1
MARGIT SANDEMO
ZAPOMNIANE KRÓLESTWA
Saga o czarnoksiężniku tom 12
2
1
Byli już w domu od miesiąca, gdy pewnego ranka Dolga odwiedził Cień.
- Na Wschodzie pogoda jest zmienna - rzekł potężny. - Ubierzcie się ciepło, bo
podróżować będziecie daleko, a na Dachu Świata hulają wichry.
Był powszedni, szarobiały dzień, na dworze cicho padał śnieg. Z punktu widzenia
Dolga nie wydawało się możliwe dostanie się na drugi pod względem wysokości górski
masyw świata, Karakorum, obok płaskowyżów Pamiru... Dachu Świata.
- Ile mamy czasu?
- Zbierzcie się wszyscy w pawilonie muzycznym. Zdążycie się spakować
i poinformować resztę domowników, że wyruszacie. Żeby tylko ten ranek nie trwał zbyt
długo! Czas podróży jest dokładnie oznaczony.
Dolg spoglądał przestraszony na swego dziwnego przyjaciela.
- Czy mogę zabrać Nera?
Cień uśmiechnął się krzywo.
- Pewnie sobie bez niego nie poradzisz? Dobrze, zabierz go! Może się nawet przyda.
Poprosimy Zwierzę, by czuwało nad jego bezpieczeństwem.
- W takim razie nic mu nie zagrozi.
Karakorum... To tam mają się udać, by odnaleźć twierdzę Sigiliona.
Móri także otrzymał wiadomość.
Rano odnalazł go Nauczyciel.
Czarnoksiężnik protestował nieśmiało:
- Moja jedyna córka ma za parę tygodni brać ślub.
- Miała dość czasu, żeby to zrobić.
- Ale jej matka i babka chciały, żeby to była naprawdę wielka uroczystość. To zaś
wymaga zachodu. Wiele spraw już zostało załatwionych, ale i wiele jeszcze trzeba załatwić.
- Należało myśleć o tym wcześniej. Teraz musicie wybierać: ślub albo wyprawa. Potem
na wyjazd będzie za późno.
- Oczywiście, że wybieramy podróż - rzekł Móri. - Boję się tylko, że wzajemny
stosunek Taran i Uriela stal się ostatnimi czasy bardzo... gorący.
- W takim razie niech jedno z nich zostanie w domu!
- Ha! - roześmiał się Móri. - I ty myślisz, że oni się na to zgodzą?
Z ponurą miną spoglądał w okno, za którym sypał gęsty śnieg.
- Dokąd chcecie nas przenieść? Do Kaszmiru?
- Nie, nie! Nie będziecie mieli czasu na wspinaczkę w obcych, niebezpiecznych górach.
Dostarczymy was na miejsce.
- Przeniesiecie nas aż do samego celu?
- Pani powietrza śledziła Sigiliona aż do jego budzącej grozę siedziby po tym, jak został
pokonany przez Uriela i Sol z Ludzi Lodu. Teraz Powietrze będzie naszą przewodniczką.
Zapatrzony w dal Móri uśmiechnął się.
- Sol z Ludzi Lodu, tak, ja jej co prawda nie widziałem, ale młodzi opowiadali o niej
z wielkim entuzjazmem. Czy znowu ją spotkamy?
- Spotkacie wielu, chociaż jej może akurat tym razem nie, nie wiem. Ludzie Lodu to
bardzo samodzielny ród, nad którym my, duchy, nie mamy władzy. Ale czy, pamiętasz
podróż w czasie i przestrzeni do Tiveden, którą odbyłeś z Tiril w młodości?
3
- Jak mógłbym o czymś takim zapomnieć? Przecież unicestwiłem wtedy wasze plany.
O ile jednak wiem, tym razem nie będzie to taka sama podróż?
- Nie, nie. Podczas tamtej wasze ciała pozostały przecież w Norwegii i tylko dusze się
przemieszczały. Nie wolno wam było niczego dotykać, by nie zakłócać biegu czasu.
Musieliście być absolutnie bierni.
Móri skulił się.
- Pamiętam wszystko bardzo dobrze. Ściągnąłem przecież na siebie wielki wstyd, bo
nie byłem w stanie się temu podporządkować.
- Zapomnij o tym! Tym razem musicie zachować swój fizyczny stan. A poza tym nie
będziecie podróżować w czasie. Nie będziecie się musieli cofać w minione stulecia.
- Wiem. Sposób poruszania się zapożyczony od elfów, z tego musimy skorzystać,
prawda?
- W pewnym sensie tak. Elfy nie znają rachuby czasu. Będziecie się poruszać poza
granicami wszystkiego, co można mianem czasu określić.
- A konie? Przecież nie możemy ich za sobą prowadzić w strome, pokryte śniegiem
góry!
- Nie, nie, żadnych koni! Wezwij teraz wszystkich młodych, a potem porozmawiaj ze
swoją żoną i teściową.
- To będzie najgorsze - mruknął Móri.
Brnąc po kostki w śniegu szli wszyscy do pawilonu muzycznego w ogrodzie. Tiril
i Theresa patrzyły na nich przez okno. Obie panie nie protestowały za bardzo.
Z doświadczenia wiedziały, że to się na nic nie zda.
Poza tym dostały od duchów coś w rodzaju obietnicy, że być może grupa zdoła
powrócić przed wyznaczonym terminem ślubu.
Tego jednak nikt nie mógł być pewien. Tyle spraw trzeba było brać pod uwagę, tyle się
mogło wydarzyć w dalekich krajach, nikt nie wiedział, co spotka uczestników wyprawy.
- Jak oni ładnie wyglądają - powiedziała Tiril z bladym uśmiechem. - Czarne sylwetki
na tle bieli. I Nero, który skacze obok nich radośnie, nawet nie przypuszczając, na co się
zanosi. Po prostu ślepo ufa swoim państwu.
- Tak, Nero jest cudowny. Och, jaka maleńka i bezradna wydaje się Danielle - żaliła się
Theresa. - Nie powinna jechać!
- Móri i Dolg też tak powiedzieli. Ale ona się uparła. Natomiast jeśli chodzi o Rafaela,
to myślę, że wyjazd dobrze mu zrobi.
- Owszem - przyznała Theresa. - Potrzebuje nowych wrażeń, by przestać myśleć o tej
strasznej Wirginii von Blancke.
- Nie wydaje mi się, żeby on wciąż coś do niej czuł. Po prostu rozsypał mu się w gruzy
ideał kobiety, musi teraz spojrzeć na to z nowej perspektywy. Nie tylko szukać łagodnych
i podporządkowanych panienek - powiedziała Tiril.
- Tak, pod tym względem mój syn nie ma wielkiego doświadczenia - westchnęła
Theresa.
- Obcując na co dzień z Taran powinien był się przekonać, że nawet kobieta silna
i stanowcza może być pociągająca i dobra.
- Bez wątpienia, ale jakoś chyba ułożyło się inaczej - rzekła Theresa w zamyśleniu. -
Teraz doszli do pawilonu, już ich stąd nie widać. Niech ich wszystkie dobre moce mają
w swojej opiece.
- Amen - zakończyła Tiril.
4
Zmęczenie. Odrętwiałe, pozbawione czucia mózgi i ciała.
Siedzieli pod pięcioma ścianami pawilonu, szósta była otwarta ku dolinie. Wszyscy
mieli ze sobą wyposażenie, jakie Cień polecił im zabrać: ubrania, jedzenie, koce... Dolg
trzymał przy sobie Nera tak, by pies nie wyprawił się czasem w swoją zwykłą rundę na pola.
Znużony zdążył tymczasem zasnąć i zdawało się, że śpi głęboko. Podobnie Danielle,
wsparta o Villemanna.
Móri był jedynym, który wiedział, co się stało. Nauczyciel doradził mu mianowicie, by
zaaplikował wszystkim, również sobie i psu, odpowiedni środek nasenny, niegroźny, ale
skuteczny.
Tak właśnie uczynił, z tą tylko różnicą, że sam zażył nieco mniejsza dozę, chciał
bowiem przynajmniej częściowo kontrolować to, co się będzie działo. Ale wiedział o tym
jedynie on sam.
To naturalne, że Nero i Danielle zasnęli jako pierwsi. Oni byli najmniej odporni. Potem
przysnęła Taran, a po niej Rafael.
Móriego dręczył niepokój. W kuchni przed wyjściem panowało zamieszanie i nie był
teraz pewien, czy przypadkiem nie zamienił z Villemannem kieliszka. Taran parę razy
przesunęła tacę na stole i mogło dojść do pomyłki.
Miał nadzieję, że wypił to, co dla siebie przeznaczył. Nie chciał zrezygnować z przeżyć.
Na dworze śnieg padał wielkimi płatami. Jakiś dziecinny glos gdzieś w okolicy stajni
przerwał ciszę. Uriel zasnął, a po nim Dolg. Teraz czuwali już tylko oni dwaj, Móri
i Villemann.
Móri starał się zachować przytomność, choć powieki ciążyły mu niczym z ołowiu...
Ostatni z wszystkich zasnął wreszcie Villemann, zmarznięty w ten ponury zimowy
dzień.
To jednak on miał przeżywać niektóre fragmenty podróży.
Nie był to stan czuwania, o nie. Mimo to słyszał wokół siebie głosy. Czasami docierał
do niego jakiś błysk światła, mignęło mu coś, czego pozostali nie mogli zobaczyć.
Villemann usłyszał stukot szybkich kroków po podłodze pawilonu. Wiele kroków.
Szepczące, gorączkowe glosy.
Został uniesiony w górę. Z bardzo przyjemnym uczuciem płynął w powietrzu. Ktoś
musiał go podtrzymywać, ale nie miał pojęcia, kto. Oddalał się od swojego miejsca, nie
stawiając oporu, lekki, wyzbyty odpowiedzialności. Euforia. To znaczy intensywne poczucie
szczęścia.
Uśmiechał się delikatnie, półprzytomny. Myślało czekających go bohaterskich czynach.
Miał wizje, wyobrażenia o wielkości...
Wszystko zgasło.
Nowe głosy. Stali teraz spokojnie. Wiał potężny wiatr. Poczucie przestrzeni.
Nieograniczonej przestrzeni. Mimo to wyczuwało się istnienie jakiejś bariery.
- Hasło! - rzucił czyjś ostry glos. Czy to wilk domagał się hasła? Potężna, ludzka postać
o głowie wilka? Skąd mu, przyszedł do głowy taki pomysł?
- Nie znamy żadnego hasła - powiedział ktoś obok niego. - Mamy natomiast długo
oczekiwanego i jego orszak.
Cisza. Potem podniecone szepty.
- Przechodzić!
Oni mówią o Dolgu, pomyślał Villemann niejasno. Ale przecież tym razem nie
poszukujemy możliwości rozwiązania tajemnicy Świętego Słońca. Więc zadanie Dolga nie
5
jest tym razem najważniejsze. Zamierzamy tylko odnaleźć uwięzionych Madragów, którzy
zresztą może wcale nie istnieją.
A może te dalekie sprawy mają ze sobą coś wspólnego? Oczywiście, że mają. Choć nie
jest to bardzo ścisły związek. Ci, którzy poszukują Świętego Słońca, nie przejmują się
ewentualnie istniejącymi Madragami.
Wiele głosów, wywołujących długotrwałe echo w nieskończoności. Villemann nie miał
teraz żadnego wyczucia czasu ani przestrzeni, nie wiedział, czy grupa się porusza, czy nie.
- Przejmiecie tutaj? My nie przejdziemy.
Kto przejmie? Głos należy do Nauczyciela. Przez co oni nie przejdą?
Villemann tracił i znowu odzyskiwał świadomość. Głosy dźwięczały mu w uszach,
a potem niby milkły.
Ciemno. Wokół panowały nieprzeniknione ciemności.
Potem znowu pojawiło się światło.
Perlisty kobiecy śmiech:
- Villemann? On ma na imię Villemann? W takim razie jest mój. Ja się nim zajmę.
- A ja biorę Taran. Znam ją. Jesteśmy jak dwie krople wody.
To mówił inny głos kobiecy. Niższy i brzmiało w nim coś w rodzaju lekceważenia.
- Zabierzemy ze sobą dwoje żywych - oznajmił głęboki bas, którego Villemann nigdy
nie słyszał. - Oni sami pochodzą z terenów wschodnich i mogą się przydać, jeśli chodzi
o obyczaje.
- Znakomicie - odparł Nauczyciel lekko śpiewnym głosem, z wyraźnym akcentem
hiszpańskim. - Będziemy czekać po drugiej stronie. Tylko pies potrzebuje ochrony.
Nerem miało opiekować się Zwierzę, pomyślał Villemann, choć nie byłby w stanie
ubrać swoich myśli w słowa. Nie, oczywiście, oni „nie przeszli”. Cień i duchy nie przeszły.
Ale przez co?
Wokół wiały porywiste wiatry. Lodowate zimno, a mimo to nie marzł.
Jakiś mur oddzielający inny wymiar? Stanęli przy granicy? Może przed jakąś bramą?
Jakaś zmiana warty? Po co im wartownicy?
Odlegle przeciągłe wycie uświadomiło mu, że wartownicy mogą być konieczni.
Lecz miało też pójść dwoje żywych. W charakterze ochrony? Jakby Dolg i Móri nie
mogli dać sobie rady sami. Któż może być od nich silniejszy?
Villemann otworzył oczy. Ledwo, ledwo. Bardziej nie mógł. Wymagało to zbyt
wielkiego wysiłku.
Powietrze było szare jak ołów, w górze szybko przepływały obłoki. W niewidocznych
skalach coś szeptało i piszczało. Dokoła Villemanna tłoczyły się jakieś stwory.
Nie, to zwyczajni ludzie, tyle że w staroświeckich ubiorach. Niektórzy bardzo ładni.
Niektórzy brzydcy, ale ich brzydota zdawała się dziwnie pociągająca. Wobec żadnego z nich
nie można było być obojętnym.
Villemann widział kobietę z chmurą kędzierzawych rudoblond włosów. Piękną.
Powiedziała coś do pozostałych i wtedy rozpoznał jej glos. To ta, która chciała go ochraniać.
Jakiś wysoki mężczyzna o niebywale szerokich ramionach, niemal jak u wielkiego
łosia, oznajmił:
- Bardzo dobrze, Villemo. Dominiku, ty, który tak bardzo kochasz zwierzęta, może byś
się zajął psem? Trzymaj mocno smycz, bo niewykluczone, że on zechce puścić się za czymś
w pościg.
- Raczej nie - odparł młody mężczyzna. - Śpi jak zabity.
6
- Nigdy nic nie wiadomo.
A, więc to dlatego kobieta uważała, że oni oboje świetnie do siebie pasują: Villemann -
Villemo.
Ale co to za ludzie?
I Villemann znowu zapadł na dłuższy czas w głęboki sen.
Niespokojne krzyki w pobliżu. Groźne pomruki bestii, w żadnym razie nie
przypominającej człowieka. Jakieś parskania, sapania. Dławiący smród siarki, gorąco.
Czy my jesteśmy na Islandii? zastanawiał się Villemann. Gdzieś nad bulgoczącymi,
kipiącymi siarczanymi źródłami w okolicy Namaskardh?
Nie, to sapią te dziwne istoty, nie kipiące źródła. Sylwetki. Rozpaczliwie starał się
otworzyć oczy, ale bez powodzenia.
Opiekunowie z trudem posuwali się naprzód. Villemann nie wiedział, czy jest
niesiony, czy też wieziony na czymś. W ogóle nie odczuwał własnego ciała. Miał wrażenie,
że nic nie waży. Ale to, oczywiście, nieprawda, wiedział o tym. Zachował swoją fizyczną
postać, wszyscy jego krewni tutaj ją zachowali, bo przecież to oni sami mają dojść do
Karakorum, a nie ich dusze w jakimś niesamowitym eksperymencie.
Ale jak, na Boga, zdołają tego dokonać? Sposób poruszania się elfów można by jeszcze
od biedy wyjaśnić i jakoś zaakceptować, ale to?
Dotarł do nich dudniący grzmot i ów niski, ostry głos kobiecy zawołał:
- Tengel, spójrz w górę!
Odpowiedział mu spokojny bas:
- Widzę, Sol.
Sol? Sol, gdzie on już kiedyś słyszał to imię? Myśli Villemanna mącił środek nasenny.
Ależ oczywiście, Sol z Ludzi. Lodu, ta, która pomogła Taran w walce z Sigilionem!
Ludzie Lodu? Villemann nigdy przedtem o nich nie słyszał. Nie, nie był w stanie
przytomnie myśleć.
Spotykali wciąż nowe, obce i przerażające zjawiska. Do niego docierały jedynie
dźwięki, ale i to wystarczało. Wrzaski przypominające wycie, niesamowite zgrzyty, jakby
pocieranie kamieniem po metalu, głuche, dudniące grzmoty i wreszcie ten straszny łoskot,
zdawało się, że to nadchodzą jakieś kamienne kolosy. Zbliżały się do nich, wtedy pomocnicy
Villemanna odskakiwali gwałtownie w bok, po czym na pewien czas robiło się spokojnie,
a dźwięki zamierały w oddali.
Do kolejnego zagrożenia.
Coś ogromnego i bardzo gorącego przemknęło obok. Powieki Villemanna przeniknęło
ostre światło.
To coś przesunęło się przy nim, ale zaraz pojawiły się nowe zjawiska. W końcu na
ułamek sekundy udało się Villemannowi unieść powieki i w tym samym momencie
przebiegła obok nich przypominająca smoka istota z ogromnym trójrogim stworem na
grzbiecie. Istota, szczerząc zęby, wyciągnęła ku nim dzidę, ale broń została powstrzymana
w powietrzu przez strzałę, wysłaną przez kogoś znajdującego się w bok od Villemanna.
Dzida zmieniła kierunek.
Z wielkim wysiłkiem Villemann zwrócił wzrok w stronę łucznika. Zobaczył kogoś, kto
mu się w pierwszej chwili wydał wrogiem, lecz zaraz zrozumiał, że to pomocnik. Wysoki
mężczyzna o czarnych potarganych włosach i orientalnych rysach, groteskowy, ale bardzo
interesujący. Wieszał właśnie ogromny łuk na ramieniu. Więcej Villemann nie zdołał
zobaczyć, usłyszał natomiast, jak ów potężny mężczyzna imieniem Tengel, który wyraźnie
7
był tu przywódcą, mówi do strzelca:
- Bardzo dobrze, Mar!
A potem podniecony glos:
- Udało się! Przeszliśmy! Jesteśmy po drugiej stronie! I nikt nie został zraniony.
- Właśnie dlatego nam się - udało odpowiedział mężczyzna o głębokim glosie. -
Idziemy dalej.
Villemann znowu stracił kontakt z rzeczywistością. Pogrążył się w niebycie.
W domu, w Theresenhof. przestało padać. Erling poszedł do pawilonu muzycznego,
by zobaczyć, jak się sprawy potoczyły i ewentualnie zabrać całą gromadkę do domu.
Wrócił bardzo szybko.
- No? - zapytał zdenerwowana Tiril.
Erling rozłożył ręce.
- Zniknęli. Wszyscy.
- Zniknęli? Widziałeś, jak odchodzili?
- Widziałem tylko na śniegu ich ślady z domu do pawilonu. A stamtąd... Nic.
Absolutnie nic. Doszli do pawilonu, a potem zniknęli.
- A zatem ich podróż się rozpoczęła - westchnęła. Theresa.
8
2
Budzili się w ciemnościach, jedno po drugim. Ostatnia ocknęła się Taran.
Usiadła i nasłuchiwała, podobnie jak to przed nią czynili wszyscy inni. Cisza wokół
była taka... przytłaczająca. Taka... fizycznie wyczuwalna. Ciężka. Po omacku szukała Uriela,
po chwili on ujął ją za rękę.
- Gdzie jesteśmy? - szepnęła z drżeniem. - Tutaj jest tak zimno. I wilgotno.
- Masz rację - przyznał Móri. - Próbowałem się już trochę zorientować w sytuacji, ale
nie bardzo mi się to udało. Początkowo myślałem, że jesteśmy na otwartej przestrzeni.
Chyba jednak nie.
- To... W takim razie, gdzie?
- Znajdujemy się w jakiejś głębi, która została stworzona przez ludzi. No, w każdym
razie coś takiego.
- Nie podoba mi się właśnie owo „coś takiego” - mruknęła Taran. - Ale masz rację
ojcze. To, co zdaje się takie przytłaczające, co głuszy wszelkie dźwięki, to może być niski
dach.
- Skała - sprostował Mori. - Mamy nad sobą skałę.
- Uff - szepnął ktoś w ciemnościach.
- Czy nikt nie zabrał krzesiwa? - zawolała Taran niecierpliwie.
- Światła idea - rzeki Villemarin. Skrzesał ogień i zapalił niewielką pochodnię.
Rozglądali się dookoła.
- Zabawne, nie ma co - skrzywiła się Taran.
Chyba naprawdę znajdowali się w górskiej jaskini, tak to przynajmniej na pierwszy
rzut oka wyglądało. Tylko że nierówna podłoga, ociosane ściany, a przede wszystkim
wyrąbany w skale korytarz, ginący w mroku, uświadamiały im, że nie jest to naturalna
jaskinia. No, może częściowo, ale jeśli nawet, to została gruntownie przerobiona ludzką ręką.
