aureon

  • Dokumenty312
  • Odsłony706 269
  • Obserwuję586
  • Rozmiar dokumentów707.8 MB
  • Ilość pobrań405 981

Pamiętnik - Nicholas Sparks

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :502.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Pamiętnik - Nicholas Sparks.pdf

aureon Autorzy Nicholas Sparks
Użytkownik aureon wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 116 stron)

NICHOLAS SPARKS KRONIKA PEWNEJ MIŁOŚCI

CUDA Kim jestem? I jak, ciekawi mnie, skończy się ta opowieść? Słońce już wzeszło i siedzę przy oknie, zasnutym mgłą mijającego życia. Ładny dziś przedstawiam sobą widok: dwie koszule, grube spodnie, szalik owinięty dwa razy wokół szyi, z końcami wepchniętymi pod gruby sweter, wydziergany przed trzydziestu wiosnami przez moją córkę. Termostat w pokoju nastawiony jest na najwyższą temperaturę, tuż za mną stoi mniejszy grzejnik. Stęka, sapie i wypluwa z siebie gorące powietrze niczym jakiś baśniowy smok, a mimo to cały się trzęsę z zimna, które nigdy nie ustępuje, a zbierało się od osiemdziesięciu lat. Osiemdziesiąt łat - myślę czasami i choć się z tym godzę, nadal mnie zdumiewa, że od prezydentury George'a Busha ani razu nie było mi ciepło. Zastanawiam się, czy wszyscy w moim wieku tak się czują. Moje życie? Niełatwo je opisać. Nie okazało się tak wspaniałe, jak to sobie wymarzyłem, ale też nie skończyłem jako chłopiec na posyłki. Podejrzewam, że można by je porównać do rynku obligacji: dość stabilne, więcej zysków niż strat, z czasem wykazujące tendencję zwyżkową. Trafny zakup, szczęśliwy zakup, a przekonałem się, że nie każdy może to powiedzieć o swoim życiu. Lecz nie dajcie się zwieść. Nie jestem wyjątkowy, co do tego nie mam wątpliwości. Jestem zwyczajnym człowiekiem o zwyczajnych myślach i wiodłem zwyczajne życie. Nikt nie postawił pomnika ku mej czci, a moje imię szybko pójdzie w zapomnienie, lecz kochałem - całym sercem i duszą - a to moim zdaniem wystarczająco dużo. Romantycy nazwaliby to opowieścią o miłości, cynicy - tragedią. Mnie się wydaje, że znajdzie się tu trochę jednego i drugiego, lecz niezależnie od punktu widzenia, który wybierzecie, historia ta obejmuje znaczną część mego życia i drogi, którą obrałem. Nie narzekam na tę drogę ani na to, dokąd mnie zawiodła. Na inne rzeczy, owszem, skarg by się znalazło dosyć, ale moją ścieżkę zawsze uważałem za dobrą i szedłem nią bez wahania. Niestety, z czasem coraz trudniej nią kroczyć. Prosta jest jak dawniej, lecz teraz pojawiły się na niej kamienie i żwir. nazbierało ich z biegiem czasu. Jeszcze trzy lata temu łatwo było je ignorować, ale nie teraz. Ciało niszczy choroba; nie jestem już ani silny, ani zdrowy, a moje dni przypominają egzystencję sflaczałego balona: pozbawione życia, gąbczaste, z dnia na dzień coraz bardziej miękkie. Kaszlę, mrużę oczy i sprawdzam godzinę na zegarku. Uświadamiam sobie, że pora ruszać. Wstaję z fotela pod oknem i człapię przez pokój, zatrzymując się przy biurku, żeby wziąć notatnik, który czytałem już setki razy. Nie przerzucam kartek, tylko wsuwam go pod pachę i dalej idę tam, dokąd muszę pójść. Przemierzam posadzkę z białych płytek, przyprószonych nieco szarością. Podobną do

moich włosów i włosów większości mieszkańców tego domu, choć dziś rano tylko ja idę korytarzem. Reszta siedzi samotnie w pokojach, wyłącznie w towarzystwie telewizorów, ale oni, tak samo jak ja, do tego przywykli. Wystarczy człowiekowi dać dość czasu, a do wszystkiego przywyknie. Z oddali dobiega mnie przytłumiony szloch i doskonale wiem, kto to płacze. Wtedy zauważają mnie pielęgniarki, uśmiechamy się do siebie, pozdrawiamy. To moje przyjaciółki i często gawędzimy, ale jestem przekonany, że nie pojmują ani mnie, ani tego, przez co codziennie przechodzę. Szepczą między sobą, kiedy je mijam. - Znowu idzie - słyszę. - Mam nadzieję, że to się dobrze skończy. Lecz nie mówią tego głośno. Zapewne uważają, że bolałaby mnie ta rozmowa o tak wczesnej porze, i - o ile siebie znam - mają rację. W chwilę potem dochodzę do pokoju. Drzwi, jak zwykle, zostawiły uchylone. Siedzą tam dwie siostry, które również witają mnie uśmiechem. - Dzień dobry - mówią pogodnie. Przystaję na chwilę, by zapytać o dzieci, szkołę i nadchodzące wakacje. Przez jakiś czas gawędzimy, nie zwracając uwagi na płacz. Pielęgniarki już do niego przywykły, zobojętniały. Ja zresztą też. Potem zapadam się w fotelu, który tak do mnie przywykł, że dopasował się do mego ciała. Pielęgniarki już kończą; jest ubrana, ale nadal płacze. Wiem, że się uspokoi, gdy wyjdą. Poranne obrządki zawsze wytrącają ją z równowagi, a dzisiejszy ranek nie należy do wyjątków. W końcu pielęgniarki odsuwają parawan i opuszczają pokój. Obie muskają mnie z uśmiechem, przechodząc obok. Zastanawiam się, co to oznacza. Siedzę przez moment, wpatrując się w nią, lecz ona nie odpowiada spojrzeniem. Rozumiem to, wszak nie wie, kim jestem. Uważa mnie za obcego. Potem opuszczam głowę i w duchu modlę się o siłę, której - wiem o tym - będę potrzebował. Zawsze głęboko wierzyłem w Boga i w potęgę modlitwy, choć - jeśli mam być szczery - ma wiara składa się z listy pytań, na które po śmierci z pewnością zażądam odpowiedzi. No, już jestem gotowy. Okulary na nos, lupa z kieszeni. Na chwilę odkładam ją na stolik, żeby otworzyć notatnik. Dwukrotnie muszę polizać sękaty palec, zanim w końcu uda mi się odwrócić dobrze już zniszczoną okładkę i otworzyć na pierwszej stronie. Potem biorę do ręki lupę. Zawsze na moment przedtem, nim zacznę czytać, serce mi się ściska i myślę: Co dziś się wydarzy? Nie wiem, bo nigdy nie mogę tego przewidzieć, i w głębi ducha zdaję sobie sprawę, że to bez znaczenia. Sił dodaje mi liczenie na szansę, nie pewność, lecz swego rodzaju zakład z samym sobą. I choć możecie nazwać mnie marzycielem albo głupcem, czy jeszcze kimś innym, wierzę, że wszystko się może zdarzyć.

Rozumiem, że fakty i nauka sprzysięgły się przeciwko mnie. Lecz nauka nie stanowi odpowiedzi na wszystko; to wiem, nauczyłem się tego w swym długim życiu. I dzięki temu zostaje mi wiara, że cuda - nawet najbardziej niewytłumaczalne i niewiarygodne - istnieją i zdarzają się, kpiąc sobie z naturalnego porządku rzeczy. Dlatego po raz kolejny, tak jak to czynię co dzień, zaczynam czytać jej na głos notatnik - w nadziei, że cud, który zmienił me życie, zdarzy się kolejny raz. I może - powtarzam: może - tak się stanie.

