babybo

  • Dokumenty595
  • Odsłony135 111
  • Obserwuję126
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań71 420

Emma Chase - Sposób na księcia

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Emma Chase - Sposób na księcia.pdf

babybo EBooki Romans
Użytkownik babybo wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 76 osób, 52 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 170 stron)

Dla wszystkich, którzy lubią książki i opowiadania, bohaterów i bohaterki, romanse i przygody, strony i słowa.

ROZDZIAŁ 1 HENRY – Dupa. Przerżnąłem. Nie znam właściwego określenia. Skusiłem? Spartoliłem? Nieważne. Golf nigdy mnie nie kręcił. Jest zbyt powolny. Zbyt cichy. I nuuudny. Lubię sporty takie jak seks – dzikie, głośne i kontaktowe. Wybieram raczej futbol albo rugby. Polo też jest spoko. Do diabła, w tej chwili zadowoliłby mnie nawet porządny mecz quidditcha. – Słucham, Wasza Książęca Mość? – pyta sir Aloysius. Podaję kij mojemu pomocnikowi i obracam się dość energicznie, by stanąć twarzą w twarz z ludźmi odpowiedzialnymi za moje popołudniowe tortury. – Powiedziałem „dupa”. Hrabia Pennington – Lord Bellicksbub, co w wymowie podobne jest do Belzebub – pomarszczoną dłonią zakrywa siwą brodę i chrząka, odwracając wzrok w zakłopotaniu, ponieważ nie powinienem wypowiadać już takich rzeczy. To niestosowne. Nieobyczajne. Książę, następca tronu Wessco, nie powinien tak mówić. Dzięki temu, że starszy braciszek się zakochał – gnojek – i zrzekł się praw do korony, by poślubić wspaniałą Amerykankę, taki mam właśnie teraz tytuł. W zeszłym roku powtórzono mi już chyba milion razy, że następca tronu musi się należycie zachowywać. Ale nigdy nie byłem dobry w robieniu tego, co mi kazano. W tym właśnie szkopuł. To jak odruch. Jeśli ktoś powie „w lewo”, udam się w prawo. Jeśli powie „siadaj”, podskoczę. Jeśli nakaże dobrze się prowadzić, pójdę się upić i spędzę weekend, pieprząc trojaczki – siostrzenice arcybiskupa. Fajne z nich dziewczyny. Zastanawiam się, co robią w piątek. Nie, cofam to. Wcale się nad tym nie zastanawiam. Zastanawiałby się dawny Henry. Wesoły, beztroski, z którym każdy chciał się bawić. Teraz muszę być Henrym, z którym nikt nie chce przebywać. Poważnym. Erudytą. Szlachetnym, nawet jeśli ma mnie to zabić – a z pewnością zabije. Królowa wymaga dobrych manier. Oczekują tego członkowie parlamentu – tacy, jak Aloysius czy Belzebub. Tego potrzebują moi poddani. Wszyscy na mnie liczą. Polegają. Wyczekują, bym został ich liderem. I to dobrym. Abym był królem.

Chryste… Żołądek wywraca mi się za każdym razem, gdy choćby o tym pomyślę. A kiedy ktoś o tym mówi, chce mi się rzygać. Powinienem być wielką nadzieją dla kraju, ale wiem, że wszyscy mamy przez to po królewsku przerąbane. – Uderzenie było dobre, Wasza Książęca Mość – mówi sir Aloysius – ale tajemnica tkwi w doborze piłek. Ściema. Dobrze wie, co spieprzyłem, ale do gry w golfa dochodzi polityka. Fałszywe uśmiechy i noże wbijane w plecy. Nienawidzę polityki jeszcze bardziej niż golfa. Ale teraz tak właśnie wygląda moje życie. Aloysius mruży oczy, patrząc na swojego pomocnika. – Lepiej, żebyśmy przy następnej partyjce mieli porządne piłki, inaczej osobiście dopilnuję, byś już nigdzie nie dostał pracy. Przeproś księcia za swoją niekompetencję. Młody, blady chłopak kłania się przede mną w pas. – Strasznie mi przykro, Wasza Książęca Mość. Ponownie kurczy mi się żołądek. Jak Nicholasowi udawało się to znosić przez te wszystkie lata? Kiedyś myślałem, że przesadnie narzekał. Teraz rozumiem. Zamiana ról jest do bani. Bycie całowanym przez kogoś po tyłku mogłoby się wydawać choć odrobinę przyjemne, ale kiedy próbuje cię dopaść stado padalców – starających się lizać rozdwojonymi językami – to odrażające. – Spoko – mówię chłopakowi, ponieważ mam przeczucie, że narobiłem niepotrzebnego kłopotu, a Aloysius nadal będzie się na nim wyżywał. Pomocnicy zostają za nami, gdy idziemy głębiej w pole. – Jakie są pańskie przemyślenia odnośnie do ustawy rekompensacyjnej, Wasza Książęca Mość? – pyta od niechcenia Belzebub. – Reko-czego? – odpowiadam bez namysłu. – Rekompensacyjnej – mówi Aloysius. – Chodzi o umożliwienie korporacjom ukaranym za rażące uchybienia w prawie pracy powrócenie z zagranicznym kapitałem do Wessco bez konieczności ponoszenia kar finansowych. W ten sposób stworzylibyśmy tysiące dodatkowych miejsc pracy. Ustawa od tygodni leży w parlamencie. Dziwi mnie, że Jej Królewska Mość jeszcze księciu o tym nie napomknęła. Zapewne to zrobiła. Wraz z milionem innych informacji o ustawach i temu podobnych, których musiałem nauczyć się na wczoraj. Nie jestem idiotą – potrafię błysnąć intelektem, kiedy czuję temat. W szkole zawsze dobrze sobie radziłem. Ale trudno zainteresować się nieinteresującymi rzeczami. Początkowo babcia wysyłała mi informacje na maila – przypomnienia, ale gdy zapchał się pałacowy serwer, zaczęła mi je drukować. W tej chwili w moim pokoju znajduje się zapewne cały pocięty na kartki las. Przepraszam cię, środowisko. Być może zupełnie nie znam się na polityce, ale przywołuję uśmiech i po mistrzowsku ukrywam swoje niedociągnięcia. Gram. Udaję. Robiłem to przez całe życie. – Tak, oczywiście, rekompensacje. Wydawało mi się, że mówił pan „repetryfikacje”. Zapoznaję się właśnie z tematem, ale uważam, że przyczyna bliska będzie memu sercu. – Na widok zdziwienia na ich twarzach, krzyżuję ręce na piersi, opuszczam głowę i wyjaśniam z powagą: – Repetryfikacja to przydzielenie bezpańskich zwierząt starszym osobom. Wyślę panom notkę. Lord Bellicksbub kiwa głową. – Interesujące.

Sir Aloysius się zgadza. – W rzeczy samej. A to, panie i panowie, jest mój sposób na wygraną. Aloysius odbiera kij od pomocnika i bierze testowy zamach, nim podchodzi do piłeczki. Kiedy przybiera postawę, pyta mnie: – A jeśli chodzi o rekompensacje? Czy to również jest dla Waszej Książęcej Mości ważne? Czas pomyśleć, zanim coś powiem. Babcia byłaby dumna. Kiwam po chwili głową. – Więcej miejsc pracy dla kasy robotniczej zawsze jest dobre. Uważam to za świetny pomysł. Belzebub uśmiecha się powoli, żółte zęby błyszczą w popołudniowym słońcu. – Wybornie. *** – Coś ty sobie myślał? Okazuje się, że babunia wcale nie jest dumna. Uderza gazetą „Sunday Times” w blat biurka, pokazując nagłówek: Korona zmienia stanowisko – wspiera kontrowersyjne rekompensacje. Siedząc w fotelu naprzeciwko niej, wskazuję na gazetę. – Nie to powiedziałem. Powinienem był wiedzieć, że wezwanie do gabinetu babci oznacza kłopoty. Wezwanie do królowej nie różni się znacząco od wezwania do dyrektora – nie może być dobre. Babcia się krzywi, patrząc na mnie. Linie wokół jej ust są o wiele głębsze niż jeszcze rok temu. Tak właśnie działam na ludzi. – Przez wiele miesięcy lobbowaliśmy za odrzuceniem tej ustawy. Jedyne, co uniemożliwiało poddanie jej pod głosowanie, to nasza konsekwentna dezaprobata. A teraz, jednym zdaniem, wyrzuciłeś do kosza całą tę pracę. Pocę się pod garniturem. Przeczesuję palcami włosy, które, jak mi powiedziano, powinienem przystrzyc. I właśnie dlatego już niemal dotykają moich ramion. – Niczego nie wyrzuciłem! To była tylko luźna uwaga. W rozmowie. Królowa opiera dłonie na blacie i pochyla się. – Jesteś następcą tronu, nie przysługuje ci luksus „luźnych uwag”. Przemawiasz w imieniu korony i każde twoje słowo, gest, a nawet oddech mogą zostać przekręcone i wykorzystane, jeżeli ktoś uzna to za konieczne. Rozmawialiśmy o tym, Henry. Niegdyś byłem ulubieńcem babci. Łączyła nas szczególna więź. Bawiły ją moje opowieści i przygody. Skończyło się to jednak w dniu, w którym zostałem jej dziedzicem. Już nie jest rozbawiona – do diabła, chyba mnie już nawet nie lubi. – Potrudziłeś się w ogóle, by przeczytać, jakie zajmujemy stanowisko w tej sprawie?

