne dusze zmarłych. Wracają na ziemię, aby załatwić niedokończone sprawy. Na ogół biegnę przodem. Ale co jakiś czas zostaję w tyle, żeby zaczerpnąć tchu. Na wschód, tam się kierujemy, na wschód, za Wielkim Wozem. Nie planowałam, że będziemy biegli przez całą drogę. Po prostu tak wyszło. Gdy opuściliśmy jaskinię, w której zatrzymaliśmy się na odpoczynek, ruszyłam szybkim marszem. Po kilku krokach już biegliśmy. Jesteśmy zbyt nakręceni, zbyt nabuzowani, żeby zwolnić. Od początku wytężam wzrok. Rozglądam się za pierwszym znakiem Jacka. Początkiem jego szlaku białych świerków. Biały świerk, drzewo jak żadne inne. Karłowate i poskręcane. Łatwo je zauważyć, w nocy czy za dnia. Kiedy widzę pierwsze drzewo i pierwszy znak, uśmiecham się. Zrobił dokładnie tak, jak ustaliliśmy. Od północy, na wysokości ramion, zawiesił na gałęzi drzewa wygięty korzeń. Oznaczył dla mnie ten szlak co pół ligi. To nasz sekret. Jego i mój. A Jack jest moim sekretem. Wszyscy myślą, że nie żyje. Że zginął miesiąc temu, kiedy wysadziliśmy Wskrzeszenie, twierdzę Tontonu. I tak ma być. Jack musi pozostać martwy. Ma wśród nas niewielu przyjaciół. Ci, z którymi biegnę tej nocy przez las, nie są jego przyjaciółmi. Ash i Creed nienawidzą go za to, że był w Tontonie. Jack rzeczywiście przyłączył się do gwardii wroga. Zrobił to jednak, żeby działać przeciwko niej, a nie z nią. Ale zbrukał się krwią. Był tam owej nocy, podczas rzezi w Mrocznym Lesie, kiedy Tontoni zabili naszych przyjaciół. Wolne Jastrzębie i Łupieżców. Nie brał udziału w tym krwawym akcie. Tak naprawdę ocalił im życie. To znaczy Creedowi i Ash. I Maev. Pomógł nam we Wskrzeszeniu. To on wysadził je w powietrze. Jego przytomność umysłu uratowała życie Em. Ale nikt nie docenia jego zasług. Na pewno nie Ash i Creed. Tamtej nocy w Mrocznym Lesie stracili swoje rodziny. Ich dusze zostały zranione głęboko i na zawsze. Jack przybył z mordercami, to wystarczy, by go potępić. Jeśli dowiedzą się, że żyje, na pewno go wydadzą. Najbardziej ze wszystkich nienawidzi Jacka Lugh. Tommo nie pozostaje w tyle. To przeze mnie. Slim nie zna Jacka. Molly i Emmi go kochają. Jak to zwykle bywa w przypadku Jacka, sprawa nie jest prosta. Dlatego podjęliśmy taką decyzję, on i ja. Skoro nie możemy ufać wszystkim, najbezpieczniej będzie nie mówić nikomu. Dla nich musi pozostać martwy. Gdyby tylko wiedzieli, że Jack jest po naszej stronie. Jest moim zwiadowcą, moim szpiegiem. Zajął się tworzeniem maleńkiej siatki buntowników w Nowym Edenie. Ma kilka wtyczek, bystrych Strażników Ziemi, z którymi łączą nas te same

cele. I paru wyrzutków. Zwą ich Leśnymi Psami, bo przyczaili się w lasach. Kiedy DeMalo przejął ich ziemię, postanowili zostać. Ukryć się i sprawiać mu kłopoty. Jack pomógł mi zaplanować tę pierwszą akcję. Narysował mapy na piasku. Omówiliśmy taktykę i broń. Oznaczył całą trasę, nieco ponad dwie ligi od jaskini do mostu. Mostu, który rozciąga się nad Wschodnią Przełęczą, łącząc Nowy Eden ze Zrównaną Ziemią. Mostu, który mamy zamiar wysadzić w powietrze. Dopiero co wybudowali go niewolnicy. DeMalo to budowniczy dróg i mostów. Aby Tontoni mogli szybciej się przemieszczać. Aby ułatwić przejazd Strażnikom Ziemi, którzy uprawiają zagarniętą ziemię. Zamierzamy rozwalić je wszystkie, po kolei. Tu jest dobre miejsce na początek. Sprawdzimy nasze wyszkolenie, dyscyplinę, metody. Bez obaw, że ktoś nam przeszkodzi. Dobrze, że Jack oznaczył nam drogę. Do tej pory już całkiem nieźle poznaliśmy Nowy Eden. Ale dopóki nie zbudowali tego mostu, w tym samotnym zakątku nic nie było. Znamy cały ten teren pobieżnie, niedokładnie. Jakiś czas temu zostałam z tyłu. Wytężam wzrok w poszukiwaniu ostatniego znaku Jacka. Przed nami biały świerk. Stoi przygarbiony, samotny i oddalony od reszty. Gdy zbliżam się do niego, trochę zwalniam. Jest, widzę go. Skręcony korzeń na gałęzi. Most nad przełęczą jest tuż przed nami. Czuję w sobie żar podniecenia. Teraz znów prowadzę. Wybiegam do przodu, a Trop dotrzymuje mi kroku. Creed biegnie nieco z lewej. Wytatuowany od szyi do pasa, jak zwykle bez koszuli. I bez butów, to też dla niego typowe. Mówi, że jego stopy same wybierają drogę, gdy dotykają ziemi. Jest chłodno, więc założył ten swój surdut. Strojniś. Wystrzępione poły powiewają za nim. Gdy go mijam, błyska białymi zębami w szerokim uśmiechu. W jego uszach połyskują srebrne kółka. Ash sadzi swobodne susy. Długie nogi ma rozluźnione, barki opuszczone. Długie włosy płyną za nią sztandarem drobnych warkoczyków. Kiwam do niej głową, gdy ją mijam. Jesteśmy już prawie na miejscu. Jej ostre rysy rozjaśnia rzadko widziany uśmiech. Ash nie jest smutasem, w żadnym wypadku. Ale nie jest też ani trochę radosna. Chyba że na horyzoncie widać kłopoty albo niebezpieczeństwo. Na które będzie liczyła. Ale nie w złym znaczeniu. Doganiam Tomma. Podchodzę prosto do niego, blisko. Odsuwa się ode mnie. Pochyla głowę, włosy zasłaniają mu oczy. Ale wiem, co bym w nich zobaczyła. Ból. I gniew. Dotykam jego ręki, daję mu znać, że zbliżamy się do mostu. Strąca moją dłoń. Szybko. Dość gwałtownie. Tommo nienawidzi mnie teraz z całego serca. I ma do tego prawo. Tak, zdeptałam jego serce. Bezmyślnie, nie zważając na konsekwencje. Ma piętnaście lat, to już nie chłopiec, a jeszcze nie mężczyzna. A ja oszukałam ich obu, mężczyznę i chłopca, swoim pocałunkiem. Pocałunkiem kochanków, który był kłamstwem. Teraz on leczy rany po mojej zdradzie.

