Balogh Mary
Kochanka 01
Sekretna kochanka
Przekład
Maria Wojtowicz Ewa Morycińska-Dzius
Za dnia jest wcieleniem cnót.
Nocą, kiedy światem włada pożądanie, staje się sekretną kochanką...
Świetność rodu Dudleyów nakazuje, by lady Angeline poślubiła utytułowanego
dżentelmena. Ona jednak marzy o kimś zwykłym i skromnym. O mężczyźnie dobrym
i kochającym, który nie będzie w niczym przypominał hulaków z jej rodziny.
Kiedy więc Edward, od niedawna hrabia Heyward, wybawia ją od awansów bezwstydnego
natręta, Angeline jest pewna, że znalazła miłość swego życia. Lecz Edward zaplanował już
swoją przyszłość…
i wybrał już żonę.
Obdarzona temperamentem Angeline, która ze wszystkich kobiet na świecie wydaje się
najmniej odpowiednia do tej roli, wprowadza zamęt w jego uporządkowane życie.
A jeden skradziony przy księżycu pocałunek budzi w jego sercu płomień…
1
Lady Angeline Dudley stała przy oknie izby z szynkwasem w oberży
Pod Różą w Koronie, nieco na wschód od Reading. Zeszła tam sama, co
było skandalicznym odstępstwem od obowiązujących reguł, ale cóż miała
począć? Przez okno swojego pokoju mogła najwyżej podziwiać wiejski
krajobraz. Nawet dość malowniczy, ale nie o to jej przecież chodziło!
Jedynie z tej właśnie izby Angeline mogła dostrzec to, na czym jej
zależało, gdyż okno wychodziło na dziedziniec oberży, na który musiał
wjechać każdy nowy przybysz.
Angeline czekała, z trudem powstrzymując zniecierpliwienie, na
przyjazd swojego brata i zarazem opiekuna, Jocelyna Dudleya, księcia
Treshama. Obiecał przybyć tu jeszcze przed nią, kiedy jednak zjawiła się
w oberży - co prawda półtorej godziny przed terminem - nie było ani
śladu Treshama. Piekielnie irytujące!
Liczne guwernantki (z panną Pratt na czele), które opiekowały się
Angie przez te wszystkie lata, zdołały wbić jej do głowy, że prawdziwa
dama nigdy nie okazuje uczuć - ale jak tu się nie irytować?! Jedzie do
stolicy, żeby po raz pierwszy wziąć udział w londyńskim sezonie, i
wprost nie może się doczekać, kiedy wreszcie się zacznie to dorosłe
życie... a tu rodzony brat najwyraźniej zapomina o jej istnieniu i każe jej
czekać bez końca w przydrożnym zajeździe, oddalonym zaledwie o dzień
drogi od Londynu!
To prawda, że przybyła tu o wiele za wcześnie, ale wszak sam Tresh
zadbał, aby dotarła do Reading pod opieką wielebnego Isaiaha
Coombesa, w towarzystwie jego żony i dwojga dzieci. Zanim
owa czcigodna rodzina opuści oberżę, by udać się do domu krewnych
pani pastorowej na jakąś rodzinną uroczystość, Angeline miała znaleźć
się pod opieką brata, który obiecał przyjechać po nią z Londynu.
Pastorostwo zrywali się co rano z pierwszym brzaskiem (albo i
wcześniej) i ruszali w drogę mimo protestów swoich zaspanych pociech.
Skutek był taki, że przebywali odcinek drogi wyznaczony na dany dzień,
zanim inni, bardziej normalni ludzie, na dobre rozpoczynali podróż.
Wielebny Coombes i jego małżonka zatrzymali się w oberży Pod
Różą w Koronie i byli gotowi tkwić tam z cierpliwością
wczesnochrześcijańskich męczenników aż do chwili, gdy powierzoną ich
pieczy dzieweczkę osobiście przekażą jaśnie oświeconemu księciu.
Jednakowoż Angeline zdołała ich przekonać, by niezwłocznie udali się w
dalszą drogę. Bo i cóż mogło się jej stać Pod Różą w Koronie? Była to
przecież bardzo przyzwoita oberża, wszak wybrał ją sam książę Tresham,
czyż nie? A poza tym - przekonywała Angie - nie zostanie tu przecież
sama! Będzie z nią Betty, jej pokojówka, oraz dwaj potężnie zbudowani
stajenni i dwaj równie muskularni lokaje z Acton Park, wiejskiej siedziby
Tresha-ma w Hampshire. A jej brat z pewnością zjawi się lada chwila.
Wielebny Coombes dał się przekonać - wbrew temu, co podszeptywał
mu zdrowy rozsądek - częściowo dzięki sile argumentów Angeline,
częściowo pod wpływem obaw swej małżonki, że nie dotrą do celu przed
zapadnięciem nocy, a wreszcie z powodu nieustannego biadolenia
jedenastoletniej panny Chastity Coombes i dziewięcioletniego panicza
Esau Coombesa, że jeśli będą tak podróżowali bez końca, nie zdążą się
pobawić z kuzynami!
Prawdę mówiąc, cierpliwość Angeline została wystawiona na ciężką
próbę przez tę dwójkę dziatek, z którymi przyszło jej podróżować.
Po odjeździe Coombesów Angeline udała się do wynajętego dla niej
pokoju w oberży, żeby się przebrać i poprawić fryzurę. Betty
wyszczotkowała i upięła na nowo jej włosy. Angie poleciła padającej już
ze zmęczenia służącej, by choć trochę odpoczęła, ta zaś spełniła polecenie
bez zwłoki, opadając na składane łóżko ustawione w nogach łoża jej pani.
Angeline tymczasem zdążyła
zauważyć, że z okna swego pokoju w żaden sposób nie będzie mogła
dostrzec nadjeżdżającego brata. Wyszła więc na korytarz, by udać się na
poszukiwanie okna, które by odpowiadało jej wymaganiom. Najpierw
jednak odkryła, że czterech służących z Acton ustawiło się przed jej
drzwiami, jakby zamierzali bronić swojej pani przed atakiem wrogiej
armii. Przekonawszy ich, że nie zauważyła nigdzie w pobliżu
rozbójników, złodziei ani żadnych innych złoczyńców - chyba i oni
nigdzie ich nie dostrzegli? - odesłała całą czwórkę do pomieszczeń dla
służby, żeby tam odpoczęli i czymś się pokrzepili.
Potem - nareszcie sama - rozglądała się po oberży za oknem, które by
jej odpowiadało. Dokładnie takie, jakiego potrzebowała, znalazła w
ogólnej izbie z szynkwasem. Co prawda młodej damie nie wypadało
przebywać w takim pomieszczeniu, zwłaszcza bez przyzwoitki, ale w
izbie nie było nikogo prócz niej, nikt więc się nie dowie o tym niewielkim
wykroczeniu. Jeżeli ktoś się zjawi, zanim Tresham wjedzie na dziedziniec
oberży, Angie pobiegnie do swego pokoju i pozostanie tam, dopóki intruz
się nie wyniesie. A gdy zobaczy przybywającego brata, także wróci co
tchu na górę, żeby za chwilę godnie zejść ze schodów z Bet ty u boku,
jakby zamierzała właśnie o niego spytać.
Jakże trudno było jej nie okazywać niecierpliwości i ekscytacji!
Skończyła już dziewiętnaście lat, a nigdy dotąd (no, prawie nigdy) nie
oddaliła się na więcej niż dziesięć mil od Acton Park. Wiodła życie pod
kloszem, mając surowego, nadopiekuńczego ojca, starszego brata, który,
choć najczęściej przebywał poza domem, również przesadnie jej strzegł, i
matkę, która nigdy nie zabrała jej ze sobą do Londynu, Bath, Brighton ani
do żadnej innej miejscowości, jakie sama często odwiedzała.
Już w wieku lat siedemnastu Angeline pragnęła zadebiutować w
wielkim świecie, zanim jednak zdołała zebrać wszelkie przemawiające za
tym argumenty i przedstawić je w należyty sposób osobom, które
decydowały o jej życiu, nieoczekiwanie zmarła jej matka i nastąpił cały
rok żałoby, podczas której nie wypadało opuszczać Acton Park. A w
następnym roku, gdy wszystko było już przygotowane do jej debiutu
towarzyskiego w niewątpliwie
najodpowiedniejszym wieku osiemnastu lat, Angeline złamała nogę.
Nieznośny Tresham zabronił siostrze nawet myśleć o prezentacji na
dworze czy o debiucie w eleganckim świecie, dopóki porusza się o
szczudłach.
Zestarzała się przez ten czas i była już prawdziwym wykopaliskiem...
ale mimo wszystko nie straciła nadziei na sukces i niecierpliwie
oczekiwała wszystkich londyńskich cudów.
Wydało jej się, że słyszy tętent kopyt.
Oparła dłonie na parapecie i nadstawiła uszu.
Turkot kół!
Z pewnością słuch jej nie myli!
I rzeczywiście nie mylił. Powóz zaprzężony w dwa konie minął bramę
i wjechał na wybrukowany kocimi łbami dziedziniec.
Ledwie jednak Angie go ujrzała, natychmiast zdała sobie sprawę, że
nie jest to powóz Treshama. Był zbyt stary i zniszczony. A dżentelmen,
który z niego wyskoczył, jeszcze zanim woźnica zatrzymał konie przed
oberżą, w niczym nie przypominał jej brata. Nie zdążyła przyjrzeć mu się
na tyle, by zdecydować, czy wart jest dokładniejszych oględzin, rozległy
się bowiem ogłuszające dźwięki trąbki i przed samym wejściem do izby z
szynkwasem zatrzymał się kolejny powóz.
Ten również nie mógł należeć do Treshama, gdyż był to dyliżans
pocztowy.
Angeline nie czuła aż tak wielkiego rozczarowania, jak można by się
spodziewać. Cały ten ruch i zgiełk wydał się jej niezmiernie
podniecający. Przyglądała się, jak pocztylion otwiera drzwi i opuszcza
schodki, a jedni pasażerowie wyskakują z powozu na dziedziniec, inni zaś
schodzą po drabince z dachu, na którym podróżowali. Zaabsorbowana,
zbyt późno uświadomiła sobie, że wszyscy ci ludzie są na pewno głodni i
spragnieni, więc skierują się do izby z szynkwasem... a jej przecież nie
powinno tu być! Ledwie to pomyślała, drzwi się otworzyły. Rozległ się
gwar kilkunastu głosów, który wyprzedził zaledwie o sekundę czy dwie
pojawienie się w izbie podróżnych.
Angeline, uznawszy, że jeśli teraz spróbuje wyjść, od razu zwróci na
siebie uwagę, postanowiła zostać. Poza tym ogromnie
zaciekawiła ją scena rozgrywająca się przed jej oczyma. Aby uspokoić
sumienie, tłumaczyła sobie, że gdyby wróciła teraz na górę i tam czekała
na odjazd dyliżansu, mogłaby przegapić chwilę przyjazdu brata, a bardzo
jej zależało, by go powitać, skoro się tylko zjawi! Ostatnio widzieli się
przed dwoma laty, na pogrzebie matki.
Stała więc tyłem do wnętrza izby, nadal wyglądając przez okno.
Podróżni zaczęli się domagać - niektórzy grzecznie, inni zgoła
nieuprzejmie - piwa i pasztecików. Ktoś ostrym tonem kazał oberżyście
bardziej się pospieszyć, ten zaś odpowiedział, że ma tylko jedną parę rąk i
to nie jego wina, że dyliżans spóźnił się o godzinę i pasażerowie mają na
pokrzepienie się tylko dziesięć minut, zamiast półgodzinnego postoju.
Gdy dziesięć minut później zaczęto wzywać ich do wsiadania, jeśli nie
chcą, by dyliżans odjechał bez nich, wszyscy pospieszyli do wyjścia;
niektórzy użalali się głośno, że muszą pozostawić niedopite piwo.
Niebawem w izbie z szynkwasem znów było pusto i cicho.
Szczęśliwie żaden z podróżnych nie miał czasu przyglądać się Angie, za
co była szczerze wdzięczna losowi. Panna Pratt nawet teraz, cały rok po
objęciu innej posady, dostałaby waporów na widok swej dawnej
wychowanki stojącej - bez żadnej opieki! - przy oknie zatłoczonej izby z
szynkwasem.
A Tresham zareagowałby znacznie gwałtowniej.
Nieważne. Nikt się o tym nie dowie, uspokajała się w duchu. Była
jednak coraz bardziej zniecierpliwiona.
Czy ten Tresh nigdy nie przyjedzie?
Westchnęła głęboko, gdy pocztylion podniósł do ust srebrzystą trąbkę,
by ostrzec wszelkie żywe istoty - ludzi, psy i kury, które niebacznie
wyszły na drogę - że grozi im nieuchronna zguba, jeśli natychmiast się
stamtąd nie wyniosą.
Dyliżans z turkotem wytoczył się za bramę, skręcił i wkrótce zniknął z
pola widzenia.
Podniszczony powóz nadal stał po drugiej stronie dziedzińca, ale
zaprzęgnięto już do niego świeże konie. Właściciel pojazdu musiał zatem
być jeszcze w oberży. Zapewne jadł posiłek w osobnej jadalni, by
pokrzepić się przed dalszą drogą.
Angeline wygodniej oparła się na rękach złożonych na parapecie i
zatonęła w marzeniach o wszelkich rozkoszach, jakie roztoczy przed nią
londyński sezon.
Wyglądało jednak na to, że zanim ich zazna, powinna się przygotować
na długie oczekiwanie.
Dlaczego Treshama wciąż nie ma? Czyżby jeszcze nie wyjechał z
Londynu?
Dżentelmen, którego gotowy już do drogi powóz czekał po przeciwnej
stronie dziedzińca, nie pożywiał się w osobnej jadalni. Był w tej samej
izbie co Angeline. Stał, opierając się łokciem o szynkwas. Nie zauważyła
go, gdyż nie siorbał hałaśliwie piwa ani nie rozmawiał głośno sam ze
sobą.