Christopher posłał ci wiadomość już kilka tygodni temu. Christopher jest sekretarzem królowej – jej pachołkiem. Niegdyś podejrzewałem, że chodził z kauczukową kulką w ustach, z doczepionym do niej jej zdjęciem. – Nie miałem czasu. – Nie znalazłeś czasu. Na kiepskie wymówki najlepiej działa przekierowanie winy. – To ty nalegałaś, bym poszedł na tego głupiego golfa z tymi dupkami. Jej słowa są szybkie i ostre – niczym nieprzerwany ogień karabinu maszynowego: – Ponieważ, jak głupia, wierzyłam, że znane ci jest powiedzenie „przyjaciół trzymaj blisko, wrogów jeszcze bliżej”. Kretynka ze mnie. Zaczynam wrzeć. – Nie prosiłem się o to! O tę rolę. O tę miażdżącą odpowiedzialność. Nie chciałem dostać klucza do tego królestwa – byłem szczęśliwy, wchodząc i wychodząc bocznymi drzwiami. Babcia staje prosto i unosi głowę. Nie rusza się, ani drgnie. – Gdyby to ode mnie zależało, też nie znalazłbyś się na tym stanowisku. Auć! Uderzenie w brzuch od siedemdziesięcioośmioletniej staruszki nie powinno za bardzo boleć, ale jeśli cios zadaje kobieta, którą podziwiam, która jest mi jak matka, ponieważ wychowuje mnie od dziesiątego roku życia – cholernie boli. Reaguję jak zwykle. Rozsiadam się w fotelu, kładę kostkę na przeciwnym kolanie i uśmiecham się szeroko. – Wygląda na to, że doszliśmy do porozumienia, babuniu. Powinniśmy przemianować nazwę tego pałacu na Titanic lub Hindenburg? Nawet nie drgnie, nie mrugnie i się nie uśmiechnie. Szare oczy patrzą ostro i błyszczą niczym ostrze gilotyny. Są równie śmiercionośne. – Żartuj sobie. Jeśli ta ustawa zostanie przegłosowana, zniesie przywileje dla najgorzej uposażonych pracowników. Wystawi ich na działanie nieuczciwych i potencjalnie niebezpiecznych praktyk szefostwa. Sądzisz, że będą się wtedy śmiać z twoich żartów, Henry? W mordę, dobra jest. Kiedy matka wzbudza wyrzuty sumienia, jest to skuteczne, ale gdy robi to królowa, poziom jest o wiele wyższy. Uśmieszek zostaje starty z mojej twarzy. – Wydam oświadczenie stwierdzające, że zostałem wprowadzony w błąd przez sir Aloysiusa, a moje słowa wyrwano z kontekstu. Kręci głową. – To tylko doleje oliwy do ognia, mówiąc światu, że jesteś baranem, którego można oszukać. – Wydam więc oświadczenie, że zastanowiłem się nad tą kwestią i zmieniłem zdanie. – To pokaże ludziom, że nie wolno ufać twoim słowom, a twoje opinie są niestałe, bo nie mówisz tego, co myślisz. Chryste, jak chińska pułapka na palce – im mocniej się wyrywasz, tym silniej się zaciska. Nie palę, ale z pewnością przydałby mi się w tej chwili papieros. Albo szklaneczka whisky. Mógłby być też pistolet. – Co, u licha, mam więc zrobić? – Nic – syczy. – Naprawimy to. Pójdziesz do Guthrie House i tam zostaniesz. Nie będziesz z nikim rozmawiał, nie będziesz przyjmował gości. Będziesz… czytał, Henry. Nauczysz się czegoś dla dobra ogółu. W ten właśnie sposób królowa odsyła księcia do jego pokoju.

Odwraca się i wygląda przez okno, trzymając niewielkie, pomarszczone dłonie za plecami. Wstaję i unoszę rękę z zamiarem powiedzenia… czegoś. Przeproszenia czy obiecania, że się poprawię, ale po chwili ją opuszczam, ponieważ to i tak nie będzie miało znaczenia. Zostałem odprawiony. *** Przechodzę przez próg Guthrie House – budynku, w którym znajdują się apartamenty następcy tronu – mojej rezydencji od roku. Więzienia. Wchodzę po dwa stopnie na raz i kieruję się do sypialni. Dobrze mieć cel, kierunek, plan. A planuję pić, aż zapomnę, jak się nazywam. I jak oni wszyscy się nazywają. Kartki pokrywające wszystkie powierzchnie trzepoczą jak ptasie skrzydła, gdy do pokoju wpada wiatr. Nie żartowałem, mówiąc, że babcia kazała mi tu przenieść poszatkowany las. Rozłożyłem wszystkie te strony w pomieszczeniach, by czytać podczas ubierania, zasypiania i natychmiast po przebudzeniu. Muszę pilnować, by zaraz rano nie otwierać oczu, bo rządowe doktryny są zabójcze dla porannego drąga. Żywię również skrytą nadzieję, że wchłonę te informacje przez bycie w ich pobliżu. Ale do tej pory to jednak nie zadziałało, osmoza to ściema. Zrzucam granatowy garnitur – ciasny i niewygodny. Choć powiedziano mi, że wyglądam jak prezes, nie jest on w moim stylu. Za każdym razem, gdy go wkładam, czuję się jak w obcej skórze. Pamiętam, gdy miałem sześć lat i próbowałem włożyć garnitur taty. Mama zrobiła kilkanaście zdjęć, śmiejąc się z mojej niezdarności. Zastanawiam się, czy są gdzieś na strychu lub, co bardziej prawdopodobne, w łapach królewskiego historyka, który opublikuje je po mojej śmierci, aby dowieść, że dawno, dawno temu książę Henry był prawdziwym chłopcem. Uwielbiałem tatę. Zawsze wydawał mi się takim wysokim, postawnym mężczyzną. Był mądry i stanowczy, nie było zadania, któremu by nie sprostał. Ale miał też w sobie wesołość. Był trochę niepokorny. Zabierał mnie i Nicholasa na koncerty i do parków rozrywki, choć ochronie włos się jeżył na głowie. Nie beształ nas, gdy się pobrudziliśmy czy pobiliśmy. Pewnego razu skrócił spotkanie z premierem, by porzucać się z nami śnieżkami w ogrodzie. Niekiedy czuję, jakbym nadal nosił jego garnitur. I bez względu na to, jak bardzo się staram, on nie chce pasować. – Co to niby tu robi? – pyta lokaj Fergus, piorunując wzrokiem leżącą na podłodze, pomiętą marynarkę. Wzruszam ramionami, wkładam koszulkę i zapinam ulubione jeansy. – Idę do Kozła. Reaguje dość przewidywanie. – Królowa poleciła, byś został w pałacu, książę. Mam dwie teorie na temat tego, że Fergus zawsze wszystko wie – albo ma wszędzie mikrofony i kamery, dzięki czemu z tajemniczej sterowni obserwuje i słucha, albo to jego wszystkowidzące „leniwe” oko. Kiedyś go zapytam, choć zapewne zwyzywa mnie od kretynów. Wkładam znoszone buty wojskowe. – No właśnie. A obaj wiemy, że jestem kiepski w spełnianiu poleceń. Każ podstawić samochód.