- Może to kopalnia? - zastanawiał się Rafael.
- Nie, nic na to nie wskazuje - odparł Móri. - Jeśli miałbym zgadywać, to
powiedziałbym, że podziemny loch, więzienie.
- Na to też nic nie wskazuje - wtrącił Villemann. I nagle drgnął. - Co ty robisz,
Danielle?
Wszyscy spojrzeli w tę samą stronę, co on. Danielle siedziała w kącie i głaskała jakąś
okropną istotę, bardzo wolno i spokojnie.
Zwierzę!
Dziewczyna uśmiechała się do nieszczęsnego stworzenia.
Kiedy się otrząsnęli z wrażenia, Dolg powiedział:
- Znakomicie, Danielle! Mama Tiril też to zawsze robiła, a wtedy stan jego ran bardzo
się poprawiał.
- Już to zauważyłam - oznajmiła Danielle z promienną twarzą. - On to lubi.
- Tak - potwierdził Móri. - Ale musisz wiedzieć, że ludzkość przysparza naszym
przyjaciołom zwierzętom coraz to nowych ran. Więc Zwierzę całkiem zdrowe nie będzie
nigdy. My możemy tylko starać się ulżyć trochę jego cierpieniom. Znakomicie, Danielle!
Przyjemnie nas zaskoczyłaś!
- Może zaczynam być dorosła - szepnęła ze smutnym uśmiechem. - Nasza długa
podróż z Norwegii nauczyła mnie wiele o cieniach życia.
9
Dolg, który siedział najbliżej dziewczyny, wyciągnął rękę i pogłaskał Danielle po
policzku.
- Ślicznie, mała siostrzyczko!
Odpowiedziała mu nieśmiałym uśmiechem, wszyscy jednak zauważyli, że to ze strony
Villemanna oczekiwała pochwały. Ten nie pozwalał jej długo czekać, uśmiechnął się
serdecznie i powiedział, że bardzo jej dziękuje. Danielle pochyliła głowę nad zmierzwionym
futrem Zwierzęcia. Nero siedział obok nich, jakby i on chciał okazać sympatię.
- Ale co tutaj robi Zwierzę? - zdziwił się Móri. - W dodatku całkiem samo?
W głębi mrocznego korytarza ukazał się Cień w towarzystwie pozostałych duchów.
Ludzie natychmiast wstali i kłaniali się z szacunkiem.
- Nie, nie, siedźcie - powstrzymał ich Cień. - My też przy was usiądziemy. Musimy
porozmawiać. Naradzić się.
Wszyscy znaleźli dla siebie miejsca w niewielkiej grocie, rozpalono też ognisko ze
smolnych drzazg, które ze sobą przynieśli. Ale naprawdę niewielkie, drogocenne drzazgi
należało oszczędzać, bo z pewnością będą jeszcze potrzebne. W końcu Móri zapytał:
- No dobrze, więc gdzie jesteśmy?
- Pod twierdzą Sigiliona - odparła pani powietrza, która przedtem bardzo dokładnie
zbadała okolicę. - Niegdyś znajdowała się tam w górze i nadal trwa, ale bardzo trudno do
niej dotrzeć.
- Na pewno pokonamy wszystkie trudności - zapewnił Villemann. - Akurat droga do
siedziby Sigiliona interesuje mnie najbardziej. Skoro mieliśmy już okazję poznać przedsmak
podróży...
Inni przerwali mu zdumieni.
- Niczego takiego nie przeżywaliśmy, coś ty!
- Więc to jednak ty wypiłeś zawartość mojego kieliszka - westchnął Móri. - Sobie
przygotowałem nieco słabszy środek nasenny, żeby choć w części śledzić podróż, ale
kieliszki zostały zamienione. Niech to licho porwie, przez całą drogę spałem jak kamień!
Nauczyciel spojrzał na niego surowo.
- To mogło być bardzo niebezpieczne - rzekł z powagą. - Muszę prosić, byście od tej
chwili bardzo dokładnie przestrzegali naszych zaleceń.
- Miło popatrzeć, jak tatę przywołują do porządku - zachichotała Taran. - No dobrze,
braciszku, powiedz teraz, co widziałeś.
Jak dobrze jest mieć ich wszystkich przy sobie, pomyślał Villemann. Nidhogga z jego
przezroczystą bladością, wyglądającego jak unosząca się w powietrzu zjawa, Nauczyciela
o ciężkiej, zwalistej sylwetce, w którego zamazanych rysach wciąż można dostrzec mądrą
wyrozumiałość. A także tego ponad wszelkie granice groteskowego Ducha Zgasłych Nadziei
czy inaczej Ducha Beznadziei albo Ducha Niespełnionych Iluzji, miał on bowiem wiele
nazw. Piękne panie Wodę i Powietrze, które muszą się czuć bardzo źle w tej dławiącej
atmosferze górskiej jaskini. Dobrze jest mieć przy sobie Pustkę, której nikt nie widzi, ale
której obecność wszyscy wyczuwają jako pustą przestrzeń, a także jako smutne westchnienie
wydobywające się z piersi, gdy tylko ona znajdzie się w pobliżu. Było też, oczywiście,
Zwierzę oraz Hraundrangi - Móri. I Cień. Potężny i nieprzenikniony.
Villemann w najmniejszej mierze nie ponosił przecież winy za to, co słyszał i widział
po drodze, odpowiedział więc z czystym sumieniem:
- Wydawało mi się, że pędzimy przez wielkie przestrzenie.
- W pewnym sensie tak było - skinął głową Nauczyciel.
10
- A poza tym mijaliśmy chyba jakąś bramę - ciągnął dość niepewnie Villemann.
A może nawet dwie.
- Wiele - sprostował Cień.
- Musiałem chyba wtedy przysypiać - stwierdził Villemann. - Pamiętam, że
pomyślałem sobie: „Czy to jakiś wilk? Człowiek o wilczej głowie?” Właśnie wtedy
usłyszałem, że ten człowiek pyta o hasło, i ktoś z was, mam wrażenie, że to był Nauczyciel,
odpowiedział, iż nie znamy hasła, lecz marny ze sobą tego, na którego długo oczekiwano, po
czym ów człowiek-wilk, którego jednak nigdy nie widziałem, oznajmił: „Przechodźcie!”
- To rzeczywiście była istota podobna do wilka - rzekł Nauczyciel zdumiony. - Jesteś
pewien, że go nie widziałeś?
- Absolutnie. Odbierałem tylko bardzo intensywne wrażenie, że tak właśnie jest.
- Brawo, Villemann! Coś mi się zdaje, że w tej rodzinie nie tylko Móri i Dolg posiedli
niezwykłe zdolności. No dobrze, jeszcze jakieś wrażenia? Bo mam nadzieję, że nie wtrącałeś
się do tego, co się działo. To by się mogło skończyć naprawdę źle.
- Naturalnie, że niczego takiego nie robiłem. Przede wszystkim dlatego, że nie byłem
w stanie, znajdowałem się w kompletnym oszołomieniu, właściwie jakbym nie miał ciała.
Parę razy udało mi się tylko leciutko uchylić powiek. Raz zdawało mi. się, że widzę jakąś
bramę w chmurach, myślałem, że za chmurami znajdują się skały.
- Nie, tam nie było żadnych skal. Tylko te chmury. Mów dalej!
- No to musiałem się chyba wtedy zdrzemnąć, bo potem miałem wrażenie, że
natrafiliśmy na kolejną barierę. I tak... Jak to było tam...?
- Przekroczyliśmy wiele granic. Nie wiem, o którym miejscu teraz mówisz - stwierdził
Cień..
- Niech się zastanowię... Wszystko to jest dosyć niewyraźne.
- Trudno się dziwić - wtrącił Cień z ironią.
Villemann zauważył, że ojciec mu wyraźnie zazdrości, iż syn przeżył to, co on
przygotował dla siebie. Młody człowiek przyjął to z rozbawieniem.
- No więc - powrócił do opowiadania. - No więc słyszałem długotrwałe echo, jakby
dochodzące spoza granic wieczności. Zdawało mi się, że znaleźliśmy się poza czasem, jeśli
rozumiecie, co mam na myśli.
- I tak też było! Istniejecie teraz w czasie elfów, w którym żadna rachuba nie
obowiązuje.
- Takie właśnie było moje wrażenie - skinął głową Villemann. - I co to się przytrafiło
później? Znowu znaleźliśmy się przy jakiejś granicy. Nowy wartownik. Taki wielki, że nie
mogłem go dokładnie zobaczyć, nie mam pojęcia, kto to był. Chociaż znajdowali się tam
również inni - Villemann mówił teraz z większym zapałem, jakby lepiej pamiętał. - Były to
jednak istoty ludzkie. Przypominam sobie! Pamiętam kobietę o imieniu Villemo, która
chciała się mną zaopiekować, ponieważ mamy podobne imiona. Innego nazywali Tengel, był
to wspaniały mężczyzna, brzydki jak troll, a mimo to w jakiś sposób bardzo piękny. Był ich
przywódcą. Zwracał się do kogoś imieniem Dominik i do jakiegoś Mara. Ten ostatni to
ogromny łucznik o orientalnych rysach. Wyglądał strasznie, ale i on mimo to wydawał się
bardzo sympatyczny! Czy nie zapomniałem o kimś? Tak! Jeszcze Sol! Sol z Ludzi Lodu!
- Co takiego? - wołali Taran, Rafael i Danielle jedno przez drugie.
- Tak, tak, to byli Ludzie Lodu - potwierdził Cień z uśmiechem. - Towarzyszył im
jeszcze jeden. Trond.
- Ale oni mieli ze sobą także dwoje żyjących - wtrącił Villemann z uporem. - Jakim
11
sposobem ci ludzie mogliby nam pomóc? Przecież tata i Dolg są znacznie silniejsi niż
ktokolwiek inny!
- Owi żyjący to Mar i Shira. Wspaniała młoda dziewczyna o ogromnych zdolnościach
okultystycznych. Oboje bardzo dużo wiedzą o tych okolicach.
- Dziewczyny nie widziałem, ale też miałem ograniczony zasięg. Jednego tylko nie
rozumiem: Co takiego mają Ludzie Lodu, czego nie posiadacie wy, duchy? Bo przecież
wymieniono wartownika, prawda? I przeszliśmy wtedy do innego wymiaru...
- Słusznie!
- Na mnie ten wymiar robił okropne wrażenie. Przede wszystkim niczego nie
widziałem. W każdym razie na początku. Słyszałem natomiast potworne hałasy, jakby jakaś
straszna siła przetaczała ogromne skalne bloki, przenikliwe zgrzyty, wizgi, grzmoty
i mrożące krew w żyłach pomruki. Parskania i bulgotanie, jakbyśmy się znajdowali przy
Namaskardh. Śmierdziało też podobnie jak tam. Cuchnęło siarką, jakby się rozwarły wrota
piekieł. Wciąż przeżywaliśmy coś nowego! W końcu udało mi się otworzyć jako tako oczy
i ujrzałem ogromnego stwora podobnego do smoka, jak pędzi wprost na nas, a na plecach
dźwiga inną istotę o trzech rogach, wykrzywiającą się do nas paskudnie i ciskającą w nas
dzidą. Na szczęście ten łucznik, Mar, zestrzelił dzidę. A zatem powiedzcie, nasze genialne
duchy, dlaczego to Ludzie Lodu znaleźli się w tym wymiarze, a nie wy?
Nauczyciel westchnął.
- Jak widzę, wszyscy oczekujecie ode mnie odpowiedzi...
- Tak jest - potwierdziła Taran.
- To bardzo niebezpieczny wymiar. Jak już wiecie, kiedy transportowaliśmy was tutaj
z domu, czas stał w miejscu. No, nie bez przerwy, w pewnych okresach zaczynał się toczyć
mniej więcej normalnie. Zresztą wszystko działo się w wielkim skrócie, ponieważ
podróżowaliśmy niebywale szybko. Ale przez ów wymiar, przez który wy jako ludzie
musieliście przejść, my nie byliśmy w stanie was przeprowadzić. Ten wymiar bowiem
znajduje się w przestrzeni oddzielającej dwa okamgnienia, istnieje pomiędzy dwoma
drgnieniami. Rozumiecie mnie?
- Rozumiemy - potwierdziła Taran. - Załóżmy, że poruszam kciukiem, to ten wymiar
znajduje się w przestrzeni czasowej pomiędzy ułamkiem sekundy, w którym zaczynam ruch
kciukiem, a ułamkiem, w którym mój kciuk znajduje się znowu w dawnym położeniu.
- Trwa to jeszcze krócej - rzeki Nauczyciel. - To przestrzeń między początkiem twojej
myśli, by poruszyć kciukiem, a pierwszym słowem w jakie tę myśl ubierasz.
Taran z zapałem kiwała głową. Zrozumiała.
- W tej przestrzeni dzieje się niesłychanie dużo spraw w czasie tak krótkim, że
właściwie nie istniejącym. To, co usłyszałeś, Villemannie, było zaledwie nikłym fragmentem
tego, co się tam w istocie wydarzyło. Ten wymiar pełen jest istot które w ogóle nie mają
miejsca w czasie, ponieważ czas ich nie chciał. Są one zirytowane i dlatego podwójnie
niebezpieczne, i bardzo złe. My, duchy, nie mamy sposobu, by się im przeciwstawić.
Natomiast Ludzie Lodu to potrafią.
- Jak to?
- Opowiadanie sagi o Ludziach Lodu zabrałoby nam zbyt wiele czasu. Najkrócej
mówiąc, ród ten prowadzi walkę ze złem. Złem samym w sobie. Ludzie Lodu mają przodka.
który napił się wody ze Źródła Zła i przez to stal się samym Złem. Gdyby przejął władzę nad
światem, zniszczyłby wszystko. Również inne złe istoty, takie jak demony i im podobne,
wszystkie musiałyby się podporządkować jego mocy, a to by światu nie wyszło na dobre. Te
12
ponure istoty chcą być wolne i swobodnie czynić zło według własnej woli. Ludzie Lodu są
jedynymi, którzy mogą uwolnić świat od strasznego przodka. On się nazywa Tengel Zły
w przeciwieństwie do tego Tengela, którego ty spotkałeś Villemannie. Ten jest dobry.
Natomiast Shira, która też tam była jako jedna z dwojga żyjących, właśnie niedawno zdołała
zdobyć jasną wodę, która jest w stanie zniszczyć ciemną wodę zła - jeśli tylko Ludziom Lodu
uda się odnaleźć Tengela Złego i naczynie, w którym przechowuje on swoją wodę.
O to właśnie zabiegają. Na tym polega ich walka.
Umilkł na chwilę.
- Mów dalej - rzekła Taran cicho. - Jak dotychczas wszystko zrozumieliśmy.
- No właśnie. W takim razie pojmujecie pewnie też, że owe istoty, znajdujące się
w tamtym wymiarze, nie chcą Ludziom Lodu uczynić nic złego.
- Naturalnie, że pojmujemy - przyznał Villemann. - Ale, z drugiej strony, Ludzie Lodu
są tacy jak my. Oni też nie chcą czynić zła. I dlatego właśnie mogli przejść. Tutaj jest coś,
czego nie rozumiem... Słyszałem, jak mówiłeś, ty albo Cień, czy może jeszcze ktoś inny, że
musicie zostać po drugiej stronie. Przecież wiem, że potraficie przenosić się nie zauważeni
z miejsca na miejsce. Dlaczego więc po prostu nie przeniesiecie nas na tę drugą stronę?
- Rzeczywiście, trzeba powiedzieć, że masz głowę nie od parady, Villemannie -
Nauczyciel uśmiechnął się powściągliwie. - Ale aż takie proste to to nie jest. Nie mogliśmy
zastosować w pełni sposobu poruszania się elfów, bo w tych górskich okolicach konie nie
dadzą sobie rady. Musieliśmy tak postępować, byście uniknęli zderzenia z czasem. Poza tym
wciąż przecież jesteście ludźmi. Musieliśmy was przeprowadzić przez wszystkie konieczne
wymiary. Również przez ten, nad którym sarni nie mamy władzy.
- Przez ten niebezpieczny, pozbawiony czasu - westchnął Dolg. - Rozumiemy to
bardzo dobrze, więc jeszcze tylko jedno pytanie: Jeśli demony w tej przestrzeni uznają
i akceptują Ludzi Lodu, to dlaczego ten trójrogi potwór ich zaatakował z dzidą?
- Dzida nie była skierowana przeciwko Ludziom Lodu, lecz przeciwko wam, intruzom
- wyjaśnił Nauczyciel łagodnie.
Ludzie pod ścianami skulili się na te słowa. Siedzieli w napięciu, teraz znali już
wszystkie odpowiedzi.
- I jeszcze raz ci dziękuję, Villemannie, że nie próbowałeś się mieszać do wydarzeń -
rzekł Cień.
Młody człowiek w milczeniu skinął głową, ale trudno mu było ukryć dumę.
- Czy możemy teraz przedyskutować plany? - zapytała Woda głosem, który
przypominał szemranie strumyka.
- Tak, powinniśmy się za to zabrać - potwierdził Uriel, który do tej pory siedział
w milczeniu i tylko słuchał.
- Nie ma znowu tak wiele do dyskutowania - rzekła pani powietrza i teraz zebranym
się zdawało, że słyszą szum wiatru w koronach drzew. - Potraktujcie to pomieszczenie jako
punkt wyjścia i jako miejsce zbiórki. Tutaj możecie wracać, bo o ile zdążyłam się
zorientować, chociaż nie miałam zbyt wiele czasu, nie żyje już nikt, kto wie o istnieniu tego
miejsca. Jest trudno dostępne i chyba nigdy nie było używane. Nawet Sigilion nie wie,
dlaczego kazał swoim niewolnikom kopać tak głęboko.
- Trudno dostępne? - zdziwił się Móri. - W takim razie jak z niego wyjdziemy?
- Prowadzi stąd jedna jedyna droga i z pewnością, ją odnajdziecie.
- A jak się tu znaleźliśmy?
Piękna kobieta uśmiechnęła się.
13
- Znowu pomogli nam Ludzie Lodu. Mała Shira, o której już wspominaliśmy, zdobyła
pewnego... nie, nie przyjaciela, ale, powiedzmy, sojusznika, podczas swojej wędrówki do
źródła jasnej wody. Jego imię brzmi Shama i jest to duch kamienia. Jest jeszcze czymś więcej,
ale to nas nie dotyczy. To on właśnie utworzył we wnętrzu góry korytarz, dzięki czemu
mogliście wejść aż tak głęboko i znaleźć się pod siedzibą Sigiliona. Ten korytarz, oczywiście,
został natychmiast zamknięty.
- Więc wyście wiedzieli o istnieniu tego pomieszczenia?
- My nie. Ale Shama wiedział.
- To znaczy, że bardzo wiele zawdzięczamy Ludziom Lodu - rzekł Dolg cicho.
- Niewątpliwie! Nie mogłam jednak dokładnie zbadać zamczyska, ponieważ Sigilion
wszędzie porozstawiał zapory, przez które nie przejdzie żaden duch. Są pozamykane na
magiczne zamki, w każdym razie różne ich fragmenty. Co nieco jednak nam, duchom, udało
się zobaczyć. I chcę wam powiedzieć, że nie powinniście się bać tego, co was spotka podczas
poszukiwania Madragów...
- Widziałaś ich? - zapytał Móri pospiesznie.
- Nie, nawet nie wiem, czy naprawdę istnieją. A jeśli tak, to muszą się znajdować
w tych starannie pozamykanych częściach zamku.
- Skoro wam nie udało się otworzyć zamków, to jak my sobie z tym poradzimy? -
niepokoił się Rafael.
Pani powietrza zwróciła ku niemu swoje niebiańsko błękitne oczy.
- To będzie, niestety, wasz problem. Pomyślcie, to może się wam uda. O te małe
wieśniaczki nie musicie się martwić. One znajdują się w całkowitej władzy Sigiliona i bardzo
dobrze się z tym czują. Nie chcą wracać do domów.
- No a ich rodzice? - zapytał Móri. - Chyba nie są z tego powodu specjalnie szczęśliwi?
-mTeż tak myślę, ale nic nie możemy zrobić. Jeśli siłą przetransportujemy biedaczki
z powrotem na wieś, to zapłaczą się na śmierć z tęsknoty za Sigilionem.
- O, nie - szepnęła Taran drżącym głosem, a Danielle skuliła się jak na zimnie.
- Wy nigdy się nie znajdowałyście pod jego wpływem - rzekła pani powietrza. - Taran
była na to zbyt silna, a Danielle została w porę uratowana. Te nieszczęsne małe kobietki
natomiast już nie będą miały możliwości uwolnienia się od niego. A więc, Danielle, musisz
być bardzo ostrożna! Nigdy nie pozostawaj sama z Sigilionem! Ty, Taran, dasz sobie radę,
a poza tym udasz Uriela.
- Natomiast Danielle ma mnie! - wykrzyknął Villemann i natychmiast tego pożałował.
Danielle jednak spojrzała na niego z taką wdzięcznością, że aż się zaczerwienił.
Wygląda na to, że ona zaczyna się uwalniać od uczuć dla Dolga, już chyba go tak nie
wielbi, pomyślał. Ale jeszcze trochę potrwa, zanim zrozumie, że to ja jestem mężczyzną jej
życia.