DUCHY Był rok 1946, początek października, i Noah Calhoun z ganku swojego domu w stylu kolonialnym oglądał zachodzące słońce. Lubił przesiadywać tu wieczorami, zwłaszcza po dniu ciężkiej pracy, i pozwalać myślom błądzić, nie narzucając im określonego kierunku. Właśnie tak odpoczywał - zwyczaj ten przejął po ojcu. Najbardziej lubił patrzeć na drzewa i ich odbicie w rzece. W Północnej Karolinie drzewa pięknie wyglądają późną jesienią: mienią się wszystkimi odcieniami zieleni, żółci, złota i czerwieni. Ich niesamowite kolory płoną w słońcu i chyba już po raz setny Noah Calhoun zastanawiał się, czy pierwsi właściciele rezydencji spędzali wieczory, myśląc o tym samym. Dom postawiono w 1772 roku, stanowił jeden z najstarszych i największych budynków w New Bern. Początkowo był rezydencją właścicieli plantacji. Noah Calhoun kupił go tuż po zakończeniu wojny, poświęciwszy jedenaście miesięcy i małą fortunę na jego renowację. Parę tygodni temu pewien dziennikarz z Raleigh napisał o nim artykuł; twierdził, że to jeden z najwspanialej odbudowanych majątków, jakie widział. Przynajmniej budynek. Reszta posiadłości to zupełnie co innego i właśnie na pracy nad nią Noah spędził większość dnia. Dwunastoakrowy majątek z jednej strony oblewały wody Brices Creek i Noah naprawiał drewniany płot, otaczający posiadłość z pozostałych trzech boków, sprawdzając, czy nie jest spróchniały albo naruszony przez termity, i w razie potrzeby wymieniając deski. Zostało mu jeszcze sporo roboty, zwłaszcza na zachodniej granicy, i dziś, odkładając narzędzia, pomyślał, że trzeba będzie zamówić więcej drewna. Wszedł do domu, wypił szklankę słodkiej herbaty, potem wziął prysznic. Zawsze się mył pod koniec dnia, woda spłukiwała z niego brud i zmęczenie. Potem gładko zaczesał włosy, włożył spłowiałe dżinsy i niebieską koszulę, nalał sobie kolejną porcję słodkiej herbaty i udał się na ganek, gdzie teraz siedział, jak zwykle o tej porze dnia. Wyciągnął ręce nad głową, opuścił je, po czym kilka razy ruszył barkami. Czuł się dobrze, czysto, świeżo. Zmęczone mięśnie dawały o sobie znać i wiedział, że jutro będzie trochę obolały, ale cieszył się, że zrobił większość tego, co sobie zaplanował. Sięgnął po gitarę, co przypomniało mu o ojcu i kolejny raz uświadomiło, jak bardzo mu go brak. Przeciągnął palcami po strunach, dostroił dwie i znowu sprawdził. Tym razem instrument brzmiał prawie tak, jak trzeba. Noah zaczął grać. Cicho, spokojnie. Najpierw nucił, potem, gdy otoczył go zmierzch, zaśpiewał. Grał i śpiewał, dopóki słońce nie zniknęło, a niebo nie poczerniało. Skończył trochę po siódmej i oparł się wygodniej w fotelu, żeby się pobujać. Z przyzwyczajenia zerknął w górę i zobaczył Oriona, Wielką Niedźwiedzicę, konstelację Bliźniąt i Gwiazdę Polarną, migoczące na jesiennym niebie. W myślach zaczął obliczać stan swoich finansów, ale po chwili dał spokój. Wiedział, że

wydał na dom prawie wszystkie oszczędności i już wkrótce będzie musiał znowu się rozejrzeć za pracą, lecz odepchnął tę myśl i postanowił się rozkoszować ostatnimi miesiącami renowacji, nie za- truwając ich martwieniem się o jutro. Nie wątpił, że wszystko się jakoś ułoży. Zawsze się układało. Poza tym myślenie o pieniądzach go nudziło. Już dawno nauczył się radować prostymi rzeczami - rzeczami, których nie można kupić - i nie był w stanie zrozumieć ludzi, którzy tego nie potrafią. To kolejny zwyczaj odziedziczony po ojcu. W tej samej chwili podeszła do niego Ciem, jego suka myśliwska, i szturchnęła go w rękę wilgotnym nosem, zanim umościła się u jego nóg. - Cześć, malutka, co tam słychać? - spytał, pogładziwszy ją po łbie. Zapiszczała cicho i podniosła ku niemu łagodne, okrągłe ślepia. W wypadku samochodowym straciła łapę, ale nadal sprawnie się poruszała i dotrzymywała mu towarzystwa w spokojne wieczory, takie jak ten. Noah miał trzydzieści jeden lat - nie tak znów wiele, ale był na tyle dojrzały, by czuć się samotny. Odkąd tu się sprowadził, nie umawiał się z dziewczynami, nie spotkał żadnej, która choć odrobinę by go zainteresowała. Wiedział, że to wyłącznie jego wina. Było w nim coś, co sprawiało, że utrzymywał dystans między sobą a kobietą, która próbowała się do niego zbliżyć. I chyba nawet nie potrafiłby tego zmienić, choćby i próbował. Ale czasem, tuż przed zapadnięciem w sen, zastanawiał się, czy na zawsze ma pozostać samotny. Wieczór płynął dalej, ciepły, przyjemny. Wsłuchany w muzykę świerszczy i szelest liści, Noah myślał, że odgłosy natury są bardziej rzeczywiste i budzą więcej uczuć niż przedmioty, takie jak samochody czy samoloty. Natura dawała więcej, niż brała, a jej dźwięki zawsze uświadamiały człowiekowi, kim powinien być. W czasie wojny wielokrotnie, zwłaszcza po większych przeżyciach, wracał myślą do tych prostych odgłosów. - Dzięki temu nie oszalejesz - powiedział ojciec na pożegnanie, gdy Noah odpływał. - To muzyka Boga, która przeniesie cię do domu. Dopił herbatę, wszedł do środka, znalazł książkę i w drodze powrotnej zapalił światło na ganku. Usiadłszy w fotelu, spojrzał na tomik. Był stary, okładka miała wystrzępione brzegi, a strony poplamiło błoto i woda. Źdźbła trawy Walta Whitmana. Towarzyszyły mu w czasie wojny, kiedyś nawet przyjęły wycelowaną w niego kulę. Przetarł z kurzu okładkę. Potem otworzył książkę w przypadkowym miejscu i przeczytał słowa, które przed sobą zobaczył: Północ widna - to godzina twoja, o duszo, wolny twój lot w niewymowne. W oderwaniu od ksiąg, ze sztukami w rozbracie, po dniu

wypełnionym, dokonawszy roboty, Unosząca się całkowicie i w oddal ostatnią, milcząca, zdumiona, zadumana o tym, co miłujesz najbardziej: Noc, sen, gwiazdy i śmierć*. Uśmiechnął się do siebie. Nie wiedział czemu, lecz Whitman zawsze kojarzył mu się z New Bern i Noah cieszył się, że wrócił. Choć nie było go tu przez czternaście lat, uważał je za swój dom, znał tu mnóstwo ludzi, większość jeszcze z czasów młodości. Nic dziwnego. Wszak mieszkańcy południowych miasteczek nigdy się nie zmieniali, najwyżej odrobinę starzeli. Teraz jego najlepszym przyjacielem był Gus, siedemdziesięcioletni Murzyn mieszkający w pobliżu. Spotkali się parę tygodni po tym, jak Noah kupił dom - Gus zjawił się z domową nalewką i gulaszem z królika; spędzili wieczór, upijając się i opowiadając sobie swe dzieje. Od tamtej pory Gus odwiedzał go kilka razy w tygodniu, zazwyczaj po ósmej. Od czasu do czasu musiał się wyrwać z domu, w którym mieszkało czworo jego dzieci i jedenaścioro wnucząt, i Noah doskonale go rozumiał. Zwykle Gus przynosił harmonijkę ustną i pogawędziwszy, grali razem parę piosenek. Zdarzało się, że muzykowali tak godzinami. Gus zastępował Noahowi rodzinę. Właściwie nikogo poza nim już nie miał, a przynajmniej od śmierci ojca przed rokiem. Noah był jedynakiem - matka zmarła na grypę, gdy miał dwa lata - i choć kiedyś chciał się ożenić, nigdy tego nie zrobił. Ale raz się zakochał, to wiedział na pewno. Jeden, jedyny raz, dawno temu. I to uczucie przemieniło go na zawsze. Prawdziwa miłość potrafi to zrobić z człowiekiem, a jego miłość była prawdziwa. Nadciągnęły chmury znad wybrzeża, srebrząc się w poświacie księżyca. Gdy zgęstniały, odchylił głowę, kładąc ją na oparciu bujanego fotela. Automatycznie odpychał się nogami, fotel kołysał się rytmicznie, a myśli, jak niemal co wieczór, popłynęły ku wspomnieniu podobnego ciepłego zmierzchu sprzed czternastu lat. To było tuż po maturze w 1932 roku, pierwszy wieczór jarmarku. Wszyscy mieszkańcy miasta wylegli na ulice, bawiąc się na barbakojach albo oddając się grom hazardowym. W powietrzu wisiała wilgoć - z jakiegoś powodu doskonale to zapamiętał. Przyszedł sam i kiedy przedzierał się przez tłum w poszukiwaniu przyjaciół, wypatrzył Fina i Sarę, z którymi dorastał, rozmawiających z jakąś nieznajomą dziewczyną. Pamiętał, że pomyślał: Ładna, a gdy w końcu do nich dotarł, spojrzała na niego zamglonymi oczami, które potem ciągle do niego wracały. - Cześć - odezwała się zwyczajnie, podając mu rękę. - Finley wiele mi o tobie opowiadał. Zwyczajny początek, coś, co łatwo byłoby zapomnieć, gdyby dotyczyło kogoś innego niż ona. Ledwo jednak ujął jej rękę i zajrzał w te niesamowite, szmaragdowe oczy, nim jeszcze