ROZDZIAŁ 2 HENRY Gdyby stolica była uniwersyteckim kampusem, Jurny Kozioł byłby bezpieczną kryjówką. Kokonem. Kocykiem, gdyby znajdował się pod nim alkohol. To historyczny budynek, najstarszy zabytek w mieście – z przeciekającym dachem, krzywymi ścianami i wiecznie lepką podłogą. Plotka głosi, że niegdyś był to burdel – co jest całkiem poetyckie. Nie w sensie rozpusty, ale sekretów, które od zawsze skrywały te ściany. I które nadal skrywają. Ani jedno wydarzenie z udziałem mojego brata czy moim nie wyciekło za te zgrzytające drzwi. Żadne wypowiedziane po pijanemu zdanie nie zostało powtórzone lub wydrukowane. Co dzieje się w Vegas, nie zawsze pozostaje w Vegas, ale co dzieje się w Koźle, nigdy nie ma szans ujrzeć światła dziennego. Odpowiedzialnym za brak wycieków jest właściciel – Evan Macalister. Kozioł jest w rękach jego rodziny od pokoleń. Kiedy siadam na wysokim stołku przy barze, barczysty, odziany we flanelową koszulę, stawia przede mną kufel. Unoszę rękę. – Na bok, Guinnessie, to robota dla whisky. Evan bierze butelkę i nalewa mi szklaneczkę. – Ciężki dzień w pałacu, Wasza Książęca Mość? – Ostatnio wszystkie takie są. – Unoszę szklankę do ust, odchylam głowę i wypijam alkohol do dna. Większość osób pije, by stępić zmysły, zapomnieć, ale palenie w gardle witam niczym całkiem przyjemny ból. Czuję się dzięki niemu przytomny. Żywy. Pozwala mi się skupić. Gestem proszę o dolewkę. – Gdzie jest dziś Meg? – pytam. To córka Macalistera i była partnerka mojego brata na późnonocne eskapady, zanim ten poznał małą Olivię. Jeśli chodzi o kobiety, nie jestem wybredny, nie przeszkadza mi bycie drugim, a ta dziewczyna jest ładna – chociaż nie tknąłbym jej nawet, gdyby jutro miał skończyć się świat. Moją naczelną zasadą jeśli chodzi o płeć przeciwną jest to, by nie nurzać różdżki w miejscu, w którym mógł znajdować się mój brat. To po prostu obrzydliwe. Ale mógłbym rzucić okiem na jej ładną twarz – lub dupcię. – Wyszła z chłopakiem, z którym się ostatnio spotyka. Tristan, Preston czy jakoś tak, brzmi podobnie do nazwy marki odzieżowej dla dziewuch – mamrocze, nalewając szklankę

i sobie. – Beznadziejny gnojek. – Czyż nie jak my wszyscy? Śmieje się. – Żona lubi mi o tym przypominać. Według niej byłem bezużyteczny, jeszcze zanim mnie dopadła. Unoszę szklankę. – Za dobre kobiety, niech nie przestają widzieć nas takimi, jakimi moglibyśmy być, a nie takimi, jakimi jesteśmy. – Amen. – Stuka się ze mną szkłem, obaj wychylamy alkohol. – Też za to wypiję – mówi drobna brunetka, siadająca tuż obok. Praktycznie czuję, jak James – mój jasnowłosy ochroniarz – przygląda jej się, siedząc przy drzwiach. Przywykłem do ochrony, to dla mnie nic nowego, ale ostatnio jest większa, surowsza, zaciska się wokół mnie jak pętla. – Co pani podać? – pyta Macalister. – To samo, co pije książę Henry – odpowiada z uśmiechem, rzucając na bar wystarczająco kasy, by zapłacić za siebie i za mnie. Lubię kobiety. Nie, kocham je. Sposób, w jaki się poruszają, jak myślą. Uwielbiam ich głos, woń skóry, ciepło i miękkość ciała, ale w tej kobiecie nie ma niczego miękkiego. Jest kanciasta – ma wystające kości policzkowe, chude kończyny i wystający podbródek oraz ciemne włosy obcięte na boba sięgającego tuż za ucho. Nie jest brzydka – jednak szczupła i ostra jak strzała. Akcent ma typowo amerykański, wygląda jakby była w podobnym do mnie wieku, ale bije od niej aura ostrości, która pojawia się wyłącznie u kobiet w średnim wieku. W starym piecu diabeł pali. Uwielbiam takie ryczące czterdziestki – kobiety, które są na tyle doświadczone, że dokładnie wiedzą, czego chcą, i są na tyle odważne, że potrafią się do tego głośno przyznać. Intryguje mnie ta osoba. Podnieca. Nie bzykałem się jak należy od… cóż, ślubu Nicholasa. Chryste, minęło wiele miesięcy. Nic dziwnego, że jestem kłębkiem nerwów. Macalister nalewa guinnessa do kufla i stawia przed nią wraz z kieliszkiem. Dolewa mi whisky i idzie zająć się czymś po drugiej stronie baru. Obracam się na stołku i unoszę szklankę. – Zdrówko. Jej tęczówki są jasnoniebieskie jak lód. – Chluśniem, bo uśniem. Puszczam do niej oko. – Nie to robię w łóżku z kobietami. Prycha, po czym wypija alkohol jak profesjonalistka. Zlizuje resztki z warg, patrząc na moje lewe przedramię. – Fajny tatuaż. To tak naprawdę dwa tatuaże. Królewski herb zaczyna się za nadgarstkiem i przechodzi w sztandar armii Wessco. Pierwszy zrobiłem jako szesnastolatek, gdy w szkole z internatem wymknąłem się ochronie po godzinie zamknięcia drzwi. Uciekliśmy z kumplami do miasta. Myślałem, że jeśli będę nosił długie rękawy, babcia się nie zorientuje. Iluzja ta trwała dokładnie jeden dzień – tyle potrzeba było dziennikarzom, by zdjęcie mojego tatuażu znalazło się na pierwszych stronach gazet. Drugi dodałem kilka lat temu – po podstawowym szkoleniu wojskowym – wraz z chłopakami z oddziału. – Dzięki. Wyciąga rękę. – Vanessa Steele.

Z pewnością Amerykanka. Gdyby pochodziła z Wessco, dygnęłaby przede mną. Ściskam jej dłoń – suchą i gładką. – Henry, ale to już wiesz. – Wiem. Ciężko cię złapać. Popijam piwo. – To może dopiję, co mam w szklance, a ty będziesz mnie obłapiać jak długo zechcesz, kochana. Śmieje się, oczy jej błyszczą. – Jesteś lepszy niż sobie wyobrażałam. – Stuka czerwonym paznokciem o bar. – Mam dla ciebie propozycję. – Cieszę się na każdą. U ciebie czy u mnie? – Pstrykam, gdy sobie o czymś przypominam. – Będziemy musieli wpaść do pałacu. Mam tam umowę z klauzulą poufności, którą powinnaś podpisać, po czym będziemy mogli przejść do dużo bardziej zabawnej części. Vanessa opiera łokieć na barze. – Ale nie taką propozycję. Nie chcę z tobą spać, Henry. – A kto mówił cokolwiek o spaniu? Miałem na myśli seks. Dobry. Mocny. Kobieta rumieni się i śmieje. – Nie chcę uprawiać z tobą seksu. Klepię ją po ręce. – Nie bądź głupia. Zabawa w kotka i myszkę może być pociągająca, ale nie jest konieczna. – Ściszam głos do szeptu. – Łatwo mnie namówić. Uśmiecha się przebiegle i pewnie. – Tak słyszałam, ale chodzi o interesy, a nigdy nie mieszam ich z przyjemnościami. Moje zainteresowanie natychmiast topnieje. Ostatnio „interesy” są bardziej skuteczne niż zimny prysznic. – Szkoda. – Wcale nie musi tak być. Jestem producentką telewizyjną. Dopasowani, słyszałeś o tym show? Mrużę oczy, próbując sobie przypomnieć. – To program o randkach? Jak Ryzykanci, tylko z walkami lasek w mikroskopijnym bikini? – Zgadza się. Kątem oka zauważam, że Macalister kiwa ręką do jednego ze swoich ochroniarzy – mięśniaka bez szyi. Vanessa również musiała to zauważyć, ponieważ mówi pospiesznie: – Zamierzam wydać specjalną edycję: królewską i chciałabym, byś został jej gwiazdą. Wszystkim byśmy się zajęli, znaleźlibyśmy kandydatki. Umieścilibyśmy dwadzieścia szlachetnie urodzonych panien w jednym zamku, a ty musiałbyś tylko pozwolić, by o ciebie walczyły. Program trwałby miesiąc i byłby jak niekończąca się impreza. Pod koniec połączyłbyś przyjemne z pożytecznym i wybrał sobie przyszłą królową. Ten monolog nie jest do końca zły. Interesuje się nim ta część mnie, która pamięta jeszcze proste, niewymagające dni. To niczym zimna grudniowa noc, gdy marzysz o słodkim ciepłym słoneczku. Staje za nami ochroniarz. – Czas na panią. Vanessa podnosi się z miejsca. – Pomyśl o mnie jak o żeńskiej wersji Billy’ego Kida. – Puszcza do mnie oko. – Uczynię cię sławnym.