A czy jestem? Może powinna sobie znaleźć kogoś całkiem innego?
Dalej nie zdążył się posunąć w swoich rozmyślaniach, bo wszyscy zebrani zaczęli się
znowu zastanawiać nad tym, co należy zrobić najpierw.
Villemann usiadł wygodniej i słuchał, co mają do powiedzenia „geniusze”.
14
3
Narada została zakończona. Duchy opuściły zgromadzenie.
Móri i jego bliscy wiedzieli, że teraz, kiedy podróż dobiegła końca, znowu poruszają
się w czasie. Bardzo szybko zostali przeniesieni z domu tutaj, nawet nie wiedzieli, jak
szybko, od tej chwili jednak liczyła się każda minuta.
Szczerze mówiąc, musieli się spieszyć. Pominąwszy już prośby i marudzenie Taran, że
muszą wrócić do domu tak, by zdążyć na wyznaczony termin ślubu, bardzo dobrze
wiedzieli, iż nie mogą się bez końca ukrywać w zamczysku Sigiliona i że lada chwila mogą
zostać odkryci. Wtedy on na pewno nie będzie się z nimi cackał. Brak litości, to
najłagodniejsze określenie, jakie w tych warunkach mogło przyjść na myśl.
Ruszyli zatem w ciemność jedynym korytarzem, który prowadził z ich tajemniczego
schronienia.
- I nie liczcie na pomoc duchów - ostrzegał Móri szeptem. - One są tutaj po to, by nas
wspierać wyłącznie wówczas, kiedy już naprawdę nie będzie innej rady. Nie mogą jednak
interweniować bezpośrednio, nie mogą uratować Madragów, to możemy zrobić tylko my
sami. Nie wolno im też pojawiać się w okolicy zamczyska, jedynie w tej jaskini pod nim.
Odwrócił się i zatrzymał orszak.
- Dolg i ja musimy mieć wolne ręce, natomiast ty, Urielu, będziesz się opiekował Taran,
Villemann zajmie się Danielle, a Rafael Nerem.
- Tato, ile razy ty to musisz powtarzać? - jęknęła Taran.
- Będę to robił, dopóki nie pojmiecie, jak ważne jest, by wszyscy znajdowali się na
swoich miejscach. Każde z nas otrzymało od duchów konkretne zadanie. I musimy je po
kolei w odpowiednim czasie wykonywać, jak na przykład teraz. Teraz zwolnimy Rafaela
z obowiązku zajmowania się Nerem, ponieważ zadaniem Nera jest przeszukiwanie
korytarzy i pomieszczeń. W tej sytuacji ja pójdę pierwszy, tuż za psem, a ty, Rafaelu,
będziesz zamykał pochód i musisz mieć baczenie, by nas nikt nie zaskoczył od tyłu.
Villemann pomyślał, że to przecież niemożliwe, nikt nie może ich zaskoczyć, skoro za
nimi znajduje się tylko jaskinia, którą dopiero co opuścili. Wiedział jednak, że Rafael musi
czuć się potrzebny i ważny. Rafael musi zapomnieć o swoim uczuciu do Wirginii von
Blancke, które sprawiło mu tyle bólu. Ważne jest więc, by miał do wykonania zadanie,
absorbujące myśli.
Rafael przyjął polecenie z całą powagą, jako wyraz zaufania. Dogonił swoją siostrę,
Danielle, jakby chciał ją ochronić przed ewentualnym atakiem od tyłu.
Ciemny korytarz oświetlała tylko mdła pochodnia, którą Móri polecił zapalić. Widzieli
czarne kamienne ściany, grubo ciosane, nierówne, ociekające sączącą się z góry wodą.
Przejście nie było długie. Nieoczekiwanie Nero się zatrzymał, bo wyrosła przed nim
ściana.
- Aha. No i co teraz? - zastanawiała się Taran.
- Nie mów tak głośno - syknął Móri ostrzegawczo.
- Znajdujemy się głęboko pod twierdzą, prawda? - rzekł Dolg. - W takim razie
powinniśmy...
Nie musiał kończyć zdania. Wszyscy unieśli głowy, żeby popatrzeć w górę.
Rzeczywiście, znajdował się tam otwór.
- Danielle - powiedział cicho Móri.
15
Dziewczyna wiedziała, na czym polega jej zadanie. Jeśli trafią na jakieś szczególnie
wąskie przejście, ona musi pokonać je jako pierwsza.
Villemann i Uriel, najsilniejsi w grupie, unieśli Danielle tak, by mogła się pewnie
chwycić krawędzi.
- Nie bardzo mam się tu czego trzymać - jęknęła ogromnie przejęta tym, że może się do
czegoś przydać. - Dam sobie radę, tylko żebyś mnie, Villemann, podniósł jeszcze trochę
wyżej.
Obaj chłopcy wspięli się na palce i Danielle wkrótce znalazła się na górze.
No, tym razem się udało, pomyślała Taran. Ciekawe, kto podsadzi ostatniego.
- Co widzisz? - zapytał Móri szeptem.
- Nic. Tu jest ciemno jak w kominie. Strasznie nierówna podłoga - odrzekła także
szeptem. - Podłoga dokładnie taka sama jak tam u was na dole.
Jedno po drugim podnoszono, czy też, ściślej biorąc, wypychano na górę. Nero
wyrywał się na początku okropnie, ale później, zawieszony pomiędzy niebem i ziemią, dał
za wygraną po prostu ze strachu. Taran musiała czekać do końca jako najlżejsza, ją najłatwiej
można było wciągnąć. Wypadło, niestety, na nią, choć tak się bała, by nie zostać w ciemnym
korytarzu sama.
Większość wyposażenia zostawili w dolnej kryjówce. Zabrali tylko to, co, jak sądzili,
może im być potrzebne już teraz.
- Musimy sporządzić jakąś drabinę albo coś w tym rodzaju - szepnął Móri. -
Wystarczyłaby na przykład sznurowa drabinka. Nie możemy przecież tak się nieustannie
podsadzać i zsadzać, a wspinania będzie pewnie sporo.
Wszyscy się z nim zgadzali.
- A teraz... - mówił dalej Móri. - Teraz rozejrzyjmy się trochę wokół.
Znajdowali się w bardzo małym pomieszczeniu. I całkiem pustym. Najważniejsze
jednak, że w kamiennej ścianie zobaczyli niskie drzwi.
Może zresztą drzwi to zbyt dostojne określenie. Wyglądało jak wejście do komórki,
i miało się wrażenie, że po drugiej stronie otworu zgromadzono mnóstwo jakichś gratów.
- Trzeba odsunąć te rupiecie - stwierdził Móri.
Ale barykada nie dawała się poruszyć.
- Boję się, żebyśmy nie narobili zbyt wielkiego hałasu, starając się sforsować tę zaporę
czy co to jest - Móri był poważnie zaniepokojony. - Chodźcie, chłopcy, postaramy się zrobić
jakieś przejście. Tylko ostrożnie, bardzo ostrożnie...
Villemann oglądał blokujące wejście rzeczy.
- Są tu jakieś solidne deski... a może to nawet belki...
- Cuchnie to wszystko nieprzyjemnie - Taran krzywiąc się zatykała nos.
- Rzeczywiście - przyznał Dolg. - Ponieważ jednak drewno nie daje się poruszyć,
możemy być pewni, iż od dawna nikt nie schodził na dół do „naszej” kryjówki.
- Od bardzo dawna - poparł go Uriel.
- Drewno poczerniało ze starości. Właściwie jest jak skamieniałe, zresztą
w przeciwnym razie musiałoby zgnić. Dotknij tego!
Z wielką ostrożnością zdołali przesunąć nieco zaporę.
- Bardzo dobrze, chłopcy - szepnęła Taran. - Jeszcze troszeczkę, wystarczy poszerzyć
szczelinę i będziemy mogli wślizgnąć się do środka. Nie, Nero! Zostań! I nie warcz, na
miłość boską! Rafael, trzymaj go!
Rafael natychmiast zajął się zwierzęciem, zacisnął mu dłoń na pysku. Nero poczuł się
16
obrażony, że tak mu nie dowierzają, wyrwał się Rafaelowi, ale milczał ku zdumieniu
wszystkich. Niech sobie nie myślą, że on nie rozumie, iż położenie tego wymaga.
Z największym napięciem wpatrywał się jednak w otwór, który powstał po odsunięciu
zapory.
- Naprawdę nie pachnie stamtąd ładnie - rzekła Danielle.
- Masz rację. Ale pamiętajcie wszyscy, że nadal znajdujemy się w tym czymś, co
nazwaliśmy piwnicą. W każdym razie bardzo głęboko pod twierdzą - przypomniał Móri. -
Dolg, ty pójdziesz pierwszy. Nie, Nero, ty jeszcze nie. My przejdziemy bezpośrednio do
drugiego pomieszczenia.
- Po tamtej stronie jest kamienna podłoga - oznajmiła Taran. - Wygląda na to, że
wszystkie te izby, czy jak to nazwać, wyłożone zostały blokami skalnymi.
- Muszę powiedzieć, że przypuszczałem, iż stary Sigilion urządził się tu bardziej
komfortowo - mruknął Móri. Taran spojrzała na ojca spod oka.
- Prawda, że Sigilion jest stary, ale zapewniam cię, że to żaden dziadek. Co to, to nie!
Możesz mi wierzyć, że zachował pełnię wszelkich życiowych możliwości.
Móri wolał teraz nie komentować szczerości swojej córki. Może przy sposobniejszej
okazji...
Dolg ostrożnie przeciskał się przez szparę. Nie wziął ze sobą pochodni, lepiej być jak
najmniej widocznym.
Reszta czekała. Zwiadowca bardzo długo nie dawał znaku życia. Taran niecierpliwie
przestępowała z nogi na nogę.
W końcu wychynął z powrotem. W chybotliwym blasku pochodni jego twarz jaśniała
bladością, bo przecież Dolg miał cerę koloru kości słoniowej. Teraz było to uderzająco
wyraźne.
- Nie czeka nas nic zabawnego - rzekł z powagą. - Musimy tam jednak wejść, zresztą
nie widzę niebezpieczeństwa. Bądźcie jednak przygotowani na szok. I, na Boga, trzymajcie
Nera krótko!
Ostatnie słowa Dolga zabrzmiały złowieszczo.
Jedno po drugim przechodzili do większej „sali”. Nie była to, oczywiście, żadna sala,
lecz coś najbardziej piwnicznego, co przyszło im kiedykolwiek oglądać. Wysokie sklepienie.
Nadal jednak musieli się znajdować głęboko pod ziemią.
Kiedy wszyscy weszli, Dolg wziął pochodnię z rąk ojca i pokazał im, co takiego
zastawiało wejście z tamtej strony. Nie zdziwiliby się, gdyby naprawdę nikt tu od stuleci nie
zaglądał!
Była to po prostu wielka skrzynia. W niej leżały porzucone ciała dziewcząt
z położonych w dolinach wsi. Móri mówił ochrypłym głosem:
- Mam wrażenie, że już kiedyś widziałem taką scenę. To samo przeżywaliśmy
w Tiveden, kiedy znaleźliśmy zamek Tistelgorm. Ów okropny hrabia Tierstein również
wykorzystane kobiety wrzucał do takiej piwnicy. My jednak widzieliśmy już tylko ich
szczątki. Te tutaj... wyglądają jak zabalsamowane.
- W każdym razie zwłoki zostały wysuszone niczym mumie - rzekł Dolg, któremu
zbierało się na wymioty. Taran ze złością ocierała łzy.
- Przeklęty morderca! Pożałuje tego!
Wszyscy się z nią zgadzali.
- Jeszcze w innym miejscu widzieliśmy coś podobnego - przypomniał Dolg. -
Pamiętacie sale zakonu rycerskiego w Burgos, w Hiszpanii? Tylko że tam wrzucano
17
przeważnie zwłoki osób, które w taki czy inny sposób rozgniewały zakon.
- Tak - przyznał Móri. - Wspominam to ze wstrętem.
- Przepraszam, że tak mówię - wtrącił Uriel. - Ale Sigilion świetnie by pasował do
Zakonu Świętego Słońca. W każdym razie gdyby przyjmowano członków na podstawie
tego, jak bardzo są źli.
- Obawiam się, że nawet dla nich byłby trochę zbyt okrutny - stwierdził Rafael, który
nawiązał już znajomość z Sigilionem w Norwegii.
- Tak jest - przyznała Taran.
Móri nie mówił nic. On nie miał wątpliwego honoru spotkania się z potworem,
podobnie zresztą Villemann i Dolg. Żaden z nich nie widział jeszcze osławionego Sigiliona.
- Urielu - rzekł Rafael. - Ty byłeś mnichem, prawda? I prawie aniołem...
- Nie będę zaprzeczał.
- Czy nie mógłbyś... odmówić modlitwy za dusze tych pomordowanych?
- Coś ty, Rafael! - zawołała Taran. - One przecież nie były katoliczkami!
- A jakie to ma znaczenie?
- Nie, no rzeczywiście - przyznała. - Pomódl się, Urielu, naprawdę ulżysz naszym
sumieniom.
Uriel podszedł do wielkiej poczerniałej skrzyni i z szacunkiem pochylił głowę. Inni
zbliżyli się również, tak samo skupieni jak on. Następnie Uriel złożył ręce, przytykając do
warg opuszki środkowych palców, i zaczął odmawiać modlitwę po łacinie, której nikt
oprócz Rafaela i Danielle nie rozumiał. Wszyscy jednak słuchali z uwagą i wzruszeniem
głębokiego głosu średniowiecznego mnicha.
Danielle zamknęła oczy. Nie była w stanie patrzeć na te nieszczęsne pomordowane
istoty, na ich wykrzywione z bólu i potwornego strachu twarze.
Żadna z nich nie wyglądała tak, jakby śmierć przyniosła jej ulgę czy szczęście. Danielle
nie chciała wiedzieć, co Sigilion im zrobił w chwili, gdy konały, a on porzucał je, znudzony,
dla innych, młodszych kobiet.
Przeklęty drań, myślała Taran. Gdybym go tak dopadła, to...
Zachowała jednak tyle poczucia realizmu, by wiedzieć, że jeśli istotnie doszłoby do
spotkania, to nie ona byłaby tą, która by „dopadła”, ale wprost przeciwnie.
Gdy Uriel skończył, odwrócili się gotowi iść dalej.
- Co teraz? - spytał Villemann ojca.
- Są tutaj, jak widzieliście, schody. Nie przypuszczam, by ta dolna część zamku była
przesadnie często odwiedzana. Myślę, że nawet kobiety w górze na zamku nic o tym miejscu
nie wiedzą. A wygląda mi na to, że schody wiodą do jakichś drzwi. Musimy być
w najwyższym stopniu ostrożni, niebawem zaczniemy się zbliżać do górnych regionów
twierdzy.
- Tak - przyznał Dolg. - I wobec tego proponuję, by jedno z nas, na przykład ja, poszło
przodem zbadać, jak się sprawy mają.
- Idź - zgodził się Móri. - Nie ma sensu, byśmy wchodzili wszyscy nie wiadomo dokąd.
Patrzyli na wspinającego się po kamiennych schodach Dolga. Stopnie nie wyglądały na
zniszczone, więc pewnie rzeczywiście rzadko ktoś tędy chodził. Wkrótce Dolg zniknął
w panującym na górze mroku. Słyszeli, że mocuje się z jakimiś drzwiami, że stara się je po
omacku otworzyć, ale zachowuje się bardzo cicho.
Po chwili wrócił. Nie odważył się wołać do nich z góry.
- Drzwi są zamknięte z tamtej strony. Tego się chyba należało spodziewać, ale czy
18
mógłbyś mi pomóc, ojcze? Drzwi są za ciężkie, by je wyważyć, poza tym narobilibyśmy zbyt
wielkiego rabanu.
- Tak, oczywiście - odparł Móri. - Spodziewałem się od początku, że będziemy
natrafiać na takie przeszkody, wziąłem więc ze sobą magiczną, runę, która otwiera zamki.
- Znakomicie! Tak właśnie myślałem.
- Miejmy tylko nadzieję, że nie jest to zamek magiczny, taki o jakim mówiła pani
powietrza - mruknął Villemann.
- Zobaczymy - odparł Móri. - Gdyby się to okazało prawdą, to jesteśmy zamknięci na
zawsze we wnętrzu góry. Duchy nie pomogą nam stąd wyjść.
- Przyjemna perspektywa, nie ma co - burknęła Taran.
Móri wszedł na schody za swoim niezwykłym synem.
Dolg stał z boku, patrząc, jak czarnoksiężnik otwiera drzwi swoją runą. Widział, że
ojciec wyjął jakieś maleńkie etui, zawierające chyba coś w rodzaju smarowidła, którego
odrobinę nałożył na zamek.
- Nigdy mi nie pokazywałeś tej runy, ojcze - szepnął Dolg.
- Nie - potwierdził Móri. - A to dlatego, że ona powinna przepaść, zniknąć ze świata
wraz z nami.
- No właśnie, zawsze mi mówiłeś, że jest bardzo groźna. Ale może też przecież być dla
nas bardzo pożyteczna, prawda?
- Gdybyś wiedział, jakie ingrediencje znajdują się w tej maści, nie zadawałbyś takich
pytań. Przypadkowo dostałem ją od mojego wielkiego przyjaciela, pastora Eirikura
z Vogsos, i bardzo jej oszczędzałem, ponieważ jest taka skuteczna! Sam jednak nigdy bym
się nie zgodził zbierać środków koniecznych do tego, by mogła działać. I tobie ich nie
wyjawię. No, zamek ustąpił. Bogu dzięki nie ma tu żadnej magii.
Magię reprezentujesz ty sam, pomyślał Dolg, ale nie powiedział nic. Ujęli klamkę
i bardzo ostrożnie otworzyli drzwi, śmiertelnie przestraszeni, że zamek szczęknie albo że
zaskrzypią zawiasy, a wtedy mogłoby być z nimi źle.
Ale najsłabszy nawet szelest nie zakłócił ciszy.
Czekała ich natomiast wielka niespodzianka. Światło.
I nie byle jakie światło. Nie światło dnia, którego zresztą wcale nie oczekiwali,
ponieważ zdążyli przyjąć do wiadomości, że znajdują się głęboko pod ziemią.
Uchylili drzwi jeszcze bardziej.
Ich oczom ukazał się dziwny widok.
Tym razem znaleźli się w dużej sali, można nawet powiedzieć, wielkiej, choć
sklepienie nie było specjalnie wysokie. Dla odmiany pachniało tu przyjemnie i świeżo.
I było ciepło! Ciepło i światło płynęły od małych ogników płonących wokół na
ścianach. Otwarty ogień, ale w sali nie czuło się zapachu dymu. Zresztą te ogniki wcale też
nie przypominały zwyczajnych płomieni, unosiła się nad nimi ciężka, mokra para.
Pośrodku sali znajdowały się stoły, na których ustawiono zielone rośliny. W ogóle cała
sala wypełniona była mnóstwem roślin.
Tutaj musiało znajdować ujście owo zamiłowanie Sigiliona do roślin. To z nich czerpał
niezbędny mu do życia sok.
Zdawało się, że system ogrzewczy i oświetleniowy funkcjonuje bezbłędnie.
- Genialne! - szepnął Dolg.
Móri natychmiast go ostrzegł. Uczynił ruch w kierunku centrum sali.
Dolg zrozumiał, o co chodzi. Dwie niedużego wzrostu kobiety zajmowały się
19
roślinami. Podlewały je, obrywały suche liście.
Boże, spraw, by żadne z naszych na dole się teraz nie odezwało, modlił się w duchu
Dolg, a Móri zdawał się czytać w jego myślach. Cofnął się na schody i ruchem dłoni nakazał
czekającym na dole, by zachowali się absolutnie bezszelestnie. Potem wrócił do Dolga.
Te nieszczęsne istoty w wielkiej sali! Dwie młode kobiety, przedstawicielki typowej
wschodniej rasy góralskiej o szerokich twarzach i oczach wąskich niczym szparki,
o czarnych sterczących włosach i przysadzistych sylwetkach. Ale nie brakowało im urody,
Sigilion wybierał starannie.
Móriego zawsze do pasji doprowadzali mężczyźni, którzy kierowali się wyglądem
kobiet. Ile biednych stworzeń z podgórskich wsi unieszczęśliwił ten potwór? No cóż, te dwie
mogły czuć się mimo wszystko wybrankami losu.
Obaj czekali w milczeniu, gotowi natychmiast zamknąć drzwi, gdyby któraś z kobiet
odwróciła się lub tylko podeszła w ich kierunku. Ale obie nieduże istoty tak się zajęły swoją
pracą, że nawet ze sobą nie rozmawiały.
I ojciec, i syn myśleli o tym samym: Ta część twierdzy musiała być zamknięta na
magiczne zamki, nic innego nie mogło wchodzić w rachubę. To przecież serce domu
i podstawa egzystencji Sigiliona. Gdyby te rośliny zostały zniszczone, człowiek - jaszczur nie
mógłby dłużej żyć.