Ja i Trop posuwamy się do przodu, doganiamy Lugh. Przez dłuższy czas był na samym przedzie. Zauważyłam, że chwilę temu nie chciał ustąpić Tommowi. Chyba próbuje coś udowodnić. Nie mam teraz czasu, by zastanawiać się, o co może mu chodzić. Lugh!, szepczę. Idę obok niego. Jesteśmy prawie na miejscu, mówię. Dalej ja poprowadzę. Zerka na mnie. Światło księżyca podkreśla bielą jego piękne rysy. Tatuaż z księżycem z dnia narodzin odcina się ciemnym, ostrym kształtem. Wysoko na policzku, tak jak mój. Tata go tam umieścił, aby zaznaczyć, że jesteśmy wyjątkowi. My dwoje, rzadkość, bliźnięta urodzone w dniu zimowego przesilenia. Chłopiec stworzony ze światła dnia, złoty jak słońce, dziecko serca naszej matki. Dziewczynka, ja, ciemna jak noc, urodzona w cieniu brata. Nie pomyślelibyście, że jesteśmy z jednej krwi, że dzieliliśmy łono naszej matki. Cofnij się, mówię. Ja nas tam wprowadzę, przecież wiesz. Nie słucha mnie. Patrzy prosto przed siebie, podbródek ma wysunięty w oślim uporze. Przyspiesza. Ja też. Bezwiednie zaczynamy się ścigać. Łeb w łeb. Zerkam na niego z niedowierzaniem. Przestań, mówię. Daj spokój, Lugh. Nie odpowiada. Zmusza się do biegu. Ciężko oddycha. Rozchylone nozdrza. Zaciśnięte zęby. Ale już zbyt długo gnał ile sił w nogach. Potrząsam głową i przyspieszam. W porządku, mówię. Jak sobie chcesz! Z łatwością go wyprzedzam. Zostawiamy go z tyłu, Trop i ja. Zerkam za siebie. Zatrzymał się. Zgiął się wpół, dłonie oparł na kolanach. Jego pierś ciężko faluje. Ash, Creed i Tommo muszą go omijać. Świetny moment na takie kłótnie. Będę musiała z nim później porozmawiać. Ale na razie ten problem musi zaczekać. Teraz trzeba wysadzić most. * * * Zdyszani przykucamy za skupiskiem skał, wysoko na wzgórzu ponad mostem. Odpoczywamy i przyglądamy się ukształtowaniu terenu. Trop wskakuje pomiędzy mnie i Ash, z językiem wywieszonym dla ochłody. Nero podfruwa i siada na mojej głowie. Jego szpony wbijają mi się w skórę. Gdy go zdejmuję, zauważam maleńki zwój kory wiśniowej przywiązany do jego prawej nóżki. To wiadomość od Jacka. Zdejmuję ją tak, żeby nikt nie widział. Być może to coś, o czym powinnam dowiedzieć się od razu. Wydrapał na korze piramidę. Nie, to nic pilnego. Zmienił tylko miejsce spotkania tej nocy. Będzie na mnie czekał przy Żelaznym Drzewie. Chowam zwój do małej skórzanej torebki zawieszonej u pasa. Przez lornetkę oglądam most i jego okolicę. Wygląda dokładnie tak, jak

narysował mi go Jack, patykiem na piasku. I jak ja narysowałam go swojej grupie, gdy omawialiśmy całą operację. Jest tak, jak powiedział, co do joty. Jack ma oko do szczegółów, trzeba mu to przyznać. Zbudowano go na żelaznych pozostałościach dawnego mostu Złomonterów. Dodano drewniane podpory, nowe deski i przęsła. Prosty i solidny, czterdzieści stóp od początku do końca, rozciąga się ponad głęboką raną kamienistego przełomu. Wschodnia Przełęcz. Ostre cięcie topora w ciele ziemi. W jej brzuchu, głęboko w dole, gniewnie kipi woda. Nić rzeki, srebrna w nocy, spływa w dół w kłębach oparów i piany. Ash cicho gwiżdże. Mam nadzieję, że nie masz lęku wysokości, mówi do Lugh. Jeśli chcesz się zamienić, moja propozycja jest nadal aktualna. A co? Myślisz, że nie dam rady?, oburza się on. Ash mruga, słysząc jego piskliwy ton. No i po co się złościsz, mówi. Wiesz, że lubię wysadzać w powietrze, co tylko się da. Zwłaszcza to, co zbudowali Tontoni, dodaje Creed. Niewolnicy, chcesz powiedzieć, prostuje Ash. Przecież to oni budują Nowy Eden. Dobra, przerywam im. Omówmy wszystko jeszcze raz. Stukam Tomma w ramię. Ledwo go muskam. Odwraca się do mnie. Dobra, Tommo, mówię, co mamy na swoją korzyść? Jego ciemne oczy błyszczą, nieodgadnione w nocy. Na jego ustach błąka się kpiący uśmieszek. Brak chmur, stwierdza. Jasny księżyc. Mały most. Szybka robota. W porządku? Wypowiada każde słowo tym swoim chrapliwym głosem, przesadnie powoli, przesadnie wyraźnie. Żar pali moje policzki. Tommo ostatnio reaguje tak, jakbym traktowała go jak dziecko. A przecież wcale tak nie jest. Może głuchy chłopiec nie powinien walczyć na pierwszej linii. Ike się tym martwił. Ale Tommo nie prosi o ulgowe traktowanie w związku ze swoją głuchotą. Nie potrzebuje tego. Walczyliśmy i wygrzebywaliśmy się z prawdziwych opałów, a Tommo nigdy nas nie zawiódł. Ani razu nie potraktowałam go wyjątkowo, więc boli mnie, gdy zachowuje się, jakby tak właśnie było. Wie, że mnie to drażni. Dlatego to robi. Dobrze, mówię do niego, w porządku. Teraz to, co będzie przeciwko nam. Creed? Uważnie przygląda się drodze. To jest teraz nasz główny problem, mówi. Zaczynam wyciągać z worka potrzebne rzeczy. Piskliwy cynowy gwizdek na