– Już jestem sławny. – Ale bawisz się tym, Henry? Mogę zrobić dla ciebie coś, czego nie dokona nikt inny. Mogę tę sławę ponownie uczynić fajną. – Zostawia wizytówkę na barze. – Pomyśl o tym i zadzwoń. Obserwuję, jak odchodzi do drzwi, i choć nie mam zamiaru korzystać z propozycji, wkładam jej wizytówkę do portfela. Tak na wszelki wypadek. *** Pod względem muzycznym lata osiemdziesiąte to srodze niedoceniany okres. Ludzie nie szanują ich jak powinni. Staram się wykorzystywać swoją pozycję, by zwrócić uwagę na tę ironię, śpiewając ballady, ilekroć mam ku temu okazję. Na przykład teraz. Stoję na scenie, śpiewając na karaoke What About Me zespołu Moving Pictures. Mam zamknięte oczy, gdy skupiam się na słowach i kołyszę się za mikrofonem. Ale nie robię tego do rytmu. Jestem tak napruty, że cudem jest, iż nadal stoję. Zazwyczaj gram też na gitarze, ale moje funkcje motoryczne zostały odcięte już jakąś godzinę temu. Jestem wspaniałym muzykiem – nie żeby ktokolwiek to zauważył. Talent zatonął w morzu tytułów przed moim nazwiskiem, w ten sam sposób, w jaki potomstwo dwóch utalentowanych gwiazd zostaje obciążone równymi oczekiwaniami. Miłość do muzyki przekazała mi mama – grała na kilku instrumentach. Miałem nauczycieli – najpierw fortepianu, później skrzypiec – ale najbardziej pasowała mi gitara. Scena karaoke w Koźle była niegdyś moim drugim domem, a przez ostatnie kilka godzin poważnie zastanawiałem się, czy pod nią nie zamieszkać. Jeśli Harry Potter mieszkał pod schodami, ja mógłbym być księciem, który zajął miejsce pod sceną. No bo dlaczego, do cholery, nie? Kiedy dochodzę do drugiego refrenu, na obrzeżach mojej świadomości kołacze się jakiś głos. Słyszę go, ale nie rozumiem. – Chryste, ile czasu tak się wydurnia? Lubię ten głos. Jest kojący. Głęboki. Niesie spokój. Przypomina mi brata, ale to nie on, ponieważ Nicholas jest daleko, daleko stąd. – Dość mocno się nawalił. A teraz głos brzmi jak Simon – najlepszy kumpel mojego brata. Koleś od czasu do czasu sprawdza, co u mnie, ponieważ jest spoko facetem. – Ostatnie miesiące były dla niego trudne – mówi Simon. – Miesiące? – pyta gładki głos. – Nie chcieliśmy cię niepokoić, póki nie mieliśmy pewności, że dzieje się coś poważnego. Głos jest piękny. Mógłby należeć do oszałamiającej i przerażająco bezpośredniej żony Simona, Franny. Zastanawiam się, czy kobieta ma siostrę bliźniaczkę. Gdyby miała, mógłbym się nią zainteresować. – James zadzwonił do mnie, gdy Henry odmówił pójścia do domu. Od dwóch dni przeszedł z kiepskiego stanu do… – …upodlenia – mówi Franny, kończąc zdanie Simona. Co za urocza para. Udane małżeństwo. – Wow. Wy, książęta, niczego nie robicie połowicznie, co? – Wcina się ładny głos z amerykańskim akcentem. – Nawet wasze załamania muszą przechodzić do historii. Piosenka po chwili się kończy, więc unoszę powieki. Klaszcze jakiś samotny klient

siedzący naprzeciw, popiół z jego papierosa opada w zwolnionym tempie na podłogę. Unoszę głowę. Wzrokiem spijam wspaniały widok. Mój brat, Nicholas, stoi wyprostowany przy barze, na jego twarzy maluje się zmartwienie. Być może to tylko fantazja albo iluzja, ale wezmę, co podsuwa mi los. Uśmiecham się i próbuję do niego podejść, ale zapominam, że znajduję się na scenie, i po postawieniu pierwszego kroku spadam. Chwilę później wszystko ciemnieje. *** Kiedy ponownie otwieram oczy, leżę na podłodze na plecach, wpatrując się w sufit Jurnego Kozła, pełen plam po zaciekach z deszczu i… chyba jest tam nawet jakaś guma. Co za porąbaniec przykleił gumę do żucia do sufitu? Przecież to na pewno stanowi zagrożenie dla zdrowia. Pojawia się nade mną twarz brata, blokując widok na całą resztę. W mojej piersi rozpala się słodka, błogosławiona ulga. – Nicholas? Naprawdę tu jesteś? – Tak, Henry – mówi cicho. – Naprawdę tu jestem. – Kładzie wielkie dłonie na mojej głowie. – Mocno walnąłeś, dobrze się czujesz? Dobrze? Przecież mogę latać. – Miałem właśnie najbardziej niedorzeczny sen. – Wskazuję na brata. – Ty też w nim byłeś. – Wskazuję na Simona. – I ty. – Następnie na Franny. Cała grupa tłoczy się nade mną. – I ty też. Oddałeś tron, Nicholasie. Wszyscy chcieli zrobić mnie królem. – Prycham maniakalnym śmiechem, aż… obracam głowę w prawo i zauważam ciemnoniebieskie tęczówki, słodkie usta oraz czarne kręcone włosy. Krzyczę jak pensjonarka. – Aaaaaa! To Olivia. Żona brata. Amerykanka. Obracam się z powrotem do Nicholasa. – To nie był sen, prawda? – Nie, Henry. Ponownie kładę głowę na podłodze. – Kurrrwa – mówię, ale zaraz się tego wstydzę. – Przepraszam, Olivio. Wiesz, że bardzo cię szanuję. Uśmiecha się do mnie czule. – W porządku, Henry. Przykro mi, że ci ciężko. Ocieram twarz, próbując myśleć racjonalnie. – Dobra, to nawet lepiej. Nowy plan. Nie muszę już mieszkać pod sceną. – Zamierzałeś się tam przenieść? – pyta Nicholas. Macham ręką. – Zapomnij. To głupi pomysł z Harry’ego Pottera. Taki z niego cudowny czarodziej, jak ze mnie król. Brat wygląda, jakby mocno się martwił. Wskazuję na niego. – Ale teraz tu jesteś. Możesz zabrać mnie ze sobą do Stanów? – Henry…

– Udręczone, biedne, ciemiężone masy łakną wolności, co dokładnie oddaje moje pragnienie! Jestem uciemiężoną masą, Nicholasie! Łapie mnie za ramiona i potrząsa. – Henry, nie możesz przenieść się do Ameryki. Chwytam go za koszulę, a mój głos przybiera ton ośmiolatka wyznającego, że widzi martwych ludzi. – Ale ona jest podła, Nicholasie. Jest tak bardzo podła. Klepie mnie po plecach. – Wiem. Nicholas i Simon stawiają mnie na nogi. – Coś wymyślimy – mówi brat. – Będzie dobrze. Kręcę głową. – Ciągle to powtarzasz. Zaczynam myśleć, że nie masz pojęcia, o czym mówisz.

