Ira Levin
Dziecko Rosemary
Rosemary's Baby
Przełożył Bogdan Baran
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział I
Rosemary i Guy Woodhouse podpisali właśnie umowę o najem pięciopokojowego mieszkania w
pewnym białym domu o geometrycznych kształtach przy Pierwszej Alei, gdy od kobiety nazwiskiem
Cortez otrzymali wiadomość, że zwolnił się czteropokojowy apartament w Bramfordzie. Bramford —
stary, czarny, o ciężkiej architekturze — to gmaszysko pełne wysokich pokoi, cenionych ze względu na
kominki i wiktoriański wystrój. Od początku małżeństwa Rosemary i Guy wpisani byli na listę
oczekujących, ale w końcu stracili nadzieję.
Guy przekazał wiadomość Rosemary, opuściwszy słuchawkę telefonu i przycisnąwszy ją do piersi.
Rosemary jęknęła: „coś podobnego!” i zrobiła minę, jakby miała się rozpłakać.
— Za późno — powiedział Guy do telefonu. — Właśnie wczoraj podpisaliśmy umowę.
Rosemary chwyciła go za ramię.
— Może moglibyśmy odwołać? — powiedziała. — Coś im powiedzieć?
— Pani Cortez, proszę chwileczkę zaczekać — Guy ponownie opuścił w dół słuchawkę. — Co
„powiedzieć”?
Rosemary zawahała się i rozłożyła bezradnie ręce.
— No nie wiem... prawdę. Że mamy szansę przenieść się do Bramfordu.
— Kochanie — powiedział Guy — ich to nic nie obchodzi.
— Wymyśl coś, Guy. Spróbujmy, dobrze? Powiedz jej, że spróbujemy. Proszę. Zanim odłoży
słuchawkę.
— Podpisaliśmy umowę, Ro. Przepadło.
— Och, proszę! Bo zaraz odłoży! — Szlochając z udawanego przerażenia, Rosemary popychała
słuchawkę w stronę jego ust.
Guy roześmiał się i pozwolił słuchawce powędrować w górę.
— Pani Cortez? Okazuje się, że możemy sprawę odwołać, bo jeszcze w gruncie rzeczy nie
podpisaliśmy dokumentu umowy. Nie było odpowiedniego blankietu, więc podpisaliśmy tylko
nieformalną umowę. Czy możemy obejrzeć mieszkanie?
Pani Cortez objaśniła: powinni przyjść do Bramfordu między jedenastą a jedenastą trzydzieści,
odszukać pana Micklasa lub Jerome’a i powiedzieć, że są osobami przysłanymi przez nią do obejrzenia
7E. Potem mają do niej zadzwonić. Podała Guyowi swój numer.
— Widzisz, jak świetnie załatwiasz sprawy? — Rosemary nakładała skarpety i żółte buty. — Jesteś
wspaniałym kłamcą.
Guy, przed lustrem:
— O Boże, pryszcz.
— Nie wyciskaj.
— Ale wiesz, to tylko cztery pokoje. Bez pokoju dziecinnego.
— Wolę cztery pokoje w Bramfordzie — powiedziała Rosemary — niż całe piętro w tym... w tym
białym ulu.
— Wczoraj cię zachwycał.
— Podobał mi się tylko, wcale nie zachwycał. Założę się, że nie zachwycał nawet architekta.
Zrobimy w salonie część jadalnianą i będziemy mieć miejsce na piękny pokój dziecinny. Jeśli bidzie nam
potrzebny.
— Będzie, i to wkrótce — powiedział Guy. Przesuwał elektryczną maszynką nad górną wargą,
spoglądając w odbicie swych oczu, dużych i brązowych. Rosemary wciągnęła żółtą sukienkę i zasunęła
zamek na plecach.
Znajdowali się w pokoju, który był kawalerką Guya. Na ścianie wisiały plakaty reklamowe Paryża
i Werony, stał tapczan i mała kuchenka.
Był wtorek, trzeci sierpnia.
Pan Micklas okazał się małym zwinnym człowieczkiem, choć u obu rąk brakowało mu palców, co
czyniło uścisk dłoni kłopotliwym — ale najwyraźniej nie dla pana Micklasa.
— O, aktor — powiedział, naciskając guzik windy środkowym palcem. — Aktorzy nas lubią. —
Wymienił czterech mieszkających w Bramfordzie — wszyscy dobrze znani. — Czy widziałem pana w
czymś?
— No cóż — odrzekł Guy — niedawno robiłem Hamleta, prawda, Liz? A potem był Brodziec...
— On sobie żartuje — odezwała się Rosemary. — Występował w Lutrze, w Nikt nie kocha
albatrosa i w wielu telewizyjnych sztukach oraz reklamach.
— Reklamy — stwierdził pan Micklas. — Taak... to są pieniądze, prawda?
— Owszem — odparła Rosemary, a Guy dodał:
— I przygoda artystyczna.
Rosemary spojrzała nań błagalnie; odpowiedział spojrzeniem urażonej niewinności, po czym nad
głową pana Micklasa zrobił grymas złośliwego wampira.
Windę — o dębowej boazerii z lśniącą miedzianą poręczą na wysokości dłoni — obsługiwał
ubrany w uniform murzyński chłopiec o przyrośniętym do twarzy uśmiechu.
— Na siódme — polecił pan Micklas, zaś do Rosemary i Guya powiedział: — Mieszkanie ma
cztery pokoje, dwie łazienki i pięć szaf wnękowych. Pierwotnie dom składał się z bardzo dużych
apartamentów, najmniejszy miał dziewięć pokoi; teraz jednak prawie wszystkie zostały podzielone na
mieszkania cztero-, pięcio- i sześciopokojowe. Siedem E ma cztery, ale dawniej było tylną częścią
dziesięciopokojowego. Należy do niego ówczesna kuchnia i główna łazienka. Są ogromne, jak sami
państwo zobaczą. Salon jest dawną główną sypialnią, sypialnia inną dawną sypialnią, zaś dwa dawne
pokoje służby stanowią jadalnię i drugą sypialnię. Czy macie państwo dzieci?
— Zamierzamy mieć — odparła Rosemary.
— Jest tam miejsce na wspaniały pokój dziecinny z łazienką i dużą szafą. Całość została urządzona
dla młodej pary, takiej właśnie jak państwo.
Winda zatrzymała się, a uśmiechnięty Murzynek obniżył ją nieco, potem podciągnął w górę, potem
znów obniżył, by ustawić ją właściwie w stosunku do poręczy u wejścia. Ciągle się uśmiechając,
otworzył najpierw mosiężne, potem zewnętrzne, rozsuwane drzwi windy. Pan Micklas zrobił przejście, a
Rosemary i Guy weszli w słabo oświetlony korytarz o ciemnozielonych ścianach i takimże dywanie na
podłodze. Robotnik spod rzeźbionych zielonych drzwi oznaczonych „7B” spojrzał na nich, po czym
powrócił do zamocowywania wziernika w wyciętym otworze.
Pan Micklas poprowadził ich w prawo, a potem w lewo przez krótkie odgałęzienia
ciemnozielonego korytarza. Po drodze Rosemary i Guy oglądali wytarte miejsca na tapecie, pęknięcie,
którego brzegi zawijały się do środka, oglądali spaloną żarówkę w kinkiecie z rżniętego szkła i
jasnozieloną łatę w ciemnozielonym dywanie. Guy spojrzał na Rosemary: Łatany dywan? Ona odwróciła
głowę z promiennym uśmiechem: Wszystko mi się tu podoba, wszystko!
— Poprzednia lokatorka, pani Gardenia — rzekł pan Micklas nie oglądając się — zmarła przed
kilku dniami i jej rzeczy pozostają jeszcze w mieszkaniu. Jej syn prosił mnie, by osobom oglądającym
przekazać, iż dywaniki, urządzenia klimatyzacyjne i niektóre meble są do sprzedania prawie za bezcen.
— Skręcił w następne odgałęzienie korytarza, wyklejone nieco lepiej wyglądającą tapetą w zielone i
złote paski.
— Czy ona zmarła w tym mieszkaniu? — spytała Rose mary. — Bo nam to wcale...
— Och, nie, w szpitalu — powiedział pan Micklas. — Przez wiele tygodni leżała nieprzytomna.
Była bardzo starą kobietą, umarła, nie odzyskawszy nawet świadomości. Sam chciałbym tak odejść,
kiedy przyjdzie na mnie pora. Do samego końca była zupełnie sprawna; gotowała sobie posiłki, chodziła
po zakupy... Była jedną z pierwszych kobiet prawników w stanie Nowy Jork.
Dotarli do klatki schodowej zamykającej korytarz. Po jej lewej stronie znajdowały się drzwi
mieszkania 7E, drzwi bez rzeźbionego ornamentu, węższe niż te, które mijali. Pan Micklas nacisnął
perłowy guzik dzwonka — nad którym na czarnej plastikowej tabliczce widniały białe litery napisu „L.
Gardenia” — i przekręcił klucz w zamku. Mimo brakujących palców, bez trudu obrócił gałkę i uchylił
drzwi.
— Proszę bardzo — powiedział, zginając się w ukłonie i trzymając drzwi otwarte na długość
wyciągniętego ramienia.
Cztery pokoje mieszkania znajdowały się po obu stronach (po dwa z każdej) przedpokoju, który
biegł prosto od drzwi wejściowych. Pierwsza na prawo była kuchnia, na widok której Rosemary nie
mogła powstrzymać chichotu, bowiem kuchnia była równie duża, jeśli nie większa, jak całe mieszkanie,
które aktualnie zajmowali. Była tam sześciopalnikowa kuchenka gazowa z dwoma piekarnikami, ogromna
lodówka, monumentalny zlew, całe tuziny szafek, okno na Siódmą Aleję, prawdziwie wysoki sufit, a
nawet — gdyby usunąć chromowany stół pani Gardenii, krzesła i sterty pism „Fortuna” i „Muzykalna
Ameryka” — doskonałe miejsce na coś w rodzaju kącika śniadaniowego „błękit-i-kość-słoniowa”, o
którym wyczytała w ostatnim numerze „Pięknego Domu”.
Naprzeciw kuchni była jadalnia lub też druga sypialnia, najwyraźniej używana przez panią Gardenię
w charakterze kombinacji gabinetu z cieplarnią. Setki małych roślin, więdnących i już zwiędłych, stało na
tandetnych półkach pod spiralami wyłączonych jarzeniówek. Pośród tych półek tkwiło biurko żaluzjowe
zawalone książkami i gazetami — nader ładne, obszerne i wiekowe. Rosemary opuściła Guya i pana
Micklasa rozmawiających u drzwi i przestępując półkę zwiędłych paproci, podeszła do biurka. Takie
meble widywała na wystawach sklepów z antykami; dotykając biurka Rosemary, zastanawiała się, czy
należy ono do rzeczy, które są do sprzedania „prawie za bezcen”. Dojrzała kształtne litery wypisane
błękitnym atramentem na bladofioletowym papierze: niż po prostu intrygująca rozrywka, jak to
przypuszczałam. Nie mogę już się przyłączyć — i Rosemary przyłapała się na tym, że myszkuje po
biurku; spojrzała na pana Micklasa, który zwrócił się w jej stronę, i spytała:
— Czy to biurko należy do rzeczy, które syn pani Gardenii chciałby sprzedać?
— Nie wiem — odrzekł pan Micklas — ale zapytam go o to.
— Piękne — stwierdził Guy.
— Prawda? — powiedziała Rosemary, z uśmiechem oglądając ściany i okna. Świetne miejsce na
pokój dziecinny, tak jak go sobie wymarzyła. Nieco ciemno — okna wychodzą na wąskie podwórze —
ale biało-żółta tapeta ogromnie tu rozjaśni. Łazienka była mała, ale znakomita, a schowek, pełen dość
krzepko wyglądających rozsad w doniczkach, był całkiem okazały.
Zawrócili do drzwi, a Guy zapytał:
— Co to za rośliny?
— Głównie zioła — odparła Rosemary. — Tu jest mięta, tu bazylia, a te... nie wiem.
Następna po lewej była szafa na ubrania gości, a po prawej sklepione wejście do salonu. Dwa
wielkie okna wykuszowe znajdowały się w przeciwległej ścianie. Miały romboidalne szyby i trójstronne
siedzenia w wykuszach. Po prawej stronie od drzwi widniał mały kominek o marmurowym gzymsie w
białe zawijasy, a po lewej stały wysokie dębowe półki na książki.
— Och, Guy — szepnęła Rosemary, schwyciła jego dłoń i ścisnęła ją. Guy mruknął obojętnie „mm”
ale oddał uścisk; pan Micklas stał za nimi.
— Kominek oczywiście działa — rzekł.
Znajdująca się po drugiej stronie sypialnia była w sam raz — jakieś cztery metry na pięć, okna na to
samo małe podwórze co jadalnia-druga-sypialnia-pokój-dziecinny. Łazienka za salonem była duża i pełna
białych pękatych urządzeń o miedzianych gałkach.
— Wspaniałe mieszkanie! — zawołała Rosemary, powróciwszy do salonu. Okręciła się wokoło z
rozpostartymi ramionami, jakby chciała je objąć. — Zachwycające!
— Ona stara się teraz — powiedział Guy — skłonić pana do obniżenia czynszu.
Pan Micklas uśmiechnął się.
— Podnieślibyśmy go, gdybyśmy mogli. To znaczy powyżej piętnastoprocentowego wzrostu.
Mieszkania o takim uroku i takiej indywidualności są dziś rzadkie jak kurze zęby. Nowe... — urwał,
spoglądając na mahoniową sekreterę zamykającą przedpokój. — To dziwne — rzekł — za tą sekreterą
musi być schowek. Jestem pewien. Schowków było pięć: dwa w sypialni, jeden w drugiej sypialni i dwa
w przedpokoju, tu i właśnie tam. — Zbliżył się do sekretery.
Guy stanął na palcach i stwierdził:
— Ma pan rację. Widzę skraj drzwi.