zaczerpnął tchu, wiedział z całą pewnością, że oto dziewczyna, której mógłby szukać przez resztę życia i nigdy już nie znaleźć. Wydawała mu się tak wspaniała, tak idealna - a letni wiatr szumiał w gałęziach drzew. Od tamtej chwili wszystko poszło jak burza. Fin powiedział Noahowi, że dziewczyna przyjechała z rodziną do New Bern na wakacje, bo ojciec pracował u R.J. Reynoldsa, a choć Noah tylko kiwał głową, jej spojrzenie sprawiało, że to milczenie wydawało się normalne. Wtedy Fin parsknął śmiechem, bo widział, co się święci, a Sara zaproponowała, żeby kupili sobie wiśniowej coli, po czym cała czwórka się bawiła, dopóki tłumy nie zrzedły i nie pozamykano straganów. Spotkali się następnego dnia i kolejnego, a wkrótce stali się nierozłączni. Co rano, z wyjątkiem niedzieli, kiedy musiał iść do kościoła, w zawrotnym tempie robił wszystko, co do niego należało, a potem ruszał prosto do Fort Totten Park, gdzie czekała na niego ona. Ponieważ była gościem i nigdy przedtem nie spędziła wakacji w miasteczku, dni wypełniały im zajęcia zupełnie jej nie znane. Nauczył ją, jak nakładać przynętę i łowić okoniopstrągi na płyciznach, zabierał na wyprawy w gęstwiny Croatan Forest. Pływali łodzią, oglądali letnie burze i Noahowi wydawało się, że znają się od zawsze. Ale i on się czegoś uczył. Na potańcówce w remizie to ona pokazała mu, jak się tańczy walca i charlestona, a choć przez pierwsze kilka utworów deptali sobie po palcach, jej cierpliwość wkrótce została wynagrodzona i tańczyli razem do końca zabawy. Potem odprowadził ją do domu, a gdy pożegnawszy się, stali na ganku, pierwszy raz ją pocałował, zastanawiając się, czemu tak długo zwlekał. Któregoś dnia zaprosił ją do tego domu, nie zważając na jego opłakany stan, i zapowiedział że kiedyś go kupi i wyremontuje. Godzinami rozmawiali o swoich marzeniach - on pragnął zwiedzić świat, ona zostać malarką - aż wreszcie pewnej parnej sierpniowej nocy oboje stracili dziewictwo. Kiedy wyjechała trzy tygodnie później, zabrała ze sobą cząstkę Noaha i resztę lata. W deszczowy poranek odprowadzał ją wzrokiem, gdy opuszczała miasto. Poprzedniej nocy nie zmrużył oka, a potem wrócił do domu i spakował torbę. Następny tydzień spędził samotnie na Harkers Island. Noah przeczesał ręką włosy i zerknął na zegarek. Dwanaście po ósmej. Wstał i wyszedł przed dom, spoglądając na drogę. Ani śladu Gusa, pewnie dziś się nie zjawi. Wrócił na ganek i usiadł w fotelu. Pamiętał, jak pierwszy raz wspominał o niej Gusowi. Stary potrząsnął głową i zaczął się śmiać. - Więc przed tym duchem uciekasz. Kiedy spytał, co Gus ma na myśli, Murzyn odparł: - No, rozumiesz: duch, wspomnienie. Patrzyłem, jak harujesz dzień i noc, tyrasz bez wytchnienia. Ludzie robią to z trzech powodów: albo postradali rozum, albo są głupi, albo próbują

zapomnieć. Wiedziałem, że w twoim wypadku chodziło o to ostatnie. Zastanawiałem się tylko, o czym chcesz zapomnieć. Zastanowił się nad słowami Gusa. Oczywiście przyjaciel miał rację. New Bern stało się dlań miejscem nawiedzonym. Nawiedzonym przez ducha wspomnień. Wystarczyło, że przeszedł przez Fort Totten Park, a widział ją tam: jak czeka na ławce albo stoi przy wejściu - zawsze uśmiechnięta, blond włosy miękko opadające na ramiona, szmaragdowe oczy. A gdy wieczorem siadał na ganku z gitarą, widział ją przy sobie, jak w ciszy słucha muzyki jego dzieciństwa. To samo się powtarzało, ilekroć zajrzał do drogerii Gastona, kina Masonie, a nawet gdy szedł przez miasto. Gdziekolwiek spojrzał, dostrzegał jej obraz lub rzeczy, które znowu przywoływały ją do życia. Zdawał sobie sprawę, że to dziwaczne. W końcu dorastał w New Bern. Spędził tu pierwsze siedemnaście lat życia. Gdy jednak myślał o rodzinnym mieście, pamiętał tylko ostatnie lato, wspólnie spędzone lato. Pozostałe wspomnienia stanowiły jedynie szczątki, urywki z dzieciństwa, które rzadko kiedy wzbudzały w nim jakieś uczucia - o ile w ogóle wzbudzały. Któregoś wieczoru zwierzył się z tego Gusowi, a ten nie tylko zrozumiał, ale nawet mu to wyjaśnił. - Tata mawiał, że kiedy człowiek pierwszy raz się zakochuje, jego życie nieodwołalnie się zmienia i choćby nie wiedzieć jak się próbowało, to uczucie nigdy nie zniknie. Ta dziewczyna, o której opowiadasz, była twoją pierwszą miłością. I cokolwiek byś zrobił, zostanie z tobą. Na zawsze. Noah potrząsnął głową, a gdy obraz dziewczyny zniknął, wrócił do Whitmana. Czytał przez godzinę, od czasu do czasu podnosił wzrok, przyglądając się szopom i oposom przemykającym nad odnogą rzeki. Wpół do dziesiątej zamknął książkę, poszedł do sypialni na górze i opisał swój dzień w pamiętniku, umieszczając w nim zarówno osobiste rozważania, jak i relację z domowych zajęć. Czterdzieści minut później spał. Ciem wdrapała się na górę, obwąchała śpiącego mężczyznę, pokręciła w kółko, aż wreszcie zwinęła się w kłębek u stóp łóżka. Nieco wcześniej tego samego wieczoru, sto mil od Noaha, ona kołysała się na huśtawce na ganku domu swoich rodziców. Siedzenie było odrobinę wilgotne po ulewnym, siekącym deszczu, ale niebo się przecierało i przez pojedyncze chmury spoglądała ku gwiazdom, zastanawiając się, czy podjęła właściwą decyzję. Zmagała się z nią od kilku dni - i dziś wieczorem stoczyła ze sobą kolejną walkę - w końcu jednak uznała, że nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby wypuściła z rąk okazję. Lon nie znał prawdziwego powodu jej jutrzejszego wyjazdu. W ubiegłym tygodniu wspomniała mimochodem, że może wyskoczy na wybrzeże zajrzeć do sklepów ze starociami. - Tylko na parę dni - wyjaśniła. - Poza tym muszę się oderwać od tych przygotowań weselnych.

Źle się czuła kłamiąc, ale nie mogła mu wyznać prawdy. Ten wyjazd nie miał z nim nic wspólnego i postąpiłaby nieuczciwie, żądając od Lona, by to zrozumiał. Po zaledwie dwugodzinnej podróży z Raleigh, stolicy stanu, tuż przed jedenastą znalazła się na miejscu. Wynajęła pokój w małej gospodzie, rozpakowała walizki, powiesiła w szafie sukienki, resztę rzeczy pochowała do szuflad. Zjadła szybko lunch, spytała kelnerkę, gdzie znajdzie najbliższe sklepy z antykami, i przez następne kilka godzin robiła zakupy. O wpół do piątej wróciła do pokoju. Siadła na skraju łóżka, wzięła słuchawkę i zadzwoniła do Lona. Nie mógł długo rozmawiać, bo spieszył się do sądu, ale zanim się rozłączyli, podała mu numer telefonu gospody i obiecała, że zadzwoni jutro. Dobrze - pomyślała, odkładając słuchawkę. Zwykła rozmowa, nic nadzwyczajnego. Nic, co wzbudziłoby w nim podejrzenia. Lona znała już od czterech lat. Poznali się w 1942, kiedy świat od dawna był pogrążony w wojnie, a Ameryka dopiero od roku. Każdy starał się spełnić patriotyczny obowiązek, więc i ona zgłosiła się jako ochotniczka do szpitala w mieście. Potrzebowano jej tam i ceniono za pracę, ale zadanie okazało się trudniejsze, niż początkową sądziła. Do domów wróciły pierwsze grupy rannych młodych żołnierzy i całe dnie spędzała wśród przygnębionych mężczyzn i poszarpanych ciał. Gdy w jej życiu pojawił się Lon, który ze swym naturalnym wdziękiem przedstawił się na jakimś przyjęciu bożonarodzeniowym, zobaczyła w nim człowieka, którego właśnie potrzebowała: kogoś, kto z ufnością spogląda w przyszłość i ma poczucie humoru, rozpraszające wszystkie jej lęki. Przystojny, inteligentny i ambitny, osiem lat od niej starszy, prowadził udaną praktykę adwokacką. Namiętnie oddawał się pracy, wygrywając sprawy i jednocześnie zyskując sławę. Doskonale rozumiała to jego pragnienie sukcesu, gdyż zarówno ojciec, jak i większość mężczyzn z kręgów, w których się obracała, byli stworzeni na ten sam obraz i podobieństwo. Lona także wychowano w podobny sposób, w zamkniętym środowisku południowców, gdzie nazwisko i osiągnięcia często stanowiły najważniejsze kryterium, brane pod uwagę przy zawieraniu małżeństwa. W niektórych wypadkach stanowiły wręcz jedyne kryterium. Choć już od dzieciństwa buntowała się w duchu przeciw takim regułom i spotykała z mężczyznami, których najłagodniej dawało się określić mianem niespokojnych duchów, pociągała ją lekkość i swoboda Lona. Po pewnym czasie go pokochała. Choć pracował całymi dniami, okazy- wał jej dobroć. Był prawdziwym dżentelmenem: dojrzałym i odpowiedzialnym, a w tych okropnych dniach wojny, gdy potrzebowała kogoś, kto by się nią opiekował, nigdy jej nie zawiódł. Czuła się przy nim bezpieczna i wiedziała, że on też ją kocha, dlatego przyjęła jego oświadczyny. Kiedy o tym myślała, ogarniało ją poczucie winy, że tu się znalazła; wiedziała, że powinna

