babybo

  • Dokumenty629
  • Odsłony143 263
  • Obserwuję132
  • Rozmiar dokumentów1.3 GB
  • Ilość pobrań75 049

Angela Becerra - Przedostatnie marzenie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Angela Becerra - Przedostatnie marzenie.pdf

babybo EBooki Romans
Użytkownik babybo wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 487 stron)

Leżeli na podłodze spleceni w majestatycznym, zastygłym uścisku, ubrani od stóp do głów w nowiutkie śnieżnobiałe stroje nowożeńców, a uśmiech na ich twarzach był nieomyl­ nym znakiem łączącej ich miłości. Należało siłą wyłamać drzwi po alarmach sąsiadów zanie­ pokojonych ciszą i brakiem ruchu w mieszkaniu. Od paru dni Joan Dolgut nie wychodził po chleb, nie słychać też było tęsknych dźwięków jego fortepianu, do których wszyscy zdą­ żyli się przyzwyczaić. Musieli leżeć na podłodze ciemnej kuchni już dwa lub trzy dni, ale z ich zimnych ciał do tej pory emanowała miłosna gorączka. Ukryte wśród drzew popołudnie przenikało przez zasłony małego mieszkania i całe powietrze było czerwoną wilgotną materią. Inspektor Ullada i jego pomocnik rozpoczęli rutyno­ we czynności i spokój zmarłych zakłóciły błyski flesza, ata­ kujące ich ze wszystkich stron; dla fotografa, który od czasu do czasu robił zdjęcia samobójców, to były pierwsze zdję­ cia nowożeńców. Stareńki adapter powtarzał wciąż od nowa Marsza weselnego. Conchita Marededeu, od lat mieszkająca obok, jako jedyna z sąsiadów podeszła do drzwi, gdyż policja już odcięła dostęp samoprzylepnymi taśmami i przystąpiła do zawiadamiania rodzin. Sztywna dłoń narzeczonej wciąż ścis- 7

kała wiązanką zwiędłych róż Virginia, którą Joan zamówił dla niej w wielkiej tajemnicy u zaprzyjaźnionego właściciela stoiska z kwiatami na Rambli. Jeszcze można było wyczuć charakterystyczny zapach gazu, do niedawna buchającego z otwartego piekarnika. Ullada nie dotykał niczego z wyjąt­ kiem okien zamkniętych na wszystkie zasuwki. Po ich otwar­ ciu podmuch ożywczego wiatru przegonił z pokoju wyziewy śmierci i potargał białe włosy narzeczonej, wyblakłe ze staro­ ści i smutku z powodu tylu straconych lat. Conchita stanowczo zapewniała, że nigdy nie zauważyła, by Joana Dolguta ktoś odwiedzał, a przecież jej wizjer był wyraźnie zużyty od ciągłego podglądania. Jeśli coś napawało ją dumą, to niewątpliwie przekonanie, że wiedziała wszystko o wszystkich; nazywano ją Sherlockiem dzielnicy. Twierdziła, że nigdy nie widziała zmarłej ani nie wie­ działa o jej istnieniu. Nie mieszkała ona w tej dzielnicy, nie należała do parafii ani nie pochodziła z najbliższych okolic ulicy Born. Powtarzała to samo do znudzenia, aż w końcu inspektor, zmęczony próbami powstrzymania niepohamowanej cieka­ wości sąsiadki, wręczył jej wizytówkę z prośbą, by do niego zadzwoniła, jeżeli sobie o czymś przypomni, i odesłał ją do domu. Kiedy zamierzał przystąpić do szczegółowej rewizji miesz­ kania, przed budynkiem zatrzymał się mercedes w kolorze ołowianej szarości z szoferem w służbowej czapce i ręka­ wiczkach. Wysiadł z niego niezwykle elegancki mężczyzna. Był rozdrażniony i spoglądał na zegarek. Przez ten przykry wypadek musiał zawiesić walne zebranie akcjonistów. Ullada zdążył zauważyć go z okna i zrozumiał, że za parę sekund bę­ dzie go miał przed sobą. To musi być syn zmarłego - pomyś­ lał. Widać, że ma forsę... i to ciężką. Ostentacyjna zamożność mężczyzny nie pasowała mu do skromnego mieszkania, które zamierzał przeszukać. 8

Inspektor wpuścił Andreu Dolguta do mieszkania i zanim weszli do kuchni, przygotował go na to, co miał zobaczyć. Długi welon narzeczonej wypływał z kuchni, rozpościerał się po salonie i wypełniał całe mieszkanie. Niezliczone metry niezwykle delikatnego, kunsztownie haftowanego tiulu wyle­ wały się na podłogę jak kaskady złudzeń. Soledad Urdaneta własnoręcznie wyhaftowała swój welon podczas długich bez­ sennych nocy, kiedy odkurzała wspomnienia, nawlekając igłę, której nitka zakwitała potem stokrotkami na materiale. W mieszkaniu panował idealny porządek; wszystko przy­ gotowane na małe przyjęcie. Na stole w jadalni stała taca z kieliszkami do szampana czekającymi na napełnienie, w po­ jemniku na lód pływała w wodzie nieodkorkowana butelka codorniu, a szczyt trzypiętrowego tortu z białym lukrem, wy­ branego przez Soledad, zdobiła cukrowa para nowożeńców. Andreu Dolgut po raz pierwszy od wielu lat raczył prze­ stąpić próg tego domu i oglądać samotniczą kryjówkę swoje­ go starego ojca. Tak bardzo nienawidził biedy, którą musiał znosić w czasach dzieciństwa, że kiedy już się w życiu urzą­ dził, porzucił wszystko, co mogłoby mu ją przypominać, nie wykluczając własnego ojca. Wstydził się nawet swojego na­ zwiska, zaczęło mu chodzić po głowie jakieś dostojne Ber- tran i Montoliu, ale w końcu - acz niechętnie - zrozumiał, że nazwisko nie ma nic wspólnego z godnością, przestał się tym zajmować i pozostał po prostu przy imieniu: Andreu. Teraz znowu spotykał się ze swoją przeszłością. Na ścia­ nie wisiał, ten sam stary zegar z kukułką, który w dzieciństwie wyznaczał mu czas kolacji, odpoczynku i snu. Mimo że do czternastego roku życia mieszkał z ojcem, nic o nim nie wie­ dział. Żyli obok siebie w pełnym szacunku milczeniu, nigdy nie pozwalając sobie na szczerą rozmowę. Kiedy matka umarła przy porodzie, wydając na świat martwą siostrzyczkę, dom przestał żyć; to ona czasami śpiewała mu piosenki, roz­ śmieszała go, rozbudzała w nim marzenia o pozycji ważne- 9

go, dystyngowanego biznesmena, o pięknym samochodzie, o luksusowych hotelach. W tajemnicy przed ojcem prowa­ dzała go pod operę, po to tylko, żeby przyglądał się futrom z norek, muszkom i przepychowi arystokracji, co miało wzmagać w nim jeszcze bardziej te nieposkromione marze­ nia. Po śmierci matki jej obsesja sprawiła, że został bojem hotelowym u Ritza i słuchaczem wszelkich możliwych kur­ sów wieczorowych. Zaczął pożerać książki i stał się błys­ kotliwym samoukiem. W ten sposób poznawał tajniki życia wyższych sfer i po mistrzowsku potrafił grać na uczuciach samotnych magnatów, aż w końcu przeniknął do świata biz­ nesu, początkowo jako praktykant, następnie jako menadżer. Teraz był prezesem wielkiego międzynarodowego holdingu perfumeryjnego, ale choć opływał we wszystko, z jego twa­ rzy nie znikał posępny i zgorzkniały wyraz. Odgarniał welon, starając się po nim nie deptać, i długim korytarzem dotarł do kuchni. To, co tam zastał, wstrząsnęło nim do głębi; łzy zakręciły mu się w oczach nie tyle na widok ojca leżącego na ziemi, ubranego w nieskazitelnie białą ma­ rynarkę z kwiatem w butonierce i nowiutkie lakierki, ile na widok tego wyrazu pełni szczęścia, miłosnego oddania, mło­ dzieńczej radości, jakiego u niego nie znał. Po raz pierwszy i jedyny ojciec był taki, jakim zawsze chciał go widzieć w dzieciństwie: był człowiekiem szczęśliwym. Kobieta, któ­ rą trzymał w ramionach, była staruszką o delikatnych rysach, zmarszczki wyryte cierpieniem wskazywały na ciężkie prze­ życia, teraz już niemożliwe do rozszyfrowania. Subtelny uśmiech zachował ślad miłości w kącikach ust. Tak, ta nie­ znajoma starsza pani emanowała tym samym szczęściem. Pierwszy raz w życiu Andreu Dolgut uświadomił sobie, że jego ojciec nie był pozbawiony uczuć. Stał przed tą parą nie­ boszczyków niemy, wewnętrznie pusty, nie mogąc powstrzy­ mać łez. Inspektor Ullada, szanując niezwykle trudną sytua- 10

cję, w jakiej znalazł się mężczyzna, oddalił się parę kroków, a jego mina mówiła wyraźnie, że nie ma pośpiechu, że daje mu tyle czasu, ile będzie potrzebował. W końcu - pomyślał - niecodziennie człowiek zastaje swojego ojca zmarłego w tak pożałowania godnych okolicznościach. - To jacyś szaleńcy - powiedział dla zabicia czasu asys­ tent inspektora. - Miłość nawet starych ludzi doprowadza do szaleństwa - skomentował Bonifasi. Ale Andreu nie płakał z bólu, lecz z wściekłości; z po­ wstrzymywanej złości, że na twarzy ojca widzi szczęście, coś, czego sam nie doświadczył nigdy, nawet wtedy, kiedy za młodu zaczął zarabiać pierwsze pieniądze. Choć był jedną z najlepszych partii w klubach Barcelony i ożenił się późno, dochodząc prawie do czterdziestki, miłość nie spadła na niego w nagłym olśnieniu. Szukał jej na miarę własnych interesów wśród najprzedniejszej arystokracji Bar­ celony, zaplanował każdy szczegół i w końcu wybrał najmłod­ szą córkę wielkiego bankiera. Była to najcenniejsza, najbar­ dziej upragniona zdobycz w drodze do jedynego celu: oto­ czyć się zbytkiem, którego tak brakowało mu w dzieciństwie i który miał mu zapewnić szacunek otoczenia. Ślub był niesłychanie wytworny. Towarzystwo Miłośni­ ków Opery, Klub Jeździecki, członkowie rodziny królewskiej, bankierzy, msza odprawiana w asyście chórów przez samego biskupa z Seu d'Urgell w barcelońskiej katedrze. Mieszkał przy alei Pearsona we wspaniałej willi z począt­ ków wieku, pieczołowicie odrestaurowanej przez Cinnamon- da, najlepszego w tym czasie architekta. Miał dorastającego syna, trzy psy rasy dalmatyńskiej, czworo służących i oczy­ wiście żonę, która cały swój czas dzieliła między fryzjera, salę gimnastyczną i ulicę Saint-Honore de Paris, gdzie kupo­ wała ubrania dla całej rodziny. 11

Śmierć ojca, o którego istnieniu niemal całe jego otocze­ nie w ogóle nie miało pojęcia, stawiała go w niezręcznej sy­ tuacji. Widząc, że stoi tak bez słowa, inspektor Ullada przerwał przedłużające się milczenie. - Proszę zadecydować, co mam zrobić z ciałami... Wciąż dobiegały dźwięki muzyki. Andreu, przyzwyczajo­ ny do wydawania rozkazów, wskazał na adapter. - Niech pan wyłączy ten koszmarny aparat. Nie pozwala mi myśleć. Czy pan już sprawdził, kim jest... ona? - zapytał, wskazując na narzeczoną. - No, jeśli pan, syn narzeczonego, tego nie wie... - odpo­ wiedział Ullada z odrobiną sarkazmu; ten zarozumialec za­ czynał go denerwować. Inspektor już wcześniej znalazł w maleńkiej torebce z kro­ kodylej skóry, która leżała na nocnym stoliku w ciemnym pokoju, portfel z dowodem osobistym zmarłej i wiele razy dzwonił pod nabazgrany niewyraźnie numer telefonu, ale ten nie odpowiadał. W końcu zostawił tam wiadomość, podając numer swojej komórki i prosząc o pilny kontakt, nie miał jed­ nak ochoty powiadamiać o tym Andreu. Niech się wypcha - pomyślał. Soledad Urdaneta mieszkała sama na Paseo de Colom, na wspaniałym poddaszu, które w latach pięćdziesiątych, kiedy przyjechała z Kolumbii z mężem jako świeżo upieczona mę­ żatka, było bardzo wytwornym mieszkaniem. Z czasem pod­ upadło, a brak pieniędzy przyciemnił miedź klamek u drzwi, modernistyczne kołatki i misterną mahoniową stolarkę. Hand­ larzom antyków sprzedawała stopniowo wszystkie cenniejsze meble i zostało jej tylko kilka secesyjnych lamp, które trakto­ wała jak relikwie, oraz dziecięca marmurowa główka, rzeźba jej własnej głowy dłuta Maillola, zamówiona przez ojca 12

w Bogocie na prezent z okazji jej Pierwszej Komunii. Nie chciała się z nią rozstać. Całe jej życie to były ciągłe wzloty i upadki. Gorycz wy­ gnania, tęsknota za ojczyzną, przyzwyczajanie się do tego kraju, gdzie panowały pory roku, do zimna i samotności, do obcego języka czyniły w jej duszy spustoszenie większe na­ wet niż te, których powodem była miłość. Mimo że za ogromnymi oknami widziała Morze Śródziemne w grzywach z niebieskiego muślinu, Soledad Urdaneta nie odczuwała ra­ dości, gdyż ono niosło na falach szemrzące potwierdzenie bezsensu całego jej życia. Córka, wychodząc za mąż, chciała wziąć ją do siebie, pro­ siła, by sprzedała mieszkanie i zamieszkała z nimi, ale ona wiedziała, że byłaby zawadą dla młodej pary spragnionej pieszczot, że jest tylko starą kobietą o nieobecnych, mar­ twych ze smutku oczach. Postanowiła pozostać w swoim fo­ telu, kołysała się, haftowała, dniami i nocami patrzyła na mo­ rze... I marzyła. Piskliwy głos Conchity Marededeu przerwał ciszę w mieszkaniu Dolguta; znowu stanęła w drzwiach, próbując wywęszyć jakąś grubszą sensację, by mieć temat do plotek. Pod pretekstem, że przypomniała sobie ważny fakt, zdołała przyciągnąć uwagę policjantów. - Jakiś miesiąc temu widziałam pana Joana, jak rozma­ wiał z roznosicielem butli gazowych. - Mówiąc to, zlustro­ wała wzrokiem od stóp do głów Andreu, który stał w końcu korytarza. W tej dzielnicy nie widywało się ludzi tak wytwor­ nych i o tak nieskazitelnej prezencji. - Coś jeszcze? - uciął Ullada. - No... Montsita, ta z piekarni, widziała, jak rozmawiał żywo z jakąś kobietą, a on przecież taki mruk, że nawet dzień dobry człowiekowi nie powiedział. Co za brak wychowania! 13

Wchodzi do windy i nawet nie popatrzy, mnie tam wszystko jedno, ale jakieś słowo powitania chyba się kobiecie należy, tym bardziej kiedy czuje się taka samotna... - Przy ostatnich słowach spojrzała na Andreu rozanielonym wzrokiem. Ullada już miał zamiar zamknąć jej drzwi przed nosem, ale powstrzymał się, gdyż w tej chwili odsunęła się stara kra­ ta windy. Piękna kobieta o spokojnych, szlachetnych rysach, ubrana w szarą spódnicę i białą popelinową bluzkę zmoczoną przez ulewny deszcz, który padał owego 24 lipca, spytała Conchitę Marededeu o inspektora Ulladę. Przyciskała do piersi jakieś rozsypujące się zniszczone książki. - To ja, proszę, niech pani wejdzie. - Ullada ruchem ręki wskazał jej drogę, a wzrokiem rozkazał wścibskiej sąsiadce, by się wyniosła. Chociaż na pierwszy rzut oka widać było, że nie jest za­ można, miała w sobie wrodzoną elegancję. Wdzięk, delikat­ ność w ruchach, w sposobie chodzenia i podawania ręki, gest, jakim odgarniała kosmyk włosów i przesuwała go za ucho - wszystko to robiło wrażenie lekkości, jakby była kobietą utkaną z wiatru, z morskiej bryzy. Andreu obrzucił ją lekceważącym spojrzeniem, siadł w głę­ bi pokoju i bawił się w roztargnieniu bibelotami stojącymi na konsoli, a w tym czasie Bonifasi zabezpieczał odciski palców. Ullada sprawdził, że to, co słodki głos kobiety mówi, jest prawdą: miał przed sobą córkę Soledad Urdanety. Policjanci poprosili, by usiadła, zanim spadnie na nią cios. Aurora Villamari położyła na starej sofie swoje książki z obdartymi grzbietami, wymęczone do ostatnich granic. Wi­ docznie zawsze musiały być w zasięgu jej ręki. - Chodzi o pani matkę... - powiedział inspektor, zasta­ nawiając się, jak by tu uniknąć niepowstrzymanego potoku łez, który mógł pojawić się w każdej chwili. Kobieta rozpoznała leżące na ziemi niezliczone metry 14

zwiewnego tiulu, który jej matka przez długi, długi czas haf­ towała z wielką starannością, twierdząc, że zamówiono to u niej na ślub pewnej dziewczyny z Pedralbes. Z pociemniałych oczu inspektora odgadła, że to, co jej po­ wie, będzie straszne, ale postanowiła odkryć to sama. Ze­ rwała się i pobiegła długim korytarzem, zbierając z podłogi i przyciskając do piersi niekończący się welon, który w końcu doprowadził ją do zwiędłego wianka z kwiatów pomarańczy upiętego na głowie kobiety, której zawdzięczała wszystko. W rozpaczy rzuciła się na ciało i pokryła je łzami i pocałun­ kami, tuliła je i kołysała. Zanosząc się od płaczu, pełna pły­ nącej z serca czułości, głaskała twarz zmarłej, poprawiała jej wianek i przyczesywała ręką włosy, podobnie jak robiła to matka, gdy ona szła do Pierwszej Komunii. W ten sposób spędziła z nią parę minut długich jak wieczność. Kiedy się uspokoiła, pogładziła wystygłą twarz starego mężczyzny, któ­ ry wciąż obejmował matkę zesztywniałym uściskiem śmierci. Poprawiła mu różę w butonierce i pocałowała w łysinę. Ullada wzruszył się tą sceną i postanowił, że więcej czasu będzie poświęcać swojej matce. Aurora Villamari nic z tego nie rozumiała. Klęczała na podłodze obcej kuchni i nie mogła uwierzyć w to, co widziały jej oczy. Co robi tu jej matka ubrana jak panna młoda i dla­ czego nie żyje? Jak to możliwe, że ona o niczym nie wie­ działa? Kim jest ten nieznajomy mężczyzna, który ją trzyma w ramionach? Z ciężkim sercem, gubiąc się w domysłach, podnosiła się powoli z ziemi, próbowała opanować głęboką rozpacz, ale nie było nikogo, kto by ją objął, na czyim ramieniu mogła­ by wypłakać swój ból. Widząc jej żałość, inspektor Ullada nie wiedział, jak zacząć przesłuchanie. Odchrząknął nerwo­ wo i zapytał: - Zna pani denata?... - I nie czekając na odpowiedź, ciąg- 15

nął dalej: - Choć wszystko wskazuje na to, że wspólnie po­ stanowili pożegnać się z tym światem... Czy pani matka mia­ ła wrogów? Aurora kręciła przecząco głową, szukając w tym czasie chusteczki higienicznej w torebce. Dłoń Andreu podsunęła jej perfumowaną chustkę do nosa, ale odrzuciła ją; wstydziła się zabrudzić wytworną bawełnianą materię. - Wrogów? - powtórzyła łamiącym się głosem. - Czasem samo życie jest naszym własnym wrogiem... Andreu uparcie spoglądał na zegarek, próbując zakończyć to bezsensowne śledztwo. Jeśliby się pospieszył, jeszcze zdą­ żyłby zadzwonić do Nowego Jorku. Nie chciał stracić wideo- konferencji z umówionym brokerem. - Sekcja zwłok?... - Wskazujący palec Andreu był oskar- życielsko wymierzony w inspektora. - Nie chcę zwlekać z pogrzebem. Żadnej sekcji zwłok ani biurokracji. Im szyb­ ciej z tym skończymy, tym lepiej. Aurora przeszyła go spojrzeniem swych czarnych oczu i jej słodki głos przybrał stanowczy ton: - Chcę wiedzieć, dlaczego umarła moja matka. Zwłoki podnoszono niezwykle ostrożnie. Trzeba było spro­ wadzić podwójne nosze, gdyż rozdzielenie ciał okazało się niemożliwe; objęci w uścisku stali się jedną istotą. Podwójna rzeźba białej miłości. Na prośbę córki Soledad nie odcięto welonu ani nie wyrzucono ślubnej wiązanki. Tak jak ich zna­ leziono, zostali przewiezieni bezpośrednio do kostnicy na sekcję zwłok. Andreu wyszedł z mieszkania wściekły, grożąc interwencją swojego biura adwokackiego inspektorowi, który tylko wykonywał swoje obowiązki. Aurora poprosiła, by pozwolono jej zostać tu jeszcze jakiś czas; próbowała znaleźć w tym miejscu echo głosu matki, któ­ re rozwiałoby ciemne chmury jej żalu i duchowego zamętu. W malutkim salonie Dolguta wielki fortepian - jedyny 16

wartościowy przedmiot w całym domu - zachował ślady pieszczotliwych dotknięć właściciela. Instynkt zamiłowanej pianistki kazał Aurorze zagrać na nim, z początku nieśmiało, potem z niepohamowaną pasją. Po mistrzowsku wykonała utwór, który znała od dzieciństwa, gdyż matka bardzo często nuciła tę melodię. Serce inspektora, który spełniał to ostatnie życzenie osieroconej córki, ściskało się przy każdym takcie. Aurora grała i grała, aż ustał ból, aż znad klawiszy przestał unosić się duch matki. Sąsiedzi z kamienicy, słysząc jej gra­ nie, byli przekonani, że ta melodia to pokutująca dusza Dol- guta, która nigdy nie spocznie w pokoju, gdyż nie poddała się boskim nakazom odejścia w naznaczonym czasie i grzechem samobójstwa tę zasadę naruszyła. Aurora Villamari nie wiadomo dlaczego nie zadzwoniła do męża, by powiadomić go o tym, co zaszło, tylko od razu udała się do mieszkania matki, pożegnawszy się uprzejmie z Ulladą, który na próżno proponował, że odprowadzi ją, dokąd tylko zechce. Na ulicę Born jeszcze nie dotarł zmierzch. Wypłowiałe ochry zatrzymały się na wiekowych fasadach, a stopy same niosły Aurorę do dawnego domu jej dzieciństwa. Wakacyjni turyści napełniali ulicę Montcada wesołym gwarem. Uliczni muzycy, zajmujący każdy portal, odkurzali repertuar latyno­ ski, ćwiczyli Mozarta czy Vivaldiego i przygotowywali się do nocnej fiesty dla ubogich. Aurora przeszła przez Palau Dalmases i przypadek spra­ wił, że znowu usłyszała melodię, którą sama zagrała dla mat­ ki; dochodziła z wnętrza barokowego baru. Choć wiedziała, że będzie szła o wiele dłużej, wybrała tę drogę, szukając to­ warzystwa nieznajomych ludzi w tej nagłej samotności. Wspomnienia mieszały się z nurtującymi ją pytaniami. Zeszła w dół przez Via Laietana, nieświadoma tego, że Ullada idzie za nią w bezpiecznej odległości. 17

Stare mieszkanie zaofiarowało jej w darze zapachy z dzie­ ciństwa. Zmierzch już utorował sobie drogę wśród mebli. Tym razem matka nie wyszła na jej powitanie. Skąd zacząć poszukiwanie, jeśli nawet nie wie, czego ma szukać? Na stole w jadalni znalazła wycinek z gazety z wy­ wiadem lekarza, specjalisty od intoksykacji na statkach, który mówił o śmiertelnych zatruciach gazem; artykuł podawał około dwudziestu różnych przypadków. Nie odważyła się przeczytać tekstu w całości, ale włożyła go do torebki, żeby się z nim spokojnie zapoznać. Nagle poczuła żal, że matka nie pomyślała o niej, kiedy postanowiła zrobić to, co zrobiła. Wchodząc do jej pokoju, odniosła wrażenie, że profanuje święte miejsce. Zaczęła otwierać szuflady, pudełka, kuferki, wszystko, na co się natknęła, ale nie znalazła niczego. U wezgłowia matczynego łóżka wisiał różaniec z Murano, kupiony w Watykanie w podróży poślubnej, który zawsze wi­ działa w jej dłoniach. Na nocnym stoliku zobaczyła fotogra­ fię swojego ojca o spojrzeniu aktora filmowego. Przeczytała dedykację: Dla Solity, która wyznacza drogą moim snom, roz­ jaśniając dni nadzieją. Z głębokim szacunkiem i gorącą miło­ ścią. Zawsze Twój Jaume. Na fotografii widniała data urodzin matki, 24 lipca 1949. Właśnie tego dnia mijało pięćdziesiąt i sześć lat od napisania tej dedykacji - pomyślała Aurora, od­ stawiając zdjęcie na miejsce. W tym momencie po raz pierwszy w życiu uświadomiła sobie różnicę wieku pomiędzy rodzicami. Zaczęła liczyć i wy­ szły jej dwadzieścia cztery lata. Za dużo - pomyślała na głos. Uwagę jej zwrócił stojący przy szafie sekretarzyk, który zawsze był dokładnie zamknięty. Chciała go otworzyć, ale nie mogła. Poszukała pęku kluczy zwykle noszonych przez matkę i każdy dopasowywała do zamka. Na próżno. Poczuła, że ten mebel może kryć jakąś tajemnicę, więc uparła się, że go otworzy. Kiedy już dłuższy czas próbowała dokonać tego za pomocą dwóch spinek do włosów, miała wrażenie, że 18

słyszy w mieszkaniu jakiś szmer. Wyszła do przedpokoju, ale wszystko wydało jej się w najlepszym porządku; to jednak sprawiło, że porzuciła swój zamiar i zdała sobie sprawę z póź­ nej godziny. Bezksiężycowa noc już zamieniła się w czarną chustę. Spojrzała na zegarek; zbliżała się dziesiąta, a ona jeszcze nie dotarła do domu. Wtedy postanowiła zadzwonić do męża i opowiedzieć mu, co zaszło. Tego wieczoru Andreu Dolgut szykował się do wyjścia na kolację. Wrócił akurat na czas, żeby wziąć szybki prysznic i przygotować umysł na frywolne rozmówki i kontrolowany śmiech. Kiedy wkładał garnitur, przypomniał sobie martwego ojca w lnianej marynarce, ale odpędził od siebie ten obraz, zajmując się wyborem krawata. Z czterdziestu zupełnie no­ wych postanowił założyć krawat od Versacego. Tita Sarda, jego żona, ukazała się w zwiewnych jedwabiach, w opalonym dekolcie prezentowały się dwie dojrzałe silikonowe piersi. Jej ciało było jędrne i umięśnione, wytrwale modelowane całymi dniami przez spinning i różne aparaty, i chociaż nie musiała się malować, żeby być piękną, miała nałożony staranny maki­ jaż przy użyciu wszelkich kosmetyków Chanel. - Jak wyglądam? - Rozłożyła ręce i zrobiła przed mężem parę obrotów. — Na przyjęciu wszystkie będą ci zazdrościły - rzekł An­ dreu, chociaż nawet na nią nie spojrzał, gdyż wiedział, że po takim komentarzu już nie będzie go dłużej męczyła pyta­ niami. Byli już gotowi do wyjścia i Tita, w obawie, by nie roz­ mazać szminki na umalowanych ustach, cmoknęła w po­ wietrze w kierunku syna, który przy komputerze grał jak au­ tomat w Play Station, a potem jeszcze trzy razy ku swoim ukochanym dalmatyńczykom. Weszli, wnosząc ze sobą powiew wyrafinowanej elegan- 19

cji, by spotkać się z ludźmi tej samej kategorii. Tam przy kę­ sach foie-gras i kieliszku sauternes zaczęli snuć plany na naj­ bliższe wakacje. Postanowili zwiedzić wybrzeże Chorwacji, zatrzymując się w miejscach uczęszczanych przez międzyna­ rodową socjetę, między innymi tam, gdzie cumował jacht Pa­ sza III Karoliny z Monaco. Starsi panowie, ci najbardziej lu­ bieżni i obleśni z całego towarzystwa, flirtowali z jego młodą żoną, której kokieteryjny śmiech dominował nad salonem, i zazdrościli mu jego statusu małżonka. Andreu postanowił całkowicie zataić śmierć ojca. Za żadne skarby nie chciał zdradzić się ze swoim pochodzeniem, tym bardziej teraz, kie­ dy był częścią tego wielkiego świata. Musiał tylko pomyśleć, co zrobi z nieboszczykiem i jaką taktykę obierze, by pogrze­ bać pod gruzami swoją szarą przeszłość. - Mówią, że paparazzi odkryli ich na pokładzie, jak urzą­ dzili sobie tercet - oznajmił jeden z obecnych. - Szkoda, że nie kwintet - skomentował ten najstarszy. - Człowiekowi nie żal, że się bawią, ale że sam nie może w tym uczestniczyć. Na twarzy Andreu powstrzymywane skurcze zdradzały złość, którą próbował ukryć. - Kochanie... Co ci jest? - zapytała Tita. - Jestem trochę zmęczony - odparł w roztargnieniu. - Za bardzo go eksploatujesz... - wtrącił stary, puszczając oko do Tity. - Wiedz, Andreu, gdybyś potrzebował pomocy... tu masz przyjaciela. Godzinę później wymieniali pożegnalne uściski, ustaliw­ szy, że następne spotkanie odbędzie się w Llavaneres, w let­ nim domu Andreu i Tity. Kiedy Aurora Villamari dotarła do domu pogrążona w smutku, córka rzuciła jej się na szyję cała zapłakana. Mar uważała babcię za najwspanialszą osobę na świecie i nie mogła pogodzić się z tą absurdalną śmiercią. Słuchając jej 20

opowiadań pełnych fantazji, nauczyła się kochać ciałem i du­ szą tamten szmaragdowy kraj o bawełnianych chmurach i nie­ pokonanych szczytach, którego czuła się adoptowaną córką. W szkole wiele razy fantazjowała, twierdząc, że jest Kolum­ bijką, a mówiła tak, bo czuła, że w sercu jest nią naprawdę. Jej czarne oczy o podwiniętych rzęsach świadczyły o cyna­ monowej skórze przodków. Wzorem babki zmiękczała słod­ ko wymowę „z" i „c" i tę cechę kultywowała mimo upływu lat z poczuciem radosnej wyższości jako swój znak identyfi­ kacyjny. Aurora gorąco pragnęła pokazać córce zieloną krainę, o której tyle opowiadała matka, nigdy jednak nie dotarły do kolumbijskiej ziemi z braku pieniędzy, bo rodzina żyła z go­ łej pensji męża, sprzedawcy środków na pchły i kleszcze pro­ dukowanych przez niewielkie przedsiębiorstwo, i tego, co ona dorobiła domowymi lekcjami gry na fortepianie. Pod ko­ niec każdego miesiąca nie starczało im na życie i musiała da­ wać dodatkowe lekcje etiud przemądrzałym dzieciakom z bo­ gatych rodzin. Z dawnego majątku rodowego matki pozostały jej w spad­ ku nienaganne maniery, duma i nieposzlakowana krew Urda- netów, reszta z latami uległa rozproszeniu; przynajmniej tak opowiadała matka, i chyba to była prawda, gdyż zdjęcia przodków poświadczały klasę i majętność rodu. Dorastała w otoczeniu albumów, które budziły w niej ma­ rzenia o luksusie i balach w dystyngowanych klubach. Ale je­ dyne, co było dla niej naprawdę ważne, to fakt, że jakiś da­ leki dziadek opłacał jej lekcje gry na fortepianie, i to już czyniło ją szczęśliwą. Każdego wieczoru prosiła Boga, by jej dziadek żył wiecznie, bo ona nie mogłaby żyć bez fortepianu. Kiedy zmarł, już grała jak anioł, z eteryczną lekkością, wy­ wołującą łzy w oczach najtwardszych niewrażliwców. Toteż gdy inspektor Ullada usłyszał jej grę w mieszkaniu Dolguta, poczuł, że te palce, które potrafiły rozczulić takiego 21

twardego typa jak on, potrafią też pieścić duszę, i nie wie­ dzieć czemu zapragnął znowu usłyszeć tę muzykę. Mariano Pla próbował pocieszać żonę i córkę, kiedy za­ dzwonił telefon. Była druga trzydzieści w nocy i Ullada nie mógł się oprzeć pilnej potrzebie rozmowy z Aurorą. - Z całym szacunkiem, proszę pani, proszę mi wybaczyć, że dzwonię o tej porze... Na jutro autopsja będzie gotowa. W kostnicy powiedziano mi, że nie można ich rozdzielić... Czy pani chce, żeby zrobiono to siłą?... To znaczy... - Dał do zrozumienia, że obcięto by im ręce. - Niech ich zostawią. Proszę powiedzieć, żeby już im dano spokój. Aurora podjęła decyzję, ale nie wiedziała, jak ją wprowa­ dzi w czyn; miała jeszcze całą noc na przemyślenia. Zadzwo­ niła do zakładu pogrzebowego i wydała dyspozycje, o któ­ rych nie powiadomiła ani męża, ani córki. Ze względu na szczególny charakter tej śmierci potrzebo­ wali dwóch dni na załatwienie pozwolenia, świadectwa zgo­ nu, rozmowy z zakładem pogrzebowym. Aurora Villamari wydała wszystkie swoje oszczędności, żeby urządzić ceremo­ nię pogrzebową jedyną w swoim rodzaju i tak piękną, jakiej jeszcze nie widziano. Skontaktowała się z bliskim przyjacielem z dzieciństwa, misjonarzem jezuitą, prałatem bazyliki Santa Maria del Mar; człowiekiem niezwykle wrażliwym i szlachetnym, któremu każdą niedzielę umilała swoją muzyką, grając do mszy o go­ dzinie dwunastej. Poprosiła, by odprawił ślub in extremis mortem, i jej wyrozumiały przyjaciel na to przystał. Rankiem, w dzień ślubu-pogrzebu, Aurora zeszła do piw­ nic zakładu pogrzebowego i pomogła pracownikowi firmy ubrać zabalsamowane zwłoki Joana Dolguta i Soledad Urda- nety. Delikatnie i starannie umalowała zniszczoną twarz mat­ ki, która zachowała pełen miłości uśmiech. Przygotowywała ją do ceremonii z całym spokojem, płynącym z jej wielkiego 22

do niej uczucia. Spryskała matkę jej ulubioną wodą kolońską Air de Roses, a jemu poprawiła kwiat w butonierce i obciąg­ nęła marynarkę. Po gorączkowych poszukiwaniach znalazła wreszcie w Poble Nou, na rogu ulicy Pallars, stary warsztat stolarski, gdzie w dwa dni wykonano podwójną skrzynię z drzewa ce­ drowego: trumnę dla zakochanych. Inspektor Ullada skontaktował ją z synem Joana Dolguta i ten na wieść o proponowanym przez Aurorę rozwiązaniu odczuł wielką ulgę. Już nie musiał myśleć, co zrobić z ciałem ojca, bo ta wariatka chciała pochować go razem ze swoją matką. Bez najmniejszych oporów zrzekł się praw do nie­ boszczyka, pod warunkiem, że jego nazwisko nigdzie nie bę­ dzie wymieniane. Chciał opłacić koszty miejsca na cmenta­ rzu, ale Aurora nie przyjęła ani grosza. Człowiek, który w ten sposób obszedł się ze swoim ojcem, nie był godzien nawet tego, aby żyć. Aurora Villamari zebrała swoich uczniów z Państwowe­ go Konserwatorium Muzycznego z ulicy Bruc i naprędce zor­ ganizowała orkiestrę, która na pogrzebie zagrała uroczyście Marsza weselnego Mendelssohna, kiedy wnoszono trumnę i stawiano ją przed głównym ołtarzem. Niekończący się we­ lon wylewał się z trumny i płynął rzeką, tworząc na posadzce pieniste wodospady. Prałat, tak jak to było ustalone z Aurorą, odprawił ceremo­ nię ślubną, dając przy tym wyraz swego wielkiego humanita­ ryzmu. Mówił o sile miłości wbrew czasowi i zmarszczkom. O wieczności dusz, które nie mają wieku. O życiu, które nie umiera. O prawdziwej miłości, tym uczuciu duchowym, które nie musi karmić się rzeczywistością, bo samo w sobie jest po­ karmem. Serce księdza chyliło się w głębokim ukłonie przed trumną. - Prawdziwa miłość nie umiera - powiedział. 23

Joan Dolgut i Soledad Urdaneta o tym wiedzieli. Potwier­ dzał to uśmiech zastygły na ich ustach. Kruki śmierci były wobec tej miłości bezradne. W łagodnym świetle gromnic ich twarze promieniowały światłem duszy. - W momentach spotkania z autentyczną miłością zawsze brakuje nam słów - rzekł na zakończenie ksiądz, zamykając w ten sposób ceremonię ślubną. Cisza jak białe płatki osiadła na kamiennych ścianach. Zdawało się, że świat przestał oddychać. Przez długi czas nikt się nie odzywał. Echo tej ciszy brzmiało w przepełnio­ nym kościele jak w pustce. Wszyscy odczuwali wielki szacu­ nek: grono kwiaciarek z Rambli, które udekorowały bazylikę śnieżnobiałymi kwiatami w hołdzie przyjacielowi Dolgutowi; rzeźnik z dzielnicy, kupcy z targu La Boqueria, sklepikarki, przyjaciółki Soledad, z którymi spotykała się i spędzała czas na robótkach; sąsiedzi jej i jego z dziećmi, wnukami i chrześ­ niakami, Montsita z piekarni, sprzedawca z księgarni Pod Złotą Mrówką, gdzie Joan Dolgut przesiadywał godzinami, czytając książki, których nigdy nie kupował, barman z La Gloria, członkinie kółka różańcowego... Wszyscy wyciągali z zakurzonej pamięci wspomnienia na to ostatnie pożegnanie. Soledad i Joan nigdy nie pomyśleliby, że tylu ludzi ich kocha. Alleluja Haendla śpiewane przez przyjaciół Aurory z chó­ ru Orfeó Catala rozpoczęło drugą część uroczystości: po­ grzeb. Nie wierzył własnym oczom. W głębi przy wejściu, ukry­ ty między kolumnami, Andreu Dolgut nie mógł otrząsnąć się ze zdumienia. Przyglądał się wszystkiemu przez ciemne oku­ lary. W domu zostawił garnitur oraz krawat i włożył najbar­ dziej zniszczone spodnie i koszulę, jakie znalazł. Przyszedł na tę ceremonię z czystej ciekawości i aby ją zaspokoić, od­ wołał wszelkie poranne spotkania. Widział, jak wnoszono trumnę do kościoła, i obserwował 24

każdego z obecnych, rozpoznając wśród nich znajome twarze; wiele osób znał od dziecka - w przeszłości dzielił z nimi dzie­ cięce psoty i marzenia wieku dorastania. Wszyscy ze wzru­ szeniem opłakiwali jego ojca, a on nie wiedział, dlaczego. Zejście w dół po drabinie społecznej choćby tylko po to, żeby zobaczyć taką uroczystość, wywoływało w nim panicz­ ny lęk, że może utracić posiadany status. Za nic w świecie nie chciał znowu przynależeć do tych ludzi, od których dochodził zapach taniej wody kolońskiej, naftaliny i starej odzieży. Tak bliski kontakt z nędzną egzystencją swojej dzielnicy zosta­ wiał w nim mętny osad zagmatwanych odczuć. Ale choć czuł się źle wśród tej niższej klasy średniej, wytrwał do końca po­ grzebu. Inspektor Ullada dostrzegł go zaraz po wejściu, ale prze­ chodząc obok, udał, że go nie widzi; sam widok tego czło­ wieka wywoływał w nim obrzydzenie. Teraz żal Aurory stał się jego własnym żalem; czuł w stosunku do niej solidarność i podziw dla tego, czego dokonała. Zamierzał usiąść w pierw­ szych ławkach zarezerwowanych dla osób bliskich z racji in­ tensywnych kontaktów ze zmarłymi w ostatnich dniach, ale w końcu stanął taktownie z tyłu i wykorzystał tę pozycję, by obserwować zachowanie Andreu. Miał jeszcze do zakomunikowania Aurorze to, co odkrył rano, czytając protokół autopsji sporządzony przez lekarza sądowego. Na razie się wstrzymał; chciał poszukać czegoś na własną rękę. Minęło wiele dni, w których Aurora szukała pocieszenia w grze na fortepianie i wizytach na cmentarzu. W każdą śro­ dę, po skończeniu lekcji, wspinała się na wzgórze Montjuic z bukietem białych lilii, które kładła na lśniącej nagrobnej płycie z czarnego marmuru. W myślach rozmawiała z matką. Wiele ją kosztowało, by pochować ich w miejscu, skąd rozpościerał się jeden z najpiękniejszych widoków rejonu 25

Morza Śródziemnego, ale w końcu to osiągnęła. Tutaj pewne­ go dnia, spoglądając na morze, postanowiła odkryć tajemnicę całej tej miłosnej historii. Chciała wiedzieć, kim był Joan Dolgut i dlaczego matka nigdy jej o nim nie opowiadała. Zaczęła od ponownej wizyty w mieszkaniu matki. Od dnia jej śmierci nie czuła się na siłach, by do niego wrócić i stawić czoło tej nieobecności przemieszanej ze śla­ dami minionych czasów, gdyż tam pozostały również jej własne wspomnienia z dzieciństwa, które, z chwilą gdy za­ brakło matki, zaczęły ożywać. Korytarz, gdzie ślizgała się w skarpetkach, wyobrażając sobie, że jeździ na rolkach, kiedy pomagała mamie wosko­ wać posadzki, już nie błyszczał. Stary fortepian Steinwaya, przysłany statkiem z Kolumbii przez dziadka jako prezent na jej Pierwszą Komunię, stracił dźwięk. Kiedy po ślubie go po­ rzuciła, bo nie mieścił się w jej malutkim mieszkanku przy Les Corts, przestał grać, mimo że dziesiątki stroicieli grze­ bało w jego wnętrznościach. W umarłych klawiszach wciąż trwała, uwięziona, jej radość z ćwiczeń i czynionych postę­ pów. Z łazienki dochodziły - dzięki usłużnej pamięci - pio­ senki, które śpiewała w duecie z matką podczas kąpieli. Witał ją krążący w samotności zapach kukurydzianych placków z serem i spienionej czekolady, pitej każdego ranka zgod­ nie z odwiecznym kolumbijskim rytuałem; szorstka powaga ojca piszącego za biurkiem nigdy niewysyłane listy do krew­ nych, odrabianie lekcji, strach przed zakonnicami w Bellavi- sta - wszystko to tutaj było i stawiło się na jej powitanie. Weszła do pokoju matki, a kiedy spróbowała otworzyć za­ mek sekretarzyka, z którym mocowała się ostatnim razem, ten ustąpił od razu. Nie wiedziała, co o tym myśleć. Pamię­ tała z całą pewnością, że był zamknięty; sama przecież nie mogła dać sobie z nim rady. Zaczęła poszukiwania. Stare biu- reczko zawierało papiery poukładane alfabetycznie i chrono­ logicznie. 26

Na jednej kupce leżały listy od dziadka Benjamina, pisane wzorową angielską kaligrafią, drzewo genealogiczne rodu Urdaneta Mallarino i zdjęcia fabryki. Dziadek, nienagannie ubrany w garnitur i kapelusz, siedział wśród robotników i ro­ botnic z uroczystymi minami na tle wielkiego napisu: Fabry­ ka Mydeł i Wyrobów Woskowych Urdaneta. Wreszcie mogła to zobaczyć! Znalazła wiele pamiętników dziadka, które opowiadały o podróżach i rejsach luksusowymi statkami odbywanych w młodości; pożółkła wiadomość z pierwszej strony „El Tiempo", splamiona zabójstwem Jorge'a Eliecera Gaitana, i liczne wycinki z gazet obrazujące życie Bogoty w tamtych niespokojnych dniach. Były tam też okulary prababci, kuferek z miniaturowymi różańcami sporządzonymi z rubinów i szmaragdów, opowia­ dania zebrane Rafaela Pombo i kawałek starej kory odciętej nożem od pnia z wyrytymi wewnątrz inicjałami J. i S. Aurora wzięła ten skrawek kory, który równie dobrze mógł dotyczyć jej rodziców (Jaume i Soledad), jak i Joana Dolguta oraz jej matki (Joan i Soledad). Wyjmowała wszystko z szuflad i zakamarków i układała na łóżku. W jednej z kopert znalazła długi czarny warkocz z niebieską wstążką, a w plastikowej torebce kwiecistą su­ kienkę, wąską w pasie, z szeroką spódnicą, bardzo dziew­ częcą, zdecydowanie letnią, niemal nieużywaną. W tej samej kopercie zaintrygowało ją malutkie puzderko z czerwonego aksamitu; wewnątrz zobaczyła coś w rodzaju pierścionka, co w rzeczywistości stanowiło zwinięty, zardzewiały drucik, wyblakłe zdjęcie, na którym widać było tylko męskie i dam­ skie buty, oraz źle zachowany negatyw. Aurora Villamari nigdy nie przypuszczała, że na jednym łóżku może zmieścić się tyle minionych lat. Były tam dzie­ siątki pojedynczych przedmiotów, które bezgłośnie opowia­ dały swoje historie. Gdyby nie one, pomyślałaby, że jej matka 27

w ogóle nie istniała. Żyjemy nadal wyłącznie poprzez rzeczy, które po nas zostają - pomyślała, gładząc malutki, zardze­ wiały zwitek drutu z czerwonego puzderka. Kiedy wyjęła całą zawartość sekretarzyka, stwierdziła, że nie ma tam tego, czego szukała. Ale Soledad Urdaneta istniała. Była jedyną córką Benja­ mina Urdanety Lozano i Soledad Mallarino Holguin, miesz­ kańców Bogoty z dziada pradziada, praktykujących katoli­ ków. Od urodzenia jej oczy i słodycz podbiły serce ojca; po pierwszym rozczarowaniu, że jego męskość nie pozostawi po sobie pierworodnego syna, oszalał z miłości do córki. Wpa­ trywał się w nią jak w obrazek: Solita była kochana, rozpiesz­ czana i od kołyski wychowywana na wielką damę wyższych sfer Bogoty. Pierwsze lata dzieciństwa minęły jej jak w raju pod opieką matki i nianiek. Miała guwernantkę, która uczyła ją wdzięku i dobrych manier; dykcji, muzyki i śpiewu; szycia i haftowa­ nia; tańca klasycznego i nowoczesnych rytmów; języka an­ gielskiego i francuskiego. Od czasu, jak sięgała pamięcią, przez siedem nieskończe­ nie długich lat matka każdej niedzieli kazała jej wkładać szat­ ki Najświętszej Panienki z Lourdes i uczestniczyć w sumie, co było spełnieniem danej niegdyś obietnicy. Kiedy w Bo­ gocie wybuchła epidemia kokluszu, Solita, która nie miała jeszcze dwóch miesięcy, zaraziła się i chorowała. Jej matka, fanatyczna dewotka, w rozpaczliwym poszukiwaniu ratunku dla dziecka, uciekła się do nadprzyrodzonych sił i obiecała Najświętszej Panience, że jeśli je uchroni, córka od Pierwszej Komunii będzie w dowód wdzięczności wkładała Jej szaty. Pomijając ten niedzielny publiczny rytuał, którego się wsty­ dziła, można uznać, że dzieciństwo Soledad Urdanety było szczęśliwe. Mieszkała w przepięknej hacjendzie, pomalowanej na ko- 28

lor indygo, którą jej ojciec postanowił wybudować w Chapine- ro, na samej północy Bogoty, gdzie stawiała swoje rezydencje najwyższa arystokracja miasta. Tam, na środku ogromnego pa­ tio, w otoczeniu róż, eukaliptusów i rajskich ptaków, ojciec dla jej przyjemności kazał postawić wiatrak na mocnej żelaz­ nej konstrukcji, o którym marzyła od chwili, gdy zobaczyła go podczas jakiejś letniej podróży. Jego obracające się skrzyd­ ła mieszały wszystkie zapachy, których opary napełniały wo­ nią perfum jej dni i noce. Jadała na zastawie i obrusach przywiezionych z Włoch. Ubierała się w szwajcarskie etaminy z satynowymi wstążka­ mi. Spała w łożu z brązu pod baldachimem, jak księżniczka; miała komodę inkrustowaną masą perłową i ozdobne lustro przybrane szklanymi różami, gdzie każdego ranka odbijała się jej owalna twarz o bielutkiej cerze i szlachetnych rysach, okolona kaskadą kruczoczarnych włosów sięgających pasa. Każdego wieczoru niańka nieustannie czesała jej włosy srebrną szczotką, podczas gdy ona powtarzała lekcje zadane na następny dzień. Jej oczy były dwiema łzami przepastnego onyksu, pełnymi światła. Była piękna i chociaż o tym wie­ działa, nauczyła się od wieku dziecięcego nie dawać temu wiary. Jej ojciec, który odziedziczył starą fabrykę świec i glicery­ ny, był panem i władcą świetnie prosperującej wytwórni mydeł, która pozwalała mu otaczać się wszelakim zbytkiem. Był członkiem najbardziej prestiżowych klubów w mieście i stałym bywalcem wszystkich liczących się spektakli w te­ atrze Colon. Matka, wysoko urodzona dama, była niepodzielną wład­ czynią domu i swój talent do wydawania rozkazów łączy­ ła z grą w kanastę i bridża, a także z życiem towarzyskim i z hołdowaniem europejskim zwyczajom, które zaczynały obowiązywać w klubach Bogoty. Wczesny okres dorastania Soledad dzieliła między kościół 29

Serca Jezusowego, Country Club, niedzielne msze w kościele Najświętszej Panienki z Lourdes, prywatne lekcje, najbliższe przyjaciółki i cudowne podróże, które ojciec organizował na każde wakacje i które przenosiły ją daleko od wieczornego chłodu pościeli i zasnuwających wzgórza mgieł. Do czternastu lat życie Soledad Urdanety było snem... Do czasu, kiedy poznała miłość.