— Przesunęła ją — powiedziała Rosemary. — To znaczy sekreterę; wcześniej stała tu. — Wskazała
ostro zarysowany ślad na ścianie obok drzwi sypialni oraz wgłębienia w ciemnoczerwonym dywanie po
czterech kulistych nogach. Słabo widoczne linie wiodły od wgłębień do czterech nóg sekretery, stojącej
teraz przy wąskiej ścianie przedpokoju prostopadłej do drzwi wejściowych.
— Pomoże mi pan? — zwrócił się pan Micklas do Guya.
Powoli przesunęli mebel na jego poprzednie miejsce.
— Teraz wiem, czemu zachorowała — stwierdził Guy pchając.
— Nie mogła tego zrobić sama — odparł pan Micklas. — Miała osiemdziesiąt dziewięć lat.
Rosemary spoglądała niepewnie na drzwi szafy, którą właśnie odsłonili.
— Czy możemy ją otworzyć? — spytała. — Może to jej syn powinien.
Sekretera osiadła w czterech wgłębieniach. Pan Micklas masował swe kalekie dłonie.
— Mam przecież pozwolenie na pokazanie mieszkania — powiedział; podszedł do drzwi i
otworzył je. Schowek był prawie pusty; po jednej stronie stał odkurzacz, a po drugiej trzy albo cztery
drewniane deski. Górną półkę zapełniały niebieskie i zielone ręczniki kąpielowe.
— Ten, kogo zamknęła, już się wydostał — stwierdził Guy.
— Zapewne nie potrzebowała pięciu schowków — stwierdził pan Micklas.
— Ale dlaczego zamknęła swój odkurzacz i ręczniki? — spytała Rosemary.
Pan Micklas wzruszył ramionami:
— Nie sądzę, byśmy się kiedykolwiek dowiedzieli. Cóż, jej starczy umysł... — Uśmiechnął się. —
Czy chcieliby państwo jeszcze coś zobaczyć lub o czymś wiedzieć?
— Tak — odezwała się Rosemary. — Jak z urządzeniami pralniczymi? Czy są może na dole?
Podziękowali panu Micklasowi, który odprowadził ich poza bramę, i Siódmą Aleją poszli wolnym
krokiem ku centrum.
— Jest tańsze niż tamto — mówiła Rosemary, usiłując sprawić wrażenie, że względy praktyczne są
dla niej najważniejsze.
— Ale mniejsze o jeden pokój, kochanie — stwierdził Guy.
Rosemary szła przez chwilę w milczeniu, po czym rzekła:
— Lepiej położone.
— Oj tak — przystał Guy. — Mógłbym chodzić pieszo do wszystkich teatrów.
Ożywiona nadzieją, Rosemary porzuciła męską praktyczność.
— Och Guy, weźmy je! Proszę! Proszę! To jest takie wspaniałe mieszkanie! Ta stara pani Gardenia
nic w nim nie zrobiła! Salon mógłby być... mógłby być p i ę k n y , mógłby być c i e p ł y i... och, proszę,
Guy, weźmy je, dobrze?
— Dobrze, zgoda — odparł z uśmiechem Guy. — Jeśli tylko wyplączemy się z tamtego.
Uszczęśliwiona Rosemary schwyciła go za łokieć.
— Na pewno się uda! — zawołała. — Jestem pewna, że coś wymyślisz.
Guy dzwonił do pani Cortez z oszklonej budki, a Rosemary, stojąc na zewnątrz, usiłowała
odczytywać ruchy jego warg. Pani Cortez powiedziała, że poczeka do trzeciej; jeśli nie zdecydują się w
tym czasie, zadzwoni do następnej pary z listy oczekujących.
Poszli do „Herbaciarni Rosyjskiej” i zamówili krwawą mary i kanapki razowe z sałatką z
kurczęcia.
— Możesz im powiedzieć, że zachorowałam i muszę iść do szpitala — zaproponowała Rosemary.
To jednak nie wyglądało ani na przekonywające, ani na skuteczne. Guy wymyślił historyjkę o
propozycji dołączenia do trupy grającej Zadmij w róg, mianowicie propozycji czteromiesięcznego,
organizowanego przez USO tournée po Wietnamie i Dalekim Wschodzie. Aktor grający Alana złamał
nogę i jeśli on, Guy, znający część roli, nie dołączy i nie zastąpi tamtego, wyjazd będzie musiał ulec
odroczeniu o co najmniej dwa tygodnie. A to byłby straszny wstyd, zważywszy, jak dzielnie nasze
chłopaki tłuką tam czerwonych. Żona będzie musiała zostać u swoich rodziców w Omaha...
Powtórzył to sobie dwa razy i poszedł szukać telefonu.
Rosemary sączyła swój napój, trzymając pod stołem lewą dłoń z zaciśniętym kciukiem. Myślała o
owym mieszkaniu z Pierwszej Alei, którego już nie chciała, i wyliczała sobie w myśli jego zalety: lśniąca
nowością kuchnia, maszyna do mycia naczyń, widok na East River, klimatyzacja...
Kelnerka przyniosła kanapki.
Przewinęła się obok ciężarna kobieta w granatowej sukience. Rosemary obserwowała ją. Musiała
być w szóstym albo siódmym miesiącu; mówiła coś radośnie do idącej za nią starszej kobiety objuczonej
pakunkami, pewnie jej matki.
Ktoś zamachał dłonią spod przeciwnej ściany lokalu — rudowłosa dziewczyna, przyjęta do CBS na
parę tygodni przed tym, jak Rosemary przestała pracować. Rosemary również pomachała dłonią.
Dziewczyna przekazała jej coś ruchem warg, a kiedy Rosemary nie zrozumiała, powtórzyła raz jeszcze.
Jakiś człowiek zwrócony do niej twarzą przeniósł spojrzenie na Rosemary — mężczyzna o woskowej
twarzy i wyglądzie głodomora.
I oto wraca Guy, wysoki i przystojny, uśmiechnięty, cały promieniujący radosnym „tak”.
— Tak? — zapytała Rosemary, gdy usiadł naprzeciw niej.
— Tak — odrzekł. — Umowa anulowana; depozyt otrzymamy z powrotem. Mam przypilnować
porucznika Hartmana z oddziałów łączności. Pani Cortez oczekuje nas o drugiej.
— Dzwoniłeś do niej?
— Dzwoniłem do niej.
Rudowłosa znalazła się nagle przy nich, zarumieniona, z rozjaśnionym wzrokiem.
— Mówiłam: „Małżeństwo wyraźnie ci służy, wyglądasz wspaniale” — powiedziała.
Rosemary, usiłując sobie przypomnieć imię dziewczyny, roześmiała się i odrzekła:
— Dziękuję! Właśnie świętujemy. Zdobyliśmy mieszkanie w Bramfordzie!
— W Bram? — zawołała dziewczyna. — Ależ ja s z a l e j ę za tym domem! Jeśli będziecie chcieli
kiedyś podnająć, to ja jestem pierwsza w kolejce. Nie zapomnijcie o mnie! Ach, te dziwaczne
maszkarony, te stwory pełzające po murze między oknami!
Rozdział II
Hutch, co było dość dziwne, usiłował im rzecz wyperswadować, twierdząc, że Bramford to
„niebezpieczny rejon”.
Kiedy w czerwcu 1962 roku Rosemary znalazła się w Nowym Jorku, mieszkała z inną dziewczyną z
Omaha i dwiema dziewczętami z Atlanty przy dolnej Lexington Avenue. Hutch mieszkał po sąsiedzku i
choć twierdził, że nie ma zamiaru być na pełny etat namiastką ojca, wbrew temu, co zeń czyniły
dziewczęta (wychował dwie córki i to wystarczy, on bardzo dziękuje), to jednak był zawsze pod ręką w
sytuacjach alarmowych, na przykład w Nocy Gdy Ktoś Był Na Schodach Przeciwpożarowych albo Wtedy
Gdy Jeanne Omal Się Nie Udławiła Na Śmierć. Nazywał się Edward Hutching, był Anglikiem, miał
pięćdziesiąt cztery lata. Pod trzema różnymi pseudonimami pisał trzy serie książek przygodowych dla
chłopców.
Wobec Rosemary pełnił innego rodzaju funkcję pogotowia ratunkowego. Była najmłodszą z
sześciorga rodzeństwa, reszta wcześnie założyła rodziny i mieszkała w pobliżu rodziców; Rosemary
pozostawiła w Omaha złego, podejrzliwego ojca, milczącą matkę i czworo niechętnych jej braci i sióstr
(tylko średni brat, Brian, który zresztą trochę pił, powiedział: „Jasne, Rosie, rób, na co masz ochotę”, i
wsunął jej w dłoń plastikowy woreczek z osiemdziesięcioma pięcioma dolarami). W Nowym Jorku
Rosemary miała poczucie winy, była samotna, a Hutch pokrzepiał ją mocną herbatą i opowieściami o
rodzicach, dzieciach i obowiązkach wobec samego siebie. Zadawała mu pytania nie do pomyślenia w
katolickim gimnazjum; wysłał ją na wieczorowe kursy filozofii w Uniwersytecie Nowojorskim. „Ja
jeszcze zrobię księżniczkę z tej prowincjonalnej kwiaciarki” mawiał, a Rosemary potrafiła dowcipnie
odpowiedzieć: gerne.
Obecnie mniej więcej raz na miesiąc Rosemary i Guy jedli obiad z Hutchem — albo u siebie, albo,
gdy była kolej Hutcha, w restauracji. Guy uważał go za nieco nudnego, ale zawsze traktował go
serdecznie; żona Hutcha była kuzynką dramaturga, Terence’a Rattigana, a Hutch i Rattigan
korespondowali ze sobą. Guy wiedział, że w życiu teatralnym często decydują układy, nawet te mało
istotne.
W czwartek, po obejrzeniu mieszkania, Rosemary i Guy jedli w towarzystwie Hutcha obiad u
Klubego, w małej niemieckiej restauracji przy Dwudziestej Trzeciej Ulicy. We wtorek po południu
podali pani Cortez Hutcha w charakterze jednej z trzech osób polecających, których pani Cortez zażądała,
a on zdążył już otrzymać jej list i nań odpowiedzieć.
— Miałem ochotę napisać, że jesteście narkomanami albo okropnymi niechlujami — stwierdził —
lub coś równie odstręczającego dla administratorów domów.
Zapytali dlaczego.
— Nie wiem, czy wiecie — odparł, smarując masłem bułkę — że na początku wieku Bramford miał
nader niedobrą reputację. — Spojrzał, stwierdził, że nie wiedzą, i kontynuował (miał szeroką, lśniącą
twarz, błękitne, radosne i żywe oczy i kilka przylizanych pasemek czarnych włosów zaczesanych w
poprzek czaszki): — Oprócz ludzi typu Isadory Duncan czy Theodore’a Dreisera Bramford gościł szereg
znacznie mniej atrakcyjnych osób. Tam właśnie siostry Trench robiły swoje eksperymenty dietetyczne, a
Keith Kennedy wydawał swe sławetne przyjęcia. Mieszkał tam także Adrian Marcato oraz Pearl Ames.
— Kim były siostry Trench? — spytał Guy, a Rosemary:
— Kto to był Adrian Marcato?
— Siostry Trench — odrzekł Hutch — to dwie zacne wiktoriańskie damy, które od czasu do czasu
uprawiały kanibalizm. Ugotowały i zjadły kilkoro małych dzieci, w tym siostrzenicę.
— Przyjemne — stwierdził Guy.
Hutch zwrócił się do Rosemary:
— Adrian Marcato — rzekł — uprawiał czary. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku
narobił sporo szumu twierdząc, że wywołał żywego Szatana. Pokazywał kępkę włosów i jakieś kawałki
szponów, a wielu ludzi najwyraźniej mu wierzyło; przynajmniej wystarczająco wielu, by utworzyć tłum,
który zaatakował go i omal nie pozbawił życia w holu Bramfordu.
— Żartujesz — odezwała się Rosemary.
— Mówię zupełnie serio. A w kilka lat później zaczęła się sprawa Keitha Kennedy’ego, tak iż w
ciągu lat dwudziestych dom prawie opustoszał.
— Znam te nazwiska: Keith Kennedy, Pearl Ames, ale nie wiedziałem, że mieszkał tam Adrian
Marcato — powiedział Guy.
— I te siostry — wzdrygnęła się Rosemary.
— Dopiero z powodu ostatniej wojny i braku mieszkań — ciągnął Hutch — dom wypełnił się
ponownie i obecnie ma renomę Wspaniałego-Domu-Starych-Apartamentów. W latach dwudziestych
jednakże zwano go Czarnym Bramfordem, a co rozsądniejsi trzymali się odeń z daleka. Melon dla pani,
tak, Rosemary?
Kelner rozdzielał zakąski. Rosemary spojrzała pytająco na Guya; Guy ściągnął brwi i nieznacznie
potrząsnął głową: To nic, nie pozwól się przestraszyć.
Kelner odszedł.
— Po latach — mówił Hutch — Bramford ma na swoim koncie więcej niż udział w tych niemiłych i
niesmacznych zejściach. I nie wszystkie one należą do odległej przeszłości. W roku 1959 w piwnicy
znaleziono owiniętego w gazetę martwego noworodka.
— Ale przecież — powiedziała Rosemary — te straszne rzeczy zdarzają się czasami w k a ż d y m
chyba domu.
— Czasami — zgodził się Hutch. — Rzecz jednak w tym, iż w Bramfordzie straszne rzeczy zdarzają
się o wiele częściej niż „czasami”. Występują jeszcze osobliwości mniej spektakularne. Było tam na
przykład więcej samobójstw niż w domach o porównywalnych rozmiarach i wieku.
— I jaka jest na to odpowiedź, Hutch? — Guy odgrywał rolę: poważny-i-zatroskany. — Musi być
przecież jakieś wyjaśnienie.
Hutch patrzył nań przez chwilę.