się spakować i wyjechać. Już raz to zrobiła - dawno temu - i była pewna, że gdyby teraz opuściła miasto, nigdy nie zebrałaby dość sił, by znowu tu wrócić. Wzięła torebkę i już ruszała do drzwi, kiedy sobie przypomniała, jaki to zbieg okoliczności ją tu przywiódł. Odłożyła torebkę, po raz kolejny sobie uświadamiając, że jeśli w tym momencie wyjedzie, do końca życia będzie się zastanawiać, co by było, gdyby... I chyba nie potrafiłaby żyć z tą świadomością. Przeszła do łazienki przyszykować sobie kąpiel. Sprawdziwszy temperaturę wody, wróciła do komódki, równocześnie wyjmując z uszu złote kolczyki. Sięgnęła po kosmetyczkę, otworzyła ją, wzięła maszynkę do golenia i kostkę mydła, a potem rozebrała się przed toaletką. Już jako nastolatkę nazywaną ją piękną. Naga przyjrzała się sobie w lustrze. Ciało miała jędrne, proporcjonalne, piersi krągłe, brzuch płaski, a nogi smukłe. Po matce odziedziczyła wysokie kości policzkowe, gładką skórę i jasne włosy, lecz największy atut stanowił jej wyłączną własność: „oczy niczym fale oceanu”, jak je nazywał Lon. Z maszynką i mydłem w ręku przeszła do łazienki, zakręciła kran, położyła ręcznik w pobliżu, by móc po niego sięgnąć, i wyciągnęła się w wannie. Woda ją odprężała, więc głębiej się w niej zanurzyła. Miała za sobą ciężki dzień, plecy ją bolały, ale cieszyła się, że tak szybko uporała się z zakupami. Musi wrócić do Raleigh z namacalnymi dowodami i dwie rzeczy, które wybrała, wystarczą za alibi. Przypomniała sobie, że powinna zapytać o inne sklepy w okolicach Beaufort, ale nagle pomyślała, że chyba nie musi się tak asekurować. Lon nie należał do ludzi skłonnych do szpiegowania. Namydliła się i zaczęła golić nogi. Równocześnie myślała o rodzicach i o tym, co by powiedzieli na jej zachowanie. Z pewnością by go nie pochwalili, zwłaszcza matka. Nigdy nie zaaprobowała tego, co się stało owego lata, które tu spędzili, i teraz też by tego nie zaakceptowała, niezależnie od tłumaczeń, jakich by jej udzieliła córka. Jeszcze trochę się pomoczyła w wannie, w końcu wyszła z wody i wytarła się ręcznikiem. Stanąwszy przed szafą, zastanawiała się, co na siebie włożyć, wreszcie zdecydowała się na długą żółtą sukienkę, lekko rozchylającą się na przodzie - fason bardzo często spotykany na Południu. Przymierzyła ją, przejrzała się w lustrze, obracając na wszystkie strony. Sukienka świetnie leżała, wyglądała w niej kobieco, lecz mimo to uznała, że jest nieodpowiednia. Zdjęła ją więc i odwiesiła do szafy. Następnie wybrała mniej szykowną i mniej uwodzicielską sukienkę: jasnoniebieską, z odrobiną koronki, zapinaną z przodu na guziki. Choć nie prezentowała się w niej równie dobrze jak w tej pierwszej, stwierdziła, że wygląda za to bardziej stosownie. Delikatnie się umalowała: tylko odrobina cienia do powiek i tusz do rzęs, by pokreślić oczy. Potem perfumy, nie za dużo. Wyjęła parę kolczyków w kształcie kółek i wpięła je w uszy, potem wsunęła na nogi skórzane sandały na niskim obcasie, w których chodziła po południu. Rozczesała

jasne włosy, upięła je i przejrzała się w lustrze. Nie, za dużo tego dobrego - pomyślała i z powrotem je rozpuściła. Teraz lepiej. Skończywszy, cofnęła się o krok i jeszcze raz bacznie się sobie przyjrzała. Dobrze wyglądała: nie za strojnie, ale też i bez zbytniej swobody. Nie chciała przesadzić w żadną stronę. W końcu nie wiedziała, czego się spodziewać. Minęło wiele czasu - najprawdopodobniej za wiele - i mogło się wydarzyć mnóstwo najróżniejszych rzeczy, także i takich, jakich wolała nie przyjmować do wiadomości. Spojrzała na dłonie. Drżały. Roześmiała się w duchu. Dziwne. Zwykle nie bywała taka nerwowa. Zawsze, już od dzieciństwa, cechowała ją pewność siebie, zresztą podobnie jak Lona. Zdawała sobie sprawę, że czasami stawało się to przeszkodą, zwłaszcza na randkach, gdyż onieśmielała większość swoich rówieśników. Wzięła torebkę, kluczyki do samochodu, potem sięgnęła po klucz od pokoju. Przez chwilę w zamyśleniu obracała go w dłoniach. Sprawy zaszły tak daleko, nie wycofuj się w ostatniej chwili. Już ruszała do drzwi, ale z powrotem usiadła na łóżku. Zerknęła na zegarek. Prawie szósta. Wiedziała, że musi za chwilę wyjść - nie chciała się zjawić po zmierzchu - ale potrzebowała jeszcze trochę czasu. - Do licha - szepnęła - co ja wyprawiam? Nie powinno mnie tu w ogóle być. Nie mam powodu, żeby tu przyjeżdżać. Ale jeszcze kiedy mówiła te słowa, zdała sobie sprawę, że to nieprawda. Miała powód. W najgorszym razie otrzyma odpowiedź na swe pytanie. Otworzyła torebkę i przeszukała zawartość, aż znalazła złożony wycinek z gazety. Wyjąwszy go wolno, niemal z nabożeństwem, ostrożnie, by nie podrzeć, rozłożyła go i wpatrywała się w niego przez chwilę. - Właśnie dlatego - powiedziała w końcu do siebie. - Właśnie o to tu chodzi.

ŚWIATŁO Noah wstał o piątej i jak to miał w zwyczaju, godzinę popływał kajakiem po Brices Greek. Potem włożył ubranie robocze, odgrzał kilka wczorajszych bułek, złapał parę jabłek i zalał to wszystko dwoma kubkami kawy. Znowu pracował przy ogrodzeniu, naprawiając większość słupków, które wymagały wymiany. Utrzymywało się „indiańskie łato”, temperatura sięgała dwudziestu ośmiu stopni, tak że w południe Noah był zmęczony, zgrzany i cieszył się, że może sobie zrobić przerwę. Lunch zjadł nad brzegiem rzeki, żeby móc obserwować cefale. Lubił patrzeć, jak wyskakują trzy, cztery razy i prześlizgują się w powietrzu, nim znikną w mętnej wodzie. Nie wiedział czemu, ale nieodmiennie zachwycał go fakt, że instynkt tych zwierząt pozostał taki sam od tysięcy, może nawet i dziesiątek tysięcy lat. Czasem zastanawiał się, czy ludzkie instynkty zmieniły się w tym czasie, i zawsze dochodził do wniosku, że nie. Przynajmniej w podstawowych, najbardziej pierwotnych kwestiach. O ile mógł się przekonać, człowiek zawsze był agresywny, nieustannie dążył do dominacji, przejęcia kontroli nad światem i wszystkim, co go zamieszkuje. Najlepiej świadczyła o tym wojna w Europie i na Dalekim Wschodzie. Trochę po trzeciej skończył pracę i poszedł na przystań. Zajrzał do komórki, wyciągnął wędkę, wabiki i trochę żywej przynęty, którą zawsze miał na podorędziu, przyczepił haczyk i zarzucił wędkę. Wędkowanie zawsze prowokowało go do zadumy nad własnym życiem. Tak też było i teraz. Pamiętał, że po śmierci matki spędzał dni w kolejnych domach i z jakiegoś powodu bardzo się jąkał, tak że inne dzieci się z niego wyśmiewały. Odzywał się coraz rzadziej, aż w końcu jako pięcioletni chłopiec w ogóle przestał mówić. Kiedy zaczął chodzić do szkoły, nauczyciele uznali go za opóźnionego w rozwoju i poradzili, by go wypisać. Jednak ojciec postanowił sam zająć się tą sprawą. Nadal posyłał Noaha do szkoły, a po lekcjach kazał mu przychodzić do magazynu, w którym pracował, i układać drewno. - Dobrze nam zrobi, jeśli będziemy spędzać razem trochę czasu - mówił, gdy pracowali ramię w ramię. – Dokładnie tak, jak kiedyś ja i mój tato. Podczas tych wspólnych godzin ojciec opowiadał chłopcu o ptakach i zwierzętach, albo zapoznawał go z dziejami i legendami Północnej Karoliny. Nie minęło kilka miesięcy, a Noah znowu mówił, choć niezbyt dobrze, więc ojciec postanowił nauczyć go czytać poezję. - Jeśli potrafisz przeczytać na głos, będziesz również umiał powiedzieć, co tylko zechcesz. I ponownie okazało się, że miał rację. Rok później Noah zapomniał o jąkaniu. Nadal jednak codziennie zaglądał do składu drewna, po prostu dlatego, że był tam ojciec, a wieczorami, gdy tato