sznurku, który zawieszam na szyi. Nasz sygnał alarmowy. Dwa gwizdy oznaczają „rozdzielcie się, uciekajcie, spotkamy się w umówionym miejscu”. Dalej dynamit. Ładunek wielkości i ciężaru cegły. Starannie owinięty nasączonym oliwą płótnem, z długim lontem ze sznura z pokrzyw. Linia celowania jest kiepska, mówi Creed. Tommo i ja będziemy mieć dobry widok tylko na sto stóp z tej strony i nie więcej niż siedemdziesiąt z drugiej. Tommo? Tommo kiwa potakująco głową. Jeśli ktokolwiek zjawi się na tych wzgórzach, ciągnie Creed, zaskoczy nas, a to oznacza szybkie decyzje. Strzelać czy nie strzelać. Z zachodu na wschód biegnie wąska piaszczysta droga. Otacza łuk wzgórz i w ostatniej chwili pojawia się przed nami. Dokładnie tak, jak powiedział Creed. Twój informator, pyta Lugh, jest absolutnie pewny, że patrole Tontonu nie zapuszczają się tak daleko? Tak, potwierdzam. Ale musimy być czujni i opanowani. To dotyczy nas wszystkich, Creed. O co ci chodzi?, obrusza się. Czy ja jestem jakimś narwańcem? Potrafię zachować zimną krew. Ash, mówię, ty i Trop jesteście naszym systemem wczesnego ostrzegania. Gdzie staniecie na warcie? Ash ma własną lornetkę. Uważnie przygląda się wzgórzom wokół nas. Wskazuje na niewielką grań, przypominającą grzbiet dzika, biegnącą wysoko za nami. Tam, stwierdza. Nie ma co się zastanawiać. To najwyższy punkt. Dobra, Trop pójdzie z tobą, mówię. Powodzenia. Dalej, chłopcze, idź z Ash. Wilkopies się waha. Posłuszny, lecz rozdarty. Zawsze słucha tylko jednej kobiety. Należał do Mercy, kiedy go poznałam. Potem nie wiadomo jak – wiele dni drogi od jego domu – znalazłam go. A raczej on znalazł mnie. I przywłaszczył mnie sobie. Trop, idź, ponaglam go. Gdy on odbiega z Ash, Creed i Tommo zajmują swoje pozycje za skałami. Plusy, minusy, najlepsze miejsce na czaty, wszystko to wiedzieliśmy już wcześniej. Rozmawialiśmy o tym i omawialiśmy tę operację w kółko, ale teraz to się dzieje naprawdę. Gdy powtarzamy wszystko, teraz na miejscu, ustawiamy to w naszych oczach i umysłach. Zatykam za pasek z tyłu trzy małe brzozowe pochodnie, pod pachę wsuwam dynamit. Jesteś pewna, że to ma wystarczającą moc?, pyta Lugh. Jestem pewna, mówię. Slim wie, co robi. Dobra, to wszystko. Szybka akcja. Kryjemy cię, zapewnia Creed. Teraz jest w pełni skupiony na czekającym go zadaniu. On i Tommo ładują kusze. Lugh i ja zbiegamy w dół zbocza. Nero leci przed nami. Docieramy do drogi,

przebiegamy kilka stóp do mostu i przedzieramy się w dół po skałach. Pod mostem jest ciemno. Czuję silną woń świeżo ściętego drewna. Lugh zdejmuje linę, którą niósł, a ja kładę dynamit na ziemi i zapalam krzesiwem pochodnię. Podnoszę ją wysoko, żebyśmy mogli przyjrzeć się konstrukcji mostu. Jest prosta. Przypomina płaski dach oparty na drugim, spadzistym. Dwa główne dźwigary pozostałe z czasów Złomonterów – żelazne, idealnie proste, szerokości stopy – wbijają się głęboko w ściany przełęczy. Dźwigary wznoszą się pod kątem i spotykają pośrodku mostu. Pod każdym przęsłem jest jedna nowa drewniana podpora, rozwidlająca się ku górze. Żadnych niespodzianek. Dokładnie tak, jak się spodziewaliśmy. Ośmielam się zerknąć do kanionu w dole. Od razu tego żałuję. Szybko odwracam wzrok. Głębia przepaści sprawia, że kręci mi się w głowie. Ściana stromo schodzi w dół do śmiercionośnego gniewu rzeki. Przyświecam Lugh pochodnią, gdy on owija linę wokół dźwigara, w miejscu, gdzie wbija się on w bok wąwozu. Zaciska pętlę. Podpalam dwie pozostałe pochodnie od pierwszej. Potem wsuwam wszystkie trzy w skały, aby oświetlić most od spodu. Tymczasem Lugh zdążył przewiązać drugi koniec liny wokół swojej piersi. Kolejna pętla dla zabezpieczenia i jest gotowy. Siada okrakiem na dźwigarze. Podaję mu dynamit. Chowa go pod płaszcz i zaczyna przesuwać się wzdłuż żelaznej belki. Powoli, powoli, w kierunku środka mostu. Stopniowo popuszczam linę. Teraz spokojnie, nie spiesz się, mówię do niego. Nie zamierzam biec, odpowiada. Dociera do nowej drewnianej podpory. Musi ją ostrożnie ominąć. Wypuść mi trochę liny, mówi. Przytrzymując się podpory, Lugh przykuca. Potem staje na dźwigarze. Wstrzymuję oddech, gdy on okrąża podporę i przechodzi pomiędzy dwiema belkami, przywierając do nich przez cały czas. Robi to niezdarnie. Ostrożnie stawia stopy. Upewniam się, że lina go nie krępuje. Udało mu się. Ślisko tu, mówi z uśmiechem. Jego białe zęby lśnią w mroku. Znów siada okrakiem na dźwigarze. Powoli przesuwa się w kierunku środka mostu, a ja popuszczam linę. Ze strachu mam gęsią skórkę. Nie słuchaj ryku rzeki w dole. Nie myśl o ostrych skałach. Wysuwa dynamit zza pazuchy. Postaraj się porządnie go wcisnąć, mówię. Powoli, Lugh, ostrożnie. Ucisz się wreszcie, złości się. Wycie wilkopsa, aż drży powietrze. Trop. To sygnał. Ktoś się zbliża, mówię. Zabierz pochodnie, odpowiada Lugh. Ale lina…

Zgaś pochodnie! Nie ruszaj się, zostań tam, to rozkaz! Puszczam linę i pędzę zabrać pochodnie. Wciskam je w skały płomieniem do dołu, aby zgasły. Gdy biorę do ręki ostatnią i odwracam się, by upewnić się, że z Lugh wszystko w porządku, widzę, jak wyciąga rękę. Chce jeszcze wcisnąć dynamit na miejsce. Sięga. Traci równowagę. I spada. Zbiegam w dół po kamieniach. Wyciągam się, żeby chwycić linę. Gwałtownie napręża się pod ciężarem ciała Lugh, klinuje między belkami drewnianej podpory. Lugh wisi w powietrzu wysoko nad rzeką. Trzyma go tylko lina opasana wokół piersi. Jedną ręką ściska koniec lontu. Dynamit kołysze się daleko w dole. Wskakuję na dźwigar. Wdrapuję się po nim najszybciej, jak mogę. Nero krąży i skrzeczy w panice. Zamknij się, syczę. Wdrapuję się między belki nowej podpory. Wciskam pomiędzy nie. Sięgam w dół. Chwytam linę. Po co, nie wiem. Krew dudni mi w uszach. Moje trzewia chlupoczą jak woda. Lugh patrzy na mnie. Twarz ma ściągniętą przerażeniem. Obraca się i kołysze. Lina trzeszczy. Wtem słyszymy coś. Z początku słaby dźwięk. Tętent kopyt na drodze. Zbliża się do nas z zachodu. Parskanie konia. Brzęk uzdy. Metal. To oznacza rząd najwyższej jakości. Dwóch jeźdźców. Nie spieszą się, ale też nie ociągają. Teraz są tuż przy nas. Ze strachu wstrzymuję oddech, gdy mniej niż pięć stóp nade mną żelazne podkowy dudnią o most. A Lugh wisi w dole. Obraca się. Lina trzeszczy. Jeden z jeźdźców coś mówi. Drugi się śmieje. Dwaj mężczyźni. Zjeżdżają na drogę. Znów mogę oddychać. Dźwięk cichnie. Gdy droga łukiem omija wzgórze i kieruje się na wschód, wyraźnie widzę ich plecy. Jadą na zadbanych wierzchowcach w wypolerowanej uprzęży. Ich skórzane buty do kolan lśnią. Są porządni, krótko ostrzyżeni. Ubrani od stóp do głów w czerń. Długie szaty. Tonton. Gwardia DeMalo. W środku nocy. Na skraju pustkowia. Co oni tutaj robią, do diabła? Znikają za zakrętem. Tontoni, mówię do Lugh. Bujnij mnie, odpowiada. Co? Bujnij mnie na bok! Od razu rozumiem, o co mu chodzi. Strome brzegi przełęczy są porośnięte krzewami i krzepkimi drzewkami, mocno wczepionymi w ziemię korzeniami. Jeśli