ROZDZIAŁ 3 HENRY Rzeczywistość mi się rozmywa. Film zmienia się w pojedyncze ujęcia. Jestem wieziony samochodem. Wymiotuję w różane krzewy, które siostra mojej prapraprababci – lady Adaline – nakazała posadzić wokół pałacu. Nicholas i Simon kładą mnie do łóżka, a Olivia komentuje kartki poprzyklejane do wytapetowanych ścian, mówiąc, że przypomina jej to Russella Crowe’a w Pięknym umyśle. Następnie pochłania mnie miła próżnia. Nie trwa to jednak zbyt długo, ponieważ dopada mnie przypadłość mistrzów – bezsenność. Od zawsze tak miałem. Śpię jedynie po kilka godzin, nawet jeśli w moich żyłach zamiast krwi płynie alkohol. Stojący na szafce nocnej zegarek wskazuje pierwszą w nocy. Wstaję, człapię do kuchni, podtrzymując się przy tym ściany. Burczy mi w brzuchu, mam ochotę na ciasteczka Kucharki. Nie przypominam sobie, żebym zjadł coś w Koźle – jak długo tam byłem? Dzień? Może dwa? Wącham pachę i wzdrygam się z obrzydzeniem. Na pewno dwa. Ja pierdzielę. Napycham usta i biorę kilka smakołyków na drogę, po czym snuję się pałacowymi korytarzami. To właśnie robię nocami – włóczę się niczym Amerykanie po centrach handlowych. Nie potrafię wytrzymać w jakimkolwiek pomieszczeniu, ponieważ mam wrażenie, że ściany zamykają się wokół mnie. Najlepiej czuję się w ruchu, nawet jeśli tak naprawdę łażę bez celu. W końcu trafiam do niebieskiego salonu znajdującego się niedaleko prywatnych pokoi królowej. Drzwi są lekko uchylone – na tyle, bym zobaczył światło, poczuł zapach palonego w kominku drewna i usłyszał dobiegające ze środka głosy. Nachylam głowę w kierunku szczeliny i nasłuchuję. – Dobrze wyglądasz, chłopcze – mówi babcia czułym tonem, który doskonale znam, ponieważ niegdyś zarezerwowany był tylko dla mnie. Zazdrosny? Tak, trochę. – Małżeństwo ci służy. – Służy mi małżeństwo z Olivią – odpowiada brat. – Touché. Słyszę brzęk szkła i chlupot nalewanego płynu. Przypuszczam, że to sherry. – Olivia śpi? – pyta królowa. – Tak, zasnęła kilka godzin temu. Jet lag daje jej w kość. – Miałam nadzieję, że zmęczenie wynika z ciąży. Brat się krztusi.

– Jesteśmy małżeństwem od trzech miesięcy. – Ja, będąc trzy miesiące po ślubie, byłam w dziesiątym tygodniu ciąży. Na co czekasz? Oczami wyobraźni widzę, jak wzrusza ramionami. – Nie spieszy nam się. Cieszymy się… sobą. Mamy czas. – Ale planujecie dzieci? – Oczywiście. Pewnego dnia. Słyszę zgrzyt na drewnianej podłodze, wyobrażam sobie, że siedzą obok siebie, gawędząc przy kominku. – Powiedz mi, Nicholasie, kiedy wszystko się już uspokoiło, żałujesz czegoś? Głos brata jest cichy, ale ton mocny. – Niczego. Babcia mruczy, wyobrażam sobie, jak upija wieczornego drinka w ten swój dystyngowany sposób. – Ale jestem ciekawy – mówi Nicholas – jak ty byś się zachowała, gdybyś musiała wybierać pomiędzy dziadkiem a tronem. Co byś zrobiła w takiej sytuacji? – Mocno kochałam twojego dziadka, wciąż tak jest i doskonale o tym wiesz, ale gdybym została postawiona w obliczu takiej decyzji, nie wybrałabym jego. Poza dziećmi, to monarchia stanowiła moje życie. Następuje dłuższa chwila milczenia, po czym Nicholas odzywa się cicho: – Ja nigdy tego nie czułem. Rozumiesz, prawda? – Teraz tak. – Wiedziałem, że tego ode mnie oczekiwano, byłem zdeterminowany, by się poświęcić, ale nigdy mi się to nie podobało. Nigdy tego nie chciałem, nie tak naprawdę. – Ale teraz jesteś zadowolony, tak? Prowadząc te restauracje i organizacje charytatywne wraz z żoną i jej ojcem? Odpowiedź zajmuje mu chwilę, a kiedy się na nią decyduje, mówi tęsknie: – Nie jestem zadowolony. Jestem szczęśliwy. Niedorzecznie szczęśliwy. Nie wyobrażałem sobie, by takie szczęście było możliwe. A to się dzieje każdego dnia. – To dobrze – kwituje babcia. – Ale jest coś, co mnie dręczy – mówi brat. – Na tę moją tęczę pada cień. – W jego głosie pojawia się jakaś chrypka, jakby ścisnęło mu się gardło. – Wiem, że cię zawiodłem. Nie chciałem tego, ale się stało. Nie ostrzegłem cię ani nie omówiłem tego z tobą. Sprzeciwiłem się królowej, a przecież nie tak mnie wychowałaś. Przepraszam cię za to. Naprawdę mi przykro. Słyszę dźwięk stawianej na drewnianym blacie szklanki – zapewne królowa odstawiła drinka na stolik. – Posłuchaj mnie uważnie, Nicholasie, ponieważ powiem to tylko raz. Nie zawiodłeś mnie. – Ale… – Wychowałam cię na przywódcę. Oceniłeś sytuację, rozważyłeś możliwości i podjąłeś decyzję. Nie zawahałeś się, nie prosiłeś o zgodę. Zadziałałeś. Właśnie tak postępują przywódcy. Odpowiedź jest lekka, w jego głosie słychać ulgę. – W porządku. Nastaje kolejna chwila ciszy, wyobrażam sobie, że tym razem brat popija alkohol. Zapewne do dna, ponieważ kiedy się odzywa… – A jeśli jesteśmy w temacie przywódców… – Tak. – Królowa wzdycha. – Mamy tu takiego jednego zapijaczonego – rzuca ostro. – Jest… jak to się mówi w Stanach? W rozsypce?

– Tak. Obracam się, opieram plecami o ścianę i zjeżdżam po niej na podłogę. Nie chodzi o to, że ktoś o mnie rozmawia. Do diaska, publicznie omawia się moje wady i zalety, ale to zupełnie inna sytuacja. Gorsza. – Pamiętasz przedstawienie, gdy Henry był jeszcze w szkole podstawowej? Ostatnie święta z mamą i tatą. Grał Scrooge’a – mówi wesoło Nicholas. – Niejasno. Nie było mnie na widowni. – Mnie też nie. Tata mi o tym opowiadał. Rodzice się obawiali, że jeśli tam pójdę, dziennikarze, nauczyciele, a nawet koledzy z jego klasy tak się mną zainteresują, że nikt nie zwróci uwagi na Henry’ego. I mieli rację. – Krzesło zgrzyta, gdy brat się na nim mości. – Całe życie spędził w moim cieniu, a teraz stoi w blasku fleszy na środku sceny. Normalne, że mruży oczy. Musisz dać mu czas, by się przyzwyczaił. – Nie ma czasu. – Wybierasz się niedługo na tamten świat? – Nicholas się droczy. – Oczywiście, że nie, ale oboje wiemy, że wypadki przytrafiają się nawet rodzinie królewskiej. Musi być gotowy. Nie rozumiesz, Nicholasie? – Doskonale rozumiem. Jestem jedynym na świecie, który to rozumie. – Nie, nie rozumiesz. Nim nauczyłeś się chodzić, byłeś szkolony, by siedzieć na tronie. Codziennie zwracano ci uwagę na tysiące drobnostek, których normalnie byś nawet nie dostrzegł. Inaczej się do ciebie zwracano, inaczej z tobą rozmawiano, uczono cię zupełnie innych rzeczy, zupełnie inaczej przekazywano wiadomości. Henry musi nadrobić całe dotychczasowe życie. – Czego nigdy nie zrobi, jeśli go złamiesz – mówi ostro brat. – Podda się, jeśli codziennie po tysiąc razy będziesz mu przypominać, że nie stara się wystarczająco. Że nigdy nie będzie właściwą osobą. Zapada chwila ciszy, aż babcia pyta: – Wiesz, jaka jest najgorsza cecha starości? – Zaburzenia erekcji? – odpowiada oschle brat. – Oj, o to nie musisz się martwić – stwierdza królowa tak samo sztywno. – To genetyka, a twój dziadek aż do śmierci był ogierem. Uśmiecham się, ponieważ, jak mawiają Amerykanie: kiedy machasz czerwoną płachtą przed bykiem… – No tak – rzuca brat. – Ale na dziś koniec z sherry. – Najgorszą cechą starości – ciągnie babcia – jest świadomość, że wkrótce odejdziesz, pozostawiając swoich bliskich. A jeśli nie będą przygotowani… to przerażające. – Słychać jedynie trzask palonego drewna. Królowa stwierdza po chwili: – To zżera człowieka żywcem. A jeśli nic się nie zmieni, Henry odniesie sromotną porażkę. Pierś ściska mi się tak mocno, że czuję, jak niemal pękają mi żebra. Ponieważ babcia ma rację. – Nie odniesie. – Tego nie wiesz – odpowiada. – A pewnie, że wiem! Inaczej bym nie zrzekał się tronu. – Co takiego? – Nie zrozum mnie źle, nie poślubiłbym żadnej innej prócz Olivii i poczekałbym tyle, ile bym musiał, aż mógłbym zmienić prawo, ale nie zdecydowałem się na to, bo sercem i duszą wiedziałem, że Henry będzie dobrym królem, że będzie lepszy, niż ja kiedykolwiek bym zdołał. Nie oddycham przez chwilę. Nie potrafię. Jestem w tak wielkim szoku, że moje płuca nie pobierają powietrza.