kołysał się w fotelu bujanym, czytał na głos dzieła Whitmana i Tennysona. Kiedy trochę podrósł, większość weekendów i wakacji spędzał samotnie. Na swojej pierwszej łodzi zgłębiał Croatan Forest, płynąc i po dwadzieścia mil w górę Brices Greek. Kiedy nie mógł się już dalej posuwać łodzią, resztę trasy do morza przemierzał pieszo. Wędrówki i obozowanie pod gołym niebem stały się jego pasją. Godzinami siedział w cieniu drzew, gwiżdżąc cicho, grając na gitarze bobrom, gęsiom i czaplom. Poeci wiedzieli, że takie oddalenie od świata ludzi i pobyt na łonie natury służą duszy, a on utożsamiał się z poetami. Zawsze był cichy i spokojny, ale dzięki latom przerzucania belek w składzie drewna doskonale rozwinął się fizycznie, a sukcesy sportowe przyczyniły się do jego popularności. Chętnie grywał w futbol i biegał, lecz choć większość jego kolegów z drużyny razem spędzała wolny czas, rzadko się do nich przyłączał. Postronny obserwator uznałby go za gbura; większość po prostu uważała, że Noah dojrzał szybciej niż jego rówieśnicy. W szkole chodził z kilkoma dziewczynami, lecz żadna nie wywarła na nim większego wrażenia. Z wyjątkiem jednej. A ta się zjawiła już po dyplomie. Allie. Jego Allie. Pamiętał, jak po ich pierwszym spotkaniu na jarmarku rozmawiał o niej z Finem. Kolega się wtedy roześmiał, po czym przepowiedział, jak to się skończy: po pierwsze, że Allie i Noah się w sobie zakochają, a po drugie, że nic z tego nie wyjdzie. Linka się naprężyła i Noah liczył, że złowi jakiegoś okoniopstrąga, lecz szarpnięcie się nie powtórzyło, więc wyciągnął linę, założył kolejną przynętę i znowu zarzucił. Okazało się, że obie przepowiednie Fina się sprawdziły. Prawie zawsze, kiedy Allie chciała się spotkać z Noahem, musiała się uciekać do wybiegów. Nie żeby jej rodzice go nie lubili - tylko że pochodził z innej warstwy, zbyt ubogiej, i nigdy by nie zaakceptowali poważniejszego związku ich córki z kimś takim. - Nic mnie nie obchodzi, co oni myślą – zapewniła Allie. - Kocham cię i zawsze będę cię kochać. Znajdziemy jakiś sposób, żeby być razem. A mimo to nie znaleźli. Na początku września tytoń został zebrany i Allie nie miała wyboru, musiała wraz z rodziną wrócić do Winston-Salem. - Lato się kończy, ale nie to, co nas połączyło - powiedział jej tego ranka, gdy się żegnali. - Nasza miłość nigdy nie przeminie. Jednak przeminęła. Z powodów, które nie do końca rozumiał, jego listy pozostały bez odpowiedzi. Wreszcie postanowił opuścić New Bern, w nadziei, że zapomni o Allie, a także dlatego, że szalejący wielki kryzys zmusił go do poszukiwania pracy gdzie indziej. Początkowo udał się do Norfolk; przez pół roku pracował tam w stoczni, dopóki go nie zwolniono. Potem przeniósł się do

New Jersey, gdyż słyszał, że tamtejsza gospodarka nieco lepiej się trzyma. Zdobył pracę w punkcie skupu złomu. Właściciel, Żyd, niejaki Morris Goldman, przekonany, że w Europie wybuchnie wojna i Ameryka zostanie w nią wciągnięta, chciał zgromadzić jak największe ilości złomu. Noaha jednak nie obchodziły motywy postępowania właściciela. Cieszył się, że ma zajęcie. Lata dźwigania drewna w składzie przygotowały go do takiej harówki i pracował uczciwie. Dzięki temu w ciągu dnia mógł zapomnieć o Allie, a poza tym uważał, że powinien tak robić. Tato zawsze powtarzał: - Solidnie zapracuj na swoją dniówkę. Inaczej będziesz postępował jak złodziej. Taki stosunek do pracy zyskał uznanie Goldmana. - Szkoda, że nie jesteś Żydem - mawiał. - Bo poza tym świetny z ciebie chłopak. Była to najwyższa pochwała, jaka mogła paść z jego ust. Noah dalej myślał o Allie, zwłaszcza wieczorami. Pisał do niej raz w miesiącu, ale nigdy nie doczekał się odpowiedzi. Wreszcie napisał ostatni list i zmusił się do pogodzenia z faktem, że tamto wspólnie spędzone lato to jedyne, co kiedykolwiek ich połączyło. Mimo to Allie nieustannie mu towarzyszyła. Trzy lata po ostatnim liście pojechał do Winston-Salem, licząc, że ją tam znajdzie. Odszukał jej dom, okazało się, że się stamtąd wyprowadziła. Porozmawiał z sąsiadami, a w końcu zadzwonił do zakładów RJR. Dziewczyna, która odebrała telefon, była tam zatrudniona od niedawna, ale na jego prośbę zajrzała do akt. Okazało się, że ojciec Allie nie pracował już w tej firmie i nie zostawił adresu do korespondencji. Ta podróż stanowiła pierwszą i ostatnią próbę odnalezienia ukochanej. Przez następne osiem lat nie opuścił Goldmana. Początkowo był jednym z dwunastu pracowników, lecz po kilku latach, w miarę jak firma się rozwijała, awansował. W” 1940 roku doskonale już znał się na rzeczy i organizował cały skup złomu, kierując trzydziestoma pracownikami. Składnica stała się jedną z największych firm tego rodzaju na Wschodnim Wybrzeżu. W tym okresie spotykał się z różnymi kobietami. Dość poważnie zaangażował się w związek z jedną z nich, kelnerką z pobliskiego baru, która miała piękne, niebieskie oczy i jedwabiste, czarne włosy. Chociaż chodzili ze sobą dwa lata i spędzili razem wiele miłych chwil, nigdy nie czuł do niej tego co do Allie. Ale też i jej nie zapomniał. Była od niego kilka lat starsza i właśnie od niej się dowiedział, jak przypodobać się kobiecie, gdzie należy jej dotykać, jak całować i pieścić, co szeptać. Czasem spędzali razem cały dzień w łóżku, tuląc się do siebie i uprawiając miłość, która obojgu przynosiła pełne zaspokojenie. Wiedziała, że nie będą ze sobą na zawsze. Raz, już pod koniec ich związku, powiedziała:

- Chciałabym móc ci dać to, czego szukasz, ale nie wiem, co to jest. Coś w sobie tłumisz, zamykasz się przed wszystkimi, również i przede mną. Tak jakbyś to nie ze mną tak naprawdę był. Myślami jesteś przy innej. Próbował zaprzeczyć, ale mu nie wierzyła. - Jestem kobietą, wyczuwam takie rzeczy. Czasem, gdy na mnie spoglądasz... wiem, że widzisz inną. Jakbyś ciągle czekał, aż ona niespodziewanie się zmaterializuje i wyrwie cię ż tego wszystkiego... Miesiąc później odwiedziła go w pracy i powiedziała, że poznała innego. Zrozumiał. Rozstali się w przyjaźni, a następnego roku dostał od niej kartkę z wiadomością, że wyszła za mąż. Od tamtej pory nie miał od niej znaku życia. Kiedy pracował w New Jersey, mógł odwiedzać ojca raz do roku, koło Bożego Narodzenia. Łowili ryby i rozmawiali, od czasu do czasu urządzali wyprawę na wybrzeże i rozbijali obóz nad oceanem w pobliżu Ocracoke. . W grudniu 1941 roku, kiedy Noah miał dwadzieścia sześć lat, Ameryka przystąpiła do wojny - dokładnie tak, jak przewidział Goldman. W styczniu Noah wszedł do gabinetu szefa i poinformował go, że zaciąga się do wojska, po czym wyjechał do New Bern pożegnać się z ojcem. Pięć tygodni później znalazł się na poligonie. Tam dostał list od Goldmana, który dziękował mu za wierną pracę i przesyłał dokument uprawniający do niewielkiego procentu od ceny składnicy, w razie gdyby ta kiedyś przeszła w inne ręce. „Bez Ciebie nigdy bym tego nie osiągnął - pisał Goldman. - Jesteś wspaniałym młodzieńcem, najlepszym pracownikiem, jakiego kiedykolwiek miałem - choć nie Żydem”. Następne trzy lata Noah spędził w piechocie Trzeciej Armii Pattona. Z piętnastoma kilogramami na plecach przemierzył pustynie Afryki Północnej i lasy Europy, zawsze na linii ognia. Widział, jak giną jego towarzysze; widział, jak wielu z nich grzebano tysiące mil od domu. Kiedyś, chowając się w jakiejś norze nad Renem, wymyślił sobie, że to Allie otacza go swą opieką. Wspominał zakończenie wojny w Europie, a potem, kilka miesięcy później, na Dalekim Wschodzie. Tuż przed powrotem do cywila dostał list z New Jersey od prawnika Morrisa Goldmana. Podczas spotkania dowiedział się, że pracodawca zmarł rok wcześniej, a jego firma została sprzedana. Noah otrzymał czek na prawie siedemdziesiąt tysięcy dolarów. Nie wiedzieć czemu, był dziwnie mało poruszony tym faktem. Tydzień potem wrócił do New Bern i kupił dom. Pamiętał, jak oprowadzał po nim ojca, pokazując, co zamierza zrobić, jakie zmiany wprowadzi. Ojciec źle wyglądał: zanosił się kaszlem, oddychał ze świstem, lecz na pełne niepokoju pytania syna odpowiedział, że nie ma powodów do obaw, bo to zwyczajne przeziębienie. Niecały miesiąc później zmarł na zapalenie płuc i spoczął przy swojej żonie na tutejszym cmentarzu. Noah regularnie przynosił kwiaty na grób, od czasu do czasu zostawiał list.

Lecz każdego wieczoru przynajmniej chwilę poświęcał na wspomnienia, a potem modlił się za człowieka, który nauczył go tego, co w życiu najważniejsze. Zwinąwszy linkę, odłożył wędkę do komórki i wrócił do domu. Czekała już tam sąsiadka, Martha Shaw, która przyszła mu podziękować za pomoc i przyniosła trzy bochenki domowego chleba oraz trochę ciastek. Jej mąż zginął na wojnie, zostawiając ją z trójką dzieci i rozsypującą się chałupą, w której miała je wychować. Zbliżała się zima i Noah spędził u Marthy kilka dni, naprawiając dach, wstawiając szyby, reperując palenisko. Miał nadzieję, że dzięki temu jakoś przetrwają najgorsze. Po jej wyjściu wsiadł do poobijanej półciężarówki i pojechał odwiedzić Gusa. Zawsze do niego wstępował, kiedy wybierał się na zakupy, bo rodzina przyjaciela nie miała samochodu. Jedna z córek Gusa wskoczyła do kabiny i pojechała razem z nim. Zrobili zakupy u Capersa. Po powrocie do domu Noah nie od razu wyjął sprawunki. Najpierw wziął prysznic, znalazł butelkę budweisera i tomik poezji Dylana Thomasa, po czym usiadł na ganku. Ciągle jeszcze nie mieściło jej się to w głowie, choć dowód trzymała w rękach. Znalazła go w gazecie u rodziców, w niedzielę, trzy tygodnie temu. Poszła do kuchni po kawę, a gdy wróciła do stołu, ojciec uśmiechnął się i pokazał jej niewielkie zdjęcie. - Pamiętasz? Podał córce gazetę. Zerknęła zrazu obojętnie, lecz coś przykuło jej wzrok i zmusiło, by dokładniej przyjrzeć się fotografii. - Niemożliwe - szepnęła, a gdy ojciec popatrzył na nią z ciekawością, nie zwracając na niego uwagi, usiadła i bez słowa przeczytała artykuł. Jak przez mgłę pamięta, że przyszła matka i siadła naprzeciwko. A gdy już córka odłożyła gazetę, starsza kobieta wpatrywała się w nią z tym samym wyrazem twarzy, co przed chwilą ojciec. - Nic ci nie jest? - spytała matka znad filiżanki kawy. -Wyglądasz nieco blado. - Nie od razu odpowiedziała - nie mogła - i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że ręce jej drżą. Właśnie wówczas to się zaczęło. - I tu się skończy, tak albo inaczej - szepnęła znowu. Złożyła wycinek, schowała go do torebki. Przypomniała sobie, jak tamtego dnia, wychodząc od rodziców, zabrała gazetę, by wyciąć artykuł. Wieczorem, przed pójściem do łóżka, ponownie go przeczytała, starając się zrozumieć, co oznacza ten zbieg okoliczności, a następnego ranka jeszcze raz go przestudiowała, jakby się chciała upewnić, że to nie sen. Tak oto, po trzech tygodniach długich samotnych spacerów, po trzech tygodniach zmagania się ze sobą, tu przyjechała. Właśnie dlatego. Na pełne niepokoju pytania odpowiadała, że jej dziwaczne zachowanie to skutek napięcia. Wymówka była idealna. Wszyscy to rozumieli, także Lon - i dlatego nie protestował, gdy

postanowiła wyjechać na kilka dni. Przygotowania weselne stanowiły dla wszystkich olbrzymi stres. Na ślub zaproszono prawie pięćset osób, w tym gubernatora, jednego senatora i ambasadora Peru. Uważała, że zdecydowanie za dużo tych gości, lecz ich zaręczyny stały się sensacją i od pół roku wzmianki o przygotowaniach do ślubu nieustannie pojawiały się w rubrykach ploteczek z wyższych sfer. Od czasu do czasu nachodziło ją pragnienie, by uciec z Łonem i poślubić go bez całej tej pompy. Wiedziała jednak, że on by się na to nie zgodził. Jako młody, ambitny prawnik o ambicjach politycznych uwielbiał znajdować się w centrum uwagi. Głęboko zaczerpnęła tchu i wstała. - Teraz albo nigdy - szepnęła, wzięła rzeczy i ruszyła do drzwi. Zawahała się jeszcze raz tylko przez ułamek sekundy, w końcu nacisnęła klamkę i zeszła na dół. Kierownik uśmiechnął się do niej, kiedy go mijała. Wychodząc z hotelu i otwierając drzwiczki samochodu, czuła na sobie jego wzrok. Siadła za kierownicą, po raz ostatni przejrzała się w lusterku, potem uruchomiła silnik i skręciła w główną ulicę. Wcale jej nie zdziwiło, że nadal tak dobrze pamięta drogę. Choć nie była tu od lat, miasteczko nie należało do największych i bez trudu odnajdowała starą trasę. Przejechawszy staromodny most zwodzony nad rzeką Trent, skręciła w żwirową drogę i rozpoczęła ostatni etap podróży. Niziny zachwyciły ją jak dawniej. W przeciwieństwie do Piedmontu, w którym się wychowała, okolice były równinne, lecz miały tę samą żyzną glebę, idealną do uprawy bawełny i tytoniu. Właśnie z tych dwóch upraw i handlu drewnem utrzymywały się miasteczka w tej części stanu. Jadąc drogą za miastem, podziwiała piękno natury, które tak przyciągało ludzi w te strony. Dla niej nic tu się nie zmieniło. Rozproszone promienie słońca przeświecały przez dęby i drzewa hikorowe wysokie na trzydzieści metrów, złocące się barwami jesieni. Po lewej stronie srebrzysty strumień tulił się do drogi, by milę dalej wpaść do innej, większej rzeki. Wysypana żwirem droga wiła się wśród gospodarstw, założonych jeszcze przed wojną secesyjną, ona zaś wiedziała, że część ich właścicieli żyła tak jak ich pradziadowie. Niezmienność tych stron przywołała falę wspomnień; poczuła, że serce jej się ściska, gdy jeden po drugim poznawała drogowskazy, tak dawno już zapomniane. Słońce wisiało tuż nad szczytami drzew, gdy droga zakręciła i przemknęła obok starego kościoła, od lat już opuszczonego, ale nadal jakoś się jeszcze trzymającego. W czasie tamtych wakacji przed laty zwiedzała go, szukając śladów wojny między stanami, i teraz, gdy go mijała, wspomnienie owego dnia ożyło, jakby to było wczoraj. Potem ujrzała przed sobą dąb rosnący nad brzegiem rzeki i wspomnienia przybrały na sile. Drzewo wyglądało dokładnie tak samo jak kiedyś: niskie, grube gałęzie zwisały nad ziemią, spowite hiszpańskim mchem niczym welonem. Pamiętała, jak pewnego upalnego lipcowego dnia