— Nie wiem — odrzekł. — Być może po prostu zła sława sióstr Trench spowodowała, że ściągnął
tam Adrian Marcato, a potem z kolei Keith Kennedy, tak iż w końcu dom stał się swego rodzaju
siedliskiem ludzi bardziej niż inni skłonnych do pewnych typów zachowań. A może są rzeczy, których
jeszcze nie wiemy, jakieś pola magnetyczne, elektrony czy co tam jeszcze, powodujące, że miejsce staje
się całkiem dosłownie kolebką zła. Nie wiem; w każdym jednak razie Bramford nie jest wcale jedyny. W
Londynie przy Praed Street był dom, w którym na przestrzeni sześciu lat miało miejsce pięć brutalnych
morderstw. Żadne z nich nie było w jakikolwiek sposób związane z innymi; ani mordercy, ani ofiary nie
byli krewnymi, a morderstw nie dokonano w jakimś absurdalnym, fantastycznym celu. Niemniej w ciągu
sześciu lat pięć brutalnych morderstw. W małym domu ze sklepem na parterze i mieszkaniem na piętrze.
W roku 1954 dom zburzono, i to bez specjalnego powodu, bowiem, jak mi wiadomo, działka pozostała
pusta.
Rosemary zagłębiła łyżeczkę w melonie
— Może istnieją też dobre domy — stwierdziła —Domy, w których ludzie zakochują się w sobie,
biorą ślub i mają dzieci.
— I zostają gwiazdami — dorzucił Guy.
— Zapewne są — rzekł Hutch. — Tyle że o nich nie słychać. Tylko to, co cuchnie, przyciąga
uwagę. — Uśmiechnął się do Rosemary i Guya: — Wolałbym, żebyście poszukali sobie jakiegoś dobrego
domu zamiast tego Bramfordu.
Łyżeczka Rosemary napełniona miąższem zastygła w pół drogi do ust.
— Czy naprawdę chcesz nam go odradzić? — spytała Rosemary.
— Moje drogie dziecko — odrzekł Hutch. — Miałem dziś wieczór odbyć cudowne spotkanie z
uroczą kobietą: odwołałem je tylko po to, by powiedzieć wam, co myślę. Naprawdę chcę wam go
odradzić.
— Ależ na Boga, Hutch... — zaczął Guy.
— Nie twierdzę — ciągnął Hutch — że wejdziecie do Bramfordu i od razu pianino spadnie wam na
głowy, zjedzą was stare panny lub zamienicie się w kamień. Mówię tylko, że takie są fakty i że trzeba je
brać pod uwagę; obok niskiego czynszu i czynnego kominka: dom ma wysoką częstotliwość
nieprzyjemnych wydarzeń. Po co świadomie wchodzić w niebezpieczny rejon? Jeśli tak bardzo pociąga
was dziewiętnastowieczny splendor, zamieszkajcie w Dakocie albo Osborne.
— Dakota to dom spółdzielczy, a Osborne będzie zburzony.
— Hutch, czy ty trochę nie przesadzasz? — odezwał się Guy.
— Czy w ostatnich latach były jakieś „nieprzyjemne wydarzenia”? Oprócz tego noworodka w
piwnicy?
— Zeszłej zimy został zabity windziarz — odparł Hutch. — W wypadku, który nie nadaje się do
opowiadania przy stole. Dziś po południu siedziałem w bibliotece z „Indeksem Timesa” i trzema
godzinami mikrofilmu. Chcecie wiedzieć więcej?
Rosemary spojrzała na Guya. Guy odłożył widelec i otarł usta.
— To głupie — stwierdził. — Zgoda, zdarzyło się tam wiele nieprzyjemnych rzeczy. Ale to nie
znaczy, że nadal muszą się zdarzać. Nie widzę powodu, dla którego Bramford miałby być strefą bardziej
niebezpieczną niż jakikolwiek inny dom w mieście. Można, rzucając monetą, uzyskać pięć reszek pod
rząd, ale to wcale nie znaczy, że pięć następnych rzutów także da w wyniku reszki, a także nie znaczy to,
że moneta czymkolwiek różni się od innych monet. Zbieg okoliczności i tyle.
— Gdyby r z e c z y w i ś c i e było coś nie w porządku — stwierdziła Rosemary — to czy dom nie
zostałby zburzony? Jak ten w Londynie?
— Dom w Londynie — odparł Hutch — należał do rodziny ostatniej z tamtejszych ofiar. Bramford
jest w posiadaniu sąsiadującego z nim kościoła.
— No widzisz — zawołał Guy, zapalając papierosa — jesteśmy pod boską opieką.
— Jak dotąd się nie sprawdziła — zauważył Hutch.
Kelner pozbierał talerze.
— Nie wiedziałam — odezwała się Rosemary — że należy do kościoła. — Guy rzekł:
— Całe miasto należy, kochanie.
— Próbowaliście w Wyomingu? — spytał Hutch. — To chyba nawet w tym samym kwartale.
— Hutch — odrzekła Rosemary — próbowaliśmy wszędzie. Nie ma nic, absolutnie nic, tylko w
n o w y c h domach, gdzie są schludne kwadratowe pokoje, wszystkie podobne do siebie, a w windach
kamery telewizyjne.
— To takie straszne? — zapytał z uśmiechem Hutch.
— Owszem — odparła Rosemary, a Guy dodał:
— Zamierzaliśmy się wprowadzić do jednego z nich, ale zrezygnowaliśmy na rzecz tego.
Hutch spoglądał na nich przez chwilę, potem odchylił się w krześle i uderzył w stół otwartymi
dłońmi.
— No, to tyle — stwierdził. — Powinienem pilnować własnych spraw; chyba niepotrzebnie
zacząłem tę rozmowę. Rozpalajcie ogień w waszym kominku! Podaruję wam rygiel do drzwi i od dziś
będę trzymał gębę na kłódkę. Idiota ze mnie. Wybaczcie.
Rosemary uśmiechnęła się.
— Rygiel w drzwiach już jest — stwierdziła. — A także łańcuch i wziernik.
— A zatem używajcie wszystkich tych rzeczy — rzekł Hutch. — I nie wędrujcie po domu, żeby się
przedstawiać każdemu, kto się nawinie. To nie Iowa.
— Omaha.
Kelner wniósł główne dania.
W południe następnego poniedziałku Rosemary i Guy podpisali dwuletnią umowę o najem
mieszkania 7E w Bramfordzie. Dali pani Cortez czek na pięćset osiemdziesiąt trzy dolary — miesięczny
czynsz z góry plus taka sama kwota jako kaucja — i usłyszeli, iż mogą się wprowadzić jeszcze przed
pierwszym września, jako że pod koniec tygodnia mieszkanie zostanie opróżnione z rzeczy, a malarze
zaczną pracę w środę osiemnastego.
Nieco później tego samego dnia zadzwonił do nich Martin Gardenia, syn poprzedniej lokatorki.
Umówili się na spotkanie z nim w mieszkaniu we wtorek wieczór o ósmej; okazał się wysokim
mężczyzną po sześćdziesiątce, o pogodnym i otwartym sposobie bycia. Wskazał rzeczy, które chciałby
sprzedać, i podał ceny. Były nader niskie. Rosemary i Guy po naradzie kupili dwa urządzenia
klimatyzacyjne, toaletkę z różanego drzewa, wyściełaną ławeczkę, perski dywan z salonu, a także kozioł,
osłonę przed kominek i narzędzia. Żaluzjowe biurko pani Gardenii nie było niestety na sprzedaż. Podczas
gdy Guy wypisywał czek i pomagał zawieszać na zakupionych przedmiotach karteczki wskazujące, co
należy zostawić, Rosemary za pomocą nabytej rano dwumetrowej taśmy mierzyła salon i sypialnię.
W marcu Guy grał w Innym świecie, popołudniowym serialu telewizyjnym. Teraz postać wracała
na trzy dni, więc przez resztę tygodnia Guy był zajęty. Rosemary przejrzała uzupełnianą od czasów
szkolnych teczkę rozwiązań z zakresu dekoracji wnętrz, znalazła dwa projekty odpowiednie dla jej
mieszkania i zaopatrzona w nie wyruszyła na obchód sklepów meblowych w towarzystwie Joan Jellico,
jednej z dziewcząt z Atlanty, współmieszkanek z okresu początków pobytu Rosemary w Nowym Jorku.
Joan miała legitymację dekoratora, co dawało im wstęp do wszelkich domów handlowych i hurtowni.
Rosemary oglądała, robiła dla Guya notatki i szkice, pędziła do domu obwieszona próbkami tkanin i
tapet, aby zdążyć na odcinek Innego świata, po czym biegła znowu, tym razem po zakupy na obiad.
Opuściła kurs rzeźby i odwołała (co za ulga) wizytę u dentysty.
W piątek wieczorem mieszkanie było do ich dyspozycji: pustka wysokich pokoi i obcy mrok, w
który wkroczyli z latarką i torbą na zakupy, wywołując echo z najdalszych pokoi. Włączyli klimatyzację i
podziwiali dywan, kominek i toaletkę Rosemary, podziwiali także wannę, gałki u drzwi, zawiasy, części
odlane z brązu, podłogi, piec, lodówkę, okna wykuszowe i widok. Na dywanie zjedli kolację, kanapki z
tuńczykiem i piwo i planowali urządzenie pokoi — Guy mierzył, a Rosemary szkicowała. Powróciwszy
na dywan, zgasili lampę, rozebrali się i kochali w nocnej poświacie płynącej od pozbawionych rolet
okien.
— Ćśś... — zasyczał nagle Guy z oczami rozszerzonymi strachem. — Słyszę, jak siostry Trench...
żują.
Rosemary z całej siły palnęła go w głowę.
Kupili sofę i ogromnych rozmiarów łóżko, stół do kuchni i dwa gięte krzesła. Zadzwonili do
elektrowni i do urzędu telefonicznego, dzwonili do. sklepów i firmy przewozowej „Wyściełany wóz”.
Malarze przyszli w środę osiemnastego; gipsowali, szpachlowali, gruntowali, malowali i w piątek
dwudziestego zniknęli, zostawiając po sobie kolory dość podobne do tych z próbek Rosemary. Przyszedł
samotny tapeciarz i pomrukując tapetował sypialnię.
Dzwonili do sklepów, fachowców i matki Guya w Montrealu. Kupili bieliźniarkę, stół do jadalni,
sprzęt hi-fi, nowe naczynia i srebrne sztućce. Opływali we wszystko. W roku 1964 Guy wystąpił w
reklamach anacinu, które pokazywane nieustannie, przyniosły mu osiemnaście tysięcy dolarów dochodu, a
wpływy ciągle jeszcze były spore.
Zamontowali w oknach żaluzje, wytapetowali półki, patrzyli, jak układano dywan w sypialni, a w
przedpokoju białe linoleum. Otrzymali telefon z trzema złączkami; zapłacili rachunki, a na poczcie
zostawili swój nowy adres.
W piątek dwudziestego siódmego sierpnia przeprowadzili się. Joan i Dick Jellicowie przysłali
wielką roślinę doniczkową, agent Guya zaś małą. Hutch nadał telegram: Bramford zmieni się ze złego
domu w dobry, gdy jedne z jego drzwi zostaną opatrzone tabliczką: R. i G. Woodhouse.
Rozdział III
A Rosemary była szczęśliwa i miała pełne ręce roboty. Kupiła i zawiesiła zasłony, wyszukała
wiktoriańską szklaną lampę do salonu, rozmieściła na ścianie w kuchni garnki i patelnie. Pewnego dnia
uświadomiła sobie, że owe cztery deski w szafie z przedpokoju to półki, wspierające się na listewkach
zamocowanych do ścian bocznych. Wyłożyła półki tapetą zmywalną i gdy Guy wrócił do domu, pokazała
mu schludnie wypełniony schowek na bieliznę. Na Szóstej Alei znalazła supermarket, a na Pięćdziesiątej
Piątej Ulicy chińską pralnię, dokąd zamierzała nosić pościel i koszule Guya.
Guy zaś także był zajęty i jak inni mężowie codziennie wychodził. Gdy minęło Święto Pracy, jego
nauczyciel dykcji był znów w mieście, Guy ćwiczył z nim codziennie przed południem, a większość
popołudni zajmowały mu próby sztuk i reklam. Przy śniadaniu był rozdrażniony, gdy czytał stronę gazety z
działem teatralnym; wszyscy powyjeżdżali: z Wieżowcem, z Do diabła! Kot!, z Nieznośnymi latami lub
Upalnym wrześniem, tylko on tkwił w Nowym Jorku — anacinowy rentier. Rosemary była jednak pewna,
że wkrótce trafi mu się coś lepszego i ze spokojem stawiała przed nim kawę, ze spokojem brała do
czytania pozostałą część gazety.
Pokój dziecinny chwilowo wyglądał jak jaskinia, z żółtawymi ścianami i meblami ze starego
mieszkania. Biało-żółte tapety, czyste i świeże, pojawią się później. Ich próbkę Rosemary trzymała
przygotowaną w Pikasach Picassa wraz z reklamą od Saksa ukazującą łóżeczko dziecinne i komodę.
Napisała do swego brata, Briana, by podzielić się z nim swoją radością. Nikt inny z jej rodziny nie
ucieszyłby się tym wszystkim; odnosili się teraz do niej niechętnie — za równo rodzice, jak bracia i
siostry — nie mogąc jej wybaczyć, że (a) wyszła za protestanta, (b) wzięła tylko ślub cywilny i (c) ma
teściową, która rozwiodła się dwukrotnie, a teraz ma za męża Żyda i mieszka w Kanadzie.
Zrobiła dla Guya kurczaka marengo i vitello tonnato, upiekła tort kawowy i trochę kruchych
ciasteczek.
Zanim poznali Minnie Castevet, znali już jej głos. Usłyszeli ją kiedyś zza ściany sypialni, jak darła
się ochryple ze środkowozachodnim akcentem: „Roman, chodź już do łóżka! Dwadzieścia po
jedenastej!”. A w pięć minut później: „Roman? Jak będziesz szedł, przynieś mi trochę piwa korzennego!”.
— Nie wiedziałem, że jeszcze robią serial Mama i Tata Kociołek — stwierdził Guy, a Rosemary
roześmiała się niepewnie. Była o dziewięć lat młodsza od Guya i niektóre z jego aluzji niewiele jej
mówiły.