Babcia również jest mocno zdziwiona, słychać to w jej cichym głosie. – Naprawdę w to wierzysz? – Oczywiście. I szczerze mówiąc, przykro mi, że ty nie. – Henry nigdy nie stanął na wysokości zadania – stwierdza. – Nie musiał – spiera się brat. – Nigdy go o to nie proszono. Ani razu w całym jego życiu. Aż do teraz. Nie tylko się sprawdzi… ale będzie w tym wyśmienity. Królowa odzywa się cicho, jakby się modliła. – Chciałabym w to wierzyć. Bardziej niż w cokolwiek innego. Oddaj mi nieco swojej wiary, Nicholasie. Skąd w tobie aż taka pewność? Nicholas odpowiada tonem przepełnionym emocjami: – Ponieważ… jest podobny do mamy. Zamykam oczy, gdy jego słowa wybrzmiewają w moich uszach. Płoną. Nie ma i nie było dla mnie większego komplementu. Ale, Chryste, wystarczy na mnie spojrzeć, by wiedzieć, że to nieprawda. – Jest do niej bardzo podobny. Mama wiedziała, czego komu potrzeba, a bez względu na to, czy była to siła, czy wskazówki, dobroć, pociecha, czy radość, dawała to zupełnie bez wysiłku. Sposób, w jaki lgnęli do niej ludzie… Przyjęcia, gdy oczy wszystkich zgromadzonych skupiały się wyłącznie na niej… ponieważ wszyscy pragnęli znajdować się jak najbliżej. Miała w sobie światło, talent, dar, jakkolwiek by to nazwać, ale liczy się tylko to, że Henry również to w sobie ma. Jeszcze tego nie dostrzega, ale ja tak. Zawsze to w sobie miał. – Następuje kolejna chwila ciszy, wyobrażam sobie, że Nicholas przysuwa się do królowej. – Za tatą czy za mną obywatele poszliby z tych samych powodów co za tobą – ponieważ jesteśmy niezawodni, niezmienni, solidni. Poddani ufają naszym decyzjom, wiedzą, że nie moglibyśmy ich zawieść, ale za Henrym ludzie pójdą z miłości. Zobaczą w nim brata, syna, przyjaciela i choć czasem coś zawali, będą się go trzymać, ponieważ nie dopuszczą, by poniósł porażkę. Szanowano by mnie i podziwiano jako króla, ale, babciu… Henry’ego poddani będą kochać. Jeśli po poznaniu Olivii nauczyłem się czegoś ważnego, to tego, że odpowiedzialność, honor i poczucie obowiązku są ważne, ale… miłość jest znacznie silniejsza. Przez bardzo długą chwilę słychać jedynie trzask palonego drewna i stukanie szkła, gdy królowa zastanawia się nad słowami wnuka. Kontempluje, nim zdecyduje coś z mądrością. Zawsze tak jest. To cecha przywódcy. Przez lata zwróciłem na to wystarczająco wiele uwagi, by teraz być pewnym. Jestem również przekonany, że nigdy nie zdołam się tego nauczyć. W końcu królowa wzdycha ciężko. – Żadne moje próby poprawienia sytuacji nie poskutkowały. Co sugerujesz, Nicholasie? – Potrzebuje luzu… by się przyzwyczaić. Musi przemyśleć tę nową sytuację, przywyknąć do obowiązków. Pojąć ważne rzeczy, ale w swoim tempie. I na swoich zasadach. – Luz. – Królowa bębni palcami o blat. – Dobrze więc. Jeśli mojemu chłopcu potrzeba luzu, dostanie go. Nie jestem pewien, czy mi się to podoba. *** Dwa tygodnie później wiem już, że tak nie jest. Zamek Anthorp.

Wysłała mnie do pieprzonego zamku Anthorp. Nie znajduje się on na pustkowiu – jest na krańcu pieprzonego zadupia. Na wybrzeżu z ostrymi klifami i oceanem z jednej i lasem z drugiej strony. Najbliższe przypominające miasto skupisko ludzkie znajduje się o godzinę jazdy autem stąd. Nie dała mi luzu, ale skazała na wygnanie. – „Wygnanie? Zmiłuj się, jeszcze śmierć dodaj! Wygnanie bowiem wygląda okropniej niż śmierć. Zaklinam cię, nie mów: wygnanie”[1]. Romeo był mięczakiem, ale w tej chwili go rozumiem. Siedzę pośrodku wielkiego łoża, stroję gitarę, przez moje otwarte okno wpada dźwięk fal i poświata księżyca. Aura jest chłodna, ale pokój ogrzewa ogień trzaskający w kominku. Palce wygrywają znajome nuty Hallelujah Leonarda Cohena. To pocieszająca piosenka. Depresyjna, smutna, ale kojąca w swym powtarzalnym rytmie. Zdegustowany odkładam gitarę i wkładam ręce do kieszeni szlafroka. Włóczę się trochę po korytarzach, witając się z dziwacznymi zbrojami ustawionymi pod ścianami. Choć przydałby mi się odpoczynek, nie mam ochoty nawet próbować zasnąć. Ponieważ wrócą sny. Koszmary. Od kiedy zwolniono mnie z wojska, są nieugięte – przypominają o ataku wroga, w którym grupka żołnierzy zginęła zaraz po tym, jak ich odwiedziłem. Poczułem nieznaczną ulgę, gdy przyznałem się do nich Nicholasowi i Olivii. Szwagierka zasugerowała, bym skontaktował się z rodzinami poległych. Kiedy jednak postawiłem stopę w zamku Anthorp, powróciły z podwójną mocą – okrutne i pokręcone. W tej chwili czołgam się pomiędzy ciałami, obracam zwłoki, szukając ocalałych, ale to nie pozbawione życia twarze żołnierzy znajduję, zamiast nich patrzą na mnie puste oczy Nicholasa, Olivii… i babci. Budzę się z zadyszką i cały spocony. Nie jest to zabawne. Dziś więc spaceruję. Kończę w bibliotece na parterze. Siadam w fotelu za biurkiem, biorę kartkę ze stosu i czytam zasady zawierania małżeństwa przez następcę tronu, co mniej więcej stanowi listę wymogów dla przyszłej panny młodej. – Należy zweryfikować błękitną krew. – Chociaż nieco dalej pojawia się niewielkie ustępstwo. Akt łaski. – Lub potwierdzić urzędowo naturalne wessconiańskie pochodzenie. – Podejrzewam, że w przeciwieństwie do kosmitów i klonów. – Dziewictwo potwierdzone przez dwa palce zaufanego królewskiego medyka, w celu zbadania nienaruszonego stanu błony dziewiczej. Ktokolwiek to pisał, był chory na umyśle. I z pewnością był mężczyzną. Przypuszczam, że nie byłby tak zachwycony, wpisując tu badanie prostaty członków parlamentu. – Robię herbatę. Chcesz, książę? Unoszę głowę i widzę stojącego w drzwiach Fergusa. Lokaj ma szlafrok i kapcie, na jego pomarszczonej twarzy maluje się bezradność. – Nie wiedziałem, że nie śpisz, Fergusie. – A kto mógłby zmrużyć oko, gdy błąkasz się po korytarzach jak marcujący kot, książę? – Przepraszam. – Herbaty czy nie? Odkładam kartkę na stos. – Nie, dziękuję. Obraca się, ale zatrzymuje i zerka na mnie przez ramię, dodając cicho: – Tak samo z królową.