Nagle obu przyszła do głowy okrutna myśl, która od dawna zdawała się im świtać:
a gdyby tak zniszczyć wszystko w tej sali i raz na zawsze skończyć z Sigilionem? Domyślali
się jednak, że jeśli Madragowie istnieją, to i oni żywią się tą trawą. Ze swojego punktu
obserwacyjnego nie mogli dokładnie oglądać roślin, ledwo je dostrzegali spoza stołów.
Nie wyglądało na to, by kobiety były specjalnie zainteresowane roślinami.
Najprawdopodobniej nie zdawały sobie sprawy, do czego też one służą, pojęcia nie miały, że
mogą żyć przez długi czas właśnie dzięki nim.
Nareszcie skończyły i wyszły przez drzwi w drugim końcu sali. Zbyt daleko od obu
mężczyzn, by ci mogli zobaczyć, dokąd się udają, zresztą żadnych drzwi też nie widzieli,
domyślali się jedynie, że muszą tam istnieć.
- Poproś, by pozostali do nas dołączyli - szepnął Móri.
Dolg wyszedł i sprowadził całe towarzystwo. Wszystkim surowo przykazano, by
ukryli się natychmiast za stołami, gdyby tylko ktoś wszedł do pomieszczenia. Zrobili wielkie
oczy na widok oranżerii Sigiliona, większość jednak, a przede wszystkim Uriel, wiedziała
przecież, że te życiodajne rośliny istnieją. To właśnie Uriel wtedy, gdy jego ukochanej Taran
groziło niebezpieczeństwo, straszył jaszczura, że Madragowie mogą unicestwić jego
plantację. Było to z pewnością pierwsze kłamstwo anioła stróża, uważał jednak, i wówczas,
i teraz, że musiał tak postąpić.
Taran też tak sądziła.
Wszyscy wyrazili chęć zniszczenia roślin, Móri jednak stanowczo się temu
przeciwstawił.
- Musimy pamiętać i o Madragach - przekonywał. - jeśli stwierdzimy, że nie istnieją,
zamienimy tę hodowlę w perzynę. Ale gdyby żyli, dzieje się tak właśnie dzięki tym
roślinom. Piją ich sok podobnie jak Sigilion.
Trudno nie ustąpić wobec takiego argumentu.
- Zastanawiam się, co to może być? - rzekł Villemann. - Może spróbować?
- Ani mi się waż! - syknął Móri gwałtownie.
W milczeniu przyglądali się roślinom. W całej sali znajdował się tylko jeden gatunek -
20
małe niepozorne krzewinki z koroną liści tuż nad ziemią, a nad liśćmi białe kwiatki lub
czerwone jagody, w zależności od fazy rozwoju rośliny.
- Ale... jedną jagodę moglibyśmy chyba ukraść - powiedział Móri z uśmiechem. -
W celach naukowych, rzecz jasna, nie po to, by jeść.
Uriel, który kiedyś w klasztorze uważnie badał zioła, oznajmił teraz:
- W tym przypadku niekoniecznie jagody muszą być jadalne. Jagody mogą nawet być
trujące, choć cała roślina jest całkiem niewinna. Proponuję więc, by nie zabierać całej rośliny,
mogłoby nas to zdradzić, ale po prostu po parę listków z różnych miejsc. Chętnie wziąłbym
też jakiś korzonek, ale tego nie powinniśmy robić.
- Uriel mówi rozsądnie - stwierdził Móri. - Trzeba uszczypnąć to tu, to tam jakiś listek
albo kwiatek, róbcie jednak, co chcecie, byście tylko nie brali niczego do ust.
- Taką samą przestrogę usłyszeli też Adam i Ewa w Raju - rzekła Taran. - I co?
Posłuchali? Wiadomo, jak to się dla nich skończyło.
- Naprawdę myślisz, że skończyło się źle? - droczył się z nią Villemann. - Mnie się
zdaje, że odkrywanie świata poza granicami Raju musiało być dużo bardziej ciekawe niż
w rajskich ogrodach. Tyle przeciwności musieli pokonywać. Wyobrażasz sobie, jakie to
nudne snuć się przez cale stulecia w rajskiej idylli? Dostaję mdłości na samą myśl, że
mógłbym tak żyć.
Rafael protestował, Taran jednak zgadzała się z bratem.
- Albo weź te małe kobietki tutaj - podjęła. - Czy ktoś może pojąć, jak one mogą
zrezygnować z oglądania świata za cenę mieszkania tutaj z tym przerośniętym jaszczurem?
Villemann nie słuchał dłużej ich rozmowy. Podążył za własnymi pragnieniami o tym,
by podróżować, odkrywać dalekie, nieznane kraje, przeżywać nowe przygody. Zżymał się,
że nie dane mu było czuwać podczas całej podróży w przestrzeni. Tęsknił do tego, co
przeżył, do tych błyskawicznie zmieniających się obrazów, do widoku istot, o których na
ziemi nie mógł nawet marzyć. Bardzo chciał ponownie zobaczyć Ludzi Lodu, przyjrzeć im
się dokładniej, zwłaszcza tej kobiecie o podobnym do jego imieniu: Villemo. Bardzo mu, się
podobał błysk w jej oczach, czuł, że jest ona duchem równie optymistycznym jak on sam.
Z nią mógłby przeżywać najwspanialsze przygody na świecie, a może nawet również
poza jego granicami. Do rzeczywistości przywołał go głos Taran:
- Ale przecież on był naprawdę wyjątkowy!
Kto taki? Ach, tak, Sigilion! Villemann nie widział jeszcze jaszczurki Taran, poznawał
jednak po jej śmiechu, że Taran miała na myśli osławioną zmysłowość człowieka - jaszczura.
Zdaje się właśnie ta jego cecha wabiła i trzymała przy nim młode osoby z tutejszych okolic.
Villemann zapragnął, by jak najprędzej zobaczyć znowu świat poza tym pałacem.
Zobaczyć otoczenie. Wyrobić sobie pojęcie na temat, gdzie się właściwie znajdują.
Kiedy szli przez drugą część dławiąco gorącej i dusznej sali, Danielle otworzyła usta,
by o coś zapytać, i już to samo było tak niezwykłe, że wszyscy przystanęli, gotowi słuchać.
Natomiast Danielle poczuła się bardzo onieśmielona i ledwo się odważyła coś powiedzieć.
- Nie rozumiem tego - wykrztusiła nareszcie, zarumieniona. - Nie rozumiem, jaka
w tym logika. Sigilion napastował Taran, bo chciał zdobyć szafir, mający zapewnić mu
wieczne życie, a w każdym razie dodać sił. Tymczasem przecież wcześniej odwiedzał
świątynię Lemurów, w której przechowywano wszystkie trzy wielkie kamienie. Jego życie
zostało dzięki temu przedłużone. No i poza tym posiada te życiodajne zioła. Po co mu zatem
jeszcze szafir?
- Bardzo dobre pytanie, Danielle - odparł Móri przyjaźnie. - Dolg i ja też się nad tym
21
długo zastanawialiśmy i dyskutowaliśmy wiele. Wydaje nam się, że to jest jakoś tak: Sigilion
uzyskał przedłużenie życia dzięki temu, że znalazł się w polu oddziaływania wszystkich
trzech cudownych kamieni w tej świątyni przed tysiącami lat. Nigdy jednak nie zdołał
żadnego z nich dotknąć, bo nadeszli strażnicy. Więc o życiu wiecznym nie może być mowy.
A te rośliny tutaj... No cóż, myślę, że one w nim życie podtrzymują. Musi je jednak
nieustannie spożywać, bo w przeciwnym razie przestają działać.
Danielle ze zrozumieniem kiwała głową.
- W takim razie to samo odnosi się też do Madragów.
- Przyjmujemy, że tak.
- Dlaczego on chce utrzymywać ich przy życiu?
- Tego nie wiemy. I nie będziemy wiedzieli, dopóki ich nie spotkamy. Posłuchaj
jednak, Danielle. Wszyscy inni zresztą także: My z Dolgiem uważamy, że Święte Słońce
nadal posiada jakąś siłę czy też specjalne właściwości. Słyszeliśmy o Wrotach. Owe trzy
kamienie mogą jakoby wspólnymi siłami otworzyć bramy do czegoś.
- To by się nie zgadzało - wtrącił Villemann. - Nie zgadza się, jeśli mamy wierzyć
w baśń o morzu, które nie istnieje. Bo w takim razie Lemurowie musieliby już schować dwa
kamienie, niebieski w bagnach w Centralnej Europie, czerwony natomiast na Islandii.
- Słusznie - potwierdził Móri. - I możemy się tylko domyślać, że piękne kamienie
Lemurów, ludu poszukującego domu, zniknęły za czymś w rodzaju wrót na wybrzeżu tego
mistycznego morza.
- A tam oni mieli samo Święte Słońce, to prawda. Złocistą kulę - dodał Rafael.
- To musi być nadzwyczajny lud!
- Wspaniały - rzekł Dolg. - Najzupełniej wyjątkowy!
- No dobrze - wtrąciła Taran. - Cień jest, co prawda, i wspaniały, i najzupełniej
niezwykły, ale akurat wyjątkowym nie chciałabym go nazywać.
- Myśl, co chcesz - uciął Dolg, urażony w imieniu przyjaciela. - Musisz jednak
pamiętać, że Cień nie pochodzi z czystej rasy. Jest spokrewniony z niżej postawionym
ziemskim ludem. Inni, czyli ogniki, są jedynie następcami jego i pozostałych przedstawicieli
tej mieszanej rasy.
- A Strażnicy? - - zapytał Uriel cicho. - Kobieta z bagien i tamci trzej strzegący
islandzkiego kamienia.
Dolg zwrócił się do niego.
- Naprawdę nie pamiętacie baśni? A wojownicy i inni przedstawiciele niższej rasy?
Z tamtych pierwszych zostało zaledwie kilkoro. I właśnie oni szli na przedzie procesji
podążającej wybrzeżem. Moim zdaniem Strażnicy są równi Cieniowi. Szlachetni, piękni, ale
nie rasowi.
- A moim zdaniem teraz jesteś niemądry - rzekła Taran. - Czy jedna rasa może być
lepsza niż inna? Mówić o uszlachetnianiu rasy to wielkopańskie zarozumialstwo.
- Nie, nie, źle mnie zrozumiałaś! Cień i tamci nie są pod żadnym względem gorsi. Ale
prawdziwi Lemurowie mieli siły, których my... chciałem powiedzieć: Ziemianie... nie znamy.
Ta siła lub zdolność została umniejszona w wyniku spokrewnienia z innymi ludami.
- Ziemianie, powiedziałeś? Czy to znaczy, że Lemurowie mogliby pochodzić spoza
Ziemi?
- Nie. Nie o to mi chodziło. Ja w ogóle nie mam pojęcia, kim oni mogą być, chciałem
jedynie powiedzieć, że się różnią od nas, zwyczajnych ludzi.
Móri roześmiał się ubawiony:
22
- Skoro już się wykłóciliście o wszystko, to może moglibyśmy wrócić do naszych zajęć?
Znajdujemy się właśnie przy drzwiach.
Umilkli i spoglądali z zaciekawieniem na drogę, którą musieli przebyć, by wyjść z sali.
23
4
Nie pojmowali, co takiego widzą.
Otwór drzwiowy, to nie ulegało wątpliwości, ale żadnych drzwi tam nie było, tylko
kłębiące się masy powietrza. Otwór zdawał się szeroki, wysoki i głęboki. Villemann,
nieroztropny jak zawsze, podbiegł do otworu, lecz Móri zdążył go powstrzymać dosłownie
w ostatnim momencie; chłopak został odrzucony w tył przez jakąś gwałtowną siłę, jakby
owo kłębiące się powietrze skierowało się przeciwko niemu.
- To było bardzo niebezpieczne - syknął Móri z napomnieniem w głosie, podczas gdy
Uriel i Rafael pomagali jego żądnemu przygód synowi stanąć znowu na nogi. - Nie tylko dla
ciebie, Villemann, ale też i dla nas, ponieważ nie wiemy, co tam jest. Sigilion mógł nas
usłyszeć, niezależnie od tego, gdzie się teraz znajduje.
- Jednego wszakże dzięki Villemannowi się dowiedzieliśmy - wtrącił Dolg łagodząco. -
Wiemy już teraz, że tym sposobem nie przejdziemy.
- No to co robić? - zastanawiał się Móri. - Moja runa otwierająca zamki na nic się tutaj
nie zda. W ogóle żadna runa.
Przez chwilę stali w milczeniu.
W końcu Taran oznajmiła:
- Musimy wykorzystać nasz niebieski klejnot!
- Mowy nie ma - zaprotestował Dolg.
Rafael potrząsał w zamyśleniu głową.
- Dolg, czy to nie jest za bardzo ryzykowne nosić oba kamienie po tym zamczysku
przenikniętym złem?
- Jakie tam zamczysko? - skrzywił się Villemann. - Dotychczas widzieliśmy tylko
gładkie górskie ściany i hodowlę dziwnych roślin.
- I martwe kobiety Sigiliona, o nich nie powinieneś zapominać - wtrąciła Taran.
Dolg zwrócił się do Rafaela.
- Zgadzam się z tobą, że to miejsce może być niebezpieczne dla naszych szlachetnych
kamieni. Cień powiedział jednak wyraźnie, że powinienem je ze sobą zabrać. Muszę tylko
uważać, żeby ich nie wystawiać na działanie zła. A te „drzwi” naprawdę mi się nie
podobają.
Móri właśnie otworzył usta, by powiedzieć coś niewątpliwie bardzo istotnego, gdy
Nero warknął groźnie.
- Ukryjcie się, szybko! - syknął Móri. - Właśnie miałem wam zaproponować, byśmy się
schowali i poczekali, aż ktoś tu przyjdzie.
- Świetnie, Nero - pochwalił Dolg i pies zamachał radośnie swoim długim ogonem,
o mało nie strącając stojących na stole roślin.
Schronili się wszyscy w jednym miejscu, za długim stołem, który najwyraźniej bywał
rzadko używany. Wskazywały na to puste skrzynki po ziemi.
Kilkoro ukrywających się mogło przez szpary w blacie stołu obserwować, co się dzieje.
Do pomieszczenia weszła jakaś młoda dziewczyna, która chciała coś zabrać. Nie
widzieli, co to takiego, ale kobieta odwróciła się szybko, by wyjść. Villemann chciał się
rzucić, by ją powstrzymać i zmusić do przeprowadzenia ich na drugą stronę, Móri jednak
znowu w ostatnim momencie zdołał mu przeszkodzić.
Uriel stal pochylony najbliżej otworu drzwiowego i widział, co dziewczyna zrobiła.
24
Popchnęła mianowicie słupek, który znajdował się tuż przy wyjściu, i natychmiast ciąg
powietrza ustał; dziewczyna mogła przejść. W chwilę potem masy powietrza poczęły się
znowu kłębić.
- Twoja jaszczurka zdaje się być niezwykle uzdolniona - szepnął Móri do Taran, która
ze złością prychnęła, że potwór żadną miarą nie jest jej.
Wszyscy podnosili się z wolna. Zachowywali się z coraz większą ostrożnością, zbyt
wielu spraw bowiem nie rozumieli.
Zbliżyli się do otworu drzwiowego.
- Odważymy się? - zapytał Rafael niepewnie.
- A co, miałeś może zamiar zostać tu na zawsze? - zapytała Taran zdziwiona.
Poszczególni członkowie grupy znajdowali się w twierdzy Sigiliona z różnych
przyczyn. Móri kierował się poczuciem obowiązku, a także ciekawością. Dolga przywiodło
palące pragnienie, by rozwiązać nareszcie tajemnicę swojego ludu. Villemanna ożywiała
żądza przygód, którą dzielił z Taran. Uriel przybył z powodu Taran, Danielle zaś ze
względu na swoje uczucie dla braci Dolga i Villemanna. Była wprawdzie bardzo
niezdecydowana, nie wiedziała, który z nich jest jej bliższy. W najgorszej sytuacji znalazł się
jednak z pewnością Rafael, ponieważ jego nadwrażliwość sprawiała, że żal mu było
wszystkich ludzi, których jego zdaniem należało żałować. Na widok małych góralek jego
oczy napełniły się łzami, on by chyba uznał, że nawet Sigilion zasługuje na współczucie.
Samotny potwór, który musi się borykać z losem od tysięcy lat...
Nero był z nimi, ponieważ nikt raczej nie umiał sobie wyobrazić, by mogło się stać
inaczej. Zawsze gotowy służyć swoim właścicielom.
Zdaje się jednak tylko Rafael i Danielle żałowali od czasu do czasu, że znaleźli się tak
daleko od bezpiecznego Theresenhof, i tylko oni tęsknili za domem, choć żadne nie
odważyłoby się powiedzieć tego głośno. W każdym razie nie w obecności żądnej coraz to
nowych wyzwań rodziny czarnoksiężnika.
Móri podszedł do niewysokiego słupka. Dotykał go ostrożnie i uważnie oglądał.
- Można założyć, że drugi taki sam znajduje się po tamtej stronie przejścia - szepnął. -
I że będziemy mogli „zamknąć” za sobą owo przejście tak, jak to zrobiła ta dziewczyna.
Możliwe, że za każdym razem, kiedy ktoś porusza słupkiem, otwierając lub zamykając
bramę, odzywają się jakieś sygnały. Może też być, że po tamtej stronie znajdują się jakieś
istoty. Jesteście gotowi podjąć takie wyzwanie?
Mruczeli coś na potwierdzenie, że tak.
Móri głęboko odetchnął, po czym popchnął słupek.
Szum kłębiącego się powietrza natychmiast zamarł.
Teraz mogli zobaczyć, co się znajduje w pomieszczeniu po tamtej stronie. Jakieś
stłumione światło, nie wiadomo skąd płynące, tak im się przynajmniej wydawało. Ów blask
oświetlał schody w górę.
Tego się chyba wszyscy spodziewali. Wiedzieli, że trzeba będzie wejść wyżej.
Hall jednak sprawiał wrażenie miejsca nie całkiem opuszczonego, może nawet
zamieszkanego. Co prawda nadal widzieli przeważnie skalne ściany, ale jakby bardziej
wypolerowane, i prawdziwą, gładką posadzkę. Nigdzie żadnych ozdób.
Bez wahania zaczęli wchodzić po schodach, Móri natomiast „zamknął” drzwi
powietrzne, naciskając słupek znajdujący się przy wejściu. Dostrzegli go już wcześniej, kiedy
patrzyli na znikająca dziewczynę.
Jeśli to był wynalazek Sigiliona, to musiał on mieć więcej rozumu, niż skłonni mu byli
25
przyznać. Czworo młodych, którzy go spotkali - Taran, Danielle, Uriel i Rafael - opisywali
potwora jako prymitywną zmysłową istotę. Taki obraz nie bardzo się zgadzał z tym, co
widzieli w jego twierdzy.
W końcu znaleźli się na górze w zdecydowanie zamieszkanym pomieszczeniu.
Duże otwory dawały tu widok na rozległą dolinę, co niezwykle uradowało
Villemanna, tęskniącego za czymś takim od dawna.
Znajdował się tu co prawda tylko jeden korytarz, a raczej wąskie przejście, ale odnosiło
się wrażenie, że otacza ono całą twierdzę.
- Czy ten gad naprawdę żyje w takiej nie zamkniętej twierdzy? - zapytał Villemann
z niedowierzaniem. - Zimowe wichry muszą pokrywać wszystko śniegiem i nieźle dawać
mu się we znaki!
- Nie sądzę - odparł Móri z wolna. - Popatrz no na te słupki, takie same jak tamte na
dole. Sigilion wykorzystuje powietrze do zamykania otworów. Z pewnością wystarczy mu
siły, by powstrzymywać sztormy i śnieżyce.
Techniczne uzdolnienia Sigiliona imponowały im coraz bardziej.
Z przejęciem obserwowali też niezwykle piękną okolicę u stóp zamczyska. Ostre,
poszarpane skały wyciągały się ku niebu, głębokie kotliny i górskie rozpadliny tworzyły
mrożące krew w żyłach widoki, ale pomiędzy tym wszystkim rozciągały się żyzne, zielone
doliny, kiedy zaś wytężyło się wzrok, można było dostrzec także ludzkie siedziby.
Wsie.
Udawało im się nawet rozróżnić charakterystyczne tarasowate wzniesienia, na
zboczach których uprawia się ryż i inne pożyteczne rośliny.
A więc to stamtąd brat Sigilion swoje miłosne partnerki. Chociaż pewnie z jego strony
o miłości raczej nie mogło być mowy, wyglądało jednak na to, że wiejskie dziewczyny go
uwielbiały. Czy zdawał sobie sprawę z tego, ile rozpaczy zostawia po sobie w tych małych,
biednych wsiach?
- Wspaniały widok - szepnęła Taran. - Już dla niego samego warto tutaj mieszkać. Ale
jakim sposobem Sigilion się tu dostał? Co za idiota buduje sobie dom tak wysoko?
- Zamczysko wcale nie stoi na najwyższej górze - odparł Móri.
- Tak. Przecież wszystkie opowieści, jakie słyszeliśmy, o tym właśnie mówią -
stwierdził Rafael. - Ale jednak zamek musi być położony dosyć wysoko. Powiedziałbym
nawet, bezsensownie wysoko. Wystawiony na działanie wichrów i niepogody. Przez
większą część roku musi tu panować okropne zimno.