Edward Ailsbury, hrabia Heyward, czuł się nieco skrępowany, że
postawiono go w tak kłopotliwym położeniu. Młoda niewiasta, bez
wątpienia dobrze wychowana, znalazła się z nim sam na sam w izbie z
szynkwasem.
Powinni jej towarzyszyć rodzice, mąż lub przynajmniej panna
służąca. Tymczasem w izbie najwyraźniej nie było nikogo oprócz ich
dwojga.
Początkowo Edward myślał, że młoda dama jest pasażerką dyliżansu.
Kiedy jednak nie wyszła, gdy trąbka wezwała do odjazdu, zauważył, że
nie ma na sobie sukni podróżnej ani wierzchniego okrycia. Musiała zatem
być gościem oberży. Nie powinna jednak wchodzić do tej izby, która nie
była odpowiednim dla niej miejscem, i tym samym stawiać w niezręcznej
sytuacji Bogu ducha winnych, godnych szacunku podróżnych, którzy
chcą wypić w spokoju kufelek piwa, zanim ruszą w dalszą drogę do
Londynu.
Sytuację pogarszała jeszcze - i to poważnie - poza owej damy.
Nieznajoma pochylała się, opierając biust na rękach spoczywających
na okiennym parapecie, skutkiem czego plecy jej wygięte były w łuk, a
siedzenie wręcz prowokacyjnie wypięte.
Edward uświadomił sobie, że popija piwo nie po to, aby zaspokoić
pragnienie, lecz by nieco obniżyć temperaturę swego rozgorączkowanego
nagle ciała.
Był to bowiem wyjątkowo zgrabny damski tyłeczek!
Jeszcze bardziej krępujący - o ile to w ogóle możliwe - był fakt, iż
muślinowa suknia młodej damy przylegała do jej postaci w miejscach, w
których w żadnym wypadku nie powinna przylegać, przez wzgląd na
wrażliwych a niewinnych mężczyzn. Co gorsza, materiał ów był
intensywnie różowy i połyskliwy. Podobnego odcienia różu Edward
nigdy dotąd nie spotkał, ani wśród kobiecych fatałaszków, ani w
przyrodzie. Kolor ten sprawiał, że wspomnianą damę można było bez
trudu dostrzec gołym okiem z odległości pięciu mil. On zaś znajdował się
znacznie bliżej.
Najbardziej zaś irytowało go, że - nie da się ukryć - pożerał oczyma
ową niewiastę, czy raczej pewną część jej anatomii. A gdy tak wlepiał w
nią pożądliwy wzrok, w jego głowie kłębił się rój lubieżnych myśli.
Edward potępiał zarówno te niezaprzeczalne fakty, jak i nieskromną
młodą damę. Szczycił się tym, że zawsze odnosi się do niewiast z
najwyższym respektem. Eunice Goddard podczas jednej z ich
niekończących się dysput zwróciła mu uwagę (chociaż sam doszedłby z
pewnością do identycznego wniosku), iż każda kobieta - bez względu na
to, jak niska jest jej pozycja w społeczeństwie, i bez względu na wszelkie
argumenty wysuwane w imię Kościoła lub obowiązującego prawa - jest
istotą ludzką, a nie przedmiotem służącym do zaspokajania najniższych
męskich popędów.
Edward liczył się ze zdaniem Eunice. Miała nader bystry i szlachetny
umysł, który ciągle doskonaliła dzięki wartościowej lekturze oraz
wnikliwej obserwacji życia. Pragnął ją poślubić, choć zdawał sobie
sprawę, iż taka partia byłaby dla jego rodziny sporym rozczarowaniem.
Zwłaszcza teraz, gdy nie był już zwykłym Edwardem Ailsbury, lecz
hrabią Heywardemem.
Jego powóz - żenująco wiekowa landara, którą transportował do
Londynu na prośbę matki (nie czuła się wygodnie w żadnym z bardziej
nowoczesnych pojazdów) - był już gotowy do podróży. Edward mógł się
o tym przekonać, spoglądając przez okno nad głową różowej damy.
Zamierzał wprawdzie coś przekąsić, nim ruszy w dalszą drogę, ale ta
kobieta pokrzyżowała mu plany: damie nie wypadało przebywać w izbie
sam na sam z obcym mężczyzną, aczkolwiek nie z jego winy znalazła się
w tak kłopotliwym
położeniu. Nie było również jego winą to, że piwo ani trochę nie
ostudziło żaru w jego krwi.
Chociaż Eunice mogłaby być innego zdania, jeśli chodzi o jego winę
czy jej brak. Wszak ta młoda niewiasta nie uczyniła nic, by wywołać taką
reakcję jego ciała... Nic prócz tego, że znalazła się tu ze swoim
kształtnym, spowitym w różowy muślin tyłeczkiem wycelowanym prosto
w niego. A on... No cóż, mógł skorzystać z osobnej jadalni, tyle że
wówczas czułby się zobligowany do zamówienia całego posiłku.
Odstawił na szynkwas kufel z resztką piwa najciszej, jak mógł, i
wyprostował się. Wyniesie się stąd czym prędzej i zabierze ze sobą urazę,
jaką czuł do tej damy. Nie widział nawet jej twarzy...
Kto wie, może jest brzydka jak grzech śmiertelny?
Niegodna, pełna jadu myśl.
Edward pokręcił głową, zły na siebie.
Zanim jednak zdążył podejść do drzwi prowadzących na dziedziniec i
uwolnić się od pokusy i jej ewentualnych złych skutków, te otworzyły się
od zewnątrz i do izby wszedł młody mężczyzna.
Edward rozpoznał go bez trudu, on jednak najwyraźniej nie poznał
Edwarda. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż powierzchowność
Heywarda nie odznaczała się niczym szczególnym, a dodający mu blasku
hrabiowski tytuł nosił zaledwie rok - od śmierci starszego brata
Maurice'a, który był znacznie silniejszą i bardziej pociągającą
indywidualnością. Nie dziwota, że do tej pory każdy, słysząc „hrabia
Heyward", myślał o Maurisie.
W dodatku nowy hrabia cały okres żałoby spędził w Wimsbury Abbey
w Shropshire. Chciał się zapoznać ze swoimi nowymi obowiązkami i
oswoić z koniecznością przeprowadzki na stałe do Londynu, gdzie miał
zająć należne mu miejsce w Izbie Lordów. A także rozejrzeć się za żoną,
co wszystkie niewiasty z jego rodziny uznały za niezbędne, mimo że
hrabia miał dopiero dwadzieścia cztery lata. Maurice przed śmiercią
zdążył spłodzić jedynie córkę, należało się więc zatroszczyć o
spadkobierców tytułu. Edward miał wprawdzie dwie siostry, lecz nie miał
już brata.
Nowym przybyszem był lord Windrow, należący do licznego grona
przyjaciół Maurice'a i równie rozpustny jak oni wszyscy. Wy-
soki, przystojny (Edward nie mógł się poszczycić tymi zaletami),
poruszał się z niedbałym wdziękiem znamionującym pewność siebie i
spoglądał na świat cynicznym wzrokiem spod półprzymknię-tych
powiek. Ubrany był, jak zawsze, według najnowszej mody.
Edward najchętniej skinąłby mu uprzejmie głową i czym prędzej
opuścił oberżę. Zawahał się jednak, gdy pomyślał o różowej damie, która
nadal stała w tej samej pozie. Skoro nawet on pożerał ją wzrokiem, jak się
zachowa Windrow?
To doprawdy nie moja sprawa, co zrobi, uznał hrabia. Wszak nie do
mnie należy opieka nad ową damą. Niech sama ponosi konsekwencje
własnej lekkomyślności. Albo niech się zatroszczy o nią rodzina. Poza
wszystkim, w ogólnej izbie przyzwoitej oberży damie z pewnością nie
grozi nic złego.
W duchu przynaglał samego siebie do wyjścia.
Niech licho porwie to przesadne poczucie obowiązku! Niewielka
pociecha, że Eunice zapewne pochwaliłaby decyzję pozostania tu nieco
dłużej.
Oberżysta pojawił się za szynkwasem i podawszy nowo przybyłemu
kufel piwa, zniknął ponownie.
Windrow odwrócił się i powiódł wzrokiem po izbie. Jego oczy
rozbłysły na widok różowej damy. Jakżeby zresztą mogło być inaczej?
Nie był przecież ślepy. Wsparł się plecami o szynkwas i oparł na nim ręce
aż po łokcie. W jednej z nich trzymał kufel.
Wargi same złożyły mu się do bezgłośnego gwizdnięcia.
Edwarda wzburzyła lubieżna mina Windrowa, tym bardziej że - jak
podejrzewał - kilka minut temu jego własna twarz wyglądała kropka w
kropkę tak samo.
- Serduszko! - szepnął uwodzicielsko lord. Najwyraźniej uznał
Edwarda za osobnika bez znaczenia. A może go w ogóle nie zauważył? -
Dasz się namówić na wspólne piwko z pasztecikiem, co? O, widzę tam
przy kominku wygodne krzesło. Jedno jedyne w tym podłym przybytku.
Ale możemy się i nim podzielić: siądziesz mi na kolanach!
Edward zmarszczył brwi. Czy on nie widzi, że to dama?! Można to
przecież poznać od razu - choćby po delikatnym, mimo że trochę zbyt
jaskrawym materiale, z którego uszyto jej suknię, i po
kunsztownie ułożonych ciemnych lokach. Spojrzał na młodą nie-
wiastę, spodziewając się ujrzeć na jej twarzy przerażenie. Ona jednak
nadal wyglądała przez okno. Albo sądziła, że bezceremonialne
zaproszenie zostało skierowane do kogoś innego, albo też - czy to
możliwe? - słowa lorda Windrowa po prostu do niej nie dotarły.
Idę stąd, postanowił Edward w duchu. Natychmiast!
Ale zamiast tego odezwał się:
- Wątpię, mój panie, byś znał tę damę. A jeśli nie znasz, nazywanie jej
serduszkiem jest niedopuszczalną impertynencją.
Maurice często nazywał młodszego brata (przeważnie zresztą z
czułym uśmiechem) „starym zrzędą". Edward niemal się spodziewał, że i
tym razem brat ofuknie go zza grobu. Ale co się rzekło, to się rzekło. Nie
cofnąłby zresztą wypowiedzianych słów, choćby nawet mógł to zrobić.
Ktoś musiał przecież zabrać głos w obronie uciśnionej niewinności! (O
ile owa dama była rzeczywiście tak niewinna).
Windrow odwrócił głowę bez pośpiechu i zmierzył Edwarda od stóp
do głów leniwym spojrzeniem. Oględziny te najwyraźniej nie wprawiły
go w popłoch.
- Do mnie pan mówisz? - upewnił się.
- Jako żywo - odparł hrabia. - Nie widzę tu nikogo prócz nas dwóch i
damy, a nie mam zwyczaju rozmawiać głośno z samym sobą.
Na twarzy Windrowa pojawił się wyraz rozbawienia.
- Damy? Założę się, że nie przybyłeś tu pan wraz z nią. Jest zatem
sama. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby to naprawdę była dama: od
razu by się zrobiło mniej nudno w londyńskich salonach i na balach!
Lepiej wróć pan do swego piwa. I nie wtykaj nosa w cudze sprawy.
Odwrócił z powrotem głowę, by dalej napawać się widokiem
różowego tyłeczka. Nieznajoma zmieniła nieco pozycję. Opierała teraz
łokcie o parapet i osłoniła twarz dłońmi. W wyniku przegrupowania
pewnych elementów jej anatomii biust uwydatnił się z jednej strony, a
pupa jeszcze bardziej z drugiej.
Gdyby mogła teraz stanąć z boku i przyjrzeć się samej sobie, pomyślał
Edward, wybiegłaby stąd z krzykiem, żeby nigdy już tu nie powrócić,
nawet pod opieką tuzina przyzwoitek!
- Może ta dama nie ma nic przeciwko temu, by posiedzieć na moich
kolanach, nim oberżysta przyniesie pasztecik i piwo, którym się z nią
podzielę? - odezwał się Windrow z jawną bezczelnością. - Masz na to
ochotę, serduszko?
Edward westchnął w duchu i zdecydował się na kolejny krok wiodący
ku nieuchronnej konfrontacji. Było już za późno, żeby się wycofać.
- Muszę, niestety, obstawać przy swoim: żądam, by tej damie okazano
szacunek, którego nie odmówi żadnej kobiecie nikt zasługujący na miano
dżentelmena.
Zabrzmiało to pompatycznie. Nic dziwnego. Zawsze przecież był
pompatycznym osłem, nieprawdaż?
Windrow spojrzał na hrabiego. Tym razem nie skrywał rozbawienia.
- Szukasz pan guza? - spytał.
Do damy najwyraźniej wreszcie dotarło, że jest przedmiotem toczącej
się za jej plecami rozmowy, wyprostowała się bowiem i odwróciła do
nich. W jej szczupłej, ślicznej twarzy płonęły wielkie, ciemne oczy. Była
wysoka i bardzo zgrabna.
Wielki Boże! - westchnął w duchu Edward. Reszta jej postaci spełniła
z nadwyżką nadzieje, jakie można było żywić, podziwiając jej tyłeczek.
Była niezwykle piękna. Tym razem jednak Edward nie pozwolił sobie
nawet na chwilę roztargnienia. Zadano mu przecież pytanie wielkiej
wagi.
- Nigdy nie odczuwałem palącej potrzeby udowodnienia za pomocą
pięści mego szlachectwa czy prawa do tytułu dżentelmena - odparł tonem
życzliwym i uprzejmym. - Moim zdaniem taka reakcja świadczyłaby
raczej o tym, że nim nie jestem.
- Widzę - odparł Windrow - że mam do czynienia ze śmierdzącym
tchórzem. A w dodatku nadętym nudziarzem. Wszystko w jednym
niedużym opakowaniu.
Każde z wypowiedzianych przez niego słów było zniewagą. Edward
pomyślał jednak: prędzej mnie diabli wezmą, niż dam się sprowokować
temu zabijace i zachowam się tak, jak on by to zrobił, byle tylko
udowodnić, licho wie komu, że jest prawdziwym mężczyzną!
- A zatem każdy, kto broni honoru damy i oczekuje od dżentelmena,
że zachowa się przyzwoicie, jest tchórzem? - spyta! niemal przyjaźnie.