Poznali państwo Gould z 7E, miłą starszą parę, a z 7C mówiących z niemieckim akcentem Bruhnów
i ich syna Waltera. Uśmiechali się i kłaniali w holu Kellogom z 7G, panu Steinowi, 7H, i panom
Dubinowi i DeVoreowi, 7B. (Rosemary od razu zapamiętała wszystkie nazwiska, odczytując je z
wizytówek na drzwiach i korespondencji pod drzwiami, której bez skrupułów się przyglądała). Państwo
Kappowie z 7D, nie widywani i bez poczty, przebywali zapewne jeszcze na urlopie, państwo
Castevetowie zaś z 7A, słyszani („Roman! Gdzie Terry?”), ale nie widywani, byli albo samotnikami,
albo wychodzili i wracali o nietypowych porach. Ich drzwi znajdowały się naprzeciw windy, poczta była
łatwo widoczna. Otrzymywali listy ze zdumiewająco rozmaitych miejsc: Hawick, Szkocja; Langeac,
Francja; Vitoria, Brazylia; Cessnock, Australia. Abonowali „Life” i „Look”.
Rosemary i Guy nie dostrzegali żadnych śladów po takich postaciach, jak siostry Trench, Adrian
Marcato, Keith Kennedy, Pearl Ames czy ich najnowsze odpowiedniki. Dubin i DeVore byli
homoseksualistami, poza tym wszyscy inni wyglądali na ludzi całkowicie zwyczajnych.
Prawie każdego wieczoru ryk ze środkowozachodnim akcentem dobiegał z mieszkania, które, jak
sobie Rosemary i Guy uświadomili, było dawniej większą, frontową częścią ich własnego lokum.
„A l e ż n i e mo ż n a mi e ć stuprocentowej pewności!” argumentowała kobieta dodając: „Jeśli
chodzi o mo j ą opinię, to uważam, że nie powinniśmy jej w o g ó l e mówić; taka jest mo j a opinia!”.
Któregoś sobotniego wieczoru Castevetowie urządzili przyjęcie na tuzin albo więcej osób; były
głośne rozmowy i śpiewy. Guy zasnął łatwo, ale Rosemary leżała do drugiej w nocy, nasłuchując
bezbarwnego śpiewu i towarzyszącego mu fletu lub klarnetu.
Rosemary przypominała sobie o przestrogach Hutcha tylko wtedy, gdy (mniej więcej co cztery dni)
schodziła do pralni w piwnicy; czuła się wtedy nieswojo. Już sama winda towarowa była nieprzyjemna
— mała, bez windziarza, lubiła niespodziewanie zatrzeszczeć lub zadrżeć — piwnica zaś stanowiła
miejsce dość niesamowite: niegdyś pomalowane wapnem ceglane korytarze, gdzie echo kroków szeptało
z oddali, trzaskały niewidoczne drzwi, a zepsute lodówki stały odwrócone do ścian pod jaskrawymi
żarówkami w osłonach z drucianej siatki.
To właśnie tu, przypomniała sobie Rosemary, nie tak dawno temu znaleziono martwe dziecko
owinięte w gazetę. Czyje było i jak umarło? Kto je znalazł? Czy tego, kto je tu zostawił, ujęto i osądzono?
Miała ochotę pójść do biblioteki i przeczytać o tym w starych gazetach, tak jak to zrobił Hutch; to jednak
uczyniłoby rzecz jeszcze bardziej realną, jeszcze bardziej przeraźliwą. Byłoby nie do zniesienia
wiedzieć, w którym miejscu dziecko leżało, być może z konieczności przechodzić tamtędy w drodze do
pralni i z powrotem do windy. Częściowa niewiedza, zdecydowała, to — częściowe przynajmniej —
błogosławieństwo. Do diabła z Hutchem; te jego dobre intencje...
Pralnia dobrze pasowałaby do więzienia: zaparowane ściany z cegły, liczne żarówki w drucianych
osłonach i mnóstwo głębokich podwójnych umywalek za przegrodami z siatki. Były tam pralki i wirówki
uruchamiane przez wrzucenie monety, a w większości zamkniętych na kłódki przegród urządzenia będące
własnością poszczególnych lokatorów. Rosemary schodziła w weekendy lub po piątej; w ciągu tygodnia
grupka murzyńskich praczek prasowała i plotkowała, milknąc natychmiast po wtargnięciu nie znanej im
osoby. Rosemary słała uśmiechy na prawo i lewo i starała się być niewidoczna, ale tamte nie odzywały
się ani słowem, tak iż Rosemary popadała w zakłopotanie i trapiło ją poczucie winy, że jest
prześladowczynią Murzynek.
Pewnego popołudnia, gdy ona i Guy mieszkali w Bramfordzie już nieco ponad dwa tygodnie,
kwadrans po piątej Rosemary siedziała w pralni, czytając „The New Yorker” w oczekiwaniu na moment,
gdy podczas płukania będzie mogła dodać środków zmiękczających wodę; wtedy to nadeszła dziewczyna
w wieku Rosemary — ciemnowłosa, o wyrazistej twarzy. Ze zdziwieniem Rosemary stwierdziła, że jest
to Anna Maria Alberghetti. Dziewczyna miała na sobie białe sandały, czarne szorty, morelowej barwy
jedwabną bluzkę i niosła żółty, plastikowy kosz na bieliznę. Kiwnąwszy głową Rosemary, ale nie
spojrzawszy na nią, podeszła do jednej z pralek, otwarła ją i zaczęła upychać do środka brudną odzież.
Anna Maria Alberghetti, o ile było wiadomo Rosemary, nie mieszkała w Bramfordzie, być może
jednak odwiedzała kogoś, pomagając przy pracach domowych. Przyjrzawszy się bliżej, Rosemary uznała
jednak, że się pomyliła; nos dziewczyny był zbyt długi i zbyt ostry, a ponadto w ruchach i postawie
zawierały się inne, mniej uchwytne różnice. Podobieństwo jednakże było uderzające — i nagłe Rosemary
stwierdziła, że dziewczyna patrzy na nią z nieco zażenowanym, niepewnym uśmiechem; pralka była już
napełniona i zamknięta.
— Przepraszam bardzo — powiedziała Rosemary — wzięłam panią za Annę Marię Alberghetti,
dlatego się przyglądałam. Przepraszam.
Dziewczyna zarumieniła się i spojrzała gdzieś w bok.
— To się zdarza bardzo często — odrzekła. — Nie musi się pani usprawiedliwiać. Ludzie brali
mnie za Annę Marię, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, od samego początku, gdy ona zaczęła grać w
Nadchodzi oblubieniec. — Spojrzała na Rosemary, ciągle jeszcze zarumieniona, ale już bez uśmiechu: —
Ja tam w ogóle nie widzę podobieństwa. Z pochodzenia także jestem Włoszką, ale f i z y c z n e g o
podobieństwa nie ma.
— Ależ jest, i to bardzo duże — stwierdziła Rosemary.
— Zapewne tak — odparła dziewczyna. — Wszyscy mi to mówią. Ale ja go nie widzę. Chociaż
naprawdę chciałabym.
— Zna ją pani? — spytała Rosemary.
— Nie.
— Powiedziała pani „Anna Maria” więc myślałam...
— Ach, nie, ja tak ją po prostu nazywam. Bo tyle o niej z ludźmi rozmawiam... — Wytarła dłoń o
spodnie, zrobiła parę kroków naprzód i z uśmiechem wyciągnęła rękę:
— Jestem Terry Gionoffrio. I ponieważ j a nie potrafię tego przeliterować, więc p a n i też niech
lepiej nie próbuje.
Rosemary uśmiechnęła się i uścisnęła wyciągniętą dłoń.
— Jestem Rosemary Woodhouse — przedstawiła się. — Mieszkamy tu od niedawna. A pani jak
długo?
— Ja w ogóle tu nie mieszkam — odrzekła dziewczyna. — Przebywam tu u państwa Castevet, tych
z siódmego piętra. Jestem ich gościem, można by rzec. Od czerwca. Ale pani ich chyba zna?
— Nie — powiedziała z uśmiechem Rosemary — ale nasze mieszkanie jest obok ich, a dawniej
było jego częścią.
— Och, na Boga — zawołała dziewczyna — więc to państwo wzięli mieszkanie po starszej pani!
Po pani... no tej, która umarła.
— Gardenii.
— Właśnie. Przyjaźniła się z Castevetami. Hodowała zioła i różne różności i przynosiła je pani
Castevet jako przyprawy kuchenne.
Rosemary skinęła głową:
— Kiedy pierwszy raz tam weszliśmy, jeden z pokoi był pełen roślin.
— A teraz, kiedy ona umarła — powiedziała Terry — pani Castevet założyła sobie mały ogródek w
kuchni i sama hoduje rośliny.
— Przepraszam, muszę dodać środków zmiękczających. — Rosemary wstała i wydobyła z torby
butlę.
— Czy pani wie, do kogo p a n i jest podobna? — spytała Terry, a Rosemary, zdejmując zakrętkę,
odpowiedziała pytaniem.
— Nie, nie wiem. Do kogo?
— Do Piper Laurie.
Rosemary roześmiała się:
— Doprawdy? To zabawne, co pani mówi, bo mój mąż chodził z Piper Laurie, zanim ona wyszła za
mąż.
— Poważnie? W Hollywood?
— Nie, tutaj. — Rosemary nalała płynu do zakrętki. Terry otwarła drzwiczki pralki; Rosemary
podziękowała jej i wlała płyn do środka.
— Pani mąż jest aktorem? — spytała Terry.
Rosemary, zakręcając butlę, z dumą skinęła głową.
— Poważnie? Jak się nazywa?
— Guy Woodhouse — odpowiedziała Rosemary. — Występował w Lutrze, w Nikt nie kocha
albatrosa i w wielu sztukach telewizyjnych.
— Do licha, ja przecież całymi dniami oglądam telewizję — zawołała Terry. — Założę się, że go
widziałam! — Gdzieś w piwnicach zabrzęczało rozbite szkło; butelka albo szyba.
— Oo... — drgnęła Terry.
Rosemary skuliła ramiona i spojrzała niespokojnie w kierunku drzwi pralni.
— Nie znoszę tych piwnic — powiedziała.
— Ja też — zgodziła się Terry. — Cieszę się, że pani tu jest. Gdybym była sama, umarłabym ze
strachu.
— Pewnie roznosiciel upuścił butelkę — stwierdziła Rosemary.
Terry wpadła na pomysł:
— A może byśmy tak przychodziły tu stale razem. Pani drzwi są obok windy towarowej, prawda?
Kiedy będę schodzić, zadzwonię i zjedziemy razem. Możemy się wcześniej porozumieć przez telefon
domowy.
— Świetnie — odpowiedziała Rosemary. — Nie znoszę przychodzić tu sama.
Terry roześmiała się radośnie, przez chwilę jakby szukała słów, po czym, ciągle się śmiejąc,
powiedziała:
— Mam pewien talizman, który powinien posłużyć nam obu. — Odwinęła kołnierzyk bluzki,
wydobyła srebrny łańcuszek wiszący na szyi i pokazała Rosemary wisiorek ze srebrnego filigranu w
kształcie kulki o średnicy nie sięgającej nawet cala.
— Och, jakie piękne! — wykrzyknęła Rosemary.
— Prawda? — powiedziała Terry. — Pani Castevet dała mi to przedwczoraj. Ma trzysta lat. A to w
środku pani Castevet wyhodowała w tym swoim ogródku. Przynosi szczęście, a w każdym razie powinno.
Rosemary przyjrzała się uważniej talizmanowi trzymanemu przez Terry między kciukiem a palcem
wskazującym. Kulka była wypełniona gąbczastą, zielonkawobrązową substancją, która wystawała nieco z
oka ażurowej kulki. Kwaśna woń kazała Rosemary cofnąć głowę. Terry znów się roześmiała.
— Mnie też ten zapach nie zachwyca. Ale mam nadzieję, że talizman jest skuteczny.
— Wygląda ślicznie — powiedziała Rosemary. — Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałam.
— Pochodzi z Europy — stwierdziła Terry. Wsparła się biodrem o pralkę i oglądała kulkę,
obracając ją na wszystkie strony. — Castevetowie to najwspanialsi ludzie na świecie, nie ma takich
nigdzie. Przygarnęli mnie z ulicy, i to dosłownie: byłam wtedy na Ósmej Alei, prawie się już kończyłam,
a oni przyprowadzili mnie tutaj i byli jak matka i ojciec. Albo lepiej jak babka i dziadek.
— Była pani chora? — spytała Rosemary.
— To za mało powiedziane — odparła Terry. — Głodowałam, ćpałam i robiłam mnóstwo innych
rzeczy, których teraz tak się wstydzę, że na samą myśl o nich robi mi się niedobrze. A państwo
Castevetowie odrodzili mnie zupełnie. Odstawili od heroiny, wpychali jedzenie, ubierali, tak że teraz
wręcz nie mam słów dla wyrażenia im wdzięczności. Karmili mnie wszelkimi możliwymi witaminami i
zdrowym jedzeniem, a nawet zamówili lekarza na regularne kontrole!
To wszystko dlatego, że nie mają dzieci. Chyba jestem dla nich namiastką córki?
Rosemary też tak sądziła.
— Na początku myślałam, że być może robią to z jakichś niskich pobudek — ciągnęła Terry. — Że
może on lub ona chcieli czegoś ode mnie, to znaczy w związku z seksem. Ale oni byli naprawdę jak
dziadkowie. Nic z tych rzeczy. Niebawem umieszczą mnie w szkole dla sekretarek, a ja w przyszłości im
zwrócę. Mam wprawdzie tylko trzy lata liceum, ale można to załatwić. — Wsunęła kulkę z powrotem za
bluzkę.
— To miło — stwierdziła Rosemary — wiedzieć, że są na świecie tacy ludzie, kiedy zewsząd
słyszy się o znieczulicy i obojętności.