uda mi się go popchnąć – o jakieś dziesięć stóp – mógłby spróbować chwycić się jednego z nich i wspiąć bezpiecznie na górę. Zaczynam huśtać liną. W stronę skał i z powrotem. Jestem silna, ale zesztywniała i mam skurcze, a Lugh wisi bezwładnie. Prawie się nie porusza. Dalej, mówi. Mocniej. Ciągnę. Puszczam. Ciągnę. Puszczam. Mięśnie mnie pieką. Ramiona krzyczą. Cal po calu, próbuję. Budzę w sobie lawę. Zmuszam, żeby wykrzesała ze mnie siłę. Pomóż mi, mówię do Lugh, zdyszana. Oddychaj ze mną. Od siebie z wydechem. Do siebie z wdechem. I pochyl się. Nie spuszczamy z siebie oczu. Zaczynamy współpracować. Oddychamy razem. Wydech, gdy ciągnę. Wdech, gdy puszczam. A on napiera swoim ciężarem… napiera z wydechem… i wdech. Pomału robi się coraz łatwiej. Udaje nam się go popchnąć. I z powrotem. Z każdym oddechem jest trochę dalej. Słychać tupot stóp i z boku mostu wybiega Tommo. Creed wysłał go, żeby sprawdził, co się stało. Widzi naszą fatalną sytuację i przeklina. Gramoli się w dół po skałach i dalej w głąb przełęczy. Przytrzymuje się mocnego karłowatego drzewka. Staje tak, aby móc złapać Lugh w chwili, gdy zbliży się na tyle, aby było to możliwe. Huśtamy raz, drugi i… Teraz!, mówi Lugh. Szybuje w kierunku Tomma i wyciąga do niego rękę. Tommo odchyla się jak najdalej, żeby go złapać. Chwytają się za ręce, ale siła uderzenia Lugh przewraca Tomma. Zwalniają uścisk. Na dno kanionu spada deszcz kamieni, gdy Tommo cofa się przed niechybną śmiercią. Teraz chwyta się mocniej. Jestem gotowy, mówi. Tym razem, gdy łapią się za ręce, Lugh jest o wiele bliżej. Tommo mocno go pociąga. Lugh chwyta cienki pień drzewka i obaj wpadają na siebie. Ale jest bezpieczny. Lugh jest bezpieczny. Obaj są. Oddycham z ulgą. Lugh kurczowo trzyma się drzewka i próbuje dojść do siebie, a Tommo ostrożnie wciąga na górę dynamit. Daję mu znak, żeby szybko mi go podał. Wdrapuje się na konstrukcję mostu i przesuwa po dźwigarze do miejsca, gdzie siedzę wciśnięta między belki podpory. Powinniśmy przerwać, mówi Tommo. Podaj mi dynamit, ponaglam go. Idź pomóc Lugh. Nie podoba mi się to, odpowiada. Tommo, rób, co mówię! Chowam dynamit za koszulę, tak żeby na pewno nie wypadł. Omijam podporę i nie pozwalając sobie na rozmyślania, nie patrząc w dół, zaczynam się przesuwać. Wzdłuż dźwigara, cal po calu, w czarnej jak smoła ciemności, aż dotykam głową

desek mostu. Potem, poruszając się powoli, bardzo, bardzo ostrożnie wyjmuję dynamit i jedną ręką wsuwam go na miejsce. Upewniam się, że jest mocno wetknięty, i wycofuję się, po drodze popuszczając lont. Gotowe. Lugh i Tommo pomagają mi zejść. Znów jestem na twardej ziemi. Gdy pędzimy w górę zbocza, nadciąga kłębiąca się niska chmura. Wilgotna, biała i gęsta jak dym. Ledwie widzę własne stopy. Staramy się prowadzić lont po linii prostej. Ponad głazami, między krzakami i drzewami. Kiedy docieramy do Creeda, zostaje nam mniej więcej stopa lontu. Creed już przygotował podpałkę. Co tam się stało, do diabła?, pyta. Później, mówię. Podpalaj, już i tak za długo tu zabawiliśmy. Lont nie chce się zapalić od razu. Wilgotny, mówi Creed. To przez tę przeklętą chmurę. Wiecie, co to oznacza? Ash nic nie będzie widziała. I nic nie usłyszy. Lugh wciąż jest w szoku, drży. Obejmuję jego ramiona. W porządku?, pytam. Dzięki tobie, mówi. I tobie, Tommo. Chwyta Tomma za rękę. Dzięki, stary. Ocaliłeś mi życie. Ośmielam się chwycić drugą dłoń Tomma. Ku mojemu zaskoczeniu nie wyrywa jej. Bez ciebie nie dałabym rady, mówię. Odpowiada mi ledwie dostrzegalnym uśmiechem. Dalej, no dalej, mamrocze Creed. W końcu lont się zapala. Słychać syk. Zaczyna skwierczeć. Jednak dość ospale. Szybciej, zapal się, pogania, pal się, ślicznotko, do jasnej cholery. W tej chwili skowyt Tropa przeszywa chmurę. Podrywamy głowy. O co chodzi?, pyta mnie bezgłośnie Tommo. To Trop, odpowiadam. A jeśli Trop znowu wyje, to znaczy, że… Na tym moja myśl się urywa. Ściana chmury rozdziela się i rozsuwa niczym wrota. W dole pojawia się trzech jeźdźców Tontonu. Nadjeżdżają z zachodu, tak jak tamci dwaj. Za nimi z turkotem toczą się dwa wozy zaprzężone w konie. Creed przeklina. Wyciągam lornetkę. W pierwszym wozie na koźle siedzą obok siebie, wyprostowani, chłopak i dziewczyna. W białym świetle chmury wyraźnie odznaczają się przecięte na krzyż kółka, piętna na ich czołach. Strażnicy Ziemi. Wybrańcy DeMalo. Dziewczyna ma na szyi chustę w kropki. Długie falujące włosy spływają na plecy. Nie widziała więcej niż czternaście wiosen. Podobnie jak ten chłopak. Krzepcy i kipiący zdrowiem, jak wszyscy Strażnicy. Tak młodzi, to pewnie nowa