- Rzeczywiście. To niepojęte, jak mu się udało wybudować to mauzoleum - rzekł Móri.
- Dlaczego mauzoleum? - zdziwiła się Taran. Móri spojrzał na nią.
- A czy nie wygląda to jak monumentalny grobowiec? Co prawda Sigilion żyje, ale po
tylu tysiącleciach musi być chyba uważany raczej za zmarłego. A poza tym te nieszczęsne
małe kobiety...
- Tak, rzeczywiście - przyznała Taran. - Chyba masz rację.
Szli dalej korytarzem, jak długo się dało, przystając niekiedy, by podziwiać nowe
widoki na zewnątrz. Przez cały czas rozglądali się uważnie, bo stwierdzili, że istnieje wiele
drzwi wiodących do zamku i wiele schodów prowadzących na górę, a Villemann raz nawet
wychylił się przez okno, by lepiej widzieć okolicę. Nie było to bardzo rozsądne, musieli go
mocno trzymać, żeby nie wypadł. Dzięki temu jednak mógł przekazać wiadomość, że dzielą
ich co najmniej dwa piętra od wieży. Na samym szczycie mogła istnieć jeszcze jedna,
mniejsza wieżyczka, ale tego Villemann nie był pewien.
1 MARGIT SANDEMO ZAPOMNIANE KRÓLESTWA Saga o czarnoksiężniku tom 12
2 1 Byli już w domu od miesiąca, gdy pewnego ranka Dolga odwiedził Cień. - Na Wschodzie pogoda jest zmienna - rzekł potężny. - Ubierzcie się ciepło, bo podróżować będziecie daleko, a na Dachu Świata hulają wichry. Był powszedni, szarobiały dzień, na dworze cicho padał śnieg. Z punktu widzenia Dolga nie wydawało się możliwe dostanie się na drugi pod względem wysokości górski masyw świata, Karakorum, obok płaskowyżów Pamiru... Dachu Świata. - Ile mamy czasu? - Zbierzcie się wszyscy w pawilonie muzycznym. Zdążycie się spakować i poinformować resztę domowników, że wyruszacie. Żeby tylko ten ranek nie trwał zbyt długo! Czas podróży jest dokładnie oznaczony. Dolg spoglądał przestraszony na swego dziwnego przyjaciela. - Czy mogę zabrać Nera? Cień uśmiechnął się krzywo. - Pewnie sobie bez niego nie poradzisz? Dobrze, zabierz go! Może się nawet przyda. Poprosimy Zwierzę, by czuwało nad jego bezpieczeństwem. - W takim razie nic mu nie zagrozi. Karakorum... To tam mają się udać, by odnaleźć twierdzę Sigiliona. Móri także otrzymał wiadomość. Rano odnalazł go Nauczyciel. Czarnoksiężnik protestował nieśmiało: - Moja jedyna córka ma za parę tygodni brać ślub. - Miała dość czasu, żeby to zrobić. - Ale jej matka i babka chciały, żeby to była naprawdę wielka uroczystość. To zaś wymaga zachodu. Wiele spraw już zostało załatwionych, ale i wiele jeszcze trzeba załatwić. - Należało myśleć o tym wcześniej. Teraz musicie wybierać: ślub albo wyprawa. Potem na wyjazd będzie za późno. - Oczywiście, że wybieramy podróż - rzekł Móri. - Boję się tylko, że wzajemny stosunek Taran i Uriela stal się ostatnimi czasy bardzo... gorący. - W takim razie niech jedno z nich zostanie w domu! - Ha! - roześmiał się Móri. - I ty myślisz, że oni się na to zgodzą? Z ponurą miną spoglądał w okno, za którym sypał gęsty śnieg. - Dokąd chcecie nas przenieść? Do Kaszmiru? - Nie, nie! Nie będziecie mieli czasu na wspinaczkę w obcych, niebezpiecznych górach. Dostarczymy was na miejsce. - Przeniesiecie nas aż do samego celu? - Pani powietrza śledziła Sigiliona aż do jego budzącej grozę siedziby po tym, jak został pokonany przez Uriela i Sol z Ludzi Lodu. Teraz Powietrze będzie naszą przewodniczką. Zapatrzony w dal Móri uśmiechnął się. - Sol z Ludzi Lodu, tak, ja jej co prawda nie widziałem, ale młodzi opowiadali o niej z wielkim entuzjazmem. Czy znowu ją spotkamy? - Spotkacie wielu, chociaż jej może akurat tym razem nie, nie wiem. Ludzie Lodu to bardzo samodzielny ród, nad którym my, duchy, nie mamy władzy. Ale czy, pamiętasz podróż w czasie i przestrzeni do Tiveden, którą odbyłeś z Tiril w młodości?
3 - Jak mógłbym o czymś takim zapomnieć? Przecież unicestwiłem wtedy wasze plany. O ile jednak wiem, tym razem nie będzie to taka sama podróż? - Nie, nie. Podczas tamtej wasze ciała pozostały przecież w Norwegii i tylko dusze się przemieszczały. Nie wolno wam było niczego dotykać, by nie zakłócać biegu czasu. Musieliście być absolutnie bierni. Móri skulił się. - Pamiętam wszystko bardzo dobrze. Ściągnąłem przecież na siebie wielki wstyd, bo nie byłem w stanie się temu podporządkować. - Zapomnij o tym! Tym razem musicie zachować swój fizyczny stan. A poza tym nie będziecie podróżować w czasie. Nie będziecie się musieli cofać w minione stulecia. - Wiem. Sposób poruszania się zapożyczony od elfów, z tego musimy skorzystać, prawda? - W pewnym sensie tak. Elfy nie znają rachuby czasu. Będziecie się poruszać poza granicami wszystkiego, co można mianem czasu określić. - A konie? Przecież nie możemy ich za sobą prowadzić w strome, pokryte śniegiem góry! - Nie, nie, żadnych koni! Wezwij teraz wszystkich młodych, a potem porozmawiaj ze swoją żoną i teściową. - To będzie najgorsze - mruknął Móri. Brnąc po kostki w śniegu szli wszyscy do pawilonu muzycznego w ogrodzie. Tiril i Theresa patrzyły na nich przez okno. Obie panie nie protestowały za bardzo. Z doświadczenia wiedziały, że to się na nic nie zda. Poza tym dostały od duchów coś w rodzaju obietnicy, że być może grupa zdoła powrócić przed wyznaczonym terminem ślubu. Tego jednak nikt nie mógł być pewien. Tyle spraw trzeba było brać pod uwagę, tyle się mogło wydarzyć w dalekich krajach, nikt nie wiedział, co spotka uczestników wyprawy. - Jak oni ładnie wyglądają - powiedziała Tiril z bladym uśmiechem. - Czarne sylwetki na tle bieli. I Nero, który skacze obok nich radośnie, nawet nie przypuszczając, na co się zanosi. Po prostu ślepo ufa swoim państwu. - Tak, Nero jest cudowny. Och, jaka maleńka i bezradna wydaje się Danielle - żaliła się Theresa. - Nie powinna jechać! - Móri i Dolg też tak powiedzieli. Ale ona się uparła. Natomiast jeśli chodzi o Rafaela, to myślę, że wyjazd dobrze mu zrobi. - Owszem - przyznała Theresa. - Potrzebuje nowych wrażeń, by przestać myśleć o tej strasznej Wirginii von Blancke. - Nie wydaje mi się, żeby on wciąż coś do niej czuł. Po prostu rozsypał mu się w gruzy ideał kobiety, musi teraz spojrzeć na to z nowej perspektywy. Nie tylko szukać łagodnych i podporządkowanych panienek - powiedziała Tiril. - Tak, pod tym względem mój syn nie ma wielkiego doświadczenia - westchnęła Theresa. - Obcując na co dzień z Taran powinien był się przekonać, że nawet kobieta silna i stanowcza może być pociągająca i dobra. - Bez wątpienia, ale jakoś chyba ułożyło się inaczej - rzekła Theresa w zamyśleniu. - Teraz doszli do pawilonu, już ich stąd nie widać. Niech ich wszystkie dobre moce mają w swojej opiece. - Amen - zakończyła Tiril.
4 Zmęczenie. Odrętwiałe, pozbawione czucia mózgi i ciała. Siedzieli pod pięcioma ścianami pawilonu, szósta była otwarta ku dolinie. Wszyscy mieli ze sobą wyposażenie, jakie Cień polecił im zabrać: ubrania, jedzenie, koce... Dolg trzymał przy sobie Nera tak, by pies nie wyprawił się czasem w swoją zwykłą rundę na pola. Znużony zdążył tymczasem zasnąć i zdawało się, że śpi głęboko. Podobnie Danielle, wsparta o Villemanna. Móri był jedynym, który wiedział, co się stało. Nauczyciel doradził mu mianowicie, by zaaplikował wszystkim, również sobie i psu, odpowiedni środek nasenny, niegroźny, ale skuteczny. Tak właśnie uczynił, z tą tylko różnicą, że sam zażył nieco mniejsza dozę, chciał bowiem przynajmniej częściowo kontrolować to, co się będzie działo. Ale wiedział o tym jedynie on sam. To naturalne, że Nero i Danielle zasnęli jako pierwsi. Oni byli najmniej odporni. Potem przysnęła Taran, a po niej Rafael. Móriego dręczył niepokój. W kuchni przed wyjściem panowało zamieszanie i nie był teraz pewien, czy przypadkiem nie zamienił z Villemannem kieliszka. Taran parę razy przesunęła tacę na stole i mogło dojść do pomyłki. Miał nadzieję, że wypił to, co dla siebie przeznaczył. Nie chciał zrezygnować z przeżyć. Na dworze śnieg padał wielkimi płatami. Jakiś dziecinny glos gdzieś w okolicy stajni przerwał ciszę. Uriel zasnął, a po nim Dolg. Teraz czuwali już tylko oni dwaj, Móri i Villemann. Móri starał się zachować przytomność, choć powieki ciążyły mu niczym z ołowiu... Ostatni z wszystkich zasnął wreszcie Villemann, zmarznięty w ten ponury zimowy dzień. To jednak on miał przeżywać niektóre fragmenty podróży. Nie był to stan czuwania, o nie. Mimo to słyszał wokół siebie głosy. Czasami docierał do niego jakiś błysk światła, mignęło mu coś, czego pozostali nie mogli zobaczyć. Villemann usłyszał stukot szybkich kroków po podłodze pawilonu. Wiele kroków. Szepczące, gorączkowe glosy. Został uniesiony w górę. Z bardzo przyjemnym uczuciem płynął w powietrzu. Ktoś musiał go podtrzymywać, ale nie miał pojęcia, kto. Oddalał się od swojego miejsca, nie stawiając oporu, lekki, wyzbyty odpowiedzialności. Euforia. To znaczy intensywne poczucie szczęścia. Uśmiechał się delikatnie, półprzytomny. Myślało czekających go bohaterskich czynach. Miał wizje, wyobrażenia o wielkości... Wszystko zgasło. Nowe głosy. Stali teraz spokojnie. Wiał potężny wiatr. Poczucie przestrzeni. Nieograniczonej przestrzeni. Mimo to wyczuwało się istnienie jakiejś bariery. - Hasło! - rzucił czyjś ostry glos. Czy to wilk domagał się hasła? Potężna, ludzka postać o głowie wilka? Skąd mu, przyszedł do głowy taki pomysł? - Nie znamy żadnego hasła - powiedział ktoś obok niego. - Mamy natomiast długo oczekiwanego i jego orszak. Cisza. Potem podniecone szepty. - Przechodzić! Oni mówią o Dolgu, pomyślał Villemann niejasno. Ale przecież tym razem nie poszukujemy możliwości rozwiązania tajemnicy Świętego Słońca. Więc zadanie Dolga nie
5 jest tym razem najważniejsze. Zamierzamy tylko odnaleźć uwięzionych Madragów, którzy zresztą może wcale nie istnieją. A może te dalekie sprawy mają ze sobą coś wspólnego? Oczywiście, że mają. Choć nie jest to bardzo ścisły związek. Ci, którzy poszukują Świętego Słońca, nie przejmują się ewentualnie istniejącymi Madragami. Wiele głosów, wywołujących długotrwałe echo w nieskończoności. Villemann nie miał teraz żadnego wyczucia czasu ani przestrzeni, nie wiedział, czy grupa się porusza, czy nie. - Przejmiecie tutaj? My nie przejdziemy. Kto przejmie? Głos należy do Nauczyciela. Przez co oni nie przejdą? Villemann tracił i znowu odzyskiwał świadomość. Głosy dźwięczały mu w uszach, a potem niby milkły. Ciemno. Wokół panowały nieprzeniknione ciemności. Potem znowu pojawiło się światło. Perlisty kobiecy śmiech: - Villemann? On ma na imię Villemann? W takim razie jest mój. Ja się nim zajmę. - A ja biorę Taran. Znam ją. Jesteśmy jak dwie krople wody. To mówił inny głos kobiecy. Niższy i brzmiało w nim coś w rodzaju lekceważenia. - Zabierzemy ze sobą dwoje żywych - oznajmił głęboki bas, którego Villemann nigdy nie słyszał. - Oni sami pochodzą z terenów wschodnich i mogą się przydać, jeśli chodzi o obyczaje. - Znakomicie - odparł Nauczyciel lekko śpiewnym głosem, z wyraźnym akcentem hiszpańskim. - Będziemy czekać po drugiej stronie. Tylko pies potrzebuje ochrony. Nerem miało opiekować się Zwierzę, pomyślał Villemann, choć nie byłby w stanie ubrać swoich myśli w słowa. Nie, oczywiście, oni „nie przeszli”. Cień i duchy nie przeszły. Ale przez co? Wokół wiały porywiste wiatry. Lodowate zimno, a mimo to nie marzł. Jakiś mur oddzielający inny wymiar? Stanęli przy granicy? Może przed jakąś bramą? Jakaś zmiana warty? Po co im wartownicy? Odlegle przeciągłe wycie uświadomiło mu, że wartownicy mogą być konieczni. Lecz miało też pójść dwoje żywych. W charakterze ochrony? Jakby Dolg i Móri nie mogli dać sobie rady sami. Któż może być od nich silniejszy? Villemann otworzył oczy. Ledwo, ledwo. Bardziej nie mógł. Wymagało to zbyt wielkiego wysiłku. Powietrze było szare jak ołów, w górze szybko przepływały obłoki. W niewidocznych skalach coś szeptało i piszczało. Dokoła Villemanna tłoczyły się jakieś stwory. Nie, to zwyczajni ludzie, tyle że w staroświeckich ubiorach. Niektórzy bardzo ładni. Niektórzy brzydcy, ale ich brzydota zdawała się dziwnie pociągająca. Wobec żadnego z nich nie można było być obojętnym. Villemann widział kobietę z chmurą kędzierzawych rudoblond włosów. Piękną. Powiedziała coś do pozostałych i wtedy rozpoznał jej glos. To ta, która chciała go ochraniać. Jakiś wysoki mężczyzna o niebywale szerokich ramionach, niemal jak u wielkiego łosia, oznajmił: - Bardzo dobrze, Villemo. Dominiku, ty, który tak bardzo kochasz zwierzęta, może byś się zajął psem? Trzymaj mocno smycz, bo niewykluczone, że on zechce puścić się za czymś w pościg. - Raczej nie - odparł młody mężczyzna. - Śpi jak zabity.
6 - Nigdy nic nie wiadomo. A, więc to dlatego kobieta uważała, że oni oboje świetnie do siebie pasują: Villemann - Villemo. Ale co to za ludzie? I Villemann znowu zapadł na dłuższy czas w głęboki sen. Niespokojne krzyki w pobliżu. Groźne pomruki bestii, w żadnym razie nie przypominającej człowieka. Jakieś parskania, sapania. Dławiący smród siarki, gorąco. Czy my jesteśmy na Islandii? zastanawiał się Villemann. Gdzieś nad bulgoczącymi, kipiącymi siarczanymi źródłami w okolicy Namaskardh? Nie, to sapią te dziwne istoty, nie kipiące źródła. Sylwetki. Rozpaczliwie starał się otworzyć oczy, ale bez powodzenia. Opiekunowie z trudem posuwali się naprzód. Villemann nie wiedział, czy jest niesiony, czy też wieziony na czymś. W ogóle nie odczuwał własnego ciała. Miał wrażenie, że nic nie waży. Ale to, oczywiście, nieprawda, wiedział o tym. Zachował swoją fizyczną postać, wszyscy jego krewni tutaj ją zachowali, bo przecież to oni sami mają dojść do Karakorum, a nie ich dusze w jakimś niesamowitym eksperymencie. Ale jak, na Boga, zdołają tego dokonać? Sposób poruszania się elfów można by jeszcze od biedy wyjaśnić i jakoś zaakceptować, ale to? Dotarł do nich dudniący grzmot i ów niski, ostry głos kobiecy zawołał: - Tengel, spójrz w górę! Odpowiedział mu spokojny bas: - Widzę, Sol. Sol? Sol, gdzie on już kiedyś słyszał to imię? Myśli Villemanna mącił środek nasenny. Ależ oczywiście, Sol z Ludzi. Lodu, ta, która pomogła Taran w walce z Sigilionem! Ludzie Lodu? Villemann nigdy przedtem o nich nie słyszał. Nie, nie był w stanie przytomnie myśleć. Spotykali wciąż nowe, obce i przerażające zjawiska. Do niego docierały jedynie dźwięki, ale i to wystarczało. Wrzaski przypominające wycie, niesamowite zgrzyty, jakby pocieranie kamieniem po metalu, głuche, dudniące grzmoty i wreszcie ten straszny łoskot, zdawało się, że to nadchodzą jakieś kamienne kolosy. Zbliżały się do nich, wtedy pomocnicy Villemanna odskakiwali gwałtownie w bok, po czym na pewien czas robiło się spokojnie, a dźwięki zamierały w oddali. Do kolejnego zagrożenia. Coś ogromnego i bardzo gorącego przemknęło obok. Powieki Villemanna przeniknęło ostre światło. To coś przesunęło się przy nim, ale zaraz pojawiły się nowe zjawiska. W końcu na ułamek sekundy udało się Villemannowi unieść powieki i w tym samym momencie przebiegła obok nich przypominająca smoka istota z ogromnym trójrogim stworem na grzbiecie. Istota, szczerząc zęby, wyciągnęła ku nim dzidę, ale broń została powstrzymana w powietrzu przez strzałę, wysłaną przez kogoś znajdującego się w bok od Villemanna. Dzida zmieniła kierunek. Z wielkim wysiłkiem Villemann zwrócił wzrok w stronę łucznika. Zobaczył kogoś, kto mu się w pierwszej chwili wydał wrogiem, lecz zaraz zrozumiał, że to pomocnik. Wysoki mężczyzna o czarnych potarganych włosach i orientalnych rysach, groteskowy, ale bardzo interesujący. Wieszał właśnie ogromny łuk na ramieniu. Więcej Villemann nie zdołał zobaczyć, usłyszał natomiast, jak ów potężny mężczyzna imieniem Tengel, który wyraźnie
7 był tu przywódcą, mówi do strzelca: - Bardzo dobrze, Mar! A potem podniecony glos: - Udało się! Przeszliśmy! Jesteśmy po drugiej stronie! I nikt nie został zraniony. - Właśnie dlatego nam się - udało odpowiedział mężczyzna o głębokim glosie. - Idziemy dalej. Villemann znowu stracił kontakt z rzeczywistością. Pogrążył się w niebycie. W domu, w Theresenhof. przestało padać. Erling poszedł do pawilonu muzycznego, by zobaczyć, jak się sprawy potoczyły i ewentualnie zabrać całą gromadkę do domu. Wrócił bardzo szybko. - No? - zapytał zdenerwowana Tiril. Erling rozłożył ręce. - Zniknęli. Wszyscy. - Zniknęli? Widziałeś, jak odchodzili? - Widziałem tylko na śniegu ich ślady z domu do pawilonu. A stamtąd... Nic. Absolutnie nic. Doszli do pawilonu, a potem zniknęli. - A zatem ich podróż się rozpoczęła - westchnęła. Theresa.