siedziała pod tym dębem z kimś, kto spoglądał na nią z pragnieniem i tęsknotą, które usunęły w cień wszystko inne. Właśnie w tamtej chwili po raz pierwszy się zakochała. Chłopak był od niej dwa lata starszy i podczas owej wędrówki w czasie wolno odtwarzała w pamięci jego postać. Pamiętała, że zawsze jej się wydawało, że wygląda na starszego, niż był w rzeczywistości. Ogorzałe policzki przywodziły na myśl farmera, który wraca do domu po dniu spędzonym na polu. Miał szorstkie ręce i szerokie bary człowieka, który zarabia na życie ciężką pracą, a w kącikach ciemnych oczu, które zdawały się odczytywać każdą jej myśl, pojawiały się pierwsze, delikatne zmarszczki. Był silny i wysoki, miał kasztanowe włosy, można by go nazwać na swój sposób przystojnym, ale ona najlepiej zapamiętała jego glos. Tamtego dnia jej czytał; czytał, kiedy leżeli na trawie pod drzewem - cicho, płynnie, melodyjnie. Ktoś z takim głosem powinien pracować w radiu. Pamiętała, że przymykała oczy, słuchając z uwagą, a czytane przez niego słowa dźwięczały w powietrzu i dotykały jej duszy. Wciąga mnie w mgłę i w mrok Odchodzę jak powietrze, potrząsam białymi lokami w uciekającym słońcu *... Przerzucał podniszczone strony starych książek, tomików, które czytał setki razy. Deklamował przez chwilę, potem przerywał i rozmawiali. Zwierzała mu się z tego, co pragnęłaby osiągnąć, dzieliła swymi nadziejami i marzeniami, a on słuchał z uwagą i obiecywał, że to wszystko się spełni. A sposób, w jaki to mówił, sprawiał, że mu wierzyła i w takich chwilach uświadamiała sobie, jak wiele dla niej znaczy. Czasem, gdy go o to poprosiła, opowiadał o sobie albo wyjaśniał, dlaczego wybrał ten, a nie inny wiersz, mówił, co o nim myśli. A czasami tylko się w nią wpatrywał, intensywnie, w napięciu, jak tylko on potrafił. Oboje patrzyli, jak zachodzi słońce i jedli przy świetle gwiazd. Robiło się późno i wiedziała, że rodzice byliby wściekli, gdyby odkryli, gdzie się podziewa. Wtedy jednak to się dla niej nie liczyło. Myślała wyłącznie o tym, jak wyjątkowy to dzień i jak wyjątkowy chłopak, a gdy parę minut potem ruszyli w stronę domu, wziął ją za rękę, i teraz przypominała sobie, jak ten dotyk grzał ją przez całą drogę powrotną. Kolejny zakręt i wreszcie zobaczyła przed sobą dom. Wyglądał zupełnie inaczej niż przed laty. Przyhamowała i samochód wolno toczył się długim, obrzeżonym szeregiem drzew podjazdem prowadzącym do latarni, która swoim światłem przywołała ją tu aż z Raleigh. Jechała wolno, wytężając wzrok, i głęboko zaczerpnęła tchu, gdy zobaczyła mężczyznę siedzącego na ganku i przyglądającego się samochodowi. Ubrany był swobodnie. Z daleka

wyglądał tak samo jak przed laty. Przez moment, gdy słońce zaświeciło za jego plecami, wydało jej się, że w ogóle zniknął z pola widzenia. Samochód powoli zbliżał się do domu, w końcu zatrzymał się pod dębem ocieniającym front. Nie odrywając wzroku od mężczyzny, przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik umilkł. Mężczyzna zszedł z ganku i swobodnym, pewnym krokiem ruszył w stronę dziewczyny, lecz znieruchomiał, gdy zobaczył, kto wysiada w wozu. Przez dłuższą chwilę oboje tylko się w siebie wpatrywali, niezdolni nic zrobić ani powiedzieć. Licząca sobie dwadzieścia dziewięć lat, obracająca się w wyższych sferach, zaręczona z innym, Allison Nelson, która przybyła w poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące ją pytania. I trzydziestojednoletni marzyciel, Noah Calhoun, którego nawiedził duch, prześladujący go od lat.

SPOTKANIE Oboje wpatrywali się w siebie bez ruchu. Noah milczał, z jego twarzy niczego nie dawało się wyczytać i przez ułamek sekundy Allie się obawiała, że jej nie poznał. Nagle ogarnęły ją wyrzuty sumienia, że tak się zjawiła bez ostrzeżenia, co zresztą tylko utrudniło sytuację. Sądziła, że tak będzie łatwiej, że będzie wiedziała, co powiedzieć. Tymczasem nie. Wszystko, co w tym momencie przychodziło jej na myśli, wydawało się niestosowne, jakieś puste. Wróciły wspomnienia tamtych wakacji sprzed lat i patrząc na Noaha, Allie uświadomiła sobie, jak niewiele się zmienił od owego czasu. Dobrze wygląda - pomyślała. Pod koszulą byle jak wepchniętą w stare, spłowiałe dżinsy widziała te same silne bary, płaski brzuch i wąskie biodra. I nadal był opalony, jakby całe lato pracował na dworze, a choć włosy miał nieco rzadsze i jaśniejsze, niż zapamiętała, wyglądał dokładnie tak samo jak tamtego lata. Kiedy wreszcie odzyskała panowanie nad sobą, głęboko zaczerpnęła tchu i uśmiechnęła się do mężczyzny. - Witaj, Noah. Dobrze znowu cię widzieć. Te słowa go zaskoczyły. Popatrzył na nią zdziwiony. Pokręcił głową, w końcu na jego twarzy powoli zjawił się uśmiech. - Ty też... - wydusił. Potarł ręką brodę. Dopiero wtedy zauważyła, że jest nie ogolony. - To naprawdę ty? Nie wierzę własnym oczom... Usłyszała w jego głosie zdumienie i w tej samej chwili, ku jej zaskoczeniu, wszystko nabrało sensu: była tu, widziała go. Poczuła, że się coś w niej porusza - coś znajomego, coś przemożnego, od czego na moment zakręciło jej się w głowie. Nie spodziewała tego, nie chciała, by to się stało. Przecież jest zaręczona. Nie po to tu przyjechała... a jednak... A jednak... A jednak uczucie nie dało się stłumić i przez krótką chwilę znowu miała piętnaście lat. I czuła się tak, jak od lat się nie czuła: jakby wszystkie jej marzenia mogły się spełnić. Jakby nareszcie znalazła się w domu. Bez słowa przytulili się do siebie. Wydawało się to czymś zupełnie naturalnym i oczywistym. Noah otoczył ją ramionami, przyciągając do siebie. Obejmowali się mocno, by się upewnić, że to prawda. Czternaście lat rozłąki znikało w zapadającym zmierzchu. Stali tak długo, w końcu Allie odsunęła się, by spojrzeć na Noaha. Z bliska dostrzegła

zmiany, których nie zauważyła na pierwszy rzut oka. Oto stał przed nią dojrzały mężczyzna, z jego twarzy zniknęła chłopięca miękkość rysów. Drobne zmarszczki wokół oczu się pogłębiły, na brodzie pojawiła się blizna, której przedtem nie było. Wydał jej się trochę odmieniony: mniej niewinny, ostrożniejszy, a mimo to dotyk jego ramion uświadomił jej, jak bardzo za nim tęskniła od chwili rozstania. Kiedy wreszcie się od siebie odsunęli, w oczach Allie błyszczały łzy. Roześmiała się nerwowo. - Wszystko w porządku? - spytał Noah, a w jego głosie brzmiało tysiąc innych pytań. - Przepraszam, nie chciałam się tak rozkleić... - powiedziała wycierając kąciki oczu. - Nic się nie stało - odparł z uśmiechem. - Ciągle jeszcze nie wierzę, że to naprawdę ty. Jak mnie znalazłaś? Cofnęła się, próbując nad sobą zapanować, jeszcze raz otarła łzy. - Kilka tygodni temu przeczytałam w lokalnej gazecie artykuł o twoim domu i musiałam przyjechać, żeby jeszcze raz się z tobą zobaczyć. Uśmiechnął się promiennie. - Cieszę się, że to zrobiłaś. Też odrobinę się cofnął. - Boże, wyglądasz fantastycznie. Jesteś jeszcze ładniejsza niż kiedyś. Krew napłynęła jej do twarzy. Dokładnie tak samo jak przed czternastu laty. - Dziękuję. Ty też świetnie wyglądasz. Bo i wyglądał, bez dwóch zdań. Czas dobrze się z nim obszedł. - No więc? Co porabiasz? Dlaczego przyjechałaś? Te pytania przywołały ją do porządku, uświadamiając, co się może stać, jeśli nie będzie uważała. Nie trać panowania nad sytuacją - ostrzegła się w duchu. Im dłużej to potrwa, tym trudniejsze się stanie. A nie chciała, by było jej jeszcze ciężej. Ale, Boże, te oczy. Te łagodne, ciemne oczy. Odwróciła się i głęboko zaczerpnęła tchu, zastanawiając się, jak to powiedzieć. Gdy wreszcie przemówiła, jej głos brzmiał spokojnie: - Noahu, nie chcę, byś opacznie to zrozumiał. Rzeczywiście chciałam się z tobą spotkać, ale nic poza tym. - Zawahała się przez moment. - Przyjechałam tu dlatego, że muszę ci coś powiedzieć. - Co? Spuściła wzrok i przez chwilę milczała, zaskoczona, że nie może tego z siebie wydusić. W przeciągającej się ciszy Noah czuł, jak ściska mu się żołądek. Cokolwiek to będzie, na pewno nie okaże się przyjemne.