para z Domu Edenu. Wybrani dla siebie przez DeMalo, niczym bydło rozpłodowe najwyższej klasy, którym przecież są. Wóz jest wyładowany wysoko krzesłami i stołkami, jest też stół i inne rzeczy niezbędne do życia na wsi. Tylko gdzie? Na pewno nie w Zrównanej Ziemi. To jałowe, bezludne miejsce. Ale to na widok drugiego wozu staje mi serce. Jeden Tonton powozi. Drugi siedzi tyłem do kierunku jazdy, z przygotowanym ogniomiotem, i pilnuje ładunku. To niewolnicy. Dziesięciu, może dwunastu robotników. Mężczyźni i kobiety stłoczeni razem. Siedzą na podłodze otwartego wozu. Ogolone głowy. Żelazne obroże na szyjach. Skuci razem łańcuchami jak wszyscy niewolnicy tutaj. Skute kostki podczas pracy, skute kostki, nadgarstki i szyje na czas transportu. Ośmiu Tontonów na koniach zamyka konwój. Za nimi biegną dwa ogromne psy. Gładka, biała skóra. Zimne, różowe ślepia. Masywne łby i potężne szczęki. Ogary cienia, mówi Creed. Psy wojny. Moje oczy szybko wędrują w stronę lontu. Pali się, nadal ospale, lecz nieprzerwanie. Zmierza w stronę mostu i dynamitu. Niewolnicy. Krew niewinnych. Ruszam. Rzucam lornetkę na ziemię. Wyciągam z buta nóż. Tommo chwyta mnie za rękaw. Za późno, mówi. Odpycham go i ruszam biegiem. Saba, wracaj!, woła Lugh. Pędzę w dół, pochylona, ścigam zapalony lont. Muszę go zgasić. Muszę go powstrzymać. Na szczęście jest wilgotny. Doganiam go. Wyprzedzam. Szybko się odwracam. Chwytam niezapalony lont, przystawiam nóż, gotowa go przeciąć, zdławić. Moja stopa natrafia na luźny piarg. Ślizgam się. Upadam. Już po mnie. Zsuwam się na plecach, butami do przodu, w dół zbocza. Teraz lont pali się jasno, mija mnie z sykiem, pędzi do celu. Spadam w drzewa, w krzaki. Wymachuję ręką na oślep, próbuję się czegoś złapać, czegokolwiek, co by mnie zatrzymało. Natrafiam na gruby konar. Chwytam. Ostre szarpnięcie, od nadgarstka do oczodołu. Gwałtownie hamuję. Za późno. Pierwsi trzej Tontoni wjeżdżają na most. Tętent kopyt ich koni jak cichy pomruk grzmotu. Tuż za nimi wyładowany wóz Strażników Ziemi wtacza się na deski. Skwierczący koniec lontu znika mi z oczu. Wóz niewolników zaraz wjedzie na most. Padam na ziemię, twarzą do dołu. Osłaniam głowę rękoma, mocno przyciskam je do uszu. Wybuch. Tępy huk wstrząsa ziemią. Wyrzuca mnie w powietrze. Ląduję z łoskotem. Spada deszcz kamieni i piachu. Na mnie. Wokół mnie. Dźwięki

stłumionego świata. Jakbym słuchała z głębi wody. Podnoszę głowę. W zaciśniętym gardle ostrzegawczy krzyk. Krzyk, który nie znajduje ujścia. Spod zmrużonych powiek patrzę przez poruszającą się chmurę. A gdy huk zaczyna opadać, poprzez ciężkie, wstrząśnięte powietrze, widzę je. Niczym okruchy snu. Wśród deszczu szczątków dostrzegam przebłyski naszego dzieła. Skóra mi cierpnie i przywiera do kości. Zginęli. Trzej Tontoni. Wszyscy martwi. Strażnicy Ziemi w ich wozie. Niewinne konie. Zwierzęta i ludzie są teraz krwawymi ochłapami. Rozrzuconymi niczym mnóstwo zepsutego mięsa. Na skałach Wschodniej Przełęczy. Kawałki wozu. Szczapy, które kiedyś były krzesłami, stołem. Strzaskane, zsuwają się, staczają i rozbijają. Spadają do rzeki w dole. To nie jest sen. To koszmar. Ten widok wypala lodowaty ślad na mojej duszy. Wstaję. Z chmury toczy się prosto na mnie koło wozu. Zemsta pędzi w dół z nieba. Odczołguję się i uchylam. Uderza o ziemię. Gwałtownie się odbija. Trafia w moje ramię, aż wylatuję do góry. Ogień pochłania most. Pomarańczowe płomienie naznaczają noc. Dym kłębi się i wściekle kotłuje. Wtem słychać jakieś dźwięki. Coraz wyraźniejsze. Konie. Ludzie. Krzyki. Wołania. Przez dym, chmurę i chaos. Jednego z Tontonów przygniótł jego koń. Z wysiłkiem, w drgawkach, próbuje wstać. Wóz niewolników jest roztrzaskany. Ciała rozrzucone, rozwleczone na drodze. Nadal skute w nadgarstkach. Coś z trzepotem spada na moją rękę. Zdejmuję i przyglądam się. To strzępek tkaniny w kropki. Kawałek chustki Strażniczki Ziemi, tamtej długowłosej dziewczyny. Ciemny i mokry od jej krwi. Słyszę chrzęst stóp na piargu. Podbiega do mnie Lugh. Chodź! Szarpie mnie, żebym wstała. Zaczyna mnie wciągać na górę. Saba, coś ty myślała, do diabła? Słowa kleją mi się do ust. Próbowałam to powstrzymać, mówię. Z dołu słychać krzyk. Zerkamy na drogę za nami. Tontoni. Wstają. Oszołomieni. Zobaczyli nas. Jeden z nich wskazuje na nas. Okrzyki. Wydaje rozkazy. Sześciu rusza biegiem w naszym kierunku. Ogary biegną z nimi, wyją w pogoni. Ich wysokie zawodzenie przypomina zimowy północny wiatr. Szybciej! Creed i Tommo popędzają nas nerwowymi gestami. Chwytam gwizdek. Dwa przeciągłe dźwięki. Uciekajcie!, wrzeszczę. Biegiem! Uciekajcie! Creed chwyta Tomma za ramię i znikają. Rozbiegają się po lesie w górze. Ash też to usłyszy, gdziekolwiek jest. Od razu ruszy do miejsca spotkania. Idź!, mówię do Lugh.