Byl świadom, że spojrzenie nieznajomej, wędrujące dotąd od jednego
z nich do drugiego, zatrzymało się teraz na jego twarzy. Ręce przycisnęła
do piersi, jakby utkwił w niej grot miłości. Wydawała się jednak
zdumiewająco spokojna.
- Wydaje mi się - odrzekł Windrow - że ktoś tu powątpiewa, czy
jestem dżentelmenem. Gdybym miał przy sobie rękawicę, rzuciłbym nią
w pańską bezczelną gębę i pięknie bym poprosił, żebyś się pan ze mną
pofatygował na świeże powietrze. Ale z rękawicą czy bez, nie można
nikomu pozwolić, żeby był równocześnie śmierdzącym tchórzem i
nadętym nudziarzem! Może nie? Wyzywam pana na pięści, tak jak tu
stoję!
Wskazał kciukiem w stronę dziedzińca i uśmiechnął się bardzo
nieprzyjemnie.
Raz jeszcze Edward westchnął w duchu.
- A zwycięzca w pojedynku na pięści udowodni niezbicie, że godny
jest miana dżentelmena, nieprawdaż? - powiedział. - Proszę wybaczyć,
ale nie zgodzę się z panem. I nie przyjmę jego wielkodusznej propozycji.
Zupełnie mi wystarczy, jeśli przeprosi pan tę damę.
Znów spojrzał na nieznajomą. Nadal wpatrywała się w niego.
Edward wiedział doskonale, że dał się zagonić w kozi róg i żadnym
sposobem nie wydostanie się zeń bez bólu. Stoczy w końcu tę walkę z
Windrowem i albo rozkwasi mu nos i podbije oboje oczu, żeby zabrał ze
sobą tę pamiątkę do Londynu, albo zniesie mężnie, gdy przeciwnik jego
tak urządzi. A może obaj wyświadczą sobie nawzajem tę przysługę?
Jakie to nudne i obrzydliwe: nic, tylko czcze przechwałki albo pięści.
Do tego właśnie sprowadzają się obowiązki dżentelmena, zdaniem wielu
pretendujących do tego miana! Maurice, niestety, był jednym z nich.
- Mam przeprosić tę damę? - Windrow zaśmiał się cicho, z
nieukrywaną wrogością.
I w tym momencie rzeczona dama ruszyła do boju, nie
wypowiedziawszy ani słowa.
Wydawało się, że urosła co najmniej o trzy cale. Przybrała iście
królewską pozę, pełną godności i zarazem wzgardy. Jej oczy spoczęły na
lordzie Windrow. Zmierzyła go spojrzeniem od stóp do głów, bez
pośpiechu, i najwyraźniej uznała, że to, co ma przed sobą, godne jest
najwyższej pogardy.
Było to posunięcie godne mistrza. A może raczej mistrzyni?
Jej milczące potępienie wywarło pożądany skutek, Windrow bowiem
obdarzył ją wprawdzie szerokim uśmiechem, było jednak w tym
uśmiechu trochę żalu.
- Nie doceniłem pani - przyznał. - Pewnie dlatego, że byłaś tu sama,
oparta wyzywająco o parapet i wystrojona jak kokota. Nie namówiłbym
pani na pasztecik i piwko, prawda? I nie siadłabyś mi, pani, na kolanach.
Szkoda! Wygląda też na to, że nie zmuszę tego śmierdzącego tchórza,
żeby bronił pięściami honoru, pani czy swojego, wszystko jedno. Co za
parszywy dzień! A wiązałem z nim tyle nadziei zaraz po przebudzeniu...
Widzę, że nie ma innej rady: trzeba znów ruszać w tę diabelnie nudną
drogę, ufając, że jutro będzie lepiej!
Odstawił swój pusty kufel na szynkwas, odsunął się od niego i
zamierzał wyjść dumnym krokiem, nie wypowiedziawszy już ani słowa i
nie obejrzawszy się ani razu. Coś jednak stanęło mu na przeszkodzie.
Nim dotarł do drzwi, Edward znalazł się tam przed nim i zagrodził mu
drogę.
- Zapomniał pan o czymś - powiedział. - Jest pan winien tej damie
przeprosiny.
Windrow uniósł brwi. Na jego twarzy znów odmalowało się
rozbawienie. Ponownie odwrócił się twarzą do wnętrza izby i złożył
różowej damie głęboki, niemal teatralny ukłon.
- O piękna! - wydeklamował. - Boleję nad tym, że zaniepokoiłem cię
gwałtownością mego afektu. Przyjmij, pani, me uniżone przeprosiny!
Nie przyjęła ich ani nie odrzuciła. Spojrzała na niego zimno, nie
wychodząc z roli dumnej monarchini. Windrow puścił do niej oko.
- Będę z utęsknieniem oczekiwał chwili, gdy oficjalnie zawrzemy
znajomość - oświadczył. - Mam szczerą nadzieję, że wkrótce to nastąpi!
Powiedziawszy to, zwrócił się do Edwarda, który nie zagradzał mu już
drogi do drzwi.
- Podobnie rzecz ma się z panem - rzekł. - Będzie to dla mnie duża
frajda.
Edward odpowiedział nieznacznym skinieniem głowy, a Windrow
wyszedł z oberży i zamknął za sobą drzwi.
Tym sposobem dama znów znalazła się sam na sam z Edwardem.
Teraz jednak niewątpliwie zdawała sobie sprawę z jego obecności, więc
ta nieobyczajność nie mogła zostać zignorowana czy pokryta gniewnym
milczeniem. Edwarda ponownie ogarnęła złość na nieznajomą i na siebie
samego, że dał się wplątać w tak gorszącą historię.
Różowa dama wciąż wpatrywała się w niego. Jej królewska poza
znikła, raz jeszcze skromnie przycisnęła ręce do piersi.
Edward skinął jej lekko głową i wyszedł na dwór. Był prawie pewny,
że Windrow zaczaił się na niego na dziedzińcu, i poczuł niemal
rozczarowanie, kiedy go tam nie ujrzał.
Nie upłynęło nawet pięć minut i hrabia siedział znów w powozie,
zmierzając do Londynu. Dziesięć minut później wyminął go ktoś w
znacznie okazalszym pojeździe (nic dziwnego, trudno byłoby znaleźć
mniej okazały), pędzącym z niebezpieczną szybkością w przeciwnym
kierunku. Edward dostrzegł w przelocie herb na drzwiczkach i rozpoznał
go: była to kareta Treshama. Odetchnął z ulgą. Przynajmniej ominęło go
spotkanie z księciem Pod Różą w Koronie, na dokładkę po zwadzie z
Windrowem. Byłaby to przysłowiowa kropla, która przepełnia czarę!
Nie darzył Treshama nadmierną sympatią. I, prawdę mówiąc,
Tresham też za nim nie przepadał. Książę należał do najbliższych
przyjaciół jego brata. To właśnie z nim ścigał się Maurice w chwili, gdy
jego powóz wywrócił się, on zaś zginął na miejscu. A Tresham miał
jeszcze czelność zjawić się na pogrzebie! Edward dał mu wówczas
wyraźnie do zrozumienia, co o nim sądzi.
Znów pożałował, że nie może pozostać na stałe w Wimsbury Abbey.
Obowiązki wzywały go jednak do Londynu. Pewną pociechę stanowiło
to, że Eunice także jest w stolicy; zatrzymała się u swojej ciotki, lady
Sanford. Będzie mógł ją zobaczyć!
Uprzytomnił sobie nagle, że Tresham jechał nie do Londynu, lecz w
odwrotnym kierunku. Być może do Acton Park. Czyżby zamierzał
spędzić tam wiosnę? Oby tak było!
Kim, do stu diabłów, była owa dama z oberży? Ktoś powinien za-
troszczyć się o nią i wytłumaczyć jej, co wolno, a czego nie wypada.
Ale, u licha, jakaż z niej ślicznotka...
Edward zmarszczył brwi i poprawił się na siedzeniu. Wszystko na nic.
W dalszym ciągu było mu niewygodnie.
Piękność nie może być usprawiedliwieniem niestosownego za-
chowania! Wręcz przeciwnie: ktoś wyróżniający się urodą powinien się
odznaczać jeszcze większym taktem.
Edward nadal myślał z niechęcią o różowej damie - kimkolwiek była.
W odróżnieniu od Windrowa, nie tęsknił do chwili, gdy zostanie jej
oficjalnie przedstawiony. Stokroć lepiej byłoby nie spotykać się z nią już
nigdy w życiu! Pocieszał się myślą, że -być może - nie jechała wcale do
Londynu, tylko uciekała stamtąd w inne strony.
Najlepiej w szkockie góry.
2
Angeline stała pośrodku izby z szynkwasem, z oczyma utkwionymi w
drzwiach i rękami przyciśniętymi do piersi.
Nie wiedziała nawet, jak mu na imię. Zniknął, nim zdobyła się na
odwagę, by do niego przemówić. On też się do niej nie odezwał. Nic
dziwnego, był przecież ideałem dżentelmena. Gdyby się do niej zwrócił,
byłoby to bardzo niewłaściwe: nie zostali sobie przecież oficjalnie
przedstawieni. Nie powinni znajdować się w tej samej izbie. A ona w
ogóle nie powinna była tu wchodzić.
Nie miała pojęcia, kim był jej wybawca. Nie wiedziała nawet, czy
jechał do Londynu, czy w przeciwną stronę. Całkiem możliwe, że już
nigdy go nie zobaczy.
W chwili gdy spostrzegła, iż jakiś mężczyzna wchodzi do izby z
szynkwasem, było już za późno na ucieczkę do pokoju na piętrze. Została
więc tam, gdzie była, mając nadzieję, że przybysz nie zwróci na nią
uwagi. Wszak żaden z pasażerów dyliżansu jej nie dostrzegł, a poza tym
była odwrócona tyłem do wejścia i wyraźnie zajęta własnymi sprawami.
Kiedy zaczepił ją tamten impertynent, serce aż jej podskoczyło ze
strachu i oburzenia, ale udawała, że go nie słyszy, łudząc się, że sprzykrzy
mu się to i odejdzie. I wtedy rozległ się inny głos, a ona zorientowała się,
że w izbie znajduje się nie jeden, ale dwóch mężczyzn. I że ten, który
odezwał się później, musiał tu być jeszcze przed przybyciem owego
aroganta.
Jakież to upokarzające!
Ale jego słowa...
„Wątpię, mój panie, byś znał tę damę. A jeśli nie znasz, nazywanie jej
serduszkiem jest niedopuszczalną impertynencją".
Powiedział to tak spokojnie i grzecznie, ani na chwilę nie podnosząc
głosu.
Stanął w jej obronie!
Angeline objęła twarz rękoma, usiłując ją zasłonić przed tymi dwoma
dżentelmenami, i wpatrywała się z natężeniem w łuk bramy wjazdowej,
mając nadzieję, że Tresham nie pojawi się w tej właśnie chwili. Pewnie
by powybijał obu wszystkie zęby, co byłoby w stosunku do pierwszego z
nich lekką przesadą, a w przypadku drugiego - krzyczącą
niesprawiedliwością. Ją zaś zachłostałby na śmierć swym jadowitym
językiem. Wiedziała, jaka to mordercza broń, kiedy Tresham zabierze się
do karcenia.
Potem ten nowo przybyły stał się jeszcze bardziej impertynencki, a
tamten drugi ponownie wystąpił w jej obronie. Wówczas natręt - z
typowo męską logiką - chciał zmusić jej obrońcę, żeby się z nim bił.
Angeline nie była w stanie uciec ani zapaść się pod ziemię. Nie mogła
dłużej udawać, że to, co się dzieje za jej plecami, nie ma
z nią nic wspólnego. Poza tym nie zamierzała dłużej tego ignorować!
Oburzenie zatriumfowało nad strachem, który w pierwszej chwili ją
ogarnął; Angie bowiem nie należała do osób, które można łatwo
zastraszyć. I wreszcie - chciała się przyjrzeć obu mężczyznom.
Odwróciła się więc do nich. Było ich rzeczywiście tylko dwóch. Stali
przy szynkwasie, każdy z innego końca, niczym dwie podpórki na
książki.
Jakże różne podpórki! Zanim któryś wypowiedział choć jedno słowo,
zidentyfikowała ich obu. Nie było to wcale trudne.
Jeden z niedbałą elegancją opierał się o szynkwas. Nogi w butach do
konnej jazdy od niechcenia skrzyżował w kostkach. To był ten
impertynent. Każdy rys i gest tego wysokiego, wysportowanego
osobnika, każdy szczegół jego garderoby, świadczyły niezbicie, że to
mężczyzna pewny siebie, arogancki, nieustraszony, pełen wzgardy dla
każdego, kto jest mniej wart niż on. Rzecz jasna, zaliczał do tej grupy
wszystkie kobiety. Jego twarz, otoczona grzywą ciemnorudych włosów,
była całkiem przystojna, jeśli pominąć irytującą afektację, z jaką
przesłaniał oczy powiekami, by podkreślić, jak bardzo jest znużony
życiem.
Doskonale znała ten typ mężczyzn. Jej ojciec zaliczał się do nich.
Tresham również, a także Ferdinand, jej młodszy brat. Tacy byli też
wszyscy ich przyjaciele, których znała. Mimo swej głupoty bywali
całkiem sympatyczni i w gruncie rzeczy nieszkodliwi. Angeline nigdy nie
traktowała takich mężczyzn serio. Była zupełnie niewrażliwa na ich urok.
Nigdy w życiu nie poślubiłaby żadnego z nich.
Drugi z mężczyzn był zupełnie inny, choć niemal dorównywał
pierwszemu wzrostem i atletyczną budową. Ubrany był porządnie, acz
skromnie. Stosował się do wymogów mody, ale nie było w nim ani śladu
efekciarstwa; nie pozował na dandysa. Krótkie ciemnoblond włosy miał
starannie przystrzyżone. Twarz ani brzydką, ani piękną. Choć opierał się
łokciem o szynkwas, nie przybierał przy tym malowniczych póz.