8 2 Budzili się w ciemnościach, jedno po drugim. Ostatnia ocknęła się Taran. Usiadła i nasłuchiwała, podobnie jak to przed nią czynili wszyscy inni. Cisza wokół była taka... przytłaczająca. Taka... fizycznie wyczuwalna. Ciężka. Po omacku szukała Uriela, po chwili on ujął ją za rękę. - Gdzie jesteśmy? - szepnęła z drżeniem. - Tutaj jest tak zimno. I wilgotno. - Masz rację - przyznał Móri. - Próbowałem się już trochę zorientować w sytuacji, ale nie bardzo mi się to udało. Początkowo myślałem, że jesteśmy na otwartej przestrzeni. Chyba jednak nie. - To... W takim razie, gdzie? - Znajdujemy się w jakiejś głębi, która została stworzona przez ludzi. No, w każdym razie coś takiego. - Nie podoba mi się właśnie owo „coś takiego” - mruknęła Taran. - Ale masz rację ojcze. To, co zdaje się takie przytłaczające, co głuszy wszelkie dźwięki, to może być niski dach. - Skała - sprostował Mori. - Mamy nad sobą skałę. - Uff - szepnął ktoś w ciemnościach. - Czy nikt nie zabrał krzesiwa? - zawolała Taran niecierpliwie. - Światła idea - rzeki Villemarin. Skrzesał ogień i zapalił niewielką pochodnię. Rozglądali się dookoła. - Zabawne, nie ma co - skrzywiła się Taran. Chyba naprawdę znajdowali się w górskiej jaskini, tak to przynajmniej na pierwszy rzut oka wyglądało. Tylko że nierówna podłoga, ociosane ściany, a przede wszystkim wyrąbany w skale korytarz, ginący w mroku, uświadamiały im, że nie jest to naturalna jaskinia. No, może częściowo, ale jeśli nawet, to została gruntownie przerobiona ludzką ręką. - Może to kopalnia? - zastanawiał się Rafael. - Nie, nic na to nie wskazuje - odparł Móri. - Jeśli miałbym zgadywać, to powiedziałbym, że podziemny loch, więzienie. - Na to też nic nie wskazuje - wtrącił Villemann. I nagle drgnął. - Co ty robisz, Danielle? Wszyscy spojrzeli w tę samą stronę, co on. Danielle siedziała w kącie i głaskała jakąś okropną istotę, bardzo wolno i spokojnie. Zwierzę! Dziewczyna uśmiechała się do nieszczęsnego stworzenia. Kiedy się otrząsnęli z wrażenia, Dolg powiedział: - Znakomicie, Danielle! Mama Tiril też to zawsze robiła, a wtedy stan jego ran bardzo się poprawiał. - Już to zauważyłam - oznajmiła Danielle z promienną twarzą. - On to lubi. - Tak - potwierdził Móri. - Ale musisz wiedzieć, że ludzkość przysparza naszym przyjaciołom zwierzętom coraz to nowych ran. Więc Zwierzę całkiem zdrowe nie będzie nigdy. My możemy tylko starać się ulżyć trochę jego cierpieniom. Znakomicie, Danielle! Przyjemnie nas zaskoczyłaś! - Może zaczynam być dorosła - szepnęła ze smutnym uśmiechem. - Nasza długa podróż z Norwegii nauczyła mnie wiele o cieniach życia.
9 Dolg, który siedział najbliżej dziewczyny, wyciągnął rękę i pogłaskał Danielle po policzku. - Ślicznie, mała siostrzyczko! Odpowiedziała mu nieśmiałym uśmiechem, wszyscy jednak zauważyli, że to ze strony Villemanna oczekiwała pochwały. Ten nie pozwalał jej długo czekać, uśmiechnął się serdecznie i powiedział, że bardzo jej dziękuje. Danielle pochyliła głowę nad zmierzwionym futrem Zwierzęcia. Nero siedział obok nich, jakby i on chciał okazać sympatię. - Ale co tutaj robi Zwierzę? - zdziwił się Móri. - W dodatku całkiem samo? W głębi mrocznego korytarza ukazał się Cień w towarzystwie pozostałych duchów. Ludzie natychmiast wstali i kłaniali się z szacunkiem. - Nie, nie, siedźcie - powstrzymał ich Cień. - My też przy was usiądziemy. Musimy porozmawiać. Naradzić się. Wszyscy znaleźli dla siebie miejsca w niewielkiej grocie, rozpalono też ognisko ze smolnych drzazg, które ze sobą przynieśli. Ale naprawdę niewielkie, drogocenne drzazgi należało oszczędzać, bo z pewnością będą jeszcze potrzebne. W końcu Móri zapytał: - No dobrze, więc gdzie jesteśmy? - Pod twierdzą Sigiliona - odparła pani powietrza, która przedtem bardzo dokładnie zbadała okolicę. - Niegdyś znajdowała się tam w górze i nadal trwa, ale bardzo trudno do niej dotrzeć. - Na pewno pokonamy wszystkie trudności - zapewnił Villemann. - Akurat droga do siedziby Sigiliona interesuje mnie najbardziej. Skoro mieliśmy już okazję poznać przedsmak podróży... Inni przerwali mu zdumieni. - Niczego takiego nie przeżywaliśmy, coś ty! - Więc to jednak ty wypiłeś zawartość mojego kieliszka - westchnął Móri. - Sobie przygotowałem nieco słabszy środek nasenny, żeby choć w części śledzić podróż, ale kieliszki zostały zamienione. Niech to licho porwie, przez całą drogę spałem jak kamień! Nauczyciel spojrzał na niego surowo. - To mogło być bardzo niebezpieczne - rzekł z powagą. - Muszę prosić, byście od tej chwili bardzo dokładnie przestrzegali naszych zaleceń. - Miło popatrzeć, jak tatę przywołują do porządku - zachichotała Taran. - No dobrze, braciszku, powiedz teraz, co widziałeś. Jak dobrze jest mieć ich wszystkich przy sobie, pomyślał Villemann. Nidhogga z jego przezroczystą bladością, wyglądającego jak unosząca się w powietrzu zjawa, Nauczyciela o ciężkiej, zwalistej sylwetce, w którego zamazanych rysach wciąż można dostrzec mądrą wyrozumiałość. A także tego ponad wszelkie granice groteskowego Ducha Zgasłych Nadziei czy inaczej Ducha Beznadziei albo Ducha Niespełnionych Iluzji, miał on bowiem wiele nazw. Piękne panie Wodę i Powietrze, które muszą się czuć bardzo źle w tej dławiącej atmosferze górskiej jaskini. Dobrze jest mieć przy sobie Pustkę, której nikt nie widzi, ale której obecność wszyscy wyczuwają jako pustą przestrzeń, a także jako smutne westchnienie wydobywające się z piersi, gdy tylko ona znajdzie się w pobliżu. Było też, oczywiście, Zwierzę oraz Hraundrangi - Móri. I Cień. Potężny i nieprzenikniony. Villemann w najmniejszej mierze nie ponosił przecież winy za to, co słyszał i widział po drodze, odpowiedział więc z czystym sumieniem: - Wydawało mi się, że pędzimy przez wielkie przestrzenie. - W pewnym sensie tak było - skinął głową Nauczyciel.
10 - A poza tym mijaliśmy chyba jakąś bramę - ciągnął dość niepewnie Villemann. A może nawet dwie. - Wiele - sprostował Cień. - Musiałem chyba wtedy przysypiać - stwierdził Villemann. - Pamiętam, że pomyślałem sobie: „Czy to jakiś wilk? Człowiek o wilczej głowie?” Właśnie wtedy usłyszałem, że ten człowiek pyta o hasło, i ktoś z was, mam wrażenie, że to był Nauczyciel, odpowiedział, iż nie znamy hasła, lecz marny ze sobą tego, na którego długo oczekiwano, po czym ów człowiek-wilk, którego jednak nigdy nie widziałem, oznajmił: „Przechodźcie!” - To rzeczywiście była istota podobna do wilka - rzekł Nauczyciel zdumiony. - Jesteś pewien, że go nie widziałeś? - Absolutnie. Odbierałem tylko bardzo intensywne wrażenie, że tak właśnie jest. - Brawo, Villemann! Coś mi się zdaje, że w tej rodzinie nie tylko Móri i Dolg posiedli niezwykłe zdolności. No dobrze, jeszcze jakieś wrażenia? Bo mam nadzieję, że nie wtrącałeś się do tego, co się działo. To by się mogło skończyć naprawdę źle. - Naturalnie, że niczego takiego nie robiłem. Przede wszystkim dlatego, że nie byłem w stanie, znajdowałem się w kompletnym oszołomieniu, właściwie jakbym nie miał ciała. Parę razy udało mi się tylko leciutko uchylić powiek. Raz zdawało mi. się, że widzę jakąś bramę w chmurach, myślałem, że za chmurami znajdują się skały. - Nie, tam nie było żadnych skal. Tylko te chmury. Mów dalej! - No to musiałem się chyba wtedy zdrzemnąć, bo potem miałem wrażenie, że natrafiliśmy na kolejną barierę. I tak... Jak to było tam...? - Przekroczyliśmy wiele granic. Nie wiem, o którym miejscu teraz mówisz - stwierdził Cień.. - Niech się zastanowię... Wszystko to jest dosyć niewyraźne. - Trudno się dziwić - wtrącił Cień z ironią. Villemann zauważył, że ojciec mu wyraźnie zazdrości, iż syn przeżył to, co on przygotował dla siebie. Młody człowiek przyjął to z rozbawieniem. - No więc - powrócił do opowiadania. - No więc słyszałem długotrwałe echo, jakby dochodzące spoza granic wieczności. Zdawało mi się, że znaleźliśmy się poza czasem, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. - I tak też było! Istniejecie teraz w czasie elfów, w którym żadna rachuba nie obowiązuje. - Takie właśnie było moje wrażenie - skinął głową Villemann. - I co to się przytrafiło później? Znowu znaleźliśmy się przy jakiejś granicy. Nowy wartownik. Taki wielki, że nie mogłem go dokładnie zobaczyć, nie mam pojęcia, kto to był. Chociaż znajdowali się tam również inni - Villemann mówił teraz z większym zapałem, jakby lepiej pamiętał. - Były to jednak istoty ludzkie. Przypominam sobie! Pamiętam kobietę o imieniu Villemo, która chciała się mną zaopiekować, ponieważ mamy podobne imiona. Innego nazywali Tengel, był to wspaniały mężczyzna, brzydki jak troll, a mimo to w jakiś sposób bardzo piękny. Był ich przywódcą. Zwracał się do kogoś imieniem Dominik i do jakiegoś Mara. Ten ostatni to ogromny łucznik o orientalnych rysach. Wyglądał strasznie, ale i on mimo to wydawał się bardzo sympatyczny! Czy nie zapomniałem o kimś? Tak! Jeszcze Sol! Sol z Ludzi Lodu! - Co takiego? - wołali Taran, Rafael i Danielle jedno przez drugie. - Tak, tak, to byli Ludzie Lodu - potwierdził Cień z uśmiechem. - Towarzyszył im jeszcze jeden. Trond. - Ale oni mieli ze sobą także dwoje żyjących - wtrącił Villemann z uporem. - Jakim
11 sposobem ci ludzie mogliby nam pomóc? Przecież tata i Dolg są znacznie silniejsi niż ktokolwiek inny! - Owi żyjący to Mar i Shira. Wspaniała młoda dziewczyna o ogromnych zdolnościach okultystycznych. Oboje bardzo dużo wiedzą o tych okolicach. - Dziewczyny nie widziałem, ale też miałem ograniczony zasięg. Jednego tylko nie rozumiem: Co takiego mają Ludzie Lodu, czego nie posiadacie wy, duchy? Bo przecież wymieniono wartownika, prawda? I przeszliśmy wtedy do innego wymiaru... - Słusznie! - Na mnie ten wymiar robił okropne wrażenie. Przede wszystkim niczego nie widziałem. W każdym razie na początku. Słyszałem natomiast potworne hałasy, jakby jakaś straszna siła przetaczała ogromne skalne bloki, przenikliwe zgrzyty, wizgi, grzmoty i mrożące krew w żyłach pomruki. Parskania i bulgotanie, jakbyśmy się znajdowali przy Namaskardh. Śmierdziało też podobnie jak tam. Cuchnęło siarką, jakby się rozwarły wrota piekieł. Wciąż przeżywaliśmy coś nowego! W końcu udało mi się otworzyć jako tako oczy i ujrzałem ogromnego stwora podobnego do smoka, jak pędzi wprost na nas, a na plecach dźwiga inną istotę o trzech rogach, wykrzywiającą się do nas paskudnie i ciskającą w nas dzidą. Na szczęście ten łucznik, Mar, zestrzelił dzidę. A zatem powiedzcie, nasze genialne duchy, dlaczego to Ludzie Lodu znaleźli się w tym wymiarze, a nie wy? Nauczyciel westchnął. - Jak widzę, wszyscy oczekujecie ode mnie odpowiedzi... - Tak jest - potwierdziła Taran. - To bardzo niebezpieczny wymiar. Jak już wiecie, kiedy transportowaliśmy was tutaj z domu, czas stał w miejscu. No, nie bez przerwy, w pewnych okresach zaczynał się toczyć mniej więcej normalnie. Zresztą wszystko działo się w wielkim skrócie, ponieważ podróżowaliśmy niebywale szybko. Ale przez ów wymiar, przez który wy jako ludzie musieliście przejść, my nie byliśmy w stanie was przeprowadzić. Ten wymiar bowiem znajduje się w przestrzeni oddzielającej dwa okamgnienia, istnieje pomiędzy dwoma drgnieniami. Rozumiecie mnie? - Rozumiemy - potwierdziła Taran. - Załóżmy, że poruszam kciukiem, to ten wymiar znajduje się w przestrzeni czasowej pomiędzy ułamkiem sekundy, w którym zaczynam ruch kciukiem, a ułamkiem, w którym mój kciuk znajduje się znowu w dawnym położeniu. - Trwa to jeszcze krócej - rzeki Nauczyciel. - To przestrzeń między początkiem twojej myśli, by poruszyć kciukiem, a pierwszym słowem w jakie tę myśl ubierasz. Taran z zapałem kiwała głową. Zrozumiała. - W tej przestrzeni dzieje się niesłychanie dużo spraw w czasie tak krótkim, że właściwie nie istniejącym. To, co usłyszałeś, Villemannie, było zaledwie nikłym fragmentem tego, co się tam w istocie wydarzyło. Ten wymiar pełen jest istot które w ogóle nie mają miejsca w czasie, ponieważ czas ich nie chciał. Są one zirytowane i dlatego podwójnie niebezpieczne, i bardzo złe. My, duchy, nie mamy sposobu, by się im przeciwstawić. Natomiast Ludzie Lodu to potrafią. - Jak to? - Opowiadanie sagi o Ludziach Lodu zabrałoby nam zbyt wiele czasu. Najkrócej mówiąc, ród ten prowadzi walkę ze złem. Złem samym w sobie. Ludzie Lodu mają przodka. który napił się wody ze Źródła Zła i przez to stal się samym Złem. Gdyby przejął władzę nad światem, zniszczyłby wszystko. Również inne złe istoty, takie jak demony i im podobne, wszystkie musiałyby się podporządkować jego mocy, a to by światu nie wyszło na dobre. Te
12 ponure istoty chcą być wolne i swobodnie czynić zło według własnej woli. Ludzie Lodu są jedynymi, którzy mogą uwolnić świat od strasznego przodka. On się nazywa Tengel Zły w przeciwieństwie do tego Tengela, którego ty spotkałeś Villemannie. Ten jest dobry. Natomiast Shira, która też tam była jako jedna z dwojga żyjących, właśnie niedawno zdołała zdobyć jasną wodę, która jest w stanie zniszczyć ciemną wodę zła - jeśli tylko Ludziom Lodu uda się odnaleźć Tengela Złego i naczynie, w którym przechowuje on swoją wodę. O to właśnie zabiegają. Na tym polega ich walka. Umilkł na chwilę. - Mów dalej - rzekła Taran cicho. - Jak dotychczas wszystko zrozumieliśmy. - No właśnie. W takim razie pojmujecie pewnie też, że owe istoty, znajdujące się w tamtym wymiarze, nie chcą Ludziom Lodu uczynić nic złego. - Naturalnie, że pojmujemy - przyznał Villemann. - Ale, z drugiej strony, Ludzie Lodu są tacy jak my. Oni też nie chcą czynić zła. I dlatego właśnie mogli przejść. Tutaj jest coś, czego nie rozumiem... Słyszałem, jak mówiłeś, ty albo Cień, czy może jeszcze ktoś inny, że musicie zostać po drugiej stronie. Przecież wiem, że potraficie przenosić się nie zauważeni z miejsca na miejsce. Dlaczego więc po prostu nie przeniesiecie nas na tę drugą stronę? - Rzeczywiście, trzeba powiedzieć, że masz głowę nie od parady, Villemannie - Nauczyciel uśmiechnął się powściągliwie. - Ale aż takie proste to to nie jest. Nie mogliśmy zastosować w pełni sposobu poruszania się elfów, bo w tych górskich okolicach konie nie dadzą sobie rady. Musieliśmy tak postępować, byście uniknęli zderzenia z czasem. Poza tym wciąż przecież jesteście ludźmi. Musieliśmy was przeprowadzić przez wszystkie konieczne wymiary. Również przez ten, nad którym sarni nie mamy władzy. - Przez ten niebezpieczny, pozbawiony czasu - westchnął Dolg. - Rozumiemy to bardzo dobrze, więc jeszcze tylko jedno pytanie: Jeśli demony w tej przestrzeni uznają i akceptują Ludzi Lodu, to dlaczego ten trójrogi potwór ich zaatakował z dzidą? - Dzida nie była skierowana przeciwko Ludziom Lodu, lecz przeciwko wam, intruzom - wyjaśnił Nauczyciel łagodnie. Ludzie pod ścianami skulili się na te słowa. Siedzieli w napięciu, teraz znali już wszystkie odpowiedzi. - I jeszcze raz ci dziękuję, Villemannie, że nie próbowałeś się mieszać do wydarzeń - rzekł Cień. Młody człowiek w milczeniu skinął głową, ale trudno mu było ukryć dumę. - Czy możemy teraz przedyskutować plany? - zapytała Woda głosem, który przypominał szemranie strumyka. - Tak, powinniśmy się za to zabrać - potwierdził Uriel, który do tej pory siedział w milczeniu i tylko słuchał. - Nie ma znowu tak wiele do dyskutowania - rzekła pani powietrza i teraz zebranym się zdawało, że słyszą szum wiatru w koronach drzew. - Potraktujcie to pomieszczenie jako punkt wyjścia i jako miejsce zbiórki. Tutaj możecie wracać, bo o ile zdążyłam się zorientować, chociaż nie miałam zbyt wiele czasu, nie żyje już nikt, kto wie o istnieniu tego miejsca. Jest trudno dostępne i chyba nigdy nie było używane. Nawet Sigilion nie wie, dlaczego kazał swoim niewolnikom kopać tak głęboko. - Trudno dostępne? - zdziwił się Móri. - W takim razie jak z niego wyjdziemy? - Prowadzi stąd jedna jedyna droga i z pewnością, ją odnajdziecie. - A jak się tu znaleźliśmy? Piękna kobieta uśmiechnęła się.
13 - Znowu pomogli nam Ludzie Lodu. Mała Shira, o której już wspominaliśmy, zdobyła pewnego... nie, nie przyjaciela, ale, powiedzmy, sojusznika, podczas swojej wędrówki do źródła jasnej wody. Jego imię brzmi Shama i jest to duch kamienia. Jest jeszcze czymś więcej, ale to nas nie dotyczy. To on właśnie utworzył we wnętrzu góry korytarz, dzięki czemu mogliście wejść aż tak głęboko i znaleźć się pod siedzibą Sigiliona. Ten korytarz, oczywiście, został natychmiast zamknięty. - Więc wyście wiedzieli o istnieniu tego pomieszczenia? - My nie. Ale Shama wiedział. - To znaczy, że bardzo wiele zawdzięczamy Ludziom Lodu - rzekł Dolg cicho. - Niewątpliwie! Nie mogłam jednak dokładnie zbadać zamczyska, ponieważ Sigilion wszędzie porozstawiał zapory, przez które nie przejdzie żaden duch. Są pozamykane na magiczne zamki, w każdym razie różne ich fragmenty. Co nieco jednak nam, duchom, udało się zobaczyć. I chcę wam powiedzieć, że nie powinniście się bać tego, co was spotka podczas poszukiwania Madragów... - Widziałaś ich? - zapytał Móri pospiesznie. - Nie, nawet nie wiem, czy naprawdę istnieją. A jeśli tak, to muszą się znajdować w tych starannie pozamykanych częściach zamku. - Skoro wam nie udało się otworzyć zamków, to jak my sobie z tym poradzimy? - niepokoił się Rafael. Pani powietrza zwróciła ku niemu swoje niebiańsko błękitne oczy. - To będzie, niestety, wasz problem. Pomyślcie, to może się wam uda. O te małe wieśniaczki nie musicie się martwić. One znajdują się w całkowitej władzy Sigiliona i bardzo dobrze się z tym czują. Nie chcą wracać do domów. - No a ich rodzice? - zapytał Móri. - Chyba nie są z tego powodu specjalnie szczęśliwi? -mTeż tak myślę, ale nic nie możemy zrobić. Jeśli siłą przetransportujemy biedaczki z powrotem na wieś, to zapłaczą się na śmierć z tęsknoty za Sigilionem. - O, nie - szepnęła Taran drżącym głosem, a Danielle skuliła się jak na zimnie. - Wy nigdy się nie znajdowałyście pod jego wpływem - rzekła pani powietrza. - Taran była na to zbyt silna, a Danielle została w porę uratowana. Te nieszczęsne małe kobietki natomiast już nie będą miały możliwości uwolnienia się od niego. A więc, Danielle, musisz być bardzo ostrożna! Nigdy nie pozostawaj sama z Sigilionem! Ty, Taran, dasz sobie radę, a poza tym udasz Uriela. - Natomiast Danielle ma mnie! - wykrzyknął Villemann i natychmiast tego pożałował. Danielle jednak spojrzała na niego z taką wdzięcznością, że aż się zaczerwienił. Wygląda na to, że ona zaczyna się uwalniać od uczuć dla Dolga, już chyba go tak nie wielbi, pomyślał. Ale jeszcze trochę potrwa, zanim zrozumie, że to ja jestem mężczyzną jej życia. A czy jestem? Może powinna sobie znaleźć kogoś całkiem innego? Dalej nie zdążył się posunąć w swoich rozmyślaniach, bo wszyscy zebrani zaczęli się znowu zastanawiać nad tym, co należy zrobić najpierw. Villemann usiadł wygodniej i słuchał, co mają do powiedzenia „geniusze”.