Nie, nie zostawię cię! Spotkamy się w umówionym miejscu. Cholera, Lugh, idź. No idź! Popycham jego pierś. Przeklina i wdrapuje się w górę zbocza. Ja ruszam w przeciwnym kierunku. * * * Lawa kłębi się we mnie dziko. Zalewa mnie. Ponagla. Dzięki niej moje stopy fruną, gdy uciekam przez las. Gdy przeskakuję nad przewróconymi pniami drzew. Nad skałami. Nero ucieka ze mną. Milczy. Mądry ptak. Ani piśnij, bo nas znajdą. Odgłosy pościgu. Okrzyki. Tontoni. Oddalają się ode mnie. Dobrze, och, jak dobrze. Nie, może ruszyli w pościg za kimś innym. Może za Lugh. Nie, tylko nie Lugh, proszę, och, proszę. Zrobią mu krzywdę, jeśli go znajdą. Zemsta, chcą zemsty. Za to, co zrobiliśmy. Co myśmy zrobili, o mój Boże. Krew i krzyki, i krew, i mięso, i te kawałki ciał wysadzonych i rozrzuconych… Mój żołądek podchodzi kwasem do gardła. Zataczam się, zatrzymuję i wymiotuję. Rzadką cieczą, paskudnie. Pochylam się, jedną dłonią opieram się o drzewo. Z trudem oddycham, szlocham, ale ocieram usta rękawem i biegnę dalej. Zaraz. Co to? Upiorne zawodzenie przecina powietrze niczym ostrza noży. Jęki, które tną ciało do kości. To ogary cienia. Przystaję. Nasłuchuję. Z lękiem. Och, zbliżają się. Ogarnia mnie panika. Szybciej. Szybciej. Nie prześcignę tych psów. Nie ma mowy. Potrzebuję wody. Strumienia. Muszę zgubić swój zapach. Gnam przez las. Myśl, szybko, szybko, myśl. Woda. Most. Przełom. Rzeka. Tak. Skąd płynęła? Myśl. Północ… Północny wschód? Tak. Gdzie teraz jestem? Wiatr podniósł chmurę. Widzę Jowisza. Nisko, za moimi plecami. Zerkam w lewo. Nero trzyma się blisko mnie. Wdrapuję się po skałach. Potykam. Biegnę dalej. Moje płuca płoną. Coś słyszę. Słaby dźwięk. Poruszenie. Wiatr w drzewach? Nie, raczej coś jakby woda, chyba. Idę za tym dźwiękiem. Piekielny skowyt ogarów cienia staje się coraz głośniejszy. Bliżej, bliżej, coraz bliżej. Moja skóra cuchnie strachem. Mój trop na pewno jest wyraźny. Szybciej, szybciej, biegnij szybciej. Potem wypadam z lasu, uwalniam się spomiędzy drzew i… Jest. Rzeka. Wąska i rwąca. Przejrzysta i – miłosiernie – płytka. Jakaś stopa głębokości, nie więcej. Pędzę w dół rzeki. Uchylam się pod nisko zwisającymi konarami, staram się zostawiać za sobą ślady. Tu złamana gałązka, tam nadłamana gałąź. Nie za dużo, w sam raz. Idę przez chwilę z nurtem, potem zawracam i ruszam w górę rzeki. Mniej więcej na północ. Tak jest dobrze. Północ. Właściwy kierunek. Nero leci niczym zwiadowca przodem, łopocze skrzydłami nisko nad wodą. Odwracam głowę to w jedną, to w drugą stronę, rozglądam się dookoła. Cisza. Słychać tylko szmer rzeki. Rudogardła lasówka przygotowuje się do śpiewu.

Łagodne odgłosy lasu cieszącego się nadejściem dnia. Niedługo świt, już niedługo. Psy przestały wyć. Czy to możliwe? Czyżby udało mi się je zgubić? A jeśli znalazły inną zdobycz? Tomma albo Creeda, albo Lugh? Ale nic nie słyszę, zupełnie nic. Na pewno bym usłyszała. Strzały albo krzyki, cokolwiek. Po drodze nabieram wody w dłonie. Płuczę usta i wypluwam wodę. Na wprost przede mną leży przewrócona uschnięta sosna. Tworzy kładkę przez rzekę. Zagradza mi drogę. Nero siada na kłodzie i zaczyna polować na robaka. Uderza w korę dziobem. Staję okrakiem nad drzewem i zdejmuję go. Znajdź je, Nero, szepczę. Leć, znajdź psy. Wyrzucam go wysoko w powietrze. Szybuje ponad lasem, aby przyjrzeć się wszystkiemu z góry, aż znika mi z oczu. Na szarym niebie pojawiły się smugi bladego różu. Zaczyna świtać. Nowy dzień. Zdejmuję kuszę, ładuję. Zsuwam się z powrotem do wody. Uzbrojona i ostrożna, idę w górę rzeki. Ponad gwarem wody powietrze wisi ciężkie, nabrzmiałe skupieniem. To cisza prześladowcy. Rzeka biegnie tu łukiem. Powoli posuwam się wzdłuż brzegu. Kilka kroków dalej nurt rozlewa się w jezioro, spokojne i ciche. Otacza je zwarty las. Splątane korzenie rozrastają się w głąb, w kierunku dna. Brnę przez wodę, a ona staje się coraz głębsza. Sięga mi do kolan. Po chwili do ud. Nero pikuje na mnie. Znikąd. Świat wybucha. Jazgotem wycia i zawodzenia. Biała groza mknie przez las prosto na mnie. Tutaj, będą tu lada chwila. Zarzucam kuszę na ramię, panicznie rozglądam się dookoła. Solidny duży cedr pochyla się nisko nad jeziorem. Wyskakuję z wody. Chwytam się gałęzi. Podciągam się i zaczynam wspinać. Ogary wystrzeliwują z lasu. Lądują z pluskiem w jeziorze tuż pode mną i rzucają się w powietrze, żeby mnie dopaść. Ich cielska skręcają się. Kły świszczą. Szczęki kłapią. W ostatniej chwili zabieram stopę. Wdrapuję się wyżej, coraz wyżej. Czuję na sobie uderzenia ich gorącej wściekłości. Warczą, toczą ślinę z pysków. Tną pazurami powietrze. Wpadają do wody i znów z niej wyskakują. Oszalałe, chcą rozerwać mnie na strzępy. Wspinam się najwyżej, jak mogę. Przywieram do pnia, kulę się wśród grubych konarów. Dłoń na sercu. Moim hałaśliwym sercu, które zaraz wyskoczy mi z piersi. Kamień serca. Gorący na mojej skórze. Kamień serca? Chwytam go. Gorący. Jack. Ale… Jack? Moje usta poruszają się bezgłośnie, gdy jego imię pojawia się w moich myślach. Przecież Jack jest wiele lig stąd. Nic nie rozumiem. Skoll! Hati! Na dół!, rozkazuje psom męski głos. Zejdź, mówi. To do mnie. Ogary uciszają się. Słyszę, jak z pluskiem wychodzą z jeziora. Dyszą.