— Takich jak państwo Castevetowie nie ma wielu — odparła Terry. — Gdyby nie oni, już bym dziś
nie żyła. Fakt. Martwa albo w kiciu.
— Nie ma pani krewnych, którzy mogliby pomóc?
— Brata. W marynarce. Ale o nim lepiej w ogóle nie wspominać.
Rosemary przeniosła pranie do suszarki i czekała, aż pranie Terry też będzie gotowe. Rozmawiały o
roli Guya w Innym świecie („No jasne, że pamiętam! Więc t o o n?”), o przeszłości Bramfordu (nie
znanej Terry zupełnie) i o nadchodzącej wizycie papieża Pawła VI w Nowym Jorku. Terry, podobnie jak
Rosemary, tylko we wczesnej młodości była katoliczką, bardzo jednak chciała zdobyć bilet na mszę,
którą papież miał odprawić na Stadionie Jankeskim. Gdy jej pranie zostało ukończone i suszyło się, obie
dziewczyny skierowały się do windy towarowej. Wjechały na siódme piętro. Rosemary zaproponowała
Terry obejrzenie mieszkania, ale Terry poprosiła o odłożenie wizyty, gdyż państwo Castevetowie jadają
o szóstej i nie chciałaby się spóźnić. Powiedziała, że zadzwoni wieczorem do Rosemary, aby się umówić
na zejście do piwnicy po pranie, kiedy będzie już suche.
Guy był w domu, jadł frytki z torebki i oglądał film z Grace Kelly.
— Pewnie już wyprane na dziesiątą stronę — zauważył.
Rosemary opowiedziała mu o Terry, państwu Castevetach i o tym, że Terry zapamiętała go z Innego
świata. Rzucił jakąś bagatelizującą uwagę, ale było mu najwyraźniej miło. Miał zmartwienie, bo
najprawdopodobniej straci na rzecz niejakiego Donalda Baumgarta rolę w nowej komedii, do której dziś
po południu odbyła się druga próba — z udziałem ich obu.
— O mój Boże — wołał — i cóż to za nazwisko: „Donald Baumgart”?
Jego własne, zanim je zmienił, brzmiało: Sherman Peden.
Rosemary i Terry zebrały pranie o ósmej wieczorem, a Terry przyszła z Rosemary zobaczyć Guya i
mieszkanie. Rumieniła się ciągle i była pod wielkim wrażeniem Guya, co jego pobudziło do kwiecistych
komplementów, podstawiania popielniczki i usłużnego podawania ognia. Terry nie była jeszcze w tym
mieszkaniu. Pani Gardenia i Castevetowie pokłócili się zaraz po jej przybyciu, a niedługo potem pani
Gardenia utraciła świadomość i już jej nie odzyskała.
— Urocze mieszkanko — stwierdziła Terry.
— Dopiero będzie — odrzekła Rosemary. — Nie jest jeszcze nawet w połowie umeblowane.
— Mam! — zawołał Guy, klasnąwszy w dłonie. Wskazał triumfalnie na Terry: — Anna Maria
Alberghetti!
Rozdział IV
Nadeszła paczka z firmy „Bonniers” — z polecenia Hutcha. Głębokie wiaderko na lód, z tekowego
drewna, z jasnopomarańczowym wnętrzem. Rosemary zadzwoniła natychmiast i podziękowała za prezent.
Hutch widział mieszkanie już po malowaniu, ale jeszcze zanim ona i Guy się wprowadzili, poskarżyła
się, że krzesła są spóźnione już o tydzień, a kanapa nadejdzie dopiero w przyszłym miesiącu.
— Na Boga, nawet nie myśl jeszcze o przyjmowaniu gości — zawołał Hutch. — Mów, jak tam jest.
Rosemary opowiedziała mu ze wszystkimi radosnymi szczegółami.
— A sąsiedzi nie w y g l ą d a j ą na nienormalnych — dodała. — Z wyjątkiem normalnych
nienormalnych, jak homoseksualiści; jest ich dwóch, a naprzeciw nas mieszka miła para staruszków,
państwo Gouldowie; mają posiadłość w Pensylwanii i hodują tam perskie koty. Możemy sobie w każdej
chwili sprawić jednego.
— One linieją — powiedział Hutch.
— A jest jeszcze druga para, której jak dotąd nie poznaliśmy, ale która przygarnęła tę dziewczynę,
narkomankę, którą już p o z n a l i ś my , no i oni ją całkowicie wyleczyli i chcą teraz posłać do szkoły dla
sekretarek.
— Wydaje się, że mieszkacie na jakiejś Słonecznej Farmie — stwierdził Hutch. — Cieszę się.
— Suterena przyprawia mnie o dreszcze — wyznała Rosemary. — Klnę na ciebie, ilekroć tam
schodzę.
— Czemu, u diabła, na mnie?
— Te twoje o p o w i e ś c i .
— Jeśli chodzi ci o te, które pisuję, to ja też siebie przeklinam, jeśli zaś o te, które ci
opowiedziałem, to równie dobrze można kląć na sygnał alarmowy z powodu pożaru i na instytut
meteorologiczny z powodu tajfunu.
Stropiona nieco Rosemary stwierdziła:
— Teraz już będzie lepiej. Ta dziewczyna schodzi tam ze mną.
— Najwidoczniej — zakonkludował Hutch — wywarłaś, jak przewidywałem, jakiś uzdrawiający
wpływa, i dom przestał być gabinetem okropności. Niechaj ci służy wiaderko na lód; pozdrowienia dla
Guya!
Pojawili się państwo Kappowie spod 7D: dwoje tęgich ludzi dobrze po trzydziestce z ruchliwą
dwuletnią córeczką Lisą.
— Jak się nazywasz? — spytała Lisa ze swojego wózeczka. — Zjadłaś już jajko? Zjadłaś Kapitana
Chrupaka?
— Nazywam się Rosemary — odpowiedziała Rosemary. — Jajko zjadłam, ale nigdy nie słyszałam
o Kapitanie Chrupaku. Kto to jest?
W piątek wieczorem, siedemnastego września, Rosemary i Guy w towarzystwie dwóch innych par
wybrali się na pokaz zamknięty sztuki pod tytułem Pani Daily, a potem na przyjęcie wydawane przez
fotografa Dee Bertillona w jego studiu przy Zachodniej Czterdziestej Ósmej Ulicy. Między Guyem a
Bertillonem wywiązała się sprzeczka na temat prowadzonej przez Związek Zawodowy Aktorów polityki
blokowania zatrudnienia aktorów zagranicznych — Guy uważał to za słuszne, Bertillon za niesłuszne — i
choć inni roztopili spór w obfitym przypływie żartów i plotek, wkrótce potem Guy zabrał Rosemary do
domu — w parę minut po wpół do pierwszej.
Noc była spokojna i cicha; wracali pieszo. Zbliżając się do czarnej bryły Bramfordu, dostrzegli na
chodniku przed nim grupę około dwudziestu osób tworzących półkole wokół zaparkowanego tam
samochodu. Dwa auta policyjne stały równolegle obok siebie, sygnały alarmowe obracały się i rzucały
czerwone błyski.
Rosemary i Guy, trzymając się za ręce, przyspieszyli kroku, wytężając wzrok i nadsłuchując.
Kierowcy z alei zwalniali zaintrygowani; w Bramfordzie ze zgrzytem otwierały się okna i zza głów
maszkaronów wychylały się głowy ludzi. Dozorca nocny, Toby, wyszedł z bramy, niosąc brunatny koc i
podał go jednemu z policjantów.
Dach samochodu (volkswagena) był wgnieciony, przednia szyba w tysiącach drobnych pęknięć.
— Nie żyje — powiedział ktoś, a ktoś inny mówił:
— Patrzę ja w górę, no i widzę, chyba jakiś wielki ptak pikuje, orzeł albo coś w tym rodzaju.
Rosemary i Guy, stojąc na palcach, usiłowali zajrzeć ponad głowami ludzi.
— Proszę państwa, proszę się cofnąć — powiedział policjant ze środka półkola. Tłumek zrzedł,
plecy w sportowej koszuli odsunęły się. Na trotuarze leżała Terry, jednym okiem patrząc w niebo; druga
połowa twarzy zmieniła się w czerwoną miazgę. Brunatny koc zakrył ciało. Opadając na nie, zaróżowił
się w jednym miejscu, potem w drugim.
Rosemary odwróciła się z zamkniętymi oczami, prawą ręką czyniąc odruchowo znak krzyża.
Zacisnęła usta w obawie, że zwymiotuje. Guy drgnął i syknął przez zęby.
— O Boże — jęknął. — O mój Boże.
— Proszę się cofnąć — zarządził policjant.
— My ją znamy — powiedział Guy.
Drugi policjant odwrócił się ku niemu i zapytał:
— Jak się nazywa?
— Terry.
— Terry jak? — zapytał mężczyzna około czterdziestki, spocony, o pięknych błękitnych oczach i
bardzo gęstych czarnych rzęsach.
— Ro! Jak ona się nazywała? — spytał Guy. — Terry jak?
Rosemary otwarła oczy i przełknęła ślinę.
— Nie pamiętam. Włoskie nazwisko, zaczyna się pa G. Długie. Żartowała sobie, że nie do
przeliterowania. Ze nie potrafi.
Guy powiedział do błękitnookiego policjanta:
— Mieszkała u państwa Castevetów, mieszkanie siedem A.
— To już wiemy — odparł policjant.
Drugi policjant podszedł z kartką bladożółtego papieru. Za nim pan Micklas, z zaciśniętymi ustami,
w prochowcu narzuconym na pasiastą piżamę.
— Krótko i węzłowato — powiedział policjant do błękitnookiego i wręczył mu papier. —
Przykleiła plastrem do parapetu, żeby wiatr nie zwiał.
— Jest ktoś w domu?
Policjant potrząsnął głową.
Błękitnooki czytał treść kartki, w zamyśleniu zagryzając górną wargę. „Theresa Gionoffrio”,
powiedział. Wymówił nazwisko poprawnie po włosku. Rosemary skinęła głową.
— W środę wieczorem nikt by nie przypuszczał, że coś ją trapi — powiedział Guy.
— Jedno wielkie strapienie — odparł policjant, otwierając swój notatnik. Umieścił w nim kartkę i
zamknął go; cienki żółty pasek wystawał na zewnątrz.
— Znała ją pani? — spytał pan Micklas Rosemary.
— Tylko trochę — odpowiedziała.
— Ach tak — stwierdził pan Micklas — państwo przecież także na siódmym.
— Kochanie, chodźmy na górę — rzekł Guy do Rosemary.
— Czy nie wiecie państwo — spytał policjant — gdzie możemy znaleźć tych Castevetów?
— Nie mamy pojęcia — odpowiedział Guy. — My ich nawet nie znamy.
— Zwykle są o tej porze w domu — dodała Rosemary.
Słychać ich przez ścianę. Nasze sypialnie sąsiadują ze sobą.
Guy położył dłoń na ramieniu Rosemary.
— No chodź, kochanie — nalegał. Pożegnali policjantów i pana Micklasa i skierowali się w stronę
domu.
— O, właśnie nadchodzą — odezwał się pan Micklas. Rosemary i Guy zatrzymali się i odwrócili.
Od strony śródmieścia, podobnie jak przedtem oni, nadchodziła wysoka, rozłożysta, siwowłosa kobieta,
a z nią wysoki, chudy, powłóczący nogami mężczyzna.
— Państwo Castevetowie? — spytała Rosemary. Pan Micklas potwierdził.
Pani Castevet spowita była w jasne błękity, wśród których zaznaczały się śnieżnobiałe rękawiczki,
torebka, buty i kapelusz. Niczym pielęgniarka podtrzymywała męża za przedramię. On zaś olśniewał
kolorami: wielobarwna marynarka z kory, czerwone spodnie, różowa mucha i szara fedora z różową
wstążką. Miał lat siedemdziesiąt pięć albo nieco więcej, ona sześćdziesiąt osiem lub dziewięć. Zbliżali
się z młodzieńczą żywością, z przyjaznymi pytającymi uśmiechami. Policjant wyszedł im na spotkanie;
uśmiechy zwiędły i znikły. Pani Castevet powiedziała coś ze strapionym wyrazem twarzy, pan Castevet
zmarszczył brwi i potrząsnął głową. Miał szerokie usta o cienkich wargach, różowych jak uszminkowane,
kredowobiałe policzki, a oczy małe i jasne, głęboko osadzone. Ona zaś była wielkonosa, o posępnej,
mięsistej dolnej wardze. Nosiła okulary w różowej oprawce, z łańcuszkiem, którego końce wypływały
zza prostych kolczyków z perłami.
— Czy wy jesteście tymi Castevetami z siódmego piętra? — spytał policjant.
— Tak — odparł pan Castevet suchym głosem, który wymagał nastawienia uszu.
— U państwa mieszka młoda kobieta nazwiskiem Theresa Gionoffrio?
— Tak — odpowiedział pan Castevet. — A o co chodzi? Czy coś się stało? Wypadek?
— Proszę się przygotować na niedobrą wiadomość — I rzekł policjant. Odczekał chwilę,
przenosząc wzrok z kobiety na mężczyznę i z powrotem, po czym kontynuował: — i Ona nie żyje.
Samobójstwo. — Podniósł się, kciukiem wskazując poza siebie. — Wyskoczyła z okna.
Patrzyli na niego z nie zmienionym wyrazem twarzy, jak gdyby w ogóle nic nie powiedział; potem
pani Castevet odchyliła się na bok, spojrzała poza niego na pokryty czerwonymi plamami koc, po czym
wyprostowała się, patrząc policjantowi w oczy.
— To niemożliwe — stwierdziła swym donośnym środkowozachodnim głosem Roman-przynieś-
mi-trochę-piwa-korzennego. — To pomyłka. Tam leży ktoś inny.
Policjant, nie odwracając się od niej, polecił:
— Artie, zechciej pokazać tym ludziom.
Pani Castevet wyminęła go z zaciśniętymi szczękami.
Pan Castevet stał nadal.