Był... taki zwyczajny. W tym określeniu jednak nie taiła się zniewaga
ani lekceważenie dla kogoś, kogo się nawet nie dostrzega.
Angeline dostrzegła go, jak najbardziej! I dałaby głowę, że to on jest
jej obrońcą, a tamten drugi - prześladowcą.
Jej domysły wkrótce zostały potwierdzone.
- Nigdy nie odczuwałem palącej potrzeby udowodnienia za pomocą
pięści mego szlachectwa czy prawa do tytułu dżentelmena - powiedział
ten skromny. - Moim zdaniem taka reakcja świadczyłaby raczej o tym, że
nim nie jestem.
Z pewnością nie był tchórzem, choć tamten drugi oskarżał go o to. Bez
wątpienia stanąłby do walki, gdyby to było niezbędne. Jego postępowanie
pod koniec całego zajścia wyraźnie o tym świadczyło. Zamiast zadowolić
się połowicznym zwycięstwem, które urodziwy rudzielec podawał mu na
talerzu, zastąpił impertynentowi drogę i spokojnie, uprzejmie, acz
stanowczo zażądał przeproszenia damy.
Z pewnością walczyłby dzielnie, chociaż zdrowy rozsądek
podpowiadał, że w krótkim czasie musiałby ulec jako mniej
doświadczony w walce, a może i słabszy. Mimo to Angeline nie
postawiłaby bez namysłu na jego przeciwnika. Wręcz odwrotnie!
Jak można nie zakochać się w kimś takim jak on od pierwszego
wejrzenia? - zadawała sobie pytanie, wpatrując się w drzwi, kiedy obaj
mężczyźni już wyszli. W ciągu kilku krótkich minut udowodnił, że jest -
w każdym razie dla niej - ideałem mężczyzny. I dżentelmena. Miało się
wrażenie, że ta zwyczajność całkiem mu wystarcza i bardzo mu z nią
wygodnie. Ze nie odczuwa potrzeby imponowania innym i nie musi
udowadniać swej męskości przy każdej okazji, najchętniej za pomocą
pięści, a tak właśnie postępowała większość mężczyzn. (Angeline
wiedziała o tym z własnego, chociaż niezbyt bogatego, doświadczenia).
Był to więc niewątpliwie człowiek nieprzeciętny... a raczej
nieprzeciętnie przeciętny i nadzwyczajnie zwyczajny.
Ona zaś zakochała się w nim po uszy.
Co więcej, zamierzała go poślubić, choć wszystko wskazywało na to,
że nigdy więcej go nie zobaczy.
Miłość znajdzie jakieś wyjście z tej sytuacji!
Po tym - wyjątkowo zagmatwanym - wywodzie logicznym Angie
wróciła do rzeczywistości i wyraźnie rysującego się przed nią
prawdopodobieństwa, iż pozostając dłużej w tej izbie, może być
narażona na kolejne zaczepki innych podróżnych, bez wątpienia
mężczyzn. To pomieszczenie nie było tak ustronne i spokojne, jak się jej z
początku wydawało. A jeśli Tresham przyłapie ją w takim miejscu...
No cóż, zamiast sprawdzać, co by się wówczas stało, lepiej wrócić do
swego pokoju i już nie wyglądać, tylko nadsłuchiwać, czy brat nie
nadjeżdża. O ile w ogóle przyjedzie.
...On miał takie niebieskie oczy, przypomniało się Angie podczas
wspinaczki po schodach na górę. Była tego pewna, choć nie
przypatrywała się tym oczom z bliska. Nie jakieś tam szarawe, bliżej
nieokreślone, które często przez grzeczność nazywa się niebieskimi. Jego
oczy były nieskalanie błękitne, jak letnie niebo. Stanowiły jego
największą ozdobę.
Tak bardzo bym chciała zobaczyć go znowu...
Jak zresztą będą mogli się pobrać, jeśli się znów nie spotkają?
Niemal natychmiast po przyjeździe do Londynu Edward został
osaczony przez wszystkie niewiasty z jego rodziny. Ubóstwiały go, miały
na sercu wyłącznie jego dobro i przyszłe szczęście i musiały, po prostu
musiały przyłożyć rękę do zapewnienia mu owego szczęścia!
Krótko mówiąc, były gorsze od wszystkich plag egipskich razem
wziętych.
Matka Edwarda przebywała ostatnio w dobrach swoich rodziców,
markiza i markizy Beckinghamów. Spędziła tam kilka miesięcy,
dochodząc do siebie - o ile to było możliwe - po tragicznej śmierci
starszego syna. Dziadkowie przybyli niedawno do Londynu, a matka,
która przyjechała razem z nimi (w nowym powozie, według niej
straszliwie niewygodnym), od razu przeniosła się do Ailsbury House przy
Portland Place, by zamieszkać z Edwardem, niegdyś swym młodszym,
teraz zaś jedynym synem.
Lorraine, wdowa po Maurisie, która po śmierci męża schroniła się w
wiejskiej rezydencji swojego ojca, teraz wróciła do Londynu ze swą
córeczką Susan i również zamieszkała w Ailsbury House, do czego miała
oczywiście pełne prawo. Nadal przysługiwał jej
tytuł hrabiny Heyward, jako że Edward nie miał jeszcze żony. Poza
tym był bardzo przywiązany do Lorraine i szczerze jej współczuł z
powodu nieudanego małżeństwa z jego bratem. Był więc bardziej niż rad,
mogąc zaoferować bratowej i małej bratanicy schronienie pod swoim
dachem na tak długo, jak będą potrzebowały.
Obie siostry Edwarda przyjechały do stolicy na londyński sezon.
Starsza z nich, Alma, przybyła wraz ze swym małżonkiem Augustine'em
Lyndem, wybitnym członkiem rządu, i z małą córeczką Melissą. Ich dwaj
synkowie przebywali w szkole z internatem. Młodsza Juliana także
przyjechała z mężem, Christopherem Gilbertem, wicehrabią Overmyer.
Oni również mieli trójkę pociech, wszystkie poniżej dziesięciu lat.
Edward jednak często powtarzał, że Juliana musi dbać o czworo dzieci,
jako że Christopher wiecznie niedomagał. Dokuczało mu raz to, raz
tamto, a żadna pielęgniarka nie potrafiła tak się o niego zatroszczyć i
przywrócić go do zdrowia (przeważnie zresztą na bardzo krótko), jak
własna żona.
Wszystkie te damy - babka, matka, dwie siostry i bratowa -wzięły na
swe barki arcyważne zadanie, które postanowiły doprowadzić do
szczęśliwego zakończenia podczas tegorocznego sezonu. Wkładały całe
serce i całą energię w znalezienie żony dla Edwarda. Zona była dlań bez
wątpienia niezbędna. Gdyby zmarł, nie pozostawiwszy syna, tytuł
hrabiowski, rodowe dobra i cały rodzinny majątek dostałyby się
kuzynowi Alfiemu (Edward nigdy nie słyszał, by ktokolwiek nazwał go
Alfredem), który mieszkał wraz ze swą matką na dalekiej północy i miał -
jak wszyscy zgodnie twierdzili - kompletnego fioła.
W tym stanie rzeczy nie było sensu nawet wspominać o Eunice
Goddard. Co prawda była ona córką dżentelmena, profesora z
Cambridge, którego Edward ogromnie podziwiał w okresie studiów, i
siostrzenicy lady Sanford, która - w siedemnastej wiośnie życia - spotkała
bogatego barona i zdołała przyciągnąć jego uwagę. Eunice mogła być
uważana za odpowiednią żonę dla Edwarda Ailsbury'ego, młodszego
brata hrabiego Heywarda (zwłaszcza gdyby Maurice i Lorraine postarali
się o syna, a najlepiej o dwóch), jednakże przekonanie wszystkich
krewniaczek, że
stanowi właściwą partię dla hrabiego Edwarda, zapowiadało się na
niezmiernie trudne.
Mimo wszystko Edward wierzył, że w końcu uda mu się dopiąć
swego. Nie palił się specjalnie do żeniaczki w tak młodym wieku, ale już
dawno postanowił, że kiedy wreszcie zdecyduje się na ten krok, jego żoną
zostanie Eunice, z którą mógł rozmawiać na każdy temat i w której
towarzystwie zawsze czuł się dobrze i swobodnie. Zaproponował jej
nawet (on miał wtedy dwadzieścia lat, a ona dziewiętnaście), aby - gdy
przyjdzie czas na założenie rodziny - zastanowili się, czy nie założyć jej
wspólnie. Eunice odpowiedziała mu wówczas, że wzdryga się na samą
myśl o małżeństwie, będzie więc z tym zwlekać, jak długo się da. Musi
jednak w końcu wyjść za mąż, jako że ojcowie nie żyją wiecznie, a za
żadne skarby nie chce być ciężarem dla brata. Sugestia Edwarda
przypadła jej do gustu i w zasadzie wyraziła na nią zgodę. Nawet
uścisnęli sobie ręce na znak zawartego porozumienia.
Było oczywiste, że ich przyjaźń nie przypomina namiętnego romansu.
Prawdę mówiąc, nie było w niej nic z romansu. A jednak, dumał Edward
po przyjeździe do Londynu, kocham Eunice. Kocham ją najbardziej ze
wszystkich znanych mi kobiet... i równie serdecznie, jak każdą z moich
utrapionych krewniaczek! -stwierdził z charakterystyczną dla niego
bezwzględną szczerością.
Niech to licho, nie był romantyczny z natury. Ale na cóż mu to
potrzebne? Eunice była jedną z osób najbliższych jego sercu. Jakież
małżeństwo mogło być bardziej udane niż związek dwojga przyjaciół?
W gruncie rzeczy Edward wcale nie chciał się żenić... a przynajmniej
jeszcze nie teraz. Kiedyś jednak będzie musiał to zrobić, było to po prostu
jego obowiązkiem. A skoro już musi się ożenić, to woli związać się z
Eunice niż z kimkolwiek innym. Z całą pewnością!
Nie spieszył się jednak z wymienianiem jej nazwiska na forum
rodzinnym. Jego krewni wiedzieli o istnieniu panny Goddard i o tym, jak
bardzo Edward zaprzyjaźnił się z nią i z jej ojcem podczas swego pobytu
w Cambridge. Wiedzieli również, że Eunice
bawi obecnie w Londynie, Edward zaś pospieszył do niej z wizytą już
na drugi dzień po przyjeździe do stolicy.
Powitała go serdecznie, gdy wszedł do saloniku jej ciotki, a lady
Sanford (zawsze skora do działania, ilekroć błysnęła jej nadzieja, że
siostrzenica zrobi jeszcze lepszą partię niż ona) niemal od razu znalazła
sobie jakąś wymówkę i opuściła pokój, najmocniej przepraszając gościa i
przykazując siostrzenicy, by jak najlepiej zabawiała pana hrabiego pod jej
nieobecność.
Kiedy tylko zostali sami, Edward ujął w dłonie obie ręce Eunice i
ucałował jedną po drugiej. Był to, jak na niego, niezwykle czuły gest, ale
minął już rok, odkąd widzieli się po raz ostatni.
- Wygląda pani kwitnąco, panno Goddard - rzekł.
- Pan również, panie hrabio - odparła, wyraźnie akcentując ostatni
wyraz. - Ale czy musimy rozmawiać aż tak oficjalnie, nawet jeśli został
pan hrabią? I prawić sobie komplementy?
Uśmiechnął się do niej i puścił jej ręce, uścisnąwszy je przedtem
serdecznie.
- Tak się cieszę, że znów cię widzę, Eunice! - zapewnił. -W trakcie
roku spędzonego w Wimsbury Abbey jedyną niedogodnością była dla
mnie niemożność ujrzenia ciebie i porozmawiania z tobą.
- Mam nadzieję - zauważyła Eunice - że twoje obowiązki związane z
tytułem hrabiowskim nie są zbyt ciężkie. Wierzę, że będziesz je
wypełniał bardzo sumiennie.
- Muszę zająć miejsce w Izbie Lordów - odparł. - Z przyjemnością
będę przysłuchiwał się obradom i postaram się brać w nich udział.
Jedyne, co mnie wcale nie cieszy, raczej trwoży, to konieczność
wygłoszenia niebawem pierwszej mowy na tym czcigodnym forum.
- Z pewnością będzie to wspaniałe przemówienie - pocieszyła go,
siadając z powrotem na krześle, żeby i on mógł spocząć. -Masz
nieprzeciętny umysł i nadal go doskonalisz, starannie dobierając sobie
lektury. Czy zdecydowałeś już, co będzie tematem twego wystąpienia?
- Jeszcze nie - odparł z westchnieniem - ale niebawem to zrobię. Tak
bym chciał powiedzieć coś godnego zapamiętania!
- Na pewno ci się to uda - zapewniła go. - Mam nadzieję, że twoja
matka dobrze się czuje. Śmierć syna musi być najtrudniejszym do
zniesienia ciosem dla kobiety... Dla mężczyzny zresztą także.
- Przez kilka miesięcy była bliska załamania - rzekł. -1 nadal bardzo
cierpi. Znalazła sobie jednak nowy cel w życiu: poświęciła się bez reszty
szukaniu dla mnie odpowiedniej żony.
Uśmiechnął się do Eunice.
Nie odpowiedziała mu uśmiechem.
- To doprawdy zadanie godne zachodu - powiedziała. - Powinieneś
znaleźć sobie żonę jak najszybciej. To twój obowiązek.
Zarówno wyraz twarzy Eunice, jak całe jej zachowanie były dlań w tej
chwili kompletną zagadką. Wydawała się spokojna, odprężona. Leżące
na podołku ręce ani się nie zaciskały, ani nie trzepotały nerwowo.
- Ależ ja dokonałem już wyboru! - oświadczył. Przez dłuższą chwilę
wpatrywała się w niego.
- Jeśli to aluzja do mojej osoby - odezwała się w końcu - i zgoła
nieoficjalnego porozumienia, jakie zawarliśmy cztery lata temu, kiedy
żadne z nas nie osiągnęło jeszcze dojrzałości, to nie powinieneś uważać
tego, Edwardzie, za wiążące zobowiązanie. Nie byłabym odpowiednią
żoną dla hrabiego.