14 3 Narada została zakończona. Duchy opuściły zgromadzenie. Móri i jego bliscy wiedzieli, że teraz, kiedy podróż dobiegła końca, znowu poruszają się w czasie. Bardzo szybko zostali przeniesieni z domu tutaj, nawet nie wiedzieli, jak szybko, od tej chwili jednak liczyła się każda minuta. Szczerze mówiąc, musieli się spieszyć. Pominąwszy już prośby i marudzenie Taran, że muszą wrócić do domu tak, by zdążyć na wyznaczony termin ślubu, bardzo dobrze wiedzieli, iż nie mogą się bez końca ukrywać w zamczysku Sigiliona i że lada chwila mogą zostać odkryci. Wtedy on na pewno nie będzie się z nimi cackał. Brak litości, to najłagodniejsze określenie, jakie w tych warunkach mogło przyjść na myśl. Ruszyli zatem w ciemność jedynym korytarzem, który prowadził z ich tajemniczego schronienia. - I nie liczcie na pomoc duchów - ostrzegał Móri szeptem. - One są tutaj po to, by nas wspierać wyłącznie wówczas, kiedy już naprawdę nie będzie innej rady. Nie mogą jednak interweniować bezpośrednio, nie mogą uratować Madragów, to możemy zrobić tylko my sami. Nie wolno im też pojawiać się w okolicy zamczyska, jedynie w tej jaskini pod nim. Odwrócił się i zatrzymał orszak. - Dolg i ja musimy mieć wolne ręce, natomiast ty, Urielu, będziesz się opiekował Taran, Villemann zajmie się Danielle, a Rafael Nerem. - Tato, ile razy ty to musisz powtarzać? - jęknęła Taran. - Będę to robił, dopóki nie pojmiecie, jak ważne jest, by wszyscy znajdowali się na swoich miejscach. Każde z nas otrzymało od duchów konkretne zadanie. I musimy je po kolei w odpowiednim czasie wykonywać, jak na przykład teraz. Teraz zwolnimy Rafaela z obowiązku zajmowania się Nerem, ponieważ zadaniem Nera jest przeszukiwanie korytarzy i pomieszczeń. W tej sytuacji ja pójdę pierwszy, tuż za psem, a ty, Rafaelu, będziesz zamykał pochód i musisz mieć baczenie, by nas nikt nie zaskoczył od tyłu. Villemann pomyślał, że to przecież niemożliwe, nikt nie może ich zaskoczyć, skoro za nimi znajduje się tylko jaskinia, którą dopiero co opuścili. Wiedział jednak, że Rafael musi czuć się potrzebny i ważny. Rafael musi zapomnieć o swoim uczuciu do Wirginii von Blancke, które sprawiło mu tyle bólu. Ważne jest więc, by miał do wykonania zadanie, absorbujące myśli. Rafael przyjął polecenie z całą powagą, jako wyraz zaufania. Dogonił swoją siostrę, Danielle, jakby chciał ją ochronić przed ewentualnym atakiem od tyłu. Ciemny korytarz oświetlała tylko mdła pochodnia, którą Móri polecił zapalić. Widzieli czarne kamienne ściany, grubo ciosane, nierówne, ociekające sączącą się z góry wodą. Przejście nie było długie. Nieoczekiwanie Nero się zatrzymał, bo wyrosła przed nim ściana. - Aha. No i co teraz? - zastanawiała się Taran. - Nie mów tak głośno - syknął Móri ostrzegawczo. - Znajdujemy się głęboko pod twierdzą, prawda? - rzekł Dolg. - W takim razie powinniśmy... Nie musiał kończyć zdania. Wszyscy unieśli głowy, żeby popatrzeć w górę. Rzeczywiście, znajdował się tam otwór. - Danielle - powiedział cicho Móri.
15 Dziewczyna wiedziała, na czym polega jej zadanie. Jeśli trafią na jakieś szczególnie wąskie przejście, ona musi pokonać je jako pierwsza. Villemann i Uriel, najsilniejsi w grupie, unieśli Danielle tak, by mogła się pewnie chwycić krawędzi. - Nie bardzo mam się tu czego trzymać - jęknęła ogromnie przejęta tym, że może się do czegoś przydać. - Dam sobie radę, tylko żebyś mnie, Villemann, podniósł jeszcze trochę wyżej. Obaj chłopcy wspięli się na palce i Danielle wkrótce znalazła się na górze. No, tym razem się udało, pomyślała Taran. Ciekawe, kto podsadzi ostatniego. - Co widzisz? - zapytał Móri szeptem. - Nic. Tu jest ciemno jak w kominie. Strasznie nierówna podłoga - odrzekła także szeptem. - Podłoga dokładnie taka sama jak tam u was na dole. Jedno po drugim podnoszono, czy też, ściślej biorąc, wypychano na górę. Nero wyrywał się na początku okropnie, ale później, zawieszony pomiędzy niebem i ziemią, dał za wygraną po prostu ze strachu. Taran musiała czekać do końca jako najlżejsza, ją najłatwiej można było wciągnąć. Wypadło, niestety, na nią, choć tak się bała, by nie zostać w ciemnym korytarzu sama. Większość wyposażenia zostawili w dolnej kryjówce. Zabrali tylko to, co, jak sądzili, może im być potrzebne już teraz. - Musimy sporządzić jakąś drabinę albo coś w tym rodzaju - szepnął Móri. - Wystarczyłaby na przykład sznurowa drabinka. Nie możemy przecież tak się nieustannie podsadzać i zsadzać, a wspinania będzie pewnie sporo. Wszyscy się z nim zgadzali. - A teraz... - mówił dalej Móri. - Teraz rozejrzyjmy się trochę wokół. Znajdowali się w bardzo małym pomieszczeniu. I całkiem pustym. Najważniejsze jednak, że w kamiennej ścianie zobaczyli niskie drzwi. Może zresztą drzwi to zbyt dostojne określenie. Wyglądało jak wejście do komórki, i miało się wrażenie, że po drugiej stronie otworu zgromadzono mnóstwo jakichś gratów. - Trzeba odsunąć te rupiecie - stwierdził Móri. Ale barykada nie dawała się poruszyć. - Boję się, żebyśmy nie narobili zbyt wielkiego hałasu, starając się sforsować tę zaporę czy co to jest - Móri był poważnie zaniepokojony. - Chodźcie, chłopcy, postaramy się zrobić jakieś przejście. Tylko ostrożnie, bardzo ostrożnie... Villemann oglądał blokujące wejście rzeczy. - Są tu jakieś solidne deski... a może to nawet belki... - Cuchnie to wszystko nieprzyjemnie - Taran krzywiąc się zatykała nos. - Rzeczywiście - przyznał Dolg. - Ponieważ jednak drewno nie daje się poruszyć, możemy być pewni, iż od dawna nikt nie schodził na dół do „naszej” kryjówki. - Od bardzo dawna - poparł go Uriel. - Drewno poczerniało ze starości. Właściwie jest jak skamieniałe, zresztą w przeciwnym razie musiałoby zgnić. Dotknij tego! Z wielką ostrożnością zdołali przesunąć nieco zaporę. - Bardzo dobrze, chłopcy - szepnęła Taran. - Jeszcze troszeczkę, wystarczy poszerzyć szczelinę i będziemy mogli wślizgnąć się do środka. Nie, Nero! Zostań! I nie warcz, na miłość boską! Rafael, trzymaj go! Rafael natychmiast zajął się zwierzęciem, zacisnął mu dłoń na pysku. Nero poczuł się
16 obrażony, że tak mu nie dowierzają, wyrwał się Rafaelowi, ale milczał ku zdumieniu wszystkich. Niech sobie nie myślą, że on nie rozumie, iż położenie tego wymaga. Z największym napięciem wpatrywał się jednak w otwór, który powstał po odsunięciu zapory. - Naprawdę nie pachnie stamtąd ładnie - rzekła Danielle. - Masz rację. Ale pamiętajcie wszyscy, że nadal znajdujemy się w tym czymś, co nazwaliśmy piwnicą. W każdym razie bardzo głęboko pod twierdzą - przypomniał Móri. - Dolg, ty pójdziesz pierwszy. Nie, Nero, ty jeszcze nie. My przejdziemy bezpośrednio do drugiego pomieszczenia. - Po tamtej stronie jest kamienna podłoga - oznajmiła Taran. - Wygląda na to, że wszystkie te izby, czy jak to nazwać, wyłożone zostały blokami skalnymi. - Muszę powiedzieć, że przypuszczałem, iż stary Sigilion urządził się tu bardziej komfortowo - mruknął Móri. Taran spojrzała na ojca spod oka. - Prawda, że Sigilion jest stary, ale zapewniam cię, że to żaden dziadek. Co to, to nie! Możesz mi wierzyć, że zachował pełnię wszelkich życiowych możliwości. Móri wolał teraz nie komentować szczerości swojej córki. Może przy sposobniejszej okazji... Dolg ostrożnie przeciskał się przez szparę. Nie wziął ze sobą pochodni, lepiej być jak najmniej widocznym. Reszta czekała. Zwiadowca bardzo długo nie dawał znaku życia. Taran niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę. W końcu wychynął z powrotem. W chybotliwym blasku pochodni jego twarz jaśniała bladością, bo przecież Dolg miał cerę koloru kości słoniowej. Teraz było to uderzająco wyraźne. - Nie czeka nas nic zabawnego - rzekł z powagą. - Musimy tam jednak wejść, zresztą nie widzę niebezpieczeństwa. Bądźcie jednak przygotowani na szok. I, na Boga, trzymajcie Nera krótko! Ostatnie słowa Dolga zabrzmiały złowieszczo. Jedno po drugim przechodzili do większej „sali”. Nie była to, oczywiście, żadna sala, lecz coś najbardziej piwnicznego, co przyszło im kiedykolwiek oglądać. Wysokie sklepienie. Nadal jednak musieli się znajdować głęboko pod ziemią. Kiedy wszyscy weszli, Dolg wziął pochodnię z rąk ojca i pokazał im, co takiego zastawiało wejście z tamtej strony. Nie zdziwiliby się, gdyby naprawdę nikt tu od stuleci nie zaglądał! Była to po prostu wielka skrzynia. W niej leżały porzucone ciała dziewcząt z położonych w dolinach wsi. Móri mówił ochrypłym głosem: - Mam wrażenie, że już kiedyś widziałem taką scenę. To samo przeżywaliśmy w Tiveden, kiedy znaleźliśmy zamek Tistelgorm. Ów okropny hrabia Tierstein również wykorzystane kobiety wrzucał do takiej piwnicy. My jednak widzieliśmy już tylko ich szczątki. Te tutaj... wyglądają jak zabalsamowane. - W każdym razie zwłoki zostały wysuszone niczym mumie - rzekł Dolg, któremu zbierało się na wymioty. Taran ze złością ocierała łzy. - Przeklęty morderca! Pożałuje tego! Wszyscy się z nią zgadzali. - Jeszcze w innym miejscu widzieliśmy coś podobnego - przypomniał Dolg. - Pamiętacie sale zakonu rycerskiego w Burgos, w Hiszpanii? Tylko że tam wrzucano
17 przeważnie zwłoki osób, które w taki czy inny sposób rozgniewały zakon. - Tak - przyznał Móri. - Wspominam to ze wstrętem. - Przepraszam, że tak mówię - wtrącił Uriel. - Ale Sigilion świetnie by pasował do Zakonu Świętego Słońca. W każdym razie gdyby przyjmowano członków na podstawie tego, jak bardzo są źli. - Obawiam się, że nawet dla nich byłby trochę zbyt okrutny - stwierdził Rafael, który nawiązał już znajomość z Sigilionem w Norwegii. - Tak jest - przyznała Taran. Móri nie mówił nic. On nie miał wątpliwego honoru spotkania się z potworem, podobnie zresztą Villemann i Dolg. Żaden z nich nie widział jeszcze osławionego Sigiliona. - Urielu - rzekł Rafael. - Ty byłeś mnichem, prawda? I prawie aniołem... - Nie będę zaprzeczał. - Czy nie mógłbyś... odmówić modlitwy za dusze tych pomordowanych? - Coś ty, Rafael! - zawołała Taran. - One przecież nie były katoliczkami! - A jakie to ma znaczenie? - Nie, no rzeczywiście - przyznała. - Pomódl się, Urielu, naprawdę ulżysz naszym sumieniom. Uriel podszedł do wielkiej poczerniałej skrzyni i z szacunkiem pochylił głowę. Inni zbliżyli się również, tak samo skupieni jak on. Następnie Uriel złożył ręce, przytykając do warg opuszki środkowych palców, i zaczął odmawiać modlitwę po łacinie, której nikt oprócz Rafaela i Danielle nie rozumiał. Wszyscy jednak słuchali z uwagą i wzruszeniem głębokiego głosu średniowiecznego mnicha. Danielle zamknęła oczy. Nie była w stanie patrzeć na te nieszczęsne pomordowane istoty, na ich wykrzywione z bólu i potwornego strachu twarze. Żadna z nich nie wyglądała tak, jakby śmierć przyniosła jej ulgę czy szczęście. Danielle nie chciała wiedzieć, co Sigilion im zrobił w chwili, gdy konały, a on porzucał je, znudzony, dla innych, młodszych kobiet. Przeklęty drań, myślała Taran. Gdybym go tak dopadła, to... Zachowała jednak tyle poczucia realizmu, by wiedzieć, że jeśli istotnie doszłoby do spotkania, to nie ona byłaby tą, która by „dopadła”, ale wprost przeciwnie. Gdy Uriel skończył, odwrócili się gotowi iść dalej. - Co teraz? - spytał Villemann ojca. - Są tutaj, jak widzieliście, schody. Nie przypuszczam, by ta dolna część zamku była przesadnie często odwiedzana. Myślę, że nawet kobiety w górze na zamku nic o tym miejscu nie wiedzą. A wygląda mi na to, że schody wiodą do jakichś drzwi. Musimy być w najwyższym stopniu ostrożni, niebawem zaczniemy się zbliżać do górnych regionów twierdzy. - Tak - przyznał Dolg. - I wobec tego proponuję, by jedno z nas, na przykład ja, poszło przodem zbadać, jak się sprawy mają. - Idź - zgodził się Móri. - Nie ma sensu, byśmy wchodzili wszyscy nie wiadomo dokąd. Patrzyli na wspinającego się po kamiennych schodach Dolga. Stopnie nie wyglądały na zniszczone, więc pewnie rzeczywiście rzadko ktoś tędy chodził. Wkrótce Dolg zniknął w panującym na górze mroku. Słyszeli, że mocuje się z jakimiś drzwiami, że stara się je po omacku otworzyć, ale zachowuje się bardzo cicho. Po chwili wrócił. Nie odważył się wołać do nich z góry. - Drzwi są zamknięte z tamtej strony. Tego się chyba należało spodziewać, ale czy
18 mógłbyś mi pomóc, ojcze? Drzwi są za ciężkie, by je wyważyć, poza tym narobilibyśmy zbyt wielkiego rabanu. - Tak, oczywiście - odparł Móri. - Spodziewałem się od początku, że będziemy natrafiać na takie przeszkody, wziąłem więc ze sobą magiczną, runę, która otwiera zamki. - Znakomicie! Tak właśnie myślałem. - Miejmy tylko nadzieję, że nie jest to zamek magiczny, taki o jakim mówiła pani powietrza - mruknął Villemann. - Zobaczymy - odparł Móri. - Gdyby się to okazało prawdą, to jesteśmy zamknięci na zawsze we wnętrzu góry. Duchy nie pomogą nam stąd wyjść. - Przyjemna perspektywa, nie ma co - burknęła Taran. Móri wszedł na schody za swoim niezwykłym synem. Dolg stał z boku, patrząc, jak czarnoksiężnik otwiera drzwi swoją runą. Widział, że ojciec wyjął jakieś maleńkie etui, zawierające chyba coś w rodzaju smarowidła, którego odrobinę nałożył na zamek. - Nigdy mi nie pokazywałeś tej runy, ojcze - szepnął Dolg. - Nie - potwierdził Móri. - A to dlatego, że ona powinna przepaść, zniknąć ze świata wraz z nami. - No właśnie, zawsze mi mówiłeś, że jest bardzo groźna. Ale może też przecież być dla nas bardzo pożyteczna, prawda? - Gdybyś wiedział, jakie ingrediencje znajdują się w tej maści, nie zadawałbyś takich pytań. Przypadkowo dostałem ją od mojego wielkiego przyjaciela, pastora Eirikura z Vogsos, i bardzo jej oszczędzałem, ponieważ jest taka skuteczna! Sam jednak nigdy bym się nie zgodził zbierać środków koniecznych do tego, by mogła działać. I tobie ich nie wyjawię. No, zamek ustąpił. Bogu dzięki nie ma tu żadnej magii. Magię reprezentujesz ty sam, pomyślał Dolg, ale nie powiedział nic. Ujęli klamkę i bardzo ostrożnie otworzyli drzwi, śmiertelnie przestraszeni, że zamek szczęknie albo że zaskrzypią zawiasy, a wtedy mogłoby być z nimi źle. Ale najsłabszy nawet szelest nie zakłócił ciszy. Czekała ich natomiast wielka niespodzianka. Światło. I nie byle jakie światło. Nie światło dnia, którego zresztą wcale nie oczekiwali, ponieważ zdążyli przyjąć do wiadomości, że znajdują się głęboko pod ziemią. Uchylili drzwi jeszcze bardziej. Ich oczom ukazał się dziwny widok. Tym razem znaleźli się w dużej sali, można nawet powiedzieć, wielkiej, choć sklepienie nie było specjalnie wysokie. Dla odmiany pachniało tu przyjemnie i świeżo. I było ciepło! Ciepło i światło płynęły od małych ogników płonących wokół na ścianach. Otwarty ogień, ale w sali nie czuło się zapachu dymu. Zresztą te ogniki wcale też nie przypominały zwyczajnych płomieni, unosiła się nad nimi ciężka, mokra para. Pośrodku sali znajdowały się stoły, na których ustawiono zielone rośliny. W ogóle cała sala wypełniona była mnóstwem roślin. Tutaj musiało znajdować ujście owo zamiłowanie Sigiliona do roślin. To z nich czerpał niezbędny mu do życia sok. Zdawało się, że system ogrzewczy i oświetleniowy funkcjonuje bezbłędnie. - Genialne! - szepnął Dolg. Móri natychmiast go ostrzegł. Uczynił ruch w kierunku centrum sali. Dolg zrozumiał, o co chodzi. Dwie niedużego wzrostu kobiety zajmowały się
19 roślinami. Podlewały je, obrywały suche liście. Boże, spraw, by żadne z naszych na dole się teraz nie odezwało, modlił się w duchu Dolg, a Móri zdawał się czytać w jego myślach. Cofnął się na schody i ruchem dłoni nakazał czekającym na dole, by zachowali się absolutnie bezszelestnie. Potem wrócił do Dolga. Te nieszczęsne istoty w wielkiej sali! Dwie młode kobiety, przedstawicielki typowej wschodniej rasy góralskiej o szerokich twarzach i oczach wąskich niczym szparki, o czarnych sterczących włosach i przysadzistych sylwetkach. Ale nie brakowało im urody, Sigilion wybierał starannie. Móriego zawsze do pasji doprowadzali mężczyźni, którzy kierowali się wyglądem kobiet. Ile biednych stworzeń z podgórskich wsi unieszczęśliwił ten potwór? No cóż, te dwie mogły czuć się mimo wszystko wybrankami losu. Obaj czekali w milczeniu, gotowi natychmiast zamknąć drzwi, gdyby któraś z kobiet odwróciła się lub tylko podeszła w ich kierunku. Ale obie nieduże istoty tak się zajęły swoją pracą, że nawet ze sobą nie rozmawiały. I ojciec, i syn myśleli o tym samym: Ta część twierdzy musiała być zamknięta na magiczne zamki, nic innego nie mogło wchodzić w rachubę. To przecież serce domu i podstawa egzystencji Sigiliona. Gdyby te rośliny zostały zniszczone, człowiek - jaszczur nie mógłby dłużej żyć. Nagle obu przyszła do głowy okrutna myśl, która od dawna zdawała się im świtać: a gdyby tak zniszczyć wszystko w tej sali i raz na zawsze skończyć z Sigilionem? Domyślali się jednak, że jeśli Madragowie istnieją, to i oni żywią się tą trawą. Ze swojego punktu obserwacyjnego nie mogli dokładnie oglądać roślin, ledwo je dostrzegali spoza stołów. Nie wyglądało na to, by kobiety były specjalnie zainteresowane roślinami. Najprawdopodobniej nie zdawały sobie sprawy, do czego też one służą, pojęcia nie miały, że mogą żyć przez długi czas właśnie dzięki nim. Nareszcie skończyły i wyszły przez drzwi w drugim końcu sali. Zbyt daleko od obu mężczyzn, by ci mogli zobaczyć, dokąd się udają, zresztą żadnych drzwi też nie widzieli, domyślali się jedynie, że muszą tam istnieć. - Poproś, by pozostali do nas dołączyli - szepnął Móri. Dolg wyszedł i sprowadził całe towarzystwo. Wszystkim surowo przykazano, by ukryli się natychmiast za stołami, gdyby tylko ktoś wszedł do pomieszczenia. Zrobili wielkie oczy na widok oranżerii Sigiliona, większość jednak, a przede wszystkim Uriel, wiedziała przecież, że te życiodajne rośliny istnieją. To właśnie Uriel wtedy, gdy jego ukochanej Taran groziło niebezpieczeństwo, straszył jaszczura, że Madragowie mogą unicestwić jego plantację. Było to z pewnością pierwsze kłamstwo anioła stróża, uważał jednak, i wówczas, i teraz, że musiał tak postąpić. Taran też tak sądziła. Wszyscy wyrazili chęć zniszczenia roślin, Móri jednak stanowczo się temu przeciwstawił. - Musimy pamiętać i o Madragach - przekonywał. - jeśli stwierdzimy, że nie istnieją, zamienimy tę hodowlę w perzynę. Ale gdyby żyli, dzieje się tak właśnie dzięki tym roślinom. Piją ich sok podobnie jak Sigilion. Trudno nie ustąpić wobec takiego argumentu. - Zastanawiam się, co to może być? - rzekł Villemann. - Może spróbować? - Ani mi się waż! - syknął Móri gwałtownie. W milczeniu przyglądali się roślinom. W całej sali znajdował się tylko jeden gatunek -
20 małe niepozorne krzewinki z koroną liści tuż nad ziemią, a nad liśćmi białe kwiatki lub czerwone jagody, w zależności od fazy rozwoju rośliny. - Ale... jedną jagodę moglibyśmy chyba ukraść - powiedział Móri z uśmiechem. - W celach naukowych, rzecz jasna, nie po to, by jeść. Uriel, który kiedyś w klasztorze uważnie badał zioła, oznajmił teraz: - W tym przypadku niekoniecznie jagody muszą być jadalne. Jagody mogą nawet być trujące, choć cała roślina jest całkiem niewinna. Proponuję więc, by nie zabierać całej rośliny, mogłoby nas to zdradzić, ale po prostu po parę listków z różnych miejsc. Chętnie wziąłbym też jakiś korzonek, ale tego nie powinniśmy robić. - Uriel mówi rozsądnie - stwierdził Móri. - Trzeba uszczypnąć to tu, to tam jakiś listek albo kwiatek, róbcie jednak, co chcecie, byście tylko nie brali niczego do ust. - Taką samą przestrogę usłyszeli też Adam i Ewa w Raju - rzekła Taran. - I co? Posłuchali? Wiadomo, jak to się dla nich skończyło. - Naprawdę myślisz, że skończyło się źle? - droczył się z nią Villemann. - Mnie się zdaje, że odkrywanie świata poza granicami Raju musiało być dużo bardziej ciekawe niż w rajskich ogrodach. Tyle przeciwności musieli pokonywać. Wyobrażasz sobie, jakie to nudne snuć się przez cale stulecia w rajskiej idylli? Dostaję mdłości na samą myśl, że mógłbym tak żyć. Rafael protestował, Taran jednak zgadzała się z bratem. - Albo weź te małe kobietki tutaj - podjęła. - Czy ktoś może pojąć, jak one mogą zrezygnować z oglądania świata za cenę mieszkania tutaj z tym przerośniętym jaszczurem? Villemann nie słuchał dłużej ich rozmowy. Podążył za własnymi pragnieniami o tym, by podróżować, odkrywać dalekie, nieznane kraje, przeżywać nowe przygody. Zżymał się, że nie dane mu było czuwać podczas całej podróży w przestrzeni. Tęsknił do tego, co przeżył, do tych błyskawicznie zmieniających się obrazów, do widoku istot, o których na ziemi nie mógł nawet marzyć. Bardzo chciał ponownie zobaczyć Ludzi Lodu, przyjrzeć im się dokładniej, zwłaszcza tej kobiecie o podobnym do jego imieniu: Villemo. Bardzo mu, się podobał błysk w jej oczach, czuł, że jest ona duchem równie optymistycznym jak on sam. Z nią mógłby przeżywać najwspanialsze przygody na świecie, a może nawet również poza jego granicami. Do rzeczywistości przywołał go głos Taran: - Ale przecież on był naprawdę wyjątkowy! Kto taki? Ach, tak, Sigilion! Villemann nie widział jeszcze jaszczurki Taran, poznawał jednak po jej śmiechu, że Taran miała na myśli osławioną zmysłowość człowieka - jaszczura. Zdaje się właśnie ta jego cecha wabiła i trzymała przy nim młode osoby z tutejszych okolic. Villemann zapragnął, by jak najprędzej zobaczyć znowu świat poza tym pałacem. Zobaczyć otoczenie. Wyrobić sobie pojęcie na temat, gdzie się właściwie znajdują. Kiedy szli przez drugą część dławiąco gorącej i dusznej sali, Danielle otworzyła usta, by o coś zapytać, i już to samo było tak niezwykłe, że wszyscy przystanęli, gotowi słuchać. Natomiast Danielle poczuła się bardzo onieśmielona i ledwo się odważyła coś powiedzieć. - Nie rozumiem tego - wykrztusiła nareszcie, zarumieniona. - Nie rozumiem, jaka w tym logika. Sigilion napastował Taran, bo chciał zdobyć szafir, mający zapewnić mu wieczne życie, a w każdym razie dodać sił. Tymczasem przecież wcześniej odwiedzał świątynię Lemurów, w której przechowywano wszystkie trzy wielkie kamienie. Jego życie zostało dzięki temu przedłużone. No i poza tym posiada te życiodajne zioła. Po co mu zatem jeszcze szafir? - Bardzo dobre pytanie, Danielle - odparł Móri przyjaźnie. - Dolg i ja też się nad tym
21 długo zastanawialiśmy i dyskutowaliśmy wiele. Wydaje nam się, że to jest jakoś tak: Sigilion uzyskał przedłużenie życia dzięki temu, że znalazł się w polu oddziaływania wszystkich trzech cudownych kamieni w tej świątyni przed tysiącami lat. Nigdy jednak nie zdołał żadnego z nich dotknąć, bo nadeszli strażnicy. Więc o życiu wiecznym nie może być mowy. A te rośliny tutaj... No cóż, myślę, że one w nim życie podtrzymują. Musi je jednak nieustannie spożywać, bo w przeciwnym razie przestają działać. Danielle ze zrozumieniem kiwała głową. - W takim razie to samo odnosi się też do Madragów. - Przyjmujemy, że tak. - Dlaczego on chce utrzymywać ich przy życiu? - Tego nie wiemy. I nie będziemy wiedzieli, dopóki ich nie spotkamy. Posłuchaj jednak, Danielle. Wszyscy inni zresztą także: My z Dolgiem uważamy, że Święte Słońce nadal posiada jakąś siłę czy też specjalne właściwości. Słyszeliśmy o Wrotach. Owe trzy kamienie mogą jakoby wspólnymi siłami otworzyć bramy do czegoś. - To by się nie zgadzało - wtrącił Villemann. - Nie zgadza się, jeśli mamy wierzyć w baśń o morzu, które nie istnieje. Bo w takim razie Lemurowie musieliby już schować dwa kamienie, niebieski w bagnach w Centralnej Europie, czerwony natomiast na Islandii. - Słusznie - potwierdził Móri. - I możemy się tylko domyślać, że piękne kamienie Lemurów, ludu poszukującego domu, zniknęły za czymś w rodzaju wrót na wybrzeżu tego mistycznego morza. - A tam oni mieli samo Święte Słońce, to prawda. Złocistą kulę - dodał Rafael. - To musi być nadzwyczajny lud! - Wspaniały - rzekł Dolg. - Najzupełniej wyjątkowy! - No dobrze - wtrąciła Taran. - Cień jest, co prawda, i wspaniały, i najzupełniej niezwykły, ale akurat wyjątkowym nie chciałabym go nazywać. - Myśl, co chcesz - uciął Dolg, urażony w imieniu przyjaciela. - Musisz jednak pamiętać, że Cień nie pochodzi z czystej rasy. Jest spokrewniony z niżej postawionym ziemskim ludem. Inni, czyli ogniki, są jedynie następcami jego i pozostałych przedstawicieli tej mieszanej rasy. - A Strażnicy? - - zapytał Uriel cicho. - Kobieta z bagien i tamci trzej strzegący islandzkiego kamienia. Dolg zwrócił się do niego. - Naprawdę nie pamiętacie baśni? A wojownicy i inni przedstawiciele niższej rasy? Z tamtych pierwszych zostało zaledwie kilkoro. I właśnie oni szli na przedzie procesji podążającej wybrzeżem. Moim zdaniem Strażnicy są równi Cieniowi. Szlachetni, piękni, ale nie rasowi. - A moim zdaniem teraz jesteś niemądry - rzekła Taran. - Czy jedna rasa może być lepsza niż inna? Mówić o uszlachetnianiu rasy to wielkopańskie zarozumialstwo. - Nie, nie, źle mnie zrozumiałaś! Cień i tamci nie są pod żadnym względem gorsi. Ale prawdziwi Lemurowie mieli siły, których my... chciałem powiedzieć: Ziemianie... nie znamy. Ta siła lub zdolność została umniejszona w wyniku spokrewnienia z innymi ludami. - Ziemianie, powiedziałeś? Czy to znaczy, że Lemurowie mogliby pochodzić spoza Ziemi? - Nie. Nie o to mi chodziło. Ja w ogóle nie mam pojęcia, kim oni mogą być, chciałem jedynie powiedzieć, że się różnią od nas, zwyczajnych ludzi. Móri roześmiał się ubawiony:
22 - Skoro już się wykłóciliście o wszystko, to może moglibyśmy wrócić do naszych zajęć? Znajdujemy się właśnie przy drzwiach. Umilkli i spoglądali z zaciekawieniem na drogę, którą musieli przebyć, by wyjść z sali.
23 4 Nie pojmowali, co takiego widzą. Otwór drzwiowy, to nie ulegało wątpliwości, ale żadnych drzwi tam nie było, tylko kłębiące się masy powietrza. Otwór zdawał się szeroki, wysoki i głęboki. Villemann, nieroztropny jak zawsze, podbiegł do otworu, lecz Móri zdążył go powstrzymać dosłownie w ostatnim momencie; chłopak został odrzucony w tył przez jakąś gwałtowną siłę, jakby owo kłębiące się powietrze skierowało się przeciwko niemu. - To było bardzo niebezpieczne - syknął Móri z napomnieniem w głosie, podczas gdy Uriel i Rafael pomagali jego żądnemu przygód synowi stanąć znowu na nogi. - Nie tylko dla ciebie, Villemann, ale też i dla nas, ponieważ nie wiemy, co tam jest. Sigilion mógł nas usłyszeć, niezależnie od tego, gdzie się teraz znajduje. - Jednego wszakże dzięki Villemannowi się dowiedzieliśmy - wtrącił Dolg łagodząco. - Wiemy już teraz, że tym sposobem nie przejdziemy. - No to co robić? - zastanawiał się Móri. - Moja runa otwierająca zamki na nic się tutaj nie zda. W ogóle żadna runa. Przez chwilę stali w milczeniu. W końcu Taran oznajmiła: - Musimy wykorzystać nasz niebieski klejnot! - Mowy nie ma - zaprotestował Dolg. Rafael potrząsał w zamyśleniu głową. - Dolg, czy to nie jest za bardzo ryzykowne nosić oba kamienie po tym zamczysku przenikniętym złem? - Jakie tam zamczysko? - skrzywił się Villemann. - Dotychczas widzieliśmy tylko gładkie górskie ściany i hodowlę dziwnych roślin. - I martwe kobiety Sigiliona, o nich nie powinieneś zapominać - wtrąciła Taran. Dolg zwrócił się do Rafaela. - Zgadzam się z tobą, że to miejsce może być niebezpieczne dla naszych szlachetnych kamieni. Cień powiedział jednak wyraźnie, że powinienem je ze sobą zabrać. Muszę tylko uważać, żeby ich nie wystawiać na działanie zła. A te „drzwi” naprawdę mi się nie podobają. Móri właśnie otworzył usta, by powiedzieć coś niewątpliwie bardzo istotnego, gdy Nero warknął groźnie. - Ukryjcie się, szybko! - syknął Móri. - Właśnie miałem wam zaproponować, byśmy się schowali i poczekali, aż ktoś tu przyjdzie. - Świetnie, Nero - pochwalił Dolg i pies zamachał radośnie swoim długim ogonem, o mało nie strącając stojących na stole roślin. Schronili się wszyscy w jednym miejscu, za długim stołem, który najwyraźniej bywał rzadko używany. Wskazywały na to puste skrzynki po ziemi. Kilkoro ukrywających się mogło przez szpary w blacie stołu obserwować, co się dzieje. Do pomieszczenia weszła jakaś młoda dziewczyna, która chciała coś zabrać. Nie widzieli, co to takiego, ale kobieta odwróciła się szybko, by wyjść. Villemann chciał się rzucić, by ją powstrzymać i zmusić do przeprowadzenia ich na drugą stronę, Móri jednak znowu w ostatnim momencie zdołał mu przeszkodzić. Uriel stal pochylony najbliżej otworu drzwiowego i widział, co dziewczyna zrobiła.
24 Popchnęła mianowicie słupek, który znajdował się tuż przy wyjściu, i natychmiast ciąg powietrza ustał; dziewczyna mogła przejść. W chwilę potem masy powietrza poczęły się znowu kłębić. - Twoja jaszczurka zdaje się być niezwykle uzdolniona - szepnął Móri do Taran, która ze złością prychnęła, że potwór żadną miarą nie jest jej. Wszyscy podnosili się z wolna. Zachowywali się z coraz większą ostrożnością, zbyt wielu spraw bowiem nie rozumieli. Zbliżyli się do otworu drzwiowego. - Odważymy się? - zapytał Rafael niepewnie. - A co, miałeś może zamiar zostać tu na zawsze? - zapytała Taran zdziwiona. Poszczególni członkowie grupy znajdowali się w twierdzy Sigiliona z różnych przyczyn. Móri kierował się poczuciem obowiązku, a także ciekawością. Dolga przywiodło palące pragnienie, by rozwiązać nareszcie tajemnicę swojego ludu. Villemanna ożywiała żądza przygód, którą dzielił z Taran. Uriel przybył z powodu Taran, Danielle zaś ze względu na swoje uczucie dla braci Dolga i Villemanna. Była wprawdzie bardzo niezdecydowana, nie wiedziała, który z nich jest jej bliższy. W najgorszej sytuacji znalazł się jednak z pewnością Rafael, ponieważ jego nadwrażliwość sprawiała, że żal mu było wszystkich ludzi, których jego zdaniem należało żałować. Na widok małych góralek jego oczy napełniły się łzami, on by chyba uznał, że nawet Sigilion zasługuje na współczucie. Samotny potwór, który musi się borykać z losem od tysięcy lat... Nero był z nimi, ponieważ nikt raczej nie umiał sobie wyobrazić, by mogło się stać inaczej. Zawsze gotowy służyć swoim właścicielom. Zdaje się jednak tylko Rafael i Danielle żałowali od czasu do czasu, że znaleźli się tak daleko od bezpiecznego Theresenhof, i tylko oni tęsknili za domem, choć żadne nie odważyłoby się powiedzieć tego głośno. W każdym razie nie w obecności żądnej coraz to nowych wyzwań rodziny czarnoksiężnika. Móri podszedł do niewysokiego słupka. Dotykał go ostrożnie i uważnie oglądał. - Można założyć, że drugi taki sam znajduje się po tamtej stronie przejścia - szepnął. - I że będziemy mogli „zamknąć” za sobą owo przejście tak, jak to zrobiła ta dziewczyna. Możliwe, że za każdym razem, kiedy ktoś porusza słupkiem, otwierając lub zamykając bramę, odzywają się jakieś sygnały. Może też być, że po tamtej stronie znajdują się jakieś istoty. Jesteście gotowi podjąć takie wyzwanie? Mruczeli coś na potwierdzenie, że tak. Móri głęboko odetchnął, po czym popchnął słupek. Szum kłębiącego się powietrza natychmiast zamarł. Teraz mogli zobaczyć, co się znajduje w pomieszczeniu po tamtej stronie. Jakieś stłumione światło, nie wiadomo skąd płynące, tak im się przynajmniej wydawało. Ów blask oświetlał schody w górę. Tego się chyba wszyscy spodziewali. Wiedzieli, że trzeba będzie wejść wyżej. Hall jednak sprawiał wrażenie miejsca nie całkiem opuszczonego, może nawet zamieszkanego. Co prawda nadal widzieli przeważnie skalne ściany, ale jakby bardziej wypolerowane, i prawdziwą, gładką posadzkę. Nigdzie żadnych ozdób. Bez wahania zaczęli wchodzić po schodach, Móri natomiast „zamknął” drzwi powietrzne, naciskając słupek znajdujący się przy wejściu. Dostrzegli go już wcześniej, kiedy patrzyli na znikająca dziewczynę. Jeśli to był wynalazek Sigiliona, to musiał on mieć więcej rozumu, niż skłonni mu byli
25 przyznać. Czworo młodych, którzy go spotkali - Taran, Danielle, Uriel i Rafael - opisywali potwora jako prymitywną zmysłową istotę. Taki obraz nie bardzo się zgadzał z tym, co widzieli w jego twierdzy. W końcu znaleźli się na górze w zdecydowanie zamieszkanym pomieszczeniu. Duże otwory dawały tu widok na rozległą dolinę, co niezwykle uradowało Villemanna, tęskniącego za czymś takim od dawna. Znajdował się tu co prawda tylko jeden korytarz, a raczej wąskie przejście, ale odnosiło się wrażenie, że otacza ono całą twierdzę. - Czy ten gad naprawdę żyje w takiej nie zamkniętej twierdzy? - zapytał Villemann z niedowierzaniem. - Zimowe wichry muszą pokrywać wszystko śniegiem i nieźle dawać mu się we znaki! - Nie sądzę - odparł Móri z wolna. - Popatrz no na te słupki, takie same jak tamte na dole. Sigilion wykorzystuje powietrze do zamykania otworów. Z pewnością wystarczy mu siły, by powstrzymywać sztormy i śnieżyce. Techniczne uzdolnienia Sigiliona imponowały im coraz bardziej. Z przejęciem obserwowali też niezwykle piękną okolicę u stóp zamczyska. Ostre, poszarpane skały wyciągały się ku niebu, głębokie kotliny i górskie rozpadliny tworzyły mrożące krew w żyłach widoki, ale pomiędzy tym wszystkim rozciągały się żyzne, zielone doliny, kiedy zaś wytężyło się wzrok, można było dostrzec także ludzkie siedziby. Wsie. Udawało im się nawet rozróżnić charakterystyczne tarasowate wzniesienia, na zboczach których uprawia się ryż i inne pożyteczne rośliny. A więc to stamtąd brat Sigilion swoje miłosne partnerki. Chociaż pewnie z jego strony o miłości raczej nie mogło być mowy, wyglądało jednak na to, że wiejskie dziewczyny go uwielbiały. Czy zdawał sobie sprawę z tego, ile rozpaczy zostawia po sobie w tych małych, biednych wsiach? - Wspaniały widok - szepnęła Taran. - Już dla niego samego warto tutaj mieszkać. Ale jakim sposobem Sigilion się tu dostał? Co za idiota buduje sobie dom tak wysoko? - Zamczysko wcale nie stoi na najwyższej górze - odparł Móri. - Tak. Przecież wszystkie opowieści, jakie słyszeliśmy, o tym właśnie mówią - stwierdził Rafael. - Ale jednak zamek musi być położony dosyć wysoko. Powiedziałbym nawet, bezsensownie wysoko. Wystawiony na działanie wichrów i niepogody. Przez większą część roku musi tu panować okropne zimno. - Rzeczywiście. To niepojęte, jak mu się udało wybudować to mauzoleum - rzekł Móri. - Dlaczego mauzoleum? - zdziwiła się Taran. Móri spojrzał na nią. - A czy nie wygląda to jak monumentalny grobowiec? Co prawda Sigilion żyje, ale po tylu tysiącleciach musi być chyba uważany raczej za zmarłego. A poza tym te nieszczęsne małe kobiety... - Tak, rzeczywiście - przyznała Taran. - Chyba masz rację. Szli dalej korytarzem, jak długo się dało, przystając niekiedy, by podziwiać nowe widoki na zewnątrz. Przez cały czas rozglądali się uważnie, bo stwierdzili, że istnieje wiele drzwi wiodących do zamku i wiele schodów prowadzących na górę, a Villemann raz nawet wychylił się przez okno, by lepiej widzieć okolicę. Nie było to bardzo rozsądne, musieli go mocno trzymać, żeby nie wypadł. Dzięki temu jednak mógł przekazać wiadomość, że dzielą ich co najmniej dwa piętra od wieży. Na samym szczycie mogła istnieć jeszcze jedna, mniejsza wieżyczka, ale tego Villemann nie był pewien.