— Wiedziałem, że tak będzie — stwierdził. — Ona co jakieś trzy tygodnie miała silne ataki
depresji. Zauważyłem to i mówiłem żonie, ale mnie wyśmiała. Jest optymistką i nie przyjmuje do
wiadomości, że nie zawsze wszystko będzie się rozwijać według jej życzeń.
Pani Castevet wróciła.
— To wcale nie musi oznaczać samobójstwa — powiedziała. — Była szczęśliwa, nie miała
p o w o d u , żeby się zabijać. To musiał być wypadek. Może myła okna i straciła równowagę. Ona
zawsze nas zaskakiwała sprzątaniem i pomocą w domu.
— Nie mogła myć okien o północy — zaoponował pan Castevet.
— A dlaczego nie? — odparła gniewnie pani Castevet. — Może właśnie myła.
Policjant wyciągnął ku nim wyjętą z notatnika bladożółtą kartkę.
Pani Castevet zawahała się, potem wzięła ją, obejrzała z obu stron i zaczęła czytać. Pan Castevet
pochylił głowę i znad ramienia żony także czytał, poruszając przy tym swymi ruchliwymi wąskimi
wargami.
— Czy to jej pismo? — spytał policjant.
Pani Castevet potwierdziła. Pan Castevet rzekł:
— Oczywiście. Z całą pewnością.
Policjant wyciągnął rękę i pani Castevet oddała mu kartkę.
— Dziękuję państwu — powiedział policjant. — Dopilnuję, żeby to państwu zwrócono, jak już nie
będzie nam potrzebne.
Zdjęła okulary, które zawisły na łańcuszku, i zakryła oczy końcami palców w białych rękawiczkach.
— Nie wierzę — powtarzała. — Po prostu nie wierzę. Była taka szczęśliwa. Wszystkie kłopoty
miała już za sobą.
Pan Castevet położył dłoń na jej plecach, patrzył w ziemię i potrząsał głową.
— Czy znacie państwo nazwisko jej najbliższego krewnego? — spytał policjant.
— Nie miała krewnych — odparła pani Castevet. — Była sama. Nie miała nikogo prócz nas.
— Czy nie miała przypadkiem brata? — odezwała się Rosemary.
Pani Castevet nałożyła okulary i spojrzała na nią. Pan Castevet podniósł wzrok, jego głęboko
osadzone oczy zalśniły spod ronda kapelusza.
— Miała? — spytał policjant.
— Mówiła, że ma — odparła Rosemary. — W marynarce.
Policjant spojrzał na Castevetów.
— To dla mnie nowość — stwierdziła pani Castevet, a pan Castevet dodał:
— Dla nas obojga.
Policjant zapytał Rosemary:
— Czy zna pani jego rangę lub miejsce stacjonowania?
— Niestety nie — odpowiedziała, a zwróciwszy się do Castevetów, wyjaśniła: — Wspominała mi
o nim kiedyś w pralni. Ja się nazywam Rosemary Woodhouse.
— Mieszkamy pod siedem E — dorzucił Guy.
— Serdecznie pani współczuję — powiedziała Rosemary. — Wydawała się taka szczęśliwa i
pełna... pełna nadziei na przyszłość. Mówiła o pani i pani mężu naprawdę wspaniałe rzeczy; była
państwu tak ogromnie wdzięczna za pomoc, jaką jej okazaliście.
— Dziękujemy — odrzekła pani Castevet, a pan Castevet dodał:
— To miło, że nam to pani mówi. Dzięki temu łatwiej znieść ten ból.
— Nie wie pani o tym bracie nic więcej — wtrącił policjant — poza tym, że jest w marynarce?
— Nic — odparła Rosemary. — Nie sądzę, żeby go zbytnio lubiła.
— Łatwo będzie go znaleźć — powiedział pan Castevet. — Z takim rzadkim nazwiskiem,
Gionoffrio...
Guy ponownie położył dłoń na ramieniu Rosemary; zawrócili ku domowi.
— Jestem tak oszołomiona i wstrząśnięta — powiedziała na odchodnym Rosemary do państwa
Castevetów, a Guy rzekł także:
— To ogromne nieszczęście, to wprost...
Pani Castevet podziękowała za współczucie, a pan Castevet wyrzekł jakąś długą i syczącą frazę, z
której zrozumiałe były tylko słowa ,jej ostatnie dni”.
Wjechali windą na górę („och jej!” powtarzał nocny windziarz, Diego; „och jej! och jej!”),
spojrzeli ze smutkiem na mijane właśnie drzwi 7A i przez odgałęzienia korytarza udali się do swego
mieszkania. Pan Kellog z 7G wyglądał przez szczelinę swych zamkniętych na łańcuch drzwi; zapytał, co
się stało na dole. Opowiedzieli mu.
Przysiedli na skraju łóżka, rozważając ewentualne motywy samobójstwa Terry. Ustalili, że dopiero
wtedy, gdy Castevetowie powiedzą im, co było w liście, będą w stanie wiedzieć na pewno, co skłoniło
ją do zadania sobie tej gwałtownej śmierci. Śmierci, której niemal stali się świadkami. Ale nawet wtedy,
zauważył Guy, mogą i tak nie poznać pełnej odpowiedzi, bowiem pozostała ona prawdopodobnie skryta
w podświadomości Terry. Coś pchnęło ją do narkotyków i coś pchnęło ją do śmierci. Co — tego nikt się
już nie dowie.
— Pamiętasz, co powiedział Hutch? — spytała Rosemary. — Że było tu więcej samobójstw niż
gdziekolwiek indziej?
— Ach, Ro — stwierdził Guy — to bzdura, całe to gadanie o „niebezpiecznym rejonie”.
— Hutch w to wierzy.
— No, ale to naprawdę bzdura.
— Ciekawe, co powie, jak usłyszy o tym wszystkim.
— Nie mów mu — poradził jej Guy. — W gazetach na pewno nie znajdzie.
Strajk nowojorskich pracowników prasy zaczął się poprzedniego dnia rano i wedle przewidywań
miał potrwać miesiąc albo dłużej.
Rozebrali się, wzięli prysznic, wrócili do przerwanej gry w litery, przerwali ją, pokochali się
trochę, wyjęli z lodówki mleko i talerz zimnego spaghetti. Tuż przed zgaszeniem
Światła około wpół do trzeciej Guy przypomniał sobie, że powinien przesłuchać aparat rejestrujący
telefonu i dowiedział się, że ma wystąpić w reklamie win Cresta Blanca.
Wkrótce zasnął, ale Rosemary leżała obok, nie śpiąc i mając przed oczami zmiażdżoną twarz Terry
z jednym okiem spoglądającym w niebo. Po chwili jednak była już w liceum Matki Bożej. Siostra Agnes
wygrażała jej pięścią, chcąc ją pozbawić funkcji kierownika monitorów z pierwszego piętra. „Czasem
się zastanawiam — mówiła — jak to się stało, że ty w ogóle czymkolwiek kierujesz”! Uderzenie w
ścianę zbudziło Rosemary, a pani Castevet powiedziała: „I przestań mi mówić, co na to Laura-Louise, bo
mnie to nic nie obchodzi!”. Rosemary odwróciła się na drugi bok i wcisnęła głowę w poduszkę.
Siostra Agnes była wściekła. Jej świńskie oczka, jak zwykle w takich momentach, zwęziły się w
szparki, a nozdrza wypuszczały bąbelki. Z powodu Rosemary trzeba było zamurować wszystkie okna i
teraz Matka Boża nie bierze udziału w konkursie na najpiękniejszą szkołę, urządzanym przez „World
Herald”. „Trzeba było posłuchać mnie, nie musielibyśmy teraz tego robić!”, krzyczała siostra Agnes
ochrypłym głosem o środkowozachodnim akcencie. „Teraz byłoby już po sprawie i nie musielibyśmy
zaczynać wszystkiego od początku!”. Wuj Mike usiłował ją uciszać. Był szefem Matki Bożej, połączonej
pasażami z jego zakładem naprawczym w południowym Omaha. „ M ó w i ł a m ci, żeby nie mówić jej
niczego z góry”, ciągnęła siostra Agnes nieco ciszej, jej świńskie oczka wwiercały się z nienawiścią w
Rosemary. „Mówiłam ci, że nie zrozumie. Było dość czasu, żeby powiedzieć jej p ó ź n i e j ” (Rosemary
powiedziała siostrze Veronice o zamurowywaniu okien, a siostra Veronica wycofała szkołę z zawodów;
gdyby nie ona, nikt by nie zauważył, a szkoła by wygrała. Ale trzeba było powiedzieć, nawet wbrew woli
siostry Agnes. Katolicka szkoła nie może wygrywać nieuczciwie). „Ktokolwiek! Ktokolwiek! — mówiła
siostra Agnes. — Byle tylko była młoda, zdrowa i nie dziewica. Nie musi być od razu jakąś
znarkotyzowaną dziwką z rynsztoka. Czy nie mówiłam tego na początku? Ktokolwiek. Byle młoda,
zdrowa i nie dziewica”! Tego już nie zrozumiał nawet wuj Mike; Rosemary odwróciła się na drugi bok i
oto było już sobotnie popołudnie, a ona, Brian, Eddie i Jean stali przy kontuarze stoiska ze słodyczami w
Orpheum; zaraz wejdą oglądać Gary’ego Coopera i Patricię Neal w Źródle, tyle że nie na filmie, ale
naprawdę.
Rozdział V
W następny poniedziałek rano Rosemary właśnie odkładała ostatni ładunek przyniesionych
produktów, gdy rozległ się dzwonek do drzwi; za wziernikiem ukazała się pani Castevet; jej siwe włosy
w lokówkach okrywała błękitno-biała chustka, a ona patrzyła poważnie przed siebie, jak gdyby czekała
na trzask aparatu fotografa robiącego zdjęcia do paszportu.
Rosemary otwarła drzwi:
— Dzień dobry. Jak się pani miewa?
Pani Castevet uśmiechnęła się blado:
— Dziękuję, dobrze — powiedziała. — Czy mogę wejść na chwilę?
— Ależ oczywiście, proszę. — Rosemary cofnęła się po ścianę, robiąc przejście i trzymając drzwi
szeroko otwarte Gdy pani Castevet ją mijała, Rosemary poczuła słabą kwaśną woń, woń srebrnego
talizmanu Terry, wypełnionego gąbczastą zielonkawobrązową substancją. Pani Castevet nosił spodnie à
la toreador, choć nie powinna była; uda i biodra miała masywne, obłożone rozległymi płatami tkanki
tłuszczowej. Spodnie były cytrynowozielone, bluzka błękitna; z kieszeni na biodrze wystawało ostrze
śrubokrętu. Przystanąwszy między drzwiami pokoju-jaskini a drzwiami kuchni, odwróciła się do
Rosemary, nałożyła swoje okulary na łańcuszku i uśmiechnęła się. Przez głowę Rosemary przemknęło
wspomnienie snu sprzed dwu dni — coś o siostrze Agnes karcącej ją z powodu zamurowania okien —
ale odpędziła to wspomnienie i odpowiedziała uprzejmym uśmiechem, gotowa wysłuchać, co pani
Castevet ma do powiedzenia.
— Wpadłam, żeby pani podziękować — odezwała się pani Castevet — za życzliwość, jaką nam
pani okazała wtedy w nocy, kiedy to powiedziała pani, że biedna Terry wyznała, iż czuje do nas
wdzięczność za naszą pomoc dla nie Nawet się pani nie domyśla, jak bardzo pocieszające były dla nas
takie słowa w tym strasznym momencie, oboje bowiem pomyśleliśmy, że być może zrobiliśmy coś nie tak
i d o p r o w a d z i l i ś my ją do tego, chociaż jej list nie pozostawił żadnej wątpliwości, iż zrobiła to z
własnej woli; tak czy owak było błogosławieństwem usłyszeć wypowiedziane głośno takie słowa, i to
przez kogoś, komu Terry zwierzała się tuż przed śmiercią.
— Ale doprawdy, nie ma powodu mi dziękować — zaprotestowała Rosemary. — Po prostu
przekazałam pani to, co usłyszałam od Terry.
— Większość ludzi nie zatroszczyłaby się o to — odparła pani Castevet. — Nie chcieliby sobie
zawracać głowy i tracić energii. Kiedy będzie pani starsza, przekona się pani, iż akty życzliwości są
nader rzadkie na tym naszym świecie. Dlatego właśnie chciałam pani podziękować, i Roman też. Roman
to mój mężulek.
Rosemary pokiwała głową ze zrozumieniem i uśmiechnęła się:
— To miło. Cieszę się, że mogłam pomóc.
Wczoraj rano odbyła się kremacja. Bez ceremonii pogrzebowej — powiedziała pani Castevet. —
Tak właśnie chciała. Cóż, trzeba nam teraz zapomnieć i żyć dalej. Na pewno nie będzie łatwo; nie mamy
dzieci i jej pobyt u nas niezmiernie nas radował. A państwo mają dzieci?
— Nie, nie mamy — odparła Rosemary.
Pani Castevet zajrzała do kuchni.
— Jak uroczo — stwierdziła — wygląda ta patelnia na ścianie. I stół tak oryginalnie ustawiony.
— Widziałam w czasopiśmie — rzekła Rosemary.
Ira Levin Dziecko Rosemary Rosemary's Baby Przełożył Bogdan Baran
CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział I Rosemary i Guy Woodhouse podpisali właśnie umowę o najem pięciopokojowego mieszkania w pewnym białym domu o geometrycznych kształtach przy Pierwszej Alei, gdy od kobiety nazwiskiem Cortez otrzymali wiadomość, że zwolnił się czteropokojowy apartament w Bramfordzie. Bramford — stary, czarny, o ciężkiej architekturze — to gmaszysko pełne wysokich pokoi, cenionych ze względu na kominki i wiktoriański wystrój. Od początku małżeństwa Rosemary i Guy wpisani byli na listę oczekujących, ale w końcu stracili nadzieję. Guy przekazał wiadomość Rosemary, opuściwszy słuchawkę telefonu i przycisnąwszy ją do piersi. Rosemary jęknęła: „coś podobnego!” i zrobiła minę, jakby miała się rozpłakać. — Za późno — powiedział Guy do telefonu. — Właśnie wczoraj podpisaliśmy umowę. Rosemary chwyciła go za ramię. — Może moglibyśmy odwołać? — powiedziała. — Coś im powiedzieć? — Pani Cortez, proszę chwileczkę zaczekać — Guy ponownie opuścił w dół słuchawkę. — Co „powiedzieć”? Rosemary zawahała się i rozłożyła bezradnie ręce. — No nie wiem... prawdę. Że mamy szansę przenieść się do Bramfordu. — Kochanie — powiedział Guy — ich to nic nie obchodzi. — Wymyśl coś, Guy. Spróbujmy, dobrze? Powiedz jej, że spróbujemy. Proszę. Zanim odłoży słuchawkę. — Podpisaliśmy umowę, Ro. Przepadło. — Och, proszę! Bo zaraz odłoży! — Szlochając z udawanego przerażenia, Rosemary popychała słuchawkę w stronę jego ust. Guy roześmiał się i pozwolił słuchawce powędrować w górę. — Pani Cortez? Okazuje się, że możemy sprawę odwołać, bo jeszcze w gruncie rzeczy nie podpisaliśmy dokumentu umowy. Nie było odpowiedniego blankietu, więc podpisaliśmy tylko nieformalną umowę. Czy możemy obejrzeć mieszkanie? Pani Cortez objaśniła: powinni przyjść do Bramfordu między jedenastą a jedenastą trzydzieści, odszukać pana Micklasa lub Jerome’a i powiedzieć, że są osobami przysłanymi przez nią do obejrzenia 7E. Potem mają do niej zadzwonić. Podała Guyowi swój numer. — Widzisz, jak świetnie załatwiasz sprawy? — Rosemary nakładała skarpety i żółte buty. — Jesteś wspaniałym kłamcą. Guy, przed lustrem: — O Boże, pryszcz. — Nie wyciskaj. — Ale wiesz, to tylko cztery pokoje. Bez pokoju dziecinnego. — Wolę cztery pokoje w Bramfordzie — powiedziała Rosemary — niż całe piętro w tym... w tym
białym ulu. — Wczoraj cię zachwycał. — Podobał mi się tylko, wcale nie zachwycał. Założę się, że nie zachwycał nawet architekta. Zrobimy w salonie część jadalnianą i będziemy mieć miejsce na piękny pokój dziecinny. Jeśli bidzie nam potrzebny. — Będzie, i to wkrótce — powiedział Guy. Przesuwał elektryczną maszynką nad górną wargą, spoglądając w odbicie swych oczu, dużych i brązowych. Rosemary wciągnęła żółtą sukienkę i zasunęła zamek na plecach. Znajdowali się w pokoju, który był kawalerką Guya. Na ścianie wisiały plakaty reklamowe Paryża i Werony, stał tapczan i mała kuchenka. Był wtorek, trzeci sierpnia. Pan Micklas okazał się małym zwinnym człowieczkiem, choć u obu rąk brakowało mu palców, co czyniło uścisk dłoni kłopotliwym — ale najwyraźniej nie dla pana Micklasa. — O, aktor — powiedział, naciskając guzik windy środkowym palcem. — Aktorzy nas lubią. — Wymienił czterech mieszkających w Bramfordzie — wszyscy dobrze znani. — Czy widziałem pana w czymś? — No cóż — odrzekł Guy — niedawno robiłem Hamleta, prawda, Liz? A potem był Brodziec... — On sobie żartuje — odezwała się Rosemary. — Występował w Lutrze, w Nikt nie kocha albatrosa i w wielu telewizyjnych sztukach oraz reklamach. — Reklamy — stwierdził pan Micklas. — Taak... to są pieniądze, prawda? — Owszem — odparła Rosemary, a Guy dodał: — I przygoda artystyczna. Rosemary spojrzała nań błagalnie; odpowiedział spojrzeniem urażonej niewinności, po czym nad głową pana Micklasa zrobił grymas złośliwego wampira. Windę — o dębowej boazerii z lśniącą miedzianą poręczą na wysokości dłoni — obsługiwał ubrany w uniform murzyński chłopiec o przyrośniętym do twarzy uśmiechu. — Na siódme — polecił pan Micklas, zaś do Rosemary i Guya powiedział: — Mieszkanie ma cztery pokoje, dwie łazienki i pięć szaf wnękowych. Pierwotnie dom składał się z bardzo dużych apartamentów, najmniejszy miał dziewięć pokoi; teraz jednak prawie wszystkie zostały podzielone na mieszkania cztero-, pięcio- i sześciopokojowe. Siedem E ma cztery, ale dawniej było tylną częścią dziesięciopokojowego. Należy do niego ówczesna kuchnia i główna łazienka. Są ogromne, jak sami państwo zobaczą. Salon jest dawną główną sypialnią, sypialnia inną dawną sypialnią, zaś dwa dawne pokoje służby stanowią jadalnię i drugą sypialnię. Czy macie państwo dzieci? — Zamierzamy mieć — odparła Rosemary. — Jest tam miejsce na wspaniały pokój dziecinny z łazienką i dużą szafą. Całość została urządzona dla młodej pary, takiej właśnie jak państwo. Winda zatrzymała się, a uśmiechnięty Murzynek obniżył ją nieco, potem podciągnął w górę, potem znów obniżył, by ustawić ją właściwie w stosunku do poręczy u wejścia. Ciągle się uśmiechając, otworzył najpierw mosiężne, potem zewnętrzne, rozsuwane drzwi windy. Pan Micklas zrobił przejście, a Rosemary i Guy weszli w słabo oświetlony korytarz o ciemnozielonych ścianach i takimże dywanie na podłodze. Robotnik spod rzeźbionych zielonych drzwi oznaczonych „7B” spojrzał na nich, po czym powrócił do zamocowywania wziernika w wyciętym otworze. Pan Micklas poprowadził ich w prawo, a potem w lewo przez krótkie odgałęzienia ciemnozielonego korytarza. Po drodze Rosemary i Guy oglądali wytarte miejsca na tapecie, pęknięcie,
którego brzegi zawijały się do środka, oglądali spaloną żarówkę w kinkiecie z rżniętego szkła i jasnozieloną łatę w ciemnozielonym dywanie. Guy spojrzał na Rosemary: Łatany dywan? Ona odwróciła głowę z promiennym uśmiechem: Wszystko mi się tu podoba, wszystko! — Poprzednia lokatorka, pani Gardenia — rzekł pan Micklas nie oglądając się — zmarła przed kilku dniami i jej rzeczy pozostają jeszcze w mieszkaniu. Jej syn prosił mnie, by osobom oglądającym przekazać, iż dywaniki, urządzenia klimatyzacyjne i niektóre meble są do sprzedania prawie za bezcen. — Skręcił w następne odgałęzienie korytarza, wyklejone nieco lepiej wyglądającą tapetą w zielone i złote paski. — Czy ona zmarła w tym mieszkaniu? — spytała Rose mary. — Bo nam to wcale... — Och, nie, w szpitalu — powiedział pan Micklas. — Przez wiele tygodni leżała nieprzytomna. Była bardzo starą kobietą, umarła, nie odzyskawszy nawet świadomości. Sam chciałbym tak odejść, kiedy przyjdzie na mnie pora. Do samego końca była zupełnie sprawna; gotowała sobie posiłki, chodziła po zakupy... Była jedną z pierwszych kobiet prawników w stanie Nowy Jork. Dotarli do klatki schodowej zamykającej korytarz. Po jej lewej stronie znajdowały się drzwi mieszkania 7E, drzwi bez rzeźbionego ornamentu, węższe niż te, które mijali. Pan Micklas nacisnął perłowy guzik dzwonka — nad którym na czarnej plastikowej tabliczce widniały białe litery napisu „L. Gardenia” — i przekręcił klucz w zamku. Mimo brakujących palców, bez trudu obrócił gałkę i uchylił drzwi. — Proszę bardzo — powiedział, zginając się w ukłonie i trzymając drzwi otwarte na długość wyciągniętego ramienia. Cztery pokoje mieszkania znajdowały się po obu stronach (po dwa z każdej) przedpokoju, który biegł prosto od drzwi wejściowych. Pierwsza na prawo była kuchnia, na widok której Rosemary nie mogła powstrzymać chichotu, bowiem kuchnia była równie duża, jeśli nie większa, jak całe mieszkanie, które aktualnie zajmowali. Była tam sześciopalnikowa kuchenka gazowa z dwoma piekarnikami, ogromna lodówka, monumentalny zlew, całe tuziny szafek, okno na Siódmą Aleję, prawdziwie wysoki sufit, a nawet — gdyby usunąć chromowany stół pani Gardenii, krzesła i sterty pism „Fortuna” i „Muzykalna Ameryka” — doskonałe miejsce na coś w rodzaju kącika śniadaniowego „błękit-i-kość-słoniowa”, o którym wyczytała w ostatnim numerze „Pięknego Domu”. Naprzeciw kuchni była jadalnia lub też druga sypialnia, najwyraźniej używana przez panią Gardenię w charakterze kombinacji gabinetu z cieplarnią. Setki małych roślin, więdnących i już zwiędłych, stało na tandetnych półkach pod spiralami wyłączonych jarzeniówek. Pośród tych półek tkwiło biurko żaluzjowe zawalone książkami i gazetami — nader ładne, obszerne i wiekowe. Rosemary opuściła Guya i pana Micklasa rozmawiających u drzwi i przestępując półkę zwiędłych paproci, podeszła do biurka. Takie meble widywała na wystawach sklepów z antykami; dotykając biurka Rosemary, zastanawiała się, czy należy ono do rzeczy, które są do sprzedania „prawie za bezcen”. Dojrzała kształtne litery wypisane błękitnym atramentem na bladofioletowym papierze: niż po prostu intrygująca rozrywka, jak to przypuszczałam. Nie mogę już się przyłączyć — i Rosemary przyłapała się na tym, że myszkuje po biurku; spojrzała na pana Micklasa, który zwrócił się w jej stronę, i spytała: — Czy to biurko należy do rzeczy, które syn pani Gardenii chciałby sprzedać? — Nie wiem — odrzekł pan Micklas — ale zapytam go o to. — Piękne — stwierdził Guy. — Prawda? — powiedziała Rosemary, z uśmiechem oglądając ściany i okna. Świetne miejsce na pokój dziecinny, tak jak go sobie wymarzyła. Nieco ciemno — okna wychodzą na wąskie podwórze — ale biało-żółta tapeta ogromnie tu rozjaśni. Łazienka była mała, ale znakomita, a schowek, pełen dość krzepko wyglądających rozsad w doniczkach, był całkiem okazały.
Zawrócili do drzwi, a Guy zapytał: — Co to za rośliny? — Głównie zioła — odparła Rosemary. — Tu jest mięta, tu bazylia, a te... nie wiem. Następna po lewej była szafa na ubrania gości, a po prawej sklepione wejście do salonu. Dwa wielkie okna wykuszowe znajdowały się w przeciwległej ścianie. Miały romboidalne szyby i trójstronne siedzenia w wykuszach. Po prawej stronie od drzwi widniał mały kominek o marmurowym gzymsie w białe zawijasy, a po lewej stały wysokie dębowe półki na książki. — Och, Guy — szepnęła Rosemary, schwyciła jego dłoń i ścisnęła ją. Guy mruknął obojętnie „mm” ale oddał uścisk; pan Micklas stał za nimi. — Kominek oczywiście działa — rzekł. Znajdująca się po drugiej stronie sypialnia była w sam raz — jakieś cztery metry na pięć, okna na to samo małe podwórze co jadalnia-druga-sypialnia-pokój-dziecinny. Łazienka za salonem była duża i pełna białych pękatych urządzeń o miedzianych gałkach. — Wspaniałe mieszkanie! — zawołała Rosemary, powróciwszy do salonu. Okręciła się wokoło z rozpostartymi ramionami, jakby chciała je objąć. — Zachwycające! — Ona stara się teraz — powiedział Guy — skłonić pana do obniżenia czynszu. Pan Micklas uśmiechnął się. — Podnieślibyśmy go, gdybyśmy mogli. To znaczy powyżej piętnastoprocentowego wzrostu. Mieszkania o takim uroku i takiej indywidualności są dziś rzadkie jak kurze zęby. Nowe... — urwał, spoglądając na mahoniową sekreterę zamykającą przedpokój. — To dziwne — rzekł — za tą sekreterą musi być schowek. Jestem pewien. Schowków było pięć: dwa w sypialni, jeden w drugiej sypialni i dwa w przedpokoju, tu i właśnie tam. — Zbliżył się do sekretery. Guy stanął na palcach i stwierdził: — Ma pan rację. Widzę skraj drzwi. — Przesunęła ją — powiedziała Rosemary. — To znaczy sekreterę; wcześniej stała tu. — Wskazała ostro zarysowany ślad na ścianie obok drzwi sypialni oraz wgłębienia w ciemnoczerwonym dywanie po czterech kulistych nogach. Słabo widoczne linie wiodły od wgłębień do czterech nóg sekretery, stojącej teraz przy wąskiej ścianie przedpokoju prostopadłej do drzwi wejściowych. — Pomoże mi pan? — zwrócił się pan Micklas do Guya. Powoli przesunęli mebel na jego poprzednie miejsce. — Teraz wiem, czemu zachorowała — stwierdził Guy pchając. — Nie mogła tego zrobić sama — odparł pan Micklas. — Miała osiemdziesiąt dziewięć lat. Rosemary spoglądała niepewnie na drzwi szafy, którą właśnie odsłonili. — Czy możemy ją otworzyć? — spytała. — Może to jej syn powinien. Sekretera osiadła w czterech wgłębieniach. Pan Micklas masował swe kalekie dłonie. — Mam przecież pozwolenie na pokazanie mieszkania — powiedział; podszedł do drzwi i otworzył je. Schowek był prawie pusty; po jednej stronie stał odkurzacz, a po drugiej trzy albo cztery drewniane deski. Górną półkę zapełniały niebieskie i zielone ręczniki kąpielowe. — Ten, kogo zamknęła, już się wydostał — stwierdził Guy. — Zapewne nie potrzebowała pięciu schowków — stwierdził pan Micklas. — Ale dlaczego zamknęła swój odkurzacz i ręczniki? — spytała Rosemary. Pan Micklas wzruszył ramionami: — Nie sądzę, byśmy się kiedykolwiek dowiedzieli. Cóż, jej starczy umysł... — Uśmiechnął się. — Czy chcieliby państwo jeszcze coś zobaczyć lub o czymś wiedzieć? — Tak — odezwała się Rosemary. — Jak z urządzeniami pralniczymi? Czy są może na dole?
Podziękowali panu Micklasowi, który odprowadził ich poza bramę, i Siódmą Aleją poszli wolnym krokiem ku centrum. — Jest tańsze niż tamto — mówiła Rosemary, usiłując sprawić wrażenie, że względy praktyczne są dla niej najważniejsze. — Ale mniejsze o jeden pokój, kochanie — stwierdził Guy. Rosemary szła przez chwilę w milczeniu, po czym rzekła: — Lepiej położone. — Oj tak — przystał Guy. — Mógłbym chodzić pieszo do wszystkich teatrów. Ożywiona nadzieją, Rosemary porzuciła męską praktyczność. — Och Guy, weźmy je! Proszę! Proszę! To jest takie wspaniałe mieszkanie! Ta stara pani Gardenia nic w nim nie zrobiła! Salon mógłby być... mógłby być p i ę k n y , mógłby być c i e p ł y i... och, proszę, Guy, weźmy je, dobrze? — Dobrze, zgoda — odparł z uśmiechem Guy. — Jeśli tylko wyplączemy się z tamtego. Uszczęśliwiona Rosemary schwyciła go za łokieć. — Na pewno się uda! — zawołała. — Jestem pewna, że coś wymyślisz. Guy dzwonił do pani Cortez z oszklonej budki, a Rosemary, stojąc na zewnątrz, usiłowała odczytywać ruchy jego warg. Pani Cortez powiedziała, że poczeka do trzeciej; jeśli nie zdecydują się w tym czasie, zadzwoni do następnej pary z listy oczekujących. Poszli do „Herbaciarni Rosyjskiej” i zamówili krwawą mary i kanapki razowe z sałatką z kurczęcia. — Możesz im powiedzieć, że zachorowałam i muszę iść do szpitala — zaproponowała Rosemary. To jednak nie wyglądało ani na przekonywające, ani na skuteczne. Guy wymyślił historyjkę o propozycji dołączenia do trupy grającej Zadmij w róg, mianowicie propozycji czteromiesięcznego, organizowanego przez USO tournée po Wietnamie i Dalekim Wschodzie. Aktor grający Alana złamał nogę i jeśli on, Guy, znający część roli, nie dołączy i nie zastąpi tamtego, wyjazd będzie musiał ulec odroczeniu o co najmniej dwa tygodnie. A to byłby straszny wstyd, zważywszy, jak dzielnie nasze chłopaki tłuką tam czerwonych. Żona będzie musiała zostać u swoich rodziców w Omaha... Powtórzył to sobie dwa razy i poszedł szukać telefonu. Rosemary sączyła swój napój, trzymając pod stołem lewą dłoń z zaciśniętym kciukiem. Myślała o owym mieszkaniu z Pierwszej Alei, którego już nie chciała, i wyliczała sobie w myśli jego zalety: lśniąca nowością kuchnia, maszyna do mycia naczyń, widok na East River, klimatyzacja... Kelnerka przyniosła kanapki. Przewinęła się obok ciężarna kobieta w granatowej sukience. Rosemary obserwowała ją. Musiała być w szóstym albo siódmym miesiącu; mówiła coś radośnie do idącej za nią starszej kobiety objuczonej pakunkami, pewnie jej matki. Ktoś zamachał dłonią spod przeciwnej ściany lokalu — rudowłosa dziewczyna, przyjęta do CBS na parę tygodni przed tym, jak Rosemary przestała pracować. Rosemary również pomachała dłonią. Dziewczyna przekazała jej coś ruchem warg, a kiedy Rosemary nie zrozumiała, powtórzyła raz jeszcze. Jakiś człowiek zwrócony do niej twarzą przeniósł spojrzenie na Rosemary — mężczyzna o woskowej twarzy i wyglądzie głodomora. I oto wraca Guy, wysoki i przystojny, uśmiechnięty, cały promieniujący radosnym „tak”. — Tak? — zapytała Rosemary, gdy usiadł naprzeciw niej. — Tak — odrzekł. — Umowa anulowana; depozyt otrzymamy z powrotem. Mam przypilnować porucznika Hartmana z oddziałów łączności. Pani Cortez oczekuje nas o drugiej. — Dzwoniłeś do niej?
— Dzwoniłem do niej. Rudowłosa znalazła się nagle przy nich, zarumieniona, z rozjaśnionym wzrokiem. — Mówiłam: „Małżeństwo wyraźnie ci służy, wyglądasz wspaniale” — powiedziała. Rosemary, usiłując sobie przypomnieć imię dziewczyny, roześmiała się i odrzekła: — Dziękuję! Właśnie świętujemy. Zdobyliśmy mieszkanie w Bramfordzie! — W Bram? — zawołała dziewczyna. — Ależ ja s z a l e j ę za tym domem! Jeśli będziecie chcieli kiedyś podnająć, to ja jestem pierwsza w kolejce. Nie zapomnijcie o mnie! Ach, te dziwaczne maszkarony, te stwory pełzające po murze między oknami!
Rozdział II Hutch, co było dość dziwne, usiłował im rzecz wyperswadować, twierdząc, że Bramford to „niebezpieczny rejon”. Kiedy w czerwcu 1962 roku Rosemary znalazła się w Nowym Jorku, mieszkała z inną dziewczyną z Omaha i dwiema dziewczętami z Atlanty przy dolnej Lexington Avenue. Hutch mieszkał po sąsiedzku i choć twierdził, że nie ma zamiaru być na pełny etat namiastką ojca, wbrew temu, co zeń czyniły dziewczęta (wychował dwie córki i to wystarczy, on bardzo dziękuje), to jednak był zawsze pod ręką w sytuacjach alarmowych, na przykład w Nocy Gdy Ktoś Był Na Schodach Przeciwpożarowych albo Wtedy Gdy Jeanne Omal Się Nie Udławiła Na Śmierć. Nazywał się Edward Hutching, był Anglikiem, miał pięćdziesiąt cztery lata. Pod trzema różnymi pseudonimami pisał trzy serie książek przygodowych dla chłopców. Wobec Rosemary pełnił innego rodzaju funkcję pogotowia ratunkowego. Była najmłodszą z sześciorga rodzeństwa, reszta wcześnie założyła rodziny i mieszkała w pobliżu rodziców; Rosemary pozostawiła w Omaha złego, podejrzliwego ojca, milczącą matkę i czworo niechętnych jej braci i sióstr (tylko średni brat, Brian, który zresztą trochę pił, powiedział: „Jasne, Rosie, rób, na co masz ochotę”, i wsunął jej w dłoń plastikowy woreczek z osiemdziesięcioma pięcioma dolarami). W Nowym Jorku Rosemary miała poczucie winy, była samotna, a Hutch pokrzepiał ją mocną herbatą i opowieściami o rodzicach, dzieciach i obowiązkach wobec samego siebie. Zadawała mu pytania nie do pomyślenia w katolickim gimnazjum; wysłał ją na wieczorowe kursy filozofii w Uniwersytecie Nowojorskim. „Ja jeszcze zrobię księżniczkę z tej prowincjonalnej kwiaciarki” mawiał, a Rosemary potrafiła dowcipnie odpowiedzieć: gerne. Obecnie mniej więcej raz na miesiąc Rosemary i Guy jedli obiad z Hutchem — albo u siebie, albo, gdy była kolej Hutcha, w restauracji. Guy uważał go za nieco nudnego, ale zawsze traktował go serdecznie; żona Hutcha była kuzynką dramaturga, Terence’a Rattigana, a Hutch i Rattigan korespondowali ze sobą. Guy wiedział, że w życiu teatralnym często decydują układy, nawet te mało istotne. W czwartek, po obejrzeniu mieszkania, Rosemary i Guy jedli w towarzystwie Hutcha obiad u Klubego, w małej niemieckiej restauracji przy Dwudziestej Trzeciej Ulicy. We wtorek po południu podali pani Cortez Hutcha w charakterze jednej z trzech osób polecających, których pani Cortez zażądała, a on zdążył już otrzymać jej list i nań odpowiedzieć. — Miałem ochotę napisać, że jesteście narkomanami albo okropnymi niechlujami — stwierdził — lub coś równie odstręczającego dla administratorów domów. Zapytali dlaczego. — Nie wiem, czy wiecie — odparł, smarując masłem bułkę — że na początku wieku Bramford miał nader niedobrą reputację. — Spojrzał, stwierdził, że nie wiedzą, i kontynuował (miał szeroką, lśniącą twarz, błękitne, radosne i żywe oczy i kilka przylizanych pasemek czarnych włosów zaczesanych w poprzek czaszki): — Oprócz ludzi typu Isadory Duncan czy Theodore’a Dreisera Bramford gościł szereg znacznie mniej atrakcyjnych osób. Tam właśnie siostry Trench robiły swoje eksperymenty dietetyczne, a Keith Kennedy wydawał swe sławetne przyjęcia. Mieszkał tam także Adrian Marcato oraz Pearl Ames. — Kim były siostry Trench? — spytał Guy, a Rosemary: — Kto to był Adrian Marcato?
— Siostry Trench — odrzekł Hutch — to dwie zacne wiktoriańskie damy, które od czasu do czasu uprawiały kanibalizm. Ugotowały i zjadły kilkoro małych dzieci, w tym siostrzenicę. — Przyjemne — stwierdził Guy. Hutch zwrócił się do Rosemary: — Adrian Marcato — rzekł — uprawiał czary. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku narobił sporo szumu twierdząc, że wywołał żywego Szatana. Pokazywał kępkę włosów i jakieś kawałki szponów, a wielu ludzi najwyraźniej mu wierzyło; przynajmniej wystarczająco wielu, by utworzyć tłum, który zaatakował go i omal nie pozbawił życia w holu Bramfordu. — Żartujesz — odezwała się Rosemary. — Mówię zupełnie serio. A w kilka lat później zaczęła się sprawa Keitha Kennedy’ego, tak iż w ciągu lat dwudziestych dom prawie opustoszał. — Znam te nazwiska: Keith Kennedy, Pearl Ames, ale nie wiedziałem, że mieszkał tam Adrian Marcato — powiedział Guy. — I te siostry — wzdrygnęła się Rosemary. — Dopiero z powodu ostatniej wojny i braku mieszkań — ciągnął Hutch — dom wypełnił się ponownie i obecnie ma renomę Wspaniałego-Domu-Starych-Apartamentów. W latach dwudziestych jednakże zwano go Czarnym Bramfordem, a co rozsądniejsi trzymali się odeń z daleka. Melon dla pani, tak, Rosemary? Kelner rozdzielał zakąski. Rosemary spojrzała pytająco na Guya; Guy ściągnął brwi i nieznacznie potrząsnął głową: To nic, nie pozwól się przestraszyć. Kelner odszedł. — Po latach — mówił Hutch — Bramford ma na swoim koncie więcej niż udział w tych niemiłych i niesmacznych zejściach. I nie wszystkie one należą do odległej przeszłości. W roku 1959 w piwnicy znaleziono owiniętego w gazetę martwego noworodka. — Ale przecież — powiedziała Rosemary — te straszne rzeczy zdarzają się czasami w k a ż d y m chyba domu. — Czasami — zgodził się Hutch. — Rzecz jednak w tym, iż w Bramfordzie straszne rzeczy zdarzają się o wiele częściej niż „czasami”. Występują jeszcze osobliwości mniej spektakularne. Było tam na przykład więcej samobójstw niż w domach o porównywalnych rozmiarach i wieku. — I jaka jest na to odpowiedź, Hutch? — Guy odgrywał rolę: poważny-i-zatroskany. — Musi być przecież jakieś wyjaśnienie. Hutch patrzył nań przez chwilę. — Nie wiem — odrzekł. — Być może po prostu zła sława sióstr Trench spowodowała, że ściągnął tam Adrian Marcato, a potem z kolei Keith Kennedy, tak iż w końcu dom stał się swego rodzaju siedliskiem ludzi bardziej niż inni skłonnych do pewnych typów zachowań. A może są rzeczy, których jeszcze nie wiemy, jakieś pola magnetyczne, elektrony czy co tam jeszcze, powodujące, że miejsce staje się całkiem dosłownie kolebką zła. Nie wiem; w każdym jednak razie Bramford nie jest wcale jedyny. W Londynie przy Praed Street był dom, w którym na przestrzeni sześciu lat miało miejsce pięć brutalnych morderstw. Żadne z nich nie było w jakikolwiek sposób związane z innymi; ani mordercy, ani ofiary nie byli krewnymi, a morderstw nie dokonano w jakimś absurdalnym, fantastycznym celu. Niemniej w ciągu sześciu lat pięć brutalnych morderstw. W małym domu ze sklepem na parterze i mieszkaniem na piętrze. W roku 1954 dom zburzono, i to bez specjalnego powodu, bowiem, jak mi wiadomo, działka pozostała pusta. Rosemary zagłębiła łyżeczkę w melonie — Może istnieją też dobre domy — stwierdziła —Domy, w których ludzie zakochują się w sobie,
biorą ślub i mają dzieci. — I zostają gwiazdami — dorzucił Guy. — Zapewne są — rzekł Hutch. — Tyle że o nich nie słychać. Tylko to, co cuchnie, przyciąga uwagę. — Uśmiechnął się do Rosemary i Guya: — Wolałbym, żebyście poszukali sobie jakiegoś dobrego domu zamiast tego Bramfordu. Łyżeczka Rosemary napełniona