- A to czemu? - spytał.
- Być może użyłam niewłaściwego określenia - odparła po namyśle. -
Nie można mnie nazwać nieodpowiednią. Jestem damą, więc nadaję się
na żonę dla każdego dżentelmena, bez względu na jego pozycję i majątek.
Chyba lepiej bym się wyraziła, mówiąc, że nie jestem pożądaną
kandydatką na żonę ani doskonałą partią.
- Wcale mi nie zależy na takich doskonałościach! - zapewnił.
- Wiem, że nie - przyznała. - Nigdy nie pociągały cię świetne pozory.
Teraz jednak masz obowiązki nie tylko względem siebie. Musisz się
ożenić, i to dobrze. Nie wystarczy, że znajdziesz sobie byle jaką żonę.
Potrzebna ci hrabina! Twoja matka i siostry z pewnością wiedzą, kto jest
najlepszą partią w tym sezonie.
- A moja babka i bratowa?
Balogh Mary Kochanka 01 Sekretna kochanka Przekład Maria Wojtowicz Ewa Morycińska-Dzius Za dnia jest wcieleniem cnót. Nocą, kiedy światem włada pożądanie, staje się sekretną kochanką... Świetność rodu Dudleyów nakazuje, by lady Angeline poślubiła utytułowanego dżentelmena. Ona jednak marzy o kimś zwykłym i skromnym. O mężczyźnie dobrym i kochającym, który nie będzie w niczym przypominał hulaków z jej rodziny. Kiedy więc Edward, od niedawna hrabia Heyward, wybawia ją od awansów bezwstydnego natręta, Angeline jest pewna, że znalazła miłość swego życia. Lecz Edward zaplanował już swoją przyszłość… i wybrał już żonę. Obdarzona temperamentem Angeline, która ze wszystkich kobiet na świecie wydaje się najmniej odpowiednia do tej roli, wprowadza zamęt w jego uporządkowane życie. A jeden skradziony przy księżycu pocałunek budzi w jego sercu płomień…
1 Lady Angeline Dudley stała przy oknie izby z szynkwasem w oberży Pod Różą w Koronie, nieco na wschód od Reading. Zeszła tam sama, co było skandalicznym odstępstwem od obowiązujących reguł, ale cóż miała począć? Przez okno swojego pokoju mogła najwyżej podziwiać wiejski krajobraz. Nawet dość malowniczy, ale nie o to jej przecież chodziło! Jedynie z tej właśnie izby Angeline mogła dostrzec to, na czym jej zależało, gdyż okno wychodziło na dziedziniec oberży, na który musiał wjechać każdy nowy przybysz. Angeline czekała, z trudem powstrzymując zniecierpliwienie, na przyjazd swojego brata i zarazem opiekuna, Jocelyna Dudleya, księcia Treshama. Obiecał przybyć tu jeszcze przed nią, kiedy jednak zjawiła się w oberży - co prawda półtorej godziny przed terminem - nie było ani śladu Treshama. Piekielnie irytujące! Liczne guwernantki (z panną Pratt na czele), które opiekowały się Angie przez te wszystkie lata, zdołały wbić jej do głowy, że prawdziwa dama nigdy nie okazuje uczuć - ale jak tu się nie irytować?! Jedzie do stolicy, żeby po raz pierwszy wziąć udział w londyńskim sezonie, i wprost nie może się doczekać, kiedy wreszcie się zacznie to dorosłe życie... a tu rodzony brat najwyraźniej zapomina o jej istnieniu i każe jej czekać bez końca w przydrożnym zajeździe, oddalonym zaledwie o dzień drogi od Londynu! To prawda, że przybyła tu o wiele za wcześnie, ale wszak sam Tresh zadbał, aby dotarła do Reading pod opieką wielebnego Isaiaha Coombesa, w towarzystwie jego żony i dwojga dzieci. Zanim
owa czcigodna rodzina opuści oberżę, by udać się do domu krewnych pani pastorowej na jakąś rodzinną uroczystość, Angeline miała znaleźć się pod opieką brata, który obiecał przyjechać po nią z Londynu. Pastorostwo zrywali się co rano z pierwszym brzaskiem (albo i wcześniej) i ruszali w drogę mimo protestów swoich zaspanych pociech. Skutek był taki, że przebywali odcinek drogi wyznaczony na dany dzień, zanim inni, bardziej normalni ludzie, na dobre rozpoczynali podróż. Wielebny Coombes i jego małżonka zatrzymali się w oberży Pod Różą w Koronie i byli gotowi tkwić tam z cierpliwością wczesnochrześcijańskich męczenników aż do chwili, gdy powierzoną ich pieczy dzieweczkę osobiście przekażą jaśnie oświeconemu księciu. Jednakowoż Angeline zdołała ich przekonać, by niezwłocznie udali się w dalszą drogę. Bo i cóż mogło się jej stać Pod Różą w Koronie? Była to przecież bardzo przyzwoita oberża, wszak wybrał ją sam książę Tresham, czyż nie? A poza tym - przekonywała Angie - nie zostanie tu przecież sama! Będzie z nią Betty, jej pokojówka, oraz dwaj potężnie zbudowani stajenni i dwaj równie muskularni lokaje z Acton Park, wiejskiej siedziby Tresha-ma w Hampshire. A jej brat z pewnością zjawi się lada chwila. Wielebny Coombes dał się przekonać - wbrew temu, co podszeptywał mu zdrowy rozsądek - częściowo dzięki sile argumentów Angeline, częściowo pod wpływem obaw swej małżonki, że nie dotrą do celu przed zapadnięciem nocy, a wreszcie z powodu nieustannego biadolenia jedenastoletniej panny Chastity Coombes i dziewięcioletniego panicza Esau Coombesa, że jeśli będą tak podróżowali bez końca, nie zdążą się pobawić z kuzynami! Prawdę mówiąc, cierpliwość Angeline została wystawiona na ciężką próbę przez tę dwójkę dziatek, z którymi przyszło jej podróżować. Po odjeździe Coombesów Angeline udała się do wynajętego dla niej pokoju w oberży, żeby się przebrać i poprawić fryzurę. Betty wyszczotkowała i upięła na nowo jej włosy. Angie poleciła padającej już ze zmęczenia służącej, by choć trochę odpoczęła, ta zaś spełniła polecenie bez zwłoki, opadając na składane łóżko ustawione w nogach łoża jej pani. Angeline tymczasem zdążyła
zauważyć, że z okna swego pokoju w żaden sposób nie będzie mogła dostrzec nadjeżdżającego brata. Wyszła więc na korytarz, by udać się na poszukiwanie okna, które by odpowiadało jej wymaganiom. Najpierw jednak odkryła, że czterech służących z Acton ustawiło się przed jej drzwiami, jakby zamierzali bronić swojej pani przed atakiem wrogiej armii. Przekonawszy ich, że nie zauważyła nigdzie w pobliżu rozbójników, złodziei ani żadnych innych złoczyńców - chyba i oni nigdzie ich nie dostrzegli? - odesłała całą czwórkę do pomieszczeń dla służby, żeby tam odpoczęli i czymś się pokrzepili. Potem - nareszcie sama - rozglądała się po oberży za oknem, które by jej odpowiadało. Dokładnie takie, jakiego potrzebowała, znalazła w ogólnej izbie z szynkwasem. Co prawda młodej damie nie wypadało przebywać w takim pomieszczeniu, zwłaszcza bez przyzwoitki, ale w izbie nie było nikogo prócz niej, nikt więc się nie dowie o tym niewielkim wykroczeniu. Jeżeli ktoś się zjawi, zanim Tresham wjedzie na dziedziniec oberży, Angie pobiegnie do swego pokoju i pozostanie tam, dopóki intruz się nie wyniesie. A gdy zobaczy przybywającego brata, także wróci co tchu na górę, żeby za chwilę godnie zejść ze schodów z Bet ty u boku, jakby zamierzała właśnie o niego spytać. Jakże trudno było jej nie okazywać niecierpliwości i ekscytacji! Skończyła już dziewiętnaście lat, a nigdy dotąd (no, prawie nigdy) nie oddaliła się na więcej niż dziesięć mil od Acton Park. Wiodła życie pod kloszem, mając surowego, nadopiekuńczego ojca, starszego brata, który, choć najczęściej przebywał poza domem, również przesadnie jej strzegł, i matkę, która nigdy nie zabrała jej ze sobą do Londynu, Bath, Brighton ani do żadnej innej miejscowości, jakie sama często odwiedzała. Już w wieku lat siedemnastu Angeline pragnęła zadebiutować w wielkim świecie, zanim jednak zdołała zebrać wszelkie przemawiające za tym argumenty i przedstawić je w należyty sposób osobom, które decydowały o jej życiu, nieoczekiwanie zmarła jej matka i nastąpił cały rok żałoby, podczas której nie wypadało opuszczać Acton Park. A w następnym roku, gdy wszystko było już przygotowane do jej debiutu towarzyskiego w niewątpliwie
najodpowiedniejszym wieku osiemnastu lat, Angeline złamała nogę. Nieznośny Tresham zabronił siostrze nawet myśleć o prezentacji na dworze czy o debiucie w eleganckim świecie, dopóki porusza się o szczudłach. Zestarzała się przez ten czas i była już prawdziwym wykopaliskiem... ale mimo wszystko nie straciła nadziei na sukces i niecierpliwie oczekiwała wszystkich londyńskich cudów. Wydało jej się, że słyszy tętent kopyt. Oparła dłonie na parapecie i nadstawiła uszu. Turkot kół! Z pewnością słuch jej nie myli! I rzeczywiście nie mylił. Powóz zaprzężony w dwa konie minął bramę i wjechał na wybrukowany kocimi łbami dziedziniec. Ledwie jednak Angie go ujrzała, natychmiast zdała sobie sprawę, że nie jest to powóz Treshama. Był zbyt stary i zniszczony. A dżentelmen, który z niego wyskoczył, jeszcze zanim woźnica zatrzymał konie przed oberżą, w niczym nie przypominał jej brata. Nie zdążyła przyjrzeć mu się na tyle, by zdecydować, czy wart jest dokładniejszych oględzin, rozległy się bowiem ogłuszające dźwięki trąbki i przed samym wejściem do izby z szynkwasem zatrzymał się kolejny powóz. Ten również nie mógł należeć do Treshama, gdyż był to dyliżans pocztowy. Angeline nie czuła aż tak wielkiego rozczarowania, jak można by się spodziewać. Cały ten ruch i zgiełk wydał się jej niezmiernie podniecający. Przyglądała się, jak pocztylion otwiera drzwi i opuszcza schodki, a jedni pasażerowie wyskakują z powozu na dziedziniec, inni zaś schodzą po drabince z dachu, na którym podróżowali. Zaabsorbowana, zbyt późno uświadomiła sobie, że wszyscy ci ludzie są na pewno głodni i spragnieni, więc skierują się do izby z szynkwasem... a jej przecież nie powinno tu być! Ledwie to pomyślała, drzwi się otworzyły. Rozległ się gwar kilkunastu głosów, który wyprzedził zaledwie o sekundę czy dwie pojawienie się w izbie podróżnych. Angeline, uznawszy, że jeśli teraz spróbuje wyjść, od razu zwróci na siebie uwagę, postanowiła zostać. Poza tym ogromnie
zaciekawiła ją scena rozgrywająca się przed jej oczyma. Aby uspokoić sumienie, tłumaczyła sobie, że gdyby wróciła teraz na górę i tam czekała na odjazd dyliżansu, mogłaby przegapić chwilę przyjazdu brata, a bardzo jej zależało, by go powitać, skoro się tylko zjawi! Ostatnio widzieli się przed dwoma laty, na pogrzebie matki. Stała więc tyłem do wnętrza izby, nadal wyglądając przez okno. Podróżni zaczęli się domagać - niektórzy grzecznie, inni zgoła nieuprzejmie - piwa i pasztecików. Ktoś ostrym tonem kazał oberżyście bardziej się pospieszyć, ten zaś odpowiedział, że ma tylko jedną parę rąk i to nie jego wina, że dyliżans spóźnił się o godzinę i pasażerowie mają na pokrzepienie się tylko dziesięć minut, zamiast półgodzinnego postoju. Gdy dziesięć minut później zaczęto wzywać ich do wsiadania, jeśli nie chcą, by dyliżans odjechał bez nich, wszyscy pospieszyli do wyjścia; niektórzy użalali się głośno, że muszą pozostawić niedopite piwo. Niebawem w izbie z szynkwasem znów było pusto i cicho. Szczęśliwie żaden z podróżnych nie miał czasu przyglądać się Angie, za co była szczerze wdzięczna losowi. Panna Pratt nawet teraz, cały rok po objęciu innej posady, dostałaby waporów na widok swej dawnej wychowanki stojącej - bez żadnej opieki! - przy oknie zatłoczonej izby z szynkwasem. A Tresham zareagowałby znacznie gwałtowniej. Nieważne. Nikt się o tym nie dowie, uspokajała się w duchu. Była jednak coraz bardziej zniecierpliwiona. Czy ten Tresh nigdy nie przyjedzie? Westchnęła głęboko, gdy pocztylion podniósł do ust srebrzystą trąbkę, by ostrzec wszelkie żywe istoty - ludzi, psy i kury, które niebacznie wyszły na drogę - że grozi im nieuchronna zguba, jeśli natychmiast się stamtąd nie wyniosą. Dyliżans z turkotem wytoczył się za bramę, skręcił i wkrótce zniknął z pola widzenia. Podniszczony powóz nadal stał po drugiej stronie dziedzińca, ale zaprzęgnięto już do niego świeże konie. Właściciel pojazdu musiał zatem być jeszcze w oberży. Zapewne jadł posiłek w osobnej jadalni, by pokrzepić się przed dalszą drogą.