Ten głos. Ten głos. Waruj, powtarza im mężczyzna. Przez chwilę panuje cisza. Potem on śmieje się. To krótki śmiech, z rodzaju „to wcale nie jest zabawne”. Na drzewie, jak kot, mówi. Zastanawiałem się, kiedy się pokażesz. Zejdź, Saba. Wiem, że tam jesteś. Ten głos. Głęboki i mroczny. Ogarnia mnie lodowata panika. To nie jest Jack. Och, nie. To DeMalo. * * * DeMalo. Niemożliwe. A jednak. To oznacza, że był na moście. Musiał być z tamtymi Tontonami z tyłu. Jechał wśród swoich ludzi, tak jak lubi. DeMalo. Tutaj. Nie mogę w to uwierzyć. A więc jednak nie zginęłaś, mówi. Nie żebym kiedykolwiek tak sądził. Brak mu tchu po pościgu. Mocno trzyma gniew na wodzy. Widzisz, od razu przynieśli mi jej ciało, ciągnie. Tamtej dziewczyny w czerwieni. Twojej przyjaciółki, jednej z Wolnych Jastrzębi. Maev. We Wskrzeszeniu. Zastrzelona przez Tontonów. Jej dłoń mocno przyciśnięta do boku. Krew życia kapiąca na podłogę. Daj mi swoją sukienkę, mówi. Tylko tyle wiedzą, dziewczyna w czerwonej sukience. Pomóż mi. Rusz się! Uratowaliśmy Emmi. Prawie udało nam się załatwić to bez strat. Tylko ja i Maev zostałyśmy w twierdzy. Potem popełniłam błąd. I znaleźli nas. Tontoni ruszyli w pościg i zaczęli strzelać do Maev. Śmiertelna rana. To był jej koniec i wiedziała o tym. Jej ostatnim czynem było uratowanie nam życia. Nam wszystkim. Dzięki mojej sukience. Niezły pomysł, mówi DeMalo, z tym założeniem sukienki, którą ci dałem. Miałem pomyśleć, że to ty walczyłaś na śmierć i powstrzymałaś moich ludzi, żeby twoi mogli uciec. A teraz spadaj stąd, dodaje. Najdalej, jak możesz, mówi, jak najszybciej. Wtedy po raz ostatni widziałam ją po tej stronie gwiazd. Kiedy wskoczyłam do jeziora daleko w dole, zerknęłam jeszcze za siebie. Głowę podniosła wysoko. Rozpuszczone włosy do pasa. W każdej dłoni ściskała piorunostrzał. Maev. Królowa wojowniczek, Wolnych Jastrzębi. Zastygła w tamtej pozie w mojej pamięci. Powiedzieli, że była nieustraszona, mówi DeMalo. Że walczyła z płomienną odwagą. Sam złożyłem ją na stosie pogrzebowym. Uhonorowałem ceremonią godną wojowniczki, na wypadek gdyby cię to obchodziło. Cóż za hołd dla jej ofiary, Saba. Ty, skulona na drzewie. Była warta stu takich jak ty. Kimkolwiek była. Krew uderza mi do głowy. Gramolę się na dół po drzewie i zeskakuję do wody.

Staję z nim twarzą w twarz. Z wyciągniętą kuszą. Z załadowanym bełtem. Miała na imię Maev, ty draniu. Maev, mówię. Stoimy jakieś dziesięć stóp od siebie. Ja w jeziorze, po uda w wodzie. On na brzegu, dwa ogary cienia po jego bokach. Leżą posłusznie, z ich jęzorów kapie ślina, zimne różowe ślepia skupione na DeMalo. Nie jest uzbrojony. Ma tylko piorunostrzał za pasem. Ubrany w buty do kolan, spodnie i koszulę. Czarną pelerynę zapiętą na ramionach. Przez pierś przewiesił sfatygowaną skórzaną torbę. W dłoni trzyma mój worek. Ach, rozumiem, mówi. Czyli to moja wina, tak? Rzuca worek na ziemię, jednym ruchem zdejmuje pelerynę i wchodzi do jeziora. Ani kroku bliżej albo cię zabiję, mam gdzieś te kundle, ostrzegam go. Nie zwraca uwagi na moje słowa. Powoli posuwa się w moją stronę. Kto zostawił ranną przyjaciółkę na pewną śmierć?, mówi. Kto zabił tych ludzi? Dwunastu, wedle mojej rachuby. Co o tym myślisz, Saba? Przygotowuję się do strzału. Nie żartuję, nie ruszaj się, ostrzegam. Ale on idzie dalej. Jego ciemne oczy cały czas skupione na mnie. Pozwól, że ci przypomnę, co powiedziałaś, mówi. Tamtej nocy, gdy przyszłaś do mojej komnaty. Powiedziałaś, że to życie nie ma sensu, jeśli przynajmniej nie spróbujemy czegoś zrobić, aby świat był lepszym miejscem. Pamiętasz? Zamknij się, cedzę przez zęby. Zgiełk w mojej głowie sprawia, że nie mogę myśleć. Krzyczy: Strzelaj! Skończ to! Co się z tobą dzieje? Strzelaj, na litość boską! Zastrzel go! DeMalo brodzi w milczeniu, zdecydowanie, w moją stronę. Pamiętasz, co jeszcze powiedziałaś? Powiedziałaś: „Chcę uczynić świat lepszym miejscem, z tobą, Seth”. Jego głos jak żyzna brązowa ziemia. „Nie możemy żyć dalej tak jak teraz. Musimy znaleźć nową drogę”. To właśnie powiedziałaś, Saba. Czy to jest ta twoja nowa droga? Niszczenie? Zabijanie? Ja coś tworzę. Wprowadzam ład w chaos. Tworzę nowy świat, jedno źdźbło trawy po drugim. Uzdrawiam Ziemię i jej ludzi. Myślałem, że chcemy tego samego. Zamknij się już, dobrze? Po prostu się zamknij! Mocno ściskam kuszę. Mocniej. Dalej, dalej, powtarzam w myślach. Jeden strzał i to wszystko się skończy. Utnij łeb wężowi. Zrób to i miej to z głowy. Teraz. DeMalo zatrzymuje się dwie stopy ode mnie. Szeroko otwiera ramiona. Wystawia się na pewny strzał, żebym mogła go zabić. Na jego nadgarstku połyskuje srebrna bransoletka. Cienka biała koszula zwisa, przemoczona. Przez prześwitującą tkaninę widzę krwawy tatuaż Tontonu. Czerwone wschodzące słońce nad sercem DeMalo. Moja skóra napina się, gdy czuję jego

zapach. Ciemnozielony. Ciepły i jałowcowy. Słońce nieśmiało sączy się przez drzewa. Drży na jego włosach, gęstych i czarnych jak pióra Nero. Szerokie kości policzkowe. Gładka, nieodgadniona twarz. Czujna i piękna. Nie mogę. Nie mogę tego zrobić. Powoli opuszczam kuszę. Niech cię diabli, sukinsynu, mówię. Opuszcza ręce. Kolejna doskonała szansa zmarnowana, mówi. Tak jak tamtej nocy w moim pokoju. Cokolwiek dodałaś mi do wina, żeby mnie uśpić, jeszcze kropla czy dwie i byłbym martwy. Prawda? To byłoby takie łatwe. Ale nie zrobiłaś tego. Dlaczego, jestem ciekaw. Podchodzi do mnie. Dotyka kamienia serca, który parzy w zagłębieniu mojej szyi. Między moimi piersiami spływa strużka potu. Dotyka mojej nagiej skóry, która drży pod jego dotykiem. Jego dłoń muska kamień serca. Gorący, mówi zaskoczony. To kamień serca, mówię. Im bliżej jesteś tego, czego pragnie twoje serce, tym gorętszy się staje. Czy jestem pragnieniem twego serca?, pyta. Nie, nie, nie. Odsuń się, odsuń się od niego natychmiast. Nie można mu ufać, jest niebezpieczny, to wróg. Ale nie robię tego. Nie ruszam się. Dlaczego nie możesz mnie zabić, Saba?, pyta. Mogłabym ci zadać to samo pytanie, odpowiadam. Poznałem się na tobie od razu, gdy zobaczyłem cię w Mieście Nadziei. Wiedziałem, kim naprawdę jesteś. Kim możesz się stać. Nie znasz mnie, mówię. Och, ależ znam. Masz w sobie rzadko spotykany ogień. Moc zmieniania rzeczy. Odwagę, aby działać w służbie czegoś większego od siebie. A ty zniżasz się do tej nędznej klęski. Co ty robisz? Milczę. Dobrze mi idzie, mówi. Prowadzę ludzi, wyzwalam ich od biedy, znoju i cierpienia, pokazuję im drogę ku lepszej przyszłości. Byłaś tam o świcie, w tamtym bunkrze. Widziałaś moje wizje świata, jakim był kiedyś. Bujną ziemię, bogactwo mórz. Te wspaniałe stworzenia. Niewyobrażalne cuda. Pamiętasz? Jak mogłabym zapomnieć to, co widziałam tamtego dnia o świcie. W tej chwili, ciągnie, w tym miejscu, mamy prawdziwą szansę, być może naszą jedyną szansę, aby zacząć jeszcze raz. Tym razem uczynić to, co słuszne dla Ziemi. Możemy stworzyć lepszy świat. Możemy sami poznać część tych cudów. Nie mów mi, że tego nie chcesz. Przyglądałem ci się. Widziałem twoją twarz. Twoje łzy. Zależy ci tak bardzo jak mnie. Jego słowa opływają łagodnie moje ciało. Łapią mnie. Zaciskają chwyt.