- Nie wiem, jak to powiedzieć. Początkowo sądziłam, że będę potrafiła, ale teraz już nie jestem tego taka pewna... Nagle powietrze rozciął ostry skrzek szopa i spod ganku wyskoczyła Ciem, ujadając gniewnie. Oboje się odwrócili, słysząc zamieszanie, i Allie skwapliwie wykorzystała tę okazję, aby zmienić temat. - To twój pies? Noah potaknął. Skurcz żołądka nie ustępował. - Suka. Wabi się Clementine. Ale tak, jest moja od czubka nosa do końca ogona. Patrzyli, jak Ciem potrząsa łbem, przeciąga się i rusza w stronę, z której dobiegł hałas. Allie zdumiona zauważyła, że suka kuleje. - Co jej się stało w łapę? - spytała, grając na zwłokę. - Parę miesięcy temu potrącił ją samochód. Weterynarz, doktor Harrison, spytał, czybym jej nie przygarnął, bo dawny właściciel nie chciał zabrać suki z powrotem. A gdy ją zobaczyłem... Cóż, nie mogłem pozwolić, by ją uśpiono. - Zawsze miałeś dobre serce - powiedziała, próbując się uspokoić. Umilkła i spojrzała na budynek. - Wspaniale się spisałeś z renowacją. Dom wygląda cudownie, wiedziałam, że kiedyś powróci do dawnej chwały. Noah popatrzył w tę samą stronę. Zastanawiał się, do czego ma prowadzić ta rozmowa o niczym i co Allie przed nim ukrywa. - Dziękuję, miło mi to słyszeć. Choć przyznam, że to był kawał roboty. Nie wiem, czy drugi raz bym się na to zdecydował. - Oczywiście, że byś się zdecydował. Doskonale wiedziała, co czuł do tego miejsca. Wszak znała wszystkie jego uczucia i myśli - przynajmniej dawno temu. I w chwili, gdy to pomyślała, uświadomiła sobie, jak wiele się od tamtej pory zmieniło. W tym momencie byli sobie zupełnie obcy. Wystarczyło na niego spojrzeć. Czternaście lat rozłąki to długo. Za długo. - Co się stało, Allie? Odwrócił się w jej stronę, zmuszając, by na niego spojrzała, lecz ona nadal patrzyła na dom. - Wyszłam na idiotkę, prawda? - powiedziała, próbując się uśmiechnąć. - Co masz na myśli? - To wszystko. Ten przyjazd ni z tego, ni z owego, to, że nie wiem, co chcę powiedzieć. Pewnie uważasz, że zupełnie postradałam rozum. - Wcale nie - odparł łagodnie. Ujął dłoń Allie, a ona jej nie cofnęła i stali tak obok siebie.

- Choć nie wiem dlaczego, ale widzę, że to dla ciebie bardzo trudne - podjął. - Może byśmy się przespacerowali? - Tak jak dawniej? - Czemu nie? Myślę, że obojgu nam to dobrze zrobi. Zawahała się i zerknęła na drzwi wejściowe. - Nie musisz się nikomu opowiadać? Pokręcił głową. - Nie, nikomu. Mieszkamy tu tylko we dwoje, ja i Ciem. Chociaż spytała, w głębi duszy właśnie takiej odpowiedzi oczekiwała, a jednak sama nie wiedziała, co o tym sądzić. Nagle to, co musi mu powiedzieć, stało się jeszcze trudniejsze. Łatwiej by jej było, gdyby Noah kogoś miał. Ruszyli w stronę rzeki i skręcili na ścieżkę biegnącą wzdłuż brzegu. Allie cofnęła rękę, co zaskoczyło Noaha, i odsunęła się na tyle, by nie mogli się przypadkowo dotknąć. Przyglądał się jej. Nadal była ładna: gęste włosy, śliczne oczy. Poruszała się tak wdzięcznie, wydawało się, że sunie nad ziemią. Noah widywał już piękne kobiety, niejedna wpadła mu w oko, lecz brakowało im tego, co go w kobiecie najbardziej pociągało. Inteligencji, pewności siebie, hartu ducha, namiętności, jednym słowem - cech, które świadczyły o wielkości i które też sobie przypisywał. Wiedział, że Allie je posiada, i jak dawniej czuł, że kryją się tuż pod powierzchnią. „Uosobienie poezji” - te słowa zawsze mu przychodziły na myśl, kiedy opisywał Allie innym. - Kiedy tu wróciłeś? - spytała. Ścieżka się skończyła, szli po porośniętym trawą wzgórku. - W grudniu. Przez jakiś czas pracowałem na Północy, potem spędziłem trzy lata w Europie. Zerknęła na niego pytająco. - Wojna? Skinął głową. - Tak podejrzewałam, że tam pojedziesz. Cieszę się, że wyszedłeś z tego cało. - Ja też. - Cieszysz się, że wróciłeś do domu? - Taa... Tu są moje korzenie. To moje miejsce. - Umilkł. - A co u ciebie? - spytał cicho, oczekując najgorszego. Minęła dłuższa chwila, nim odpowiedziała. - Jestem zaręczona. Słysząc to, spuścił wzrok. Nagle poczuł się odrobinę słabo. A więc jednak. Właśnie to miała mu powiedzieć. - Winszuję - wydusił w końcu, zastanawiając się, jak przekonująco to zabrzmiało. - I kiedyż to nastąpi ta uroczysta chwila?

- W sobotę za trzy tygodnie. Lon chciał, byśmy się pobrali w listopadzie. - Lon? - Lon Hammond Junior, mój narzeczony. Skinął głową, bynajmniej nie zaskoczony. Hnmmondowie należeli do najsilniejszych, najbardziej wpływowych rodzin w stanie. Zbili majątek na bawełnie. O ile śmierć jego ojca przeszła nie zauważona, o tyle informacja o zgonie Lona Hammonda Seniora znalazła się na pierwszych stronach gazet. - Słyszałem o tej rodzinie. Jego ojciec stworzył całe imperium. Czy Lon je po nim przejmie? Pokręciła głową. - Nie, jest prawnikiem. Prowadzi własną praktykę w mieście. - Z takim nazwiskiem musi mieć ogromna klientelę. - To prawda. Mnóstwo pracuje. Wydawało mu się, że jej głos zabrzmiał jakoś dziwnie, i następne pytanie samo mu się wyrwało. - Czy dobrze cię traktuje? Nie odpowiedziała natychmiast, jakby po raz pierwszy się nad tym zastanawiała. Wreszcie rzekła: - Tak. To dobry człowiek, Noah. Polubiłbyś go. Mówiła to z pewnym chłodem, a przynajmniej tak mu się wydawało. Zastanawiał się, czy nie ponosi go wyobraźnia. - Co słychać u twego taty? - spytała. Noah przeszedł kilka kroków, nim odparł: - Zmarł na początku roku, tuż po moim powrocie. - Tak mi przykro - powiedziała cicho. Wiedziała, jak wiele ojciec znaczył dla Noaha. Skinął głową i przez jakiś czas oboje szli w milczeniu. Dotarli na szczyt wzgórza i tam się zatrzymali. W oddali widać było dąb, za którym płonęło pomarańczowe słońce. Allie czuła na sobie wzrok Noaha, gdy patrzyła w tamtym kierunku. - Ileż wspomnień się z nim wiąże, Allie. Uśmiechnęła się. - Rzeczywiście. Widziałam go, jadąc tutaj. Pamiętasz dzień, który tam spędziliśmy? - Tak - uciął, nie rozwijając tematu. - Myślisz o tym jeszcze? - Od czasu do czasu. Zwykle, kiedy tu pracuję. Ten dąb znajduje się teraz na mojej ziemi. - Kupiłeś ją? - Nie mogłem znieść myśli, że miałby pójść na szafki kuchenne. Roześmiała się cicho, dziwnie zadowolona.