Angeline wygodniej oparła się na rękach złożonych na parapecie i zatonęła w marzeniach o wszelkich rozkoszach, jakie roztoczy przed nią londyński sezon. Wyglądało jednak na to, że zanim ich zazna, powinna się przygotować na długie oczekiwanie. Dlaczego Treshama wciąż nie ma? Czyżby jeszcze nie wyjechał z Londynu? Dżentelmen, którego gotowy już do drogi powóz czekał po przeciwnej stronie dziedzińca, nie pożywiał się w osobnej jadalni. Był w tej samej izbie co Angeline. Stał, opierając się łokciem o szynkwas. Nie zauważyła go, gdyż nie siorbał hałaśliwie piwa ani nie rozmawiał głośno sam ze sobą. Edward Ailsbury, hrabia Heyward, czuł się nieco skrępowany, że postawiono go w tak kłopotliwym położeniu. Młoda niewiasta, bez wątpienia dobrze wychowana, znalazła się z nim sam na sam w izbie z szynkwasem. Powinni jej towarzyszyć rodzice, mąż lub przynajmniej panna służąca. Tymczasem w izbie najwyraźniej nie było nikogo oprócz ich dwojga. Początkowo Edward myślał, że młoda dama jest pasażerką dyliżansu. Kiedy jednak nie wyszła, gdy trąbka wezwała do odjazdu, zauważył, że nie ma na sobie sukni podróżnej ani wierzchniego okrycia. Musiała zatem być gościem oberży. Nie powinna jednak wchodzić do tej izby, która nie była odpowiednim dla niej miejscem, i tym samym stawiać w niezręcznej sytuacji Bogu ducha winnych, godnych szacunku podróżnych, którzy chcą wypić w spokoju kufelek piwa, zanim ruszą w dalszą drogę do Londynu. Sytuację pogarszała jeszcze - i to poważnie - poza owej damy. Nieznajoma pochylała się, opierając biust na rękach spoczywających na okiennym parapecie, skutkiem czego plecy jej wygięte były w łuk, a siedzenie wręcz prowokacyjnie wypięte. Edward uświadomił sobie, że popija piwo nie po to, aby zaspokoić pragnienie, lecz by nieco obniżyć temperaturę swego rozgorączkowanego nagle ciała. Był to bowiem wyjątkowo zgrabny damski tyłeczek!
Jeszcze bardziej krępujący - o ile to w ogóle możliwe - był fakt, iż muślinowa suknia młodej damy przylegała do jej postaci w miejscach, w których w żadnym wypadku nie powinna przylegać, przez wzgląd na wrażliwych a niewinnych mężczyzn. Co gorsza, materiał ów był intensywnie różowy i połyskliwy. Podobnego odcienia różu Edward nigdy dotąd nie spotkał, ani wśród kobiecych fatałaszków, ani w przyrodzie. Kolor ten sprawiał, że wspomnianą damę można było bez trudu dostrzec gołym okiem z odległości pięciu mil. On zaś znajdował się znacznie bliżej. Najbardziej zaś irytowało go, że - nie da się ukryć - pożerał oczyma ową niewiastę, czy raczej pewną część jej anatomii. A gdy tak wlepiał w nią pożądliwy wzrok, w jego głowie kłębił się rój lubieżnych myśli. Edward potępiał zarówno te niezaprzeczalne fakty, jak i nieskromną młodą damę. Szczycił się tym, że zawsze odnosi się do niewiast z najwyższym respektem. Eunice Goddard podczas jednej z ich niekończących się dysput zwróciła mu uwagę (chociaż sam doszedłby z pewnością do identycznego wniosku), iż każda kobieta - bez względu na to, jak niska jest jej pozycja w społeczeństwie, i bez względu na wszelkie argumenty wysuwane w imię Kościoła lub obowiązującego prawa - jest istotą ludzką, a nie przedmiotem służącym do zaspokajania najniższych męskich popędów. Edward liczył się ze zdaniem Eunice. Miała nader bystry i szlachetny umysł, który ciągle doskonaliła dzięki wartościowej lekturze oraz wnikliwej obserwacji życia. Pragnął ją poślubić, choć zdawał sobie sprawę, iż taka partia byłaby dla jego rodziny sporym rozczarowaniem. Zwłaszcza teraz, gdy nie był już zwykłym Edwardem Ailsbury, lecz hrabią Heywardemem. Jego powóz - żenująco wiekowa landara, którą transportował do Londynu na prośbę matki (nie czuła się wygodnie w żadnym z bardziej nowoczesnych pojazdów) - był już gotowy do podróży. Edward mógł się o tym przekonać, spoglądając przez okno nad głową różowej damy. Zamierzał wprawdzie coś przekąsić, nim ruszy w dalszą drogę, ale ta kobieta pokrzyżowała mu plany: damie nie wypadało przebywać w izbie sam na sam z obcym mężczyzną, aczkolwiek nie z jego winy znalazła się w tak kłopotliwym
położeniu. Nie było również jego winą to, że piwo ani trochę nie ostudziło żaru w jego krwi. Chociaż Eunice mogłaby być innego zdania, jeśli chodzi o jego winę czy jej brak. Wszak ta młoda niewiasta nie uczyniła nic, by wywołać taką reakcję jego ciała... Nic prócz tego, że znalazła się tu ze swoim kształtnym, spowitym w różowy muślin tyłeczkiem wycelowanym prosto w niego. A on... No cóż, mógł skorzystać z osobnej jadalni, tyle że wówczas czułby się zobligowany do zamówienia całego posiłku. Odstawił na szynkwas kufel z resztką piwa najciszej, jak mógł, i wyprostował się. Wyniesie się stąd czym prędzej i zabierze ze sobą urazę, jaką czuł do tej damy. Nie widział nawet jej twarzy... Kto wie, może jest brzydka jak grzech śmiertelny? Niegodna, pełna jadu myśl. Edward pokręcił głową, zły na siebie. Zanim jednak zdążył podejść do drzwi prowadzących na dziedziniec i uwolnić się od pokusy i jej ewentualnych złych skutków, te otworzyły się od zewnątrz i do izby wszedł młody mężczyzna. Edward rozpoznał go bez trudu, on jednak najwyraźniej nie poznał Edwarda. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż powierzchowność Heywarda nie odznaczała się niczym szczególnym, a dodający mu blasku hrabiowski tytuł nosił zaledwie rok - od śmierci starszego brata Maurice'a, który był znacznie silniejszą i bardziej pociągającą indywidualnością. Nie dziwota, że do tej pory każdy, słysząc „hrabia Heyward", myślał o Maurisie. W dodatku nowy hrabia cały okres żałoby spędził w Wimsbury Abbey w Shropshire. Chciał się zapoznać ze swoimi nowymi obowiązkami i oswoić z koniecznością przeprowadzki na stałe do Londynu, gdzie miał zająć należne mu miejsce w Izbie Lordów. A także rozejrzeć się za żoną, co wszystkie niewiasty z jego rodziny uznały za niezbędne, mimo że hrabia miał dopiero dwadzieścia cztery lata. Maurice przed śmiercią zdążył spłodzić jedynie córkę, należało się więc zatroszczyć o spadkobierców tytułu. Edward miał wprawdzie dwie siostry, lecz nie miał już brata. Nowym przybyszem był lord Windrow, należący do licznego grona przyjaciół Maurice'a i równie rozpustny jak oni wszyscy. Wy-
soki, przystojny (Edward nie mógł się poszczycić tymi zaletami), poruszał się z niedbałym wdziękiem znamionującym pewność siebie i spoglądał na świat cynicznym wzrokiem spod półprzymknię-tych powiek. Ubrany był, jak zawsze, według najnowszej mody. Edward najchętniej skinąłby mu uprzejmie głową i czym prędzej opuścił oberżę. Zawahał się jednak, gdy pomyślał o różowej damie, która nadal stała w tej samej pozie. Skoro nawet on pożerał ją wzrokiem, jak się zachowa Windrow? To doprawdy nie moja sprawa, co zrobi, uznał hrabia. Wszak nie do mnie należy opieka nad ową damą. Niech sama ponosi konsekwencje własnej lekkomyślności. Albo niech się zatroszczy o nią rodzina. Poza wszystkim, w ogólnej izbie przyzwoitej oberży damie z pewnością nie grozi nic złego. W duchu przynaglał samego siebie do wyjścia. Niech licho porwie to przesadne poczucie obowiązku! Niewielka pociecha, że Eunice zapewne pochwaliłaby decyzję pozostania tu nieco dłużej. Oberżysta pojawił się za szynkwasem i podawszy nowo przybyłemu kufel piwa, zniknął ponownie. Windrow odwrócił się i powiódł wzrokiem po izbie. Jego oczy rozbłysły na widok różowej damy. Jakżeby zresztą mogło być inaczej? Nie był przecież ślepy. Wsparł się plecami o szynkwas i oparł na nim ręce aż po łokcie. W jednej z nich trzymał kufel. Wargi same złożyły mu się do bezgłośnego gwizdnięcia. Edwarda wzburzyła lubieżna mina Windrowa, tym bardziej że - jak podejrzewał - kilka minut temu jego własna twarz wyglądała kropka w kropkę tak samo. - Serduszko! - szepnął uwodzicielsko lord. Najwyraźniej uznał Edwarda za osobnika bez znaczenia. A może go w ogóle nie zauważył? - Dasz się namówić na wspólne piwko z pasztecikiem, co? O, widzę tam przy kominku wygodne krzesło. Jedno jedyne w tym podłym przybytku. Ale możemy się i nim podzielić: siądziesz mi na kolanach! Edward zmarszczył brwi. Czy on nie widzi, że to dama?! Można to przecież poznać od razu - choćby po delikatnym, mimo że trochę zbyt jaskrawym materiale, z którego uszyto jej suknię, i po
kunsztownie ułożonych ciemnych lokach. Spojrzał na młodą nie- wiastę, spodziewając się ujrzeć na jej twarzy przerażenie. Ona jednak nadal wyglądała przez okno. Albo sądziła, że bezceremonialne zaproszenie zostało skierowane do kogoś innego, albo też - czy to możliwe? - słowa lorda Windrowa po prostu do niej nie dotarły. Idę stąd, postanowił Edward w duchu. Natychmiast! Ale zamiast tego odezwał się: - Wątpię, mój panie, byś znał tę damę. A jeśli nie znasz, nazywanie jej serduszkiem jest niedopuszczalną impertynencją. Maurice często nazywał młodszego brata (przeważnie zresztą z czułym uśmiechem) „starym zrzędą". Edward niemal się spodziewał, że i tym razem brat ofuknie go zza grobu. Ale co się rzekło, to się rzekło. Nie cofnąłby zresztą wypowiedzianych słów, choćby nawet mógł to zrobić. Ktoś musiał przecież zabrać głos w obronie uciśnionej niewinności! (O ile owa dama była rzeczywiście tak niewinna). Windrow odwrócił głowę bez pośpiechu i zmierzył Edwarda od stóp do głów leniwym spojrzeniem. Oględziny te najwyraźniej nie wprawiły go w popłoch. - Do mnie pan mówisz? - upewnił się. - Jako żywo - odparł hrabia. - Nie widzę tu nikogo prócz nas dwóch i damy, a nie mam zwyczaju rozmawiać głośno z samym sobą. Na twarzy Windrowa pojawił się wyraz rozbawienia. - Damy? Założę się, że nie przybyłeś tu pan wraz z nią. Jest zatem sama. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby to naprawdę była dama: od razu by się zrobiło mniej nudno w londyńskich salonach i na balach! Lepiej wróć pan do swego piwa. I nie wtykaj nosa w cudze sprawy. Odwrócił z powrotem głowę, by dalej napawać się widokiem różowego tyłeczka. Nieznajoma zmieniła nieco pozycję. Opierała teraz łokcie o parapet i osłoniła twarz dłońmi. W wyniku przegrupowania pewnych elementów jej anatomii biust uwydatnił się z jednej strony, a pupa jeszcze bardziej z drugiej. Gdyby mogła teraz stanąć z boku i przyjrzeć się samej sobie, pomyślał Edward, wybiegłaby stąd z krzykiem, żeby nigdy już tu nie powrócić, nawet pod opieką tuzina przyzwoitek!
- Może ta dama nie ma nic przeciwko temu, by posiedzieć na moich kolanach, nim oberżysta przyniesie pasztecik i piwo, którym się z nią podzielę? - odezwał się Windrow z jawną bezczelnością. - Masz na to ochotę, serduszko? Edward westchnął w duchu i zdecydował się na kolejny krok wiodący ku nieuchronnej konfrontacji. Było już za późno, żeby się wycofać. - Muszę, niestety, obstawać przy swoim: żądam, by tej damie okazano szacunek, którego nie odmówi żadnej kobiecie nikt zasługujący na miano dżentelmena. Zabrzmiało to pompatycznie. Nic dziwnego. Zawsze przecież był pompatycznym osłem, nieprawdaż? Windrow spojrzał na hrabiego. Tym razem nie skrywał rozbawienia. - Szukasz pan guza? - spytał. Do damy najwyraźniej wreszcie dotarło, że jest przedmiotem toczącej się za jej plecami rozmowy, wyprostowała się bowiem i odwróciła do nich. W jej szczupłej, ślicznej twarzy płonęły wielkie, ciemne oczy. Była wysoka i bardzo zgrabna. Wielki Boże! - westchnął w duchu Edward. Reszta jej postaci spełniła z nadwyżką nadzieje, jakie można było żywić, podziwiając jej tyłeczek. Była niezwykle piękna. Tym razem jednak Edward nie pozwolił sobie nawet na chwilę roztargnienia. Zadano mu przecież pytanie wielkiej wagi. - Nigdy nie odczuwałem palącej potrzeby udowodnienia za pomocą pięści mego szlachectwa czy prawa do tytułu dżentelmena - odparł tonem życzliwym i uprzejmym. - Moim zdaniem taka reakcja świadczyłaby raczej o tym, że nim nie jestem. - Widzę - odparł Windrow - że mam do czynienia ze śmierdzącym tchórzem. A w dodatku nadętym nudziarzem. Wszystko w jednym niedużym opakowaniu. Każde z wypowiedzianych przez niego słów było zniewagą. Edward pomyślał jednak: prędzej mnie diabli wezmą, niż dam się sprowokować temu zabijace i zachowam się tak, jak on by to zrobił, byle tylko udowodnić, licho wie komu, że jest prawdziwym mężczyzną!