Przyciągają do niego. Zabijasz ludzi, żeby dostać to, czego chcesz, mówię. Ty też. Właśnie znowu to zrobiłaś, odpowiada. Ale tu nie chodzi o to, czego ja chcę. Robię to, co słuszne. Codziennie podejmuję trudne, prawdziwe decyzje. Przydzielam ograniczone zasoby tym, którzy najlepiej je wykorzystają. Postępuję moralnie. Odpowiedzialnie. Moralnie, powtarzam. Większość ludzi po prostu żyje z dnia na dzień, byle tylko przeżyć, mówi. Ja mam wyższe powołanie. Służyć większemu dobru. Każda przemoc jest godna ubolewania, ale to środek do celu. Można nawet rzec, że to prawe, konieczne działanie. Pamiętasz, co ci powiedziałem? „Czyścimy zakażone rany Matki Ziemi”. Czy płakałaś rzewnymi łzami, kiedy zniszczyłaś tę kloakę, Miasto Nadziei? Nie mogłaś zmrużyć oka z powodu jakiejś szumowiny, która mogła spłonąć w jego płomieniach? Nie mogę nic na to odpowiedzieć. Nie, mówi. Jesteśmy tacy podobni do siebie, Saba. Prawe i konieczne, mówię. Czy tak nazywają to twoi Strażnicy, kiedy mordujesz ich noworodki? Nie ma żadnego zabijania dzieci, i dobrze o tym wiesz, mówi. Słabe zostawia się na noc na dworze. Jeśli przeżyją do rana, dostają kolejną szansę. Tak działa ten świat i wszyscy tutaj to rozumieją. Czy ptak karmi jednakowo wszystkie swoje pisklęta? Jasne, że nie. Najzdrowsze i najsilniejsze rosną i rozwijają się. Słabe zostają w tyle i giną. Jeśli mamy mieć jakąkolwiek szansę uzdrowienia Matki Ziemi, potrzebujemy tych najsilniejszych i najlepszych. Zawsze należy służyć większemu dobru. Jego oczy hipnotyzują. Głos kusi. Słowa pieszczą. Łączy nas przeznaczenie, Saba. Urodziliśmy się po to, by dowodzić, a nie słuchać rozkazów. W końcu, w końcu patrzę mu w oczy. Są tak ciemne, że prawie czarne. Ciężkie powieki skrywają to, kim naprawdę jest. W nocnej głębi górskich jezior jego źrenic widzę maleńkie punkciki. To ja. Nie jestem jednym z twoich stworzeń, mówię. Nie chcę, żebyś nim była. Mam ich pod dostatkiem. Pochyla głowę. Jego usta tak blisko. Jego ciepły oddech całuje moje wargi. Och, moja zdradziecka duszo. Co takiego jest we mnie, co lgnie do niego? Rozmywa mnie, roztapia, zatraca. Zatracam się. W dotyku, smaku, zapachu DeMalo, aż do chwili, gdy czuję, jak krawędzie mnie zaczynają się zacierać. Prowadzę go do jego łoża. Kładziemy się. A ja wtapiam się w ciemny, ślepy żar.

Moja skóra drży. Z trudem zmuszam się choćby do szeptu. Nie… nie dostaniesz mnie. Zamiera. Zupełnie. W ciszy między nami dzień wstrzymuje oddech. Potem odsuwam się. Od niego. Daleko. Od niego. Powietrze zalewa moje płuca tak gwałtownie, że kręci mi się w głowie. Uzdrowić Ziemię. Racja. Ale sposób, w jaki on to robi, jest zły. Zły, zły, zły. Większe dobro. Moralne. Prawe. Potrafi przekręcić kłamstwo w prawdę i prawdę w kłamstwo, aż przestaję odróżniać jedno od drugiego. I potrafi zakręcić mną. Aż w końcu sama nie wiem, kim jestem. I nie wiem, w co wierzę. Źle postąpiliśmy dziś na moście. Ale on też jest zły. Jest zły. To, co słuszne, musi leżeć gdzie indziej. Może pomiędzy nami. Albo za nami. Jeśli pójdziesz dalej tą drogą, mówi, zginie więcej ludzi. Może nawet ci, na których ci zależy. Twoja siostra. Twój brat. Ilu was jest? Dziesięć? Dwanaście osób? Nie macie doświadczenia. Na waszym miejscu starannie rozważyłbym swoje szanse. Ta ziemia należy do wszystkiego, co tu żyje, mówię. Nie tylko do twoich wybrańców, których uznałeś za godnych wyróżnienia. Czysta woda i godziwa ziemia należą się każdemu z urodzenia. Nie możesz im tego odebrać. Nie możesz tego posiąść. Wolne Jastrzębie nigdzie się nie wybierają. Nieźle powiedziane, Saba, mówi. Kto włożył te słowa w twoje usta? Milczy przez chwilę. Jak zwykle nie jestem w stanie nic odczytać z jego twarzy. Żadnej podpowiedzi, co się dzieje wewnątrz. Potem mówi: Złożę ci ofertę. Jest hojna, jeśli wziąć pod uwagę okoliczności. Formalnie poddacie mi się, z całą bronią i wszystkimi wojownikami. A ja zagwarantuję wszystkim bezpieczne przejście przez Jałową Ziemię, twojej rodzinie i przyjaciołom. Zapewnię im eskortę aż do Błękitnego Przesmyku. Stamtąd prowadzi dalej porządna droga na zachód przez góry. To wszystko, oczywiście, pod warunkiem, że jeśli kiedykolwiek wrócą do Nowego Edenu, będą martwi. A czego chcesz w zamian?, pytam. Ciebie, mówi. Jako jeńca? Nie. Moją żonę. Na jedno wychodzi, mówię. Prędzej się w piekle spotkamy. Ty i ja jesteśmy po stronie aniołów, mówi. Brnie przez wodę do brzegu, chwyta się gałęzi i podciąga na brzeg jeziora. Woda ścieka z jego spodni i butów. Podnosi z ziemi pelerynę, ogary cienia wstają. W tydzień odbuduję tamten most, mówi. Jeśli znowu mnie zaatakujesz, oddam ci po dziesięciokroć. Kiedy będziesz miała dosyć, jeżeli wytrwasz do tego czasu,