– Co „tak samo”? – Bezsenność. Kiedy była młodsza, spała jedynie trzy godziny, po czym hałasowała niczym szkodnik z bębnem. Ma na myśli króliczka Energizera. – Nie wiedziałem o tym – przyznaję. Przysuwa się do regału, przeciąga palcami po grzbietach książek, po czym wysuwa opasły tom. – Pomagało czytanie. To była jej ulubiona lektura. Ciężka książka opada z hukiem na blat. Hamlet. Interesujące. – Wiesz, że wszyscy bohaterowie umierają? Król, królowa, uroczy książę… Niezupełnie przyjazna wizja – zwłaszcza dla mojej rodziny. – Mówiłem, że twoja babcia to czytała, książę, nie ja. Wychodzi bez pożegnania. Przerzucam strony, mówiąc do siebie: – „Rzetelnym bądź sam względem siebie”[2]. Łatwiej powiedzieć niż zrobić, Poloniuszu. Nie tak miało wyglądać moje życie. To nie ja. Ten tytuł, odpowiedzialność, błąkanie się pomiędzy tymi zimnymi, starożytnymi murami z echem własnych kroków za towarzysza… I choć miałem się „aklimatyzować”, nic takiego się nie dzieje. Nicholas się myli. Jestem dla niego jak martwy punkt, pole, którego nie widzi. Zawsze byłem. Wykorzystywałem tę jego ślepotę na swoją korzyść. Brat ma czułe serce i chce dobrze… ale się myli. I wszyscy mamy z tego powodu przesrane. Cisza zamyka się wokół mnie, przez co staję się niespokojny. Wydaje mi się, że zamknięto mnie w pieprzonym grobowcu. W mojej głowie powtarzają się słowa, jakby do ucha szeptał mi duch: Rzetelnym bądź sam względem siebie, Henry. Może właśnie w tym tkwi problem. I jego rozwiązanie. Wstaję i chodzę. Myślę – lepiej mi to robi, gdy jestem w ruchu. Najlepiej myśli mi się zaraz po dobrym bzykanku, ale jeśli nie ma się tego, co się lubi… Chodzi o to, że od bardzo dawna nie czułem się sobą. Muszę się odnaleźć. Zaszaleć. Muszę znów być sobą. Znaleźć sobie dziesięć kobiet. A może nawet dwanaście. Może nie czaję polityki i golfa, nie potrafię podejmować mądrych decyzji ani spełniać poleceń, ale zawsze byłem dobry w zabawie. W robieniu przedstawienia. Uszczęśliwianiu ludzi. Życie to impreza, na której zawsze byłem gospodarzem. Zastanawiam się nad tym przez chwilę, po czym pomysł zaczyna nabierać kształtów. Nie prosiłem się o to, ale czas przejąć inicjatywę. Jeśli mam ponieść sromotną porażkę, chcę to zrobić na własnych zasadach. Wejść z hukiem. Decyduję się na imprezę. Miesięczną, dzięki której w zamku pojawi się dwadzieścia pięknych kobiet walczących między sobą o moją uwagę. Program Dopasowani: Edycja Królewska nagle zaczyna wydawać się genialny. Co mogłoby niby pójść nie tak? Czuję, jakby przemówił do mnie sam Bóg, ponieważ moje zdenerwowanie nagle ulatuje. Ciężar znika z ramion, przez co czuję się wolny. I to jest dobre. Znów mam kontrolę.

Wstaję, porzucam dokumenty i niedorzeczne prawa. Kieruję się prosto do mojej sypialni, biorę portfel i wyciągam z niego wizytówkę. Chwytam za komórkę i wybieram numer. [1] William Shakespeare, Romeo i Julia, przekład Józefa Paszkowskiego. [2] William Shakespeare, Hamlet, przekład Józefa Paszkowskiego.

ROZDZIAŁ 4 SARAH – Dupa. Wpatruję się w skrzynkę e-mailową na telefonie. To wezwanie od pana Haverstorma, mojego szefa. I chociaż jasne popołudnie jest dość chłodne, na moim czole natychmiast zbiera się pot. Blond kucyk Annie uderza niczym bicz, gdy dziewczyna obraca się ku mnie. – Boże, powiedz, że ktoś wysłał ci nagie zdjęcia! – Unosi ręce. – Pokaż, pokaż! O jakiej dupie tu mowa? Dużej, umięśnionej…? – Znanej? – dodaje Willard, siedząc po drugiej stronie okrągłego stolika. Anna klaszcze z ekscytacją. – Chciałabym. – Wkłada do ust widelec pełen sałatki. – Opowiadałam wam kiedyś o dupie Elliota? Znacząco spoglądam w brązowe oczy Willarda, po czym zerkam na zegarek. Trzy minuty i siedemnaście sekund. Tyle minęło, odkąd po raz ostatni Annie wspomniała o Elliocie Staplewothcie, jej podłym byłym. Zerwał z nią dwa tygodnie temu, ale dziewczyna wciąż tego nie przetrawiła. Zasługuje na kogoś lepszego, zwłaszcza że Elliot był nie tylko podły, ale nie słyszał o goleniu czy depilacji miejsc intymnych. – Miał najbardziej owłosiony tyłek, jaki w życiu widziałam. Miał na nim futro i wcale nie było miłe. Musiałam uważać, by któryś z tych włosów nie uwiązł mi w gardle. Nie potrzebuję tego obrazu przed oczami. Willard marszczy brwi. – Co za palant. Nic nie zabija romantycznego nastroju tak jak włosy. Pilnuję, by moja skóra była gładka jak u niemowlaka. Tego również nie musiałam wiedzieć. Patrzę mu prosto w twarz. – Mogłabym się obejść bez tej wiedzy. Puszcza do mnie oko. Annie przysuwa się nieco. – Ale, skoro jesteśmy już w temacie, powiedz nam, Willardzie, czy twoje klejnoty są proporcjonalne do reszty? Willard nie ma nawet metra pięćdziesięciu wzrostu, ledwie przekracza próg karłowatości,

choć ma wielką osobowość – jest śmiały, bezpośredni i ma sarkastyczne poczucie humoru. Przypomina mi Tyriona Lannistera z Gry o tron – jest jednak milszy i przystojniejszy. – Annie! – sapię, rumieniąc się. Szturcha mnie w ramię. – Ty też jesteś tego ciekawa. Nie, wcale, ale Willard pragnie udzielić odpowiedzi. – Zostałem hojnie obdarzony. Podobnie jak u niewidomego mocniej rozwinięte są inne zmysły, mi również Bóg wynagrodził w tej materii. – Porusza figlarnie brwiami. Annie kiwa głową. – Powiem o tym Clarice, przekonując ją, by umówiła się z tobą w sobotę. Annie nie jest dobrą swatką. Choć Willard wielokrotnie sparzył się na jej próbach, dziewczyna nie ustaje w staraniach. Jak brzmi definicja obłędu? Annie zerka na mnie. – Ale wróćmy do tej twojej dupy, Sarah. – Pan Haverstorm… Dławi się. – Pan Haverstorm? Ohyda! Założę się, że jego dupa jest pomarszczona. Można to poznać po tej wiecznie skrzywionej minie. Z pewnością ma ją jak wyschniętą śliwkę. Cholera. A lubiłam śliwki. – Sarah nie miała na myśli dosłownie jego tyłka, Annie – wyjaśnia Willard. Annie macha ręką. – Więc po co o nim wspomniała? Zdejmuję okulary i przecieram je wyjętą z kieszeni szmatką. – Pan Haverstorm wysłał mi wiadomość. Po lunchu mam się do niego niezwłocznie zgłosić. Brzmi, jakby to była jakaś poważna sprawa. Wypowiedzenie tych słów sprawia, że denerwuję się jeszcze bardziej. Serce mi wali, w głowie się kręci, żyłami płynie adrenalina, czuję, jak pulsują mi skronie. Nawet jeśli wiem, że to głupie, nawet jeśli umysł ma świadomość, że nie ma podstaw do paniki, moje ciało w nieprzewidywalnych sytuacjach lub kiedy znajduję się w centrum uwagi, reaguje jakbym była kolejną ofiarą mordercy z horroru. Psychopaty, który przedziera się przez las w masce na twarzy z maczetą w ręce. Nie znoszę się tak czuć, ale to nieuniknione. – Pamiętaj o równym i powolnym oddechu, Sarah – mówi Willard. – Pewnie dostaniesz awans. Jesteś najlepszą pracownicą w tym budynku, wszyscy o tym wiedzą. Annie i Willard to nie tylko moi przyjaciele, ale także współpracownicy w bibliotece Concordii. Mężczyzna pracuje na dole jako konserwator, Annie na dziale dziecięcym, natomiast ja spędzam dnie pośród literatury pięknej. Wszyscy sądzą, że moja praca polega na układaniu książek i wysyłaniu powiadomień tym, którzy zapomnieli oddać wypożyczone tytuły, ale jest tego o wiele więcej. Chodzi również o pomoc lokalnej społeczności w zdobywaniu wiedzy informatycznej, wspieranie w poszukiwaniach. W ten sam sposób co lekarze pogotowia ratunkowego muszą postawić diagnozę i zlecić zabiegi, bibliotekarze – a przynajmniej ci dobrzy – muszą mieć znajomość wielu tematów. – Mam na dole w szafce butelkę, którą ukradłam Elliotowi – mówi Annie. Czas: trzy minuty i czterdzieści dwie sekundy, a rekord dziewięciu minut i siedmiu sekund wciąż niepobity. – Chcesz łyka, nim tam pójdziesz? – pyta słodko Annie.