- A zatem każdy, kto broni honoru damy i oczekuje od dżentelmena, że zachowa się przyzwoicie, jest tchórzem? - spyta! niemal przyjaźnie. Byl świadom, że spojrzenie nieznajomej, wędrujące dotąd od jednego z nich do drugiego, zatrzymało się teraz na jego twarzy. Ręce przycisnęła do piersi, jakby utkwił w niej grot miłości. Wydawała się jednak zdumiewająco spokojna. - Wydaje mi się - odrzekł Windrow - że ktoś tu powątpiewa, czy jestem dżentelmenem. Gdybym miał przy sobie rękawicę, rzuciłbym nią w pańską bezczelną gębę i pięknie bym poprosił, żebyś się pan ze mną pofatygował na świeże powietrze. Ale z rękawicą czy bez, nie można nikomu pozwolić, żeby był równocześnie śmierdzącym tchórzem i nadętym nudziarzem! Może nie? Wyzywam pana na pięści, tak jak tu stoję! Wskazał kciukiem w stronę dziedzińca i uśmiechnął się bardzo nieprzyjemnie. Raz jeszcze Edward westchnął w duchu. - A zwycięzca w pojedynku na pięści udowodni niezbicie, że godny jest miana dżentelmena, nieprawdaż? - powiedział. - Proszę wybaczyć, ale nie zgodzę się z panem. I nie przyjmę jego wielkodusznej propozycji. Zupełnie mi wystarczy, jeśli przeprosi pan tę damę. Znów spojrzał na nieznajomą. Nadal wpatrywała się w niego. Edward wiedział doskonale, że dał się zagonić w kozi róg i żadnym sposobem nie wydostanie się zeń bez bólu. Stoczy w końcu tę walkę z Windrowem i albo rozkwasi mu nos i podbije oboje oczu, żeby zabrał ze sobą tę pamiątkę do Londynu, albo zniesie mężnie, gdy przeciwnik jego tak urządzi. A może obaj wyświadczą sobie nawzajem tę przysługę? Jakie to nudne i obrzydliwe: nic, tylko czcze przechwałki albo pięści. Do tego właśnie sprowadzają się obowiązki dżentelmena, zdaniem wielu pretendujących do tego miana! Maurice, niestety, był jednym z nich. - Mam przeprosić tę damę? - Windrow zaśmiał się cicho, z nieukrywaną wrogością.
I w tym momencie rzeczona dama ruszyła do boju, nie wypowiedziawszy ani słowa. Wydawało się, że urosła co najmniej o trzy cale. Przybrała iście królewską pozę, pełną godności i zarazem wzgardy. Jej oczy spoczęły na lordzie Windrow. Zmierzyła go spojrzeniem od stóp do głów, bez pośpiechu, i najwyraźniej uznała, że to, co ma przed sobą, godne jest najwyższej pogardy. Było to posunięcie godne mistrza. A może raczej mistrzyni? Jej milczące potępienie wywarło pożądany skutek, Windrow bowiem obdarzył ją wprawdzie szerokim uśmiechem, było jednak w tym uśmiechu trochę żalu. - Nie doceniłem pani - przyznał. - Pewnie dlatego, że byłaś tu sama, oparta wyzywająco o parapet i wystrojona jak kokota. Nie namówiłbym pani na pasztecik i piwko, prawda? I nie siadłabyś mi, pani, na kolanach. Szkoda! Wygląda też na to, że nie zmuszę tego śmierdzącego tchórza, żeby bronił pięściami honoru, pani czy swojego, wszystko jedno. Co za parszywy dzień! A wiązałem z nim tyle nadziei zaraz po przebudzeniu... Widzę, że nie ma innej rady: trzeba znów ruszać w tę diabelnie nudną drogę, ufając, że jutro będzie lepiej! Odstawił swój pusty kufel na szynkwas, odsunął się od niego i zamierzał wyjść dumnym krokiem, nie wypowiedziawszy już ani słowa i nie obejrzawszy się ani razu. Coś jednak stanęło mu na przeszkodzie. Nim dotarł do drzwi, Edward znalazł się tam przed nim i zagrodził mu drogę. - Zapomniał pan o czymś - powiedział. - Jest pan winien tej damie przeprosiny. Windrow uniósł brwi. Na jego twarzy znów odmalowało się rozbawienie. Ponownie odwrócił się twarzą do wnętrza izby i złożył różowej damie głęboki, niemal teatralny ukłon. - O piękna! - wydeklamował. - Boleję nad tym, że zaniepokoiłem cię gwałtownością mego afektu. Przyjmij, pani, me uniżone przeprosiny! Nie przyjęła ich ani nie odrzuciła. Spojrzała na niego zimno, nie wychodząc z roli dumnej monarchini. Windrow puścił do niej oko.
- Będę z utęsknieniem oczekiwał chwili, gdy oficjalnie zawrzemy znajomość - oświadczył. - Mam szczerą nadzieję, że wkrótce to nastąpi! Powiedziawszy to, zwrócił się do Edwarda, który nie zagradzał mu już drogi do drzwi. - Podobnie rzecz ma się z panem - rzekł. - Będzie to dla mnie duża frajda. Edward odpowiedział nieznacznym skinieniem głowy, a Windrow wyszedł z oberży i zamknął za sobą drzwi. Tym sposobem dama znów znalazła się sam na sam z Edwardem. Teraz jednak niewątpliwie zdawała sobie sprawę z jego obecności, więc ta nieobyczajność nie mogła zostać zignorowana czy pokryta gniewnym milczeniem. Edwarda ponownie ogarnęła złość na nieznajomą i na siebie samego, że dał się wplątać w tak gorszącą historię. Różowa dama wciąż wpatrywała się w niego. Jej królewska poza znikła, raz jeszcze skromnie przycisnęła ręce do piersi. Edward skinął jej lekko głową i wyszedł na dwór. Był prawie pewny, że Windrow zaczaił się na niego na dziedzińcu, i poczuł niemal rozczarowanie, kiedy go tam nie ujrzał. Nie upłynęło nawet pięć minut i hrabia siedział znów w powozie, zmierzając do Londynu. Dziesięć minut później wyminął go ktoś w znacznie okazalszym pojeździe (nic dziwnego, trudno byłoby znaleźć mniej okazały), pędzącym z niebezpieczną szybkością w przeciwnym kierunku. Edward dostrzegł w przelocie herb na drzwiczkach i rozpoznał go: była to kareta Treshama. Odetchnął z ulgą. Przynajmniej ominęło go spotkanie z księciem Pod Różą w Koronie, na dokładkę po zwadzie z Windrowem. Byłaby to przysłowiowa kropla, która przepełnia czarę! Nie darzył Treshama nadmierną sympatią. I, prawdę mówiąc, Tresham też za nim nie przepadał. Książę należał do najbliższych przyjaciół jego brata. To właśnie z nim ścigał się Maurice w chwili, gdy jego powóz wywrócił się, on zaś zginął na miejscu. A Tresham miał jeszcze czelność zjawić się na pogrzebie! Edward dał mu wówczas wyraźnie do zrozumienia, co o nim sądzi.
Znów pożałował, że nie może pozostać na stałe w Wimsbury Abbey. Obowiązki wzywały go jednak do Londynu. Pewną pociechę stanowiło to, że Eunice także jest w stolicy; zatrzymała się u swojej ciotki, lady Sanford. Będzie mógł ją zobaczyć! Uprzytomnił sobie nagle, że Tresham jechał nie do Londynu, lecz w odwrotnym kierunku. Być może do Acton Park. Czyżby zamierzał spędzić tam wiosnę? Oby tak było! Kim, do stu diabłów, była owa dama z oberży? Ktoś powinien za- troszczyć się o nią i wytłumaczyć jej, co wolno, a czego nie wypada. Ale, u licha, jakaż z niej ślicznotka... Edward zmarszczył brwi i poprawił się na siedzeniu. Wszystko na nic. W dalszym ciągu było mu niewygodnie. Piękność nie może być usprawiedliwieniem niestosownego za- chowania! Wręcz przeciwnie: ktoś wyróżniający się urodą powinien się odznaczać jeszcze większym taktem. Edward nadal myślał z niechęcią o różowej damie - kimkolwiek była. W odróżnieniu od Windrowa, nie tęsknił do chwili, gdy zostanie jej oficjalnie przedstawiony. Stokroć lepiej byłoby nie spotykać się z nią już nigdy w życiu! Pocieszał się myślą, że -być może - nie jechała wcale do Londynu, tylko uciekała stamtąd w inne strony. Najlepiej w szkockie góry. 2 Angeline stała pośrodku izby z szynkwasem, z oczyma utkwionymi w drzwiach i rękami przyciśniętymi do piersi. Nie wiedziała nawet, jak mu na imię. Zniknął, nim zdobyła się na odwagę, by do niego przemówić. On też się do niej nie odezwał. Nic dziwnego, był przecież ideałem dżentelmena. Gdyby się do niej zwrócił, byłoby to bardzo niewłaściwe: nie zostali sobie przecież oficjalnie przedstawieni. Nie powinni znajdować się w tej samej izbie. A ona w ogóle nie powinna była tu wchodzić.
Nie miała pojęcia, kim był jej wybawca. Nie wiedziała nawet, czy jechał do Londynu, czy w przeciwną stronę. Całkiem możliwe, że już nigdy go nie zobaczy. W chwili gdy spostrzegła, iż jakiś mężczyzna wchodzi do izby z szynkwasem, było już za późno na ucieczkę do pokoju na piętrze. Została więc tam, gdzie była, mając nadzieję, że przybysz nie zwróci na nią uwagi. Wszak żaden z pasażerów dyliżansu jej nie dostrzegł, a poza tym była odwrócona tyłem do wejścia i wyraźnie zajęta własnymi sprawami. Kiedy zaczepił ją tamten impertynent, serce aż jej podskoczyło ze strachu i oburzenia, ale udawała, że go nie słyszy, łudząc się, że sprzykrzy mu się to i odejdzie. I wtedy rozległ się inny głos, a ona zorientowała się, że w izbie znajduje się nie jeden, ale dwóch mężczyzn. I że ten, który odezwał się później, musiał tu być jeszcze przed przybyciem owego aroganta. Jakież to upokarzające! Ale jego słowa... „Wątpię, mój panie, byś znał tę damę. A jeśli nie znasz, nazywanie jej serduszkiem jest niedopuszczalną impertynencją". Powiedział to tak spokojnie i grzecznie, ani na chwilę nie podnosząc głosu. Stanął w jej obronie! Angeline objęła twarz rękoma, usiłując ją zasłonić przed tymi dwoma dżentelmenami, i wpatrywała się z natężeniem w łuk bramy wjazdowej, mając nadzieję, że Tresham nie pojawi się w tej właśnie chwili. Pewnie by powybijał obu wszystkie zęby, co byłoby w stosunku do pierwszego z nich lekką przesadą, a w przypadku drugiego - krzyczącą niesprawiedliwością. Ją zaś zachłostałby na śmierć swym jadowitym językiem. Wiedziała, jaka to mordercza broń, kiedy Tresham zabierze się do karcenia. Potem ten nowo przybyły stał się jeszcze bardziej impertynencki, a tamten drugi ponownie wystąpił w jej obronie. Wówczas natręt - z typowo męską logiką - chciał zmusić jej obrońcę, żeby się z nim bił. Angeline nie była w stanie uciec ani zapaść się pod ziemię. Nie mogła dłużej udawać, że to, co się dzieje za jej plecami, nie ma
z nią nic wspólnego. Poza tym nie zamierzała dłużej tego ignorować! Oburzenie zatriumfowało nad strachem, który w pierwszej chwili ją ogarnął; Angie bowiem nie należała do osób, które można łatwo zastraszyć. I wreszcie - chciała się przyjrzeć obu mężczyznom. Odwróciła się więc do nich. Było ich rzeczywiście tylko dwóch. Stali przy szynkwasie, każdy z innego końca, niczym dwie podpórki na książki. Jakże różne podpórki! Zanim któryś wypowiedział choć jedno słowo, zidentyfikowała ich obu. Nie było to wcale trudne. Jeden z niedbałą elegancją opierał się o szynkwas. Nogi w butach do konnej jazdy od niechcenia skrzyżował w kostkach. To był ten impertynent. Każdy rys i gest tego wysokiego, wysportowanego osobnika, każdy szczegół jego garderoby, świadczyły niezbicie, że to mężczyzna pewny siebie, arogancki, nieustraszony, pełen wzgardy dla każdego, kto jest mniej wart niż on. Rzecz jasna, zaliczał do tej grupy wszystkie kobiety. Jego twarz, otoczona grzywą ciemnorudych włosów, była całkiem przystojna, jeśli pominąć irytującą afektację, z jaką przesłaniał oczy powiekami, by podkreślić, jak bardzo jest znużony życiem. Doskonale znała ten typ mężczyzn. Jej ojciec zaliczał się do nich. Tresham również, a także Ferdinand, jej młodszy brat. Tacy byli też wszyscy ich przyjaciele, których znała. Mimo swej głupoty bywali całkiem sympatyczni i w gruncie rzeczy nieszkodliwi. Angeline nigdy nie traktowała takich mężczyzn serio. Była zupełnie niewrażliwa na ich urok. Nigdy w życiu nie poślubiłaby żadnego z nich. Drugi z mężczyzn był zupełnie inny, choć niemal dorównywał pierwszemu wzrostem i atletyczną budową. Ubrany był porządnie, acz skromnie. Stosował się do wymogów mody, ale nie było w nim ani śladu efekciarstwa; nie pozował na dandysa. Krótkie ciemnoblond włosy miał starannie przystrzyżone. Twarz ani brzydką, ani piękną. Choć opierał się łokciem o szynkwas, nie przybierał przy tym malowniczych póz. Był... taki zwyczajny. W tym określeniu jednak nie taiła się zniewaga ani lekceważenie dla kogoś, kogo się nawet nie dostrzega.
Angeline dostrzegła go, jak najbardziej! I dałaby głowę, że to on jest jej obrońcą, a tamten drugi - prześladowcą. Jej domysły wkrótce zostały potwierdzone. - Nigdy nie odczuwałem palącej potrzeby udowodnienia za pomocą pięści mego szlachectwa czy prawa do tytułu dżentelmena - powiedział ten skromny. - Moim zdaniem taka reakcja świadczyłaby raczej o tym, że nim nie jestem. Z pewnością nie był tchórzem, choć tamten drugi oskarżał go o to. Bez wątpienia stanąłby do walki, gdyby to było niezbędne. Jego postępowanie pod koniec całego zajścia wyraźnie o tym świadczyło. Zamiast zadowolić się połowicznym zwycięstwem, które urodziwy rudzielec podawał mu na talerzu, zastąpił impertynentowi drogę i spokojnie, uprzejmie, acz stanowczo zażądał przeproszenia damy. Z pewnością walczyłby dzielnie, chociaż zdrowy rozsądek podpowiadał, że w krótkim czasie musiałby ulec jako mniej doświadczony w walce, a może i słabszy. Mimo to Angeline nie postawiłaby bez namysłu na jego przeciwnika. Wręcz odwrotnie! Jak można nie zakochać się w kimś takim jak on od pierwszego wejrzenia? - zadawała sobie pytanie, wpatrując się w drzwi, kiedy obaj mężczyźni już wyszli. W ciągu kilku krótkich minut udowodnił, że jest - w każdym razie dla niej - ideałem mężczyzny. I dżentelmena. Miało się wrażenie, że ta zwyczajność całkiem mu wystarcza i bardzo mu z nią wygodnie. Ze nie odczuwa potrzeby imponowania innym i nie musi udowadniać swej męskości przy każdej okazji, najchętniej za pomocą pięści, a tak właśnie postępowała większość mężczyzn. (Angeline wiedziała o tym z własnego, chociaż niezbyt bogatego, doświadczenia). Był to więc niewątpliwie człowiek nieprzeciętny... a raczej nieprzeciętnie przeciętny i nadzwyczajnie zwyczajny. Ona zaś zakochała się w nim po uszy. Co więcej, zamierzała go poślubić, choć wszystko wskazywało na to, że nigdy więcej go nie zobaczy. Miłość znajdzie jakieś wyjście z tej sytuacji! Po tym - wyjątkowo zagmatwanym - wywodzie logicznym Angie wróciła do rzeczywistości i wyraźnie rysującego się przed nią
prawdopodobieństwa, iż pozostając dłużej w tej izbie, może być narażona na kolejne zaczepki innych podróżnych, bez wątpienia mężczyzn. To pomieszczenie nie było tak ustronne i spokojne, jak się jej z początku wydawało. A jeśli Tresham przyłapie ją w takim miejscu... No cóż, zamiast sprawdzać, co by się wówczas stało, lepiej wrócić do swego pokoju i już nie wyglądać, tylko nadsłuchiwać, czy brat nie nadjeżdża. O ile w ogóle przyjedzie. ...On miał takie niebieskie oczy, przypomniało się Angie podczas wspinaczki po schodach na górę. Była tego pewna, choć nie przypatrywała się tym oczom z bliska. Nie jakieś tam szarawe, bliżej nieokreślone, które często przez grzeczność nazywa się niebieskimi. Jego oczy były nieskalanie błękitne, jak letnie niebo. Stanowiły jego największą ozdobę. Tak bardzo bym chciała zobaczyć go znowu... Jak zresztą będą mogli się pobrać, jeśli się znów nie spotkają? Niemal natychmiast po przyjeździe do Londynu Edward został osaczony przez wszystkie niewiasty z jego rodziny. Ubóstwiały go, miały na sercu wyłącznie jego dobro i przyszłe szczęście i musiały, po prostu musiały przyłożyć rękę do zapewnienia mu owego szczęścia! Krótko mówiąc, były gorsze od wszystkich plag egipskich razem wziętych. Matka Edwarda przebywała ostatnio w dobrach swoich rodziców, markiza i markizy Beckinghamów. Spędziła tam kilka miesięcy, dochodząc do siebie - o ile to było możliwe - po tragicznej śmierci starszego syna. Dziadkowie przybyli niedawno do Londynu, a matka, która przyjechała razem z nimi (w nowym powozie, według niej straszliwie niewygodnym), od razu przeniosła się do Ailsbury House przy Portland Place, by zamieszkać z Edwardem, niegdyś swym młodszym, teraz zaś jedynym synem. Lorraine, wdowa po Maurisie, która po śmierci męża schroniła się w wiejskiej rezydencji swojego ojca, teraz wróciła do Londynu ze swą córeczką Susan i również zamieszkała w Ailsbury House, do czego miała oczywiście pełne prawo. Nadal przysługiwał jej
tytuł hrabiny Heyward, jako że Edward nie miał jeszcze żony. Poza tym był bardzo przywiązany do Lorraine i szczerze jej współczuł z powodu nieudanego małżeństwa z jego bratem. Był więc bardziej niż rad, mogąc zaoferować bratowej i małej bratanicy schronienie pod swoim dachem na tak długo, jak będą potrzebowały. Obie siostry Edwarda przyjechały do stolicy na londyński sezon. Starsza z nich, Alma, przybyła wraz ze swym małżonkiem Augustine'em Lyndem, wybitnym członkiem rządu, i z małą córeczką Melissą. Ich dwaj synkowie przebywali w szkole z internatem. Młodsza Juliana także przyjechała z mężem, Christopherem Gilbertem, wicehrabią Overmyer. Oni również mieli trójkę pociech, wszystkie poniżej dziesięciu lat. Edward jednak często powtarzał, że Juliana musi dbać o czworo dzieci, jako że Christopher wiecznie niedomagał. Dokuczało mu raz to, raz tamto, a żadna pielęgniarka nie potrafiła tak się o niego zatroszczyć i przywrócić go do zdrowia (przeważnie zresztą na bardzo krótko), jak własna żona. Wszystkie te damy - babka, matka, dwie siostry i bratowa -wzięły na swe barki arcyważne zadanie, które postanowiły doprowadzić do szczęśliwego zakończenia podczas tegorocznego sezonu. Wkładały całe serce i całą energię w znalezienie żony dla Edwarda. Zona była dlań bez wątpienia niezbędna. Gdyby zmarł, nie pozostawiwszy syna, tytuł hrabiowski, rodowe dobra i cały rodzinny majątek dostałyby się kuzynowi Alfiemu (Edward nigdy nie słyszał, by ktokolwiek nazwał go Alfredem), który mieszkał wraz ze swą matką na dalekiej północy i miał - jak wszyscy zgodnie twierdzili - kompletnego fioła. W tym stanie rzeczy nie było sensu nawet wspominać o Eunice Goddard. Co prawda była ona córką dżentelmena, profesora z Cambridge, którego Edward ogromnie podziwiał w okresie studiów, i siostrzenicy lady Sanford, która - w siedemnastej wiośnie życia - spotkała bogatego barona i zdołała przyciągnąć jego uwagę. Eunice mogła być uważana za odpowiednią żonę dla Edwarda Ailsbury'ego, młodszego brata hrabiego Heywarda (zwłaszcza gdyby Maurice i Lorraine postarali się o syna, a najlepiej o dwóch), jednakże przekonanie wszystkich krewniaczek, że
stanowi właściwą partię dla hrabiego Edwarda, zapowiadało się na niezmiernie trudne. Mimo wszystko Edward wierzył, że w końcu uda mu się dopiąć swego. Nie palił się specjalnie do żeniaczki w tak młodym wieku, ale już dawno postanowił, że kiedy wreszcie zdecyduje się na ten krok, jego żoną zostanie Eunice, z którą mógł rozmawiać na każdy temat i w której towarzystwie zawsze czuł się dobrze i swobodnie. Zaproponował jej nawet (on miał wtedy dwadzieścia lat, a ona dziewiętnaście), aby - gdy przyjdzie czas na założenie rodziny - zastanowili się, czy nie założyć jej wspólnie. Eunice odpowiedziała mu wówczas, że wzdryga się na samą myśl o małżeństwie, będzie więc z tym zwlekać, jak długo się da. Musi jednak w końcu wyjść za mąż, jako że ojcowie nie żyją wiecznie, a za żadne skarby nie chce być ciężarem dla brata. Sugestia Edwarda przypadła jej do gustu i w zasadzie wyraziła na nią zgodę. Nawet uścisnęli sobie ręce na znak zawartego porozumienia. Było oczywiste, że ich przyjaźń nie przypomina namiętnego romansu. Prawdę mówiąc, nie było w niej nic z romansu. A jednak, dumał Edward po przyjeździe do Londynu, kocham Eunice. Kocham ją najbardziej ze wszystkich znanych mi kobiet... i równie serdecznie, jak każdą z moich utrapionych krewniaczek! -stwierdził z charakterystyczną dla niego bezwzględną szczerością. Niech to licho, nie był romantyczny z natury. Ale na cóż mu to potrzebne? Eunice była jedną z osób najbliższych jego sercu. Jakież małżeństwo mogło być bardziej udane niż związek dwojga przyjaciół? W gruncie rzeczy Edward wcale nie chciał się żenić... a przynajmniej jeszcze nie teraz. Kiedyś jednak będzie musiał to zrobić, było to po prostu jego obowiązkiem. A skoro już musi się ożenić, to woli związać się z Eunice niż z kimkolwiek innym. Z całą pewnością! Nie spieszył się jednak z wymienianiem jej nazwiska na forum rodzinnym. Jego krewni wiedzieli o istnieniu panny Goddard i o tym, jak bardzo Edward zaprzyjaźnił się z nią i z jej ojcem podczas swego pobytu w Cambridge. Wiedzieli również, że Eunice
bawi obecnie w Londynie, Edward zaś pospieszył do niej z wizytą już na drugi dzień po przyjeździe do stolicy. Powitała go serdecznie, gdy wszedł do saloniku jej ciotki, a lady Sanford (zawsze skora do działania, ilekroć błysnęła jej nadzieja, że siostrzenica zrobi jeszcze lepszą partię niż ona) niemal od razu znalazła sobie jakąś wymówkę i opuściła pokój, najmocniej przepraszając gościa i przykazując siostrzenicy, by jak najlepiej zabawiała pana hrabiego pod jej nieobecność. Kiedy tylko zostali sami, Edward ujął w dłonie obie ręce Eunice i ucałował jedną po drugiej. Był to, jak na niego, niezwykle czuły gest, ale minął już rok, odkąd widzieli się po raz ostatni. - Wygląda pani kwitnąco, panno Goddard - rzekł. - Pan również, panie hrabio - odparła, wyraźnie akcentując ostatni wyraz. - Ale czy musimy rozmawiać aż tak oficjalnie, nawet jeśli został pan hrabią? I prawić sobie komplementy? Uśmiechnął się do niej i puścił jej ręce, uścisnąwszy je przedtem serdecznie. - Tak się cieszę, że znów cię widzę, Eunice! - zapewnił. -W trakcie roku spędzonego w Wimsbury Abbey jedyną niedogodnością była dla mnie niemożność ujrzenia ciebie i porozmawiania z tobą. - Mam nadzieję - zauważyła Eunice - że twoje obowiązki związane z tytułem hrabiowskim nie są zbyt ciężkie. Wierzę, że będziesz je wypełniał bardzo sumiennie. - Muszę zająć miejsce w Izbie Lordów - odparł. - Z przyjemnością będę przysłuchiwał się obradom i postaram się brać w nich udział. Jedyne, co mnie wcale nie cieszy, raczej trwoży, to konieczność wygłoszenia niebawem pierwszej mowy na tym czcigodnym forum. - Z pewnością będzie to wspaniałe przemówienie - pocieszyła go, siadając z powrotem na krześle, żeby i on mógł spocząć. -Masz nieprzeciętny umysł i nadal go doskonalisz, starannie dobierając sobie lektury. Czy zdecydowałeś już, co będzie tematem twego wystąpienia? - Jeszcze nie - odparł z westchnieniem - ale niebawem to zrobię. Tak bym chciał powiedzieć coś godnego zapamiętania!
- Na pewno ci się to uda - zapewniła go. - Mam nadzieję, że twoja matka dobrze się czuje. Śmierć syna musi być najtrudniejszym do zniesienia ciosem dla kobiety... Dla mężczyzny zresztą także. - Przez kilka miesięcy była bliska załamania - rzekł. -1 nadal bardzo cierpi. Znalazła sobie jednak nowy cel w życiu: poświęciła się bez reszty szukaniu dla mnie odpowiedniej żony. Uśmiechnął się do Eunice. Nie odpowiedziała mu uśmiechem. - To doprawdy zadanie godne zachodu - powiedziała. - Powinieneś znaleźć sobie żonę jak najszybciej. To twój obowiązek. Zarówno wyraz twarzy Eunice, jak całe jej zachowanie były dlań w tej chwili kompletną zagadką. Wydawała się spokojna, odprężona. Leżące na podołku ręce ani się nie zaciskały, ani nie trzepotały nerwowo. - Ależ ja dokonałem już wyboru! - oświadczył. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego. - Jeśli to aluzja do mojej osoby - odezwała się w końcu - i zgoła nieoficjalnego porozumienia, jakie zawarliśmy cztery lata temu, kiedy żadne z nas nie osiągnęło jeszcze dojrzałości, to nie powinieneś uważać tego, Edwardzie, za wiążące zobowiązanie. Nie byłabym odpowiednią żoną dla hrabiego. - A to czemu? - spytał. - Być może użyłam niewłaściwego określenia - odparła po namyśle. - Nie można mnie nazwać nieodpowiednią. Jestem damą, więc nadaję się na żonę dla każdego dżentelmena, bez względu na jego pozycję i majątek. Chyba lepiej bym się wyraziła, mówiąc, że nie jestem pożądaną kandydatką na żonę ani doskonałą partią. - Wcale mi nie zależy na takich doskonałościach! - zapewnił. - Wiem, że nie - przyznała. - Nigdy nie pociągały cię świetne pozory. Teraz jednak masz obowiązki nie tylko względem siebie. Musisz się ożenić, i to dobrze. Nie wystarczy, że znajdziesz sobie byle jaką żonę. Potrzebna ci hrabina! Twoja matka i siostry z pewnością wiedzą, kto jest najlepszą partią w tym sezonie. - A moja babka i bratowa?