Jest dobrą koleżanką – jak Helen dla Jane w Jane Eyre. Jest równie miła, co ładna. Kręcę głową, po czym zbieram się na odwagę. – Dam znać, jak poszło. Annie unosi oba kciuki, a Willard kiwa głową, kręcone brązowe włosy opadają mu na czoło niczym jakiemuś łobuzowi z romansu. Macham im po raz ostatni i wchodzę przez niewielkie drzwi do budynku, ponieważ, jak zwykle, spotkaliśmy się na lunchu na kamiennym patio. Znajdując się w chłodnym zacienionym atrium, zamykam oczy i oddycham znajomą, kojącą wonią papieru, skóry i tuszu. Zanim Wessco zdobyło niepodległość, budynek był szkocką katedrą, nazywaną Concordią. Przez wieki dokonano wielu modernizacji, ale, co cudowne, zachowano pierwotną strukturę. Jest to trzykondygnacyjna budowla z grubymi marmurowymi kolumnami, łukowymi przejściami i wysokimi, zdobionymi malunkami sufitami. Pracując tutaj, czuję się niekiedy jak kapłanka – silna i potężna. Zwłaszcza gdy poszukuję dla kogoś trudnej do znalezienia pozycji i widzę, jak po jej odszukaniu rozjaśnia się twarz klienta. Albo gdy przedstawiam czytelnikowi nową serię lub autora. To przywilej i honor – pokazywać ludziom zupełnie nowy świat wypełniony postaciami, miejscami i emocjami, których beze mnie by nie doświadczyli. To magia. Mark Twain powiedział: „Rób, co lubisz, a nie będziesz musiał pracować”. W bibliotece Concordii nie muszę pracować ani jednego dnia. Obcasy stukają, gdy przemierzam kamienną podłogę, kierując się ku czarnym, kręconym schodom. Mijam biurko z komputerem i kartotekami, machając do starej Maud, która od niedawnej śmierci męża Melvina pracuje tu w ramach wolontariatu dwadzieścia godzin tygodniowo. Dostrzegam George’a przy jego zwyczajowym stoliku – jest stałym klientem, emerytem, niereformowalnym kawalerem. Biorę dwie z lokalnych gazet i podsuwam mu pod nos. – Dzień dobry. – Teraz już dobry, kochaniutka – woła za mną. Wzdłuż bocznej ściany ciągnie się rząd komputerów ustawionych w jednej linii jak żołnierze. Widzę rudą czuprynę Timmy’ego Fraziera, gdy pochyla się nad klawiaturą i pisze coś w zawrotnym tempie. Timmy ma trzynaście lat i jest dobrym chłopcem, choć nikt nie mówił, że dobrzy chłopcy nie robią czasem kiepskich rzeczy. Ma piątkę młodszego rodzeństwa, jego ojciec pracuje w dokach, a matka sprząta na pół etatu w posiadłości na wzgórzu. W posiadłości mojej matki. Castlebrook jest maleńkim, pięknym miasteczkiem – jednym z najmniejszych w Wessco – to stara wioska rybacka, która nigdy się nie rozwinęła, ale ludziom wiedzie się tu na tyle dobrze, że nie uciekają z niej na zielone pastwiska. Od stolicy dzieli nas pięciogodzinna podróż samochodem i choć większość mieszkańców nie zapuszcza się aż tak daleko, często mamy gości z większych miast, szukających miejsca na weekendowy odpoczynek nad morzem. Szkoła świętego Aldwyna, do której uczęszczają wszystkie dzieci, znajduje się zaledwie dziesięć minut spacerkiem stąd, ale mogę się założyć, że Timmy mógłby dotrzeć do niej w pięć. – Istnieje powód, dla którego nie jesteś w szkole? Uśmiecha się zawadiacko, ale nie odrywa wzroku od ekranu i nie przestaje pisać. – Wrócę do szkoły, ale musiałem wyjść z czwartej i piątej lekcji, żeby napisać wypracowanie na szóstą. – A nie pomyślałeś, by napisać je dzień lub, Boże uchowaj, kilka dni wcześniej? Timmy wzrusza ramionami. – Lepiej późno niż wcale, nie?

Śmieję się, czochram go po rudej czuprynie i idę na drugie piętro. Dobrze się czuję w towarzystwie znajomych mi osób – potrafię porozmawiać, nawet się pośmiać. To tych nieznajomych i nieprzewidywalnych sytuacji obawiam się najbardziej. A w tej chwili czeka mnie właśnie coś takiego. Niech to diabli wezmą. Staję przed drzwiami gabinetu pana Haverstorma, wpatruję się w czarne wygrawerowane na matowym szkle litery jego nazwiska, nasłuchuję dobiegających z wnętrza pomieszczenia ściszonych głosów. To nie tak, że pan Haverstorm jest niedobrym szefem – jest trochę jak pan Earnshaw z Wichrowych wzgórz. Nawet jeśli nie ma dla nas za wiele czasu, jego obecność jest mocna i wyczuwalna. Nabieram powietrza, prostuję plecy i pukam zdecydowanym ruchem – w sposób, w jaki zrobiłaby to Elizabeth Bennet, ponieważ niczego się nie bała. Pan Haverstorm mruży oczy, kiedy otwiera drzwi. Ma jasne włosy, bladą cerę, jego twarz jest pomarszczona niczym ściśnięte ptasie mleczko. Kiwam głową, wchodząc do jego gabinetu, ale wewnątrz wiję się i wzdrygam. Pan Haverstorm zamyka za mną drzwi. Zatrzymuję się, gdy zauważam Patricka Nolana zajmującego fotel ustawiony naprzeciwko biurka właściciela gabinetu. Pat pracuje wraz ze mną w dziale literatury pięknej. Nie wygląda na typowego bibliotekarza – jest raczej podobny do olimpijskiego triatlonisty – muskularny, ma szeroką pierś i głód współzawodnictwa w oczach. Pat nie jest tak wielkim głąbem jak Elliot, ale jest blisko. Siadam na pustym miejscu obok Pata, gdy pan Haverstorm zajmuje fotel za biurkiem. – Lady Sarah, właśnie wyjaśniałem Patrickowi powód naszego spotkania. Nie sądźcie, że „lady” przed moim nazwiskiem to wyraz szacunku. To tylko tradycja, odpowiednik „pani” dla córki hrabiny. Nie stoi za tym żadna władza. Może mam paranoję – to się zdarza – ale żołądek mi się kurczy, jakby gumka trzymająca go na swoim miejscu miała zaraz pęknąć, przez co znalazłby się w zupełnie gdzie indziej. Wyduszam z siebie: – Tak? – Zostaliśmy wybrani na gospodarza tegorocznego Sympozjum Bibliotek Północnego Regionu. To nie tylko niedobre, ale wręcz złe. Bardzo, bardzo złe. – Jako gospodarze jesteśmy zobligowani do przedstawienia prezentacji każdego z działów, a biorąc pod uwagę rozmiar naszego działu literatury pięknej i fikcji, nie widzę powodu, dla którego nie mielibyście oboje wystąpić z oddzielnymi, choć uzupełniającymi się prezentacjami. Gumka podtrzymująca mój żołądek pęka. Tak jak i ta przy śledzionie. Jestem pewna, że wątroba również się przemieszcza. – Pod koniec tygodnia proszę, byście poinformowali o wybranych tematach i przedstawili konspekty. Chcę mieć pewność, że zdążycie. Otwieram usta, ale zaraz je zamykam, niczym ryba. Nie padają z nich żadne słowa. Oddychaj! Musisz oddychać. Kretynka. – Panie Haverstorm, nie jestem pewna… – Wiem, że nie lubi pani przemawiać publicznie – mówi przełożony, przerywając mi. To się zdarza. Często. – Ale musi pani sobie jakoś poradzić. To zarazem zaszczyt, ale i wymóg stanowiska, które pani piastuje. Nie wykręci się pani. Jeśli nie zdoła pani wypełnić obowiązku, będę zmuszony zastąpić panią kimś, kto to zrobi. Cholera. Kurde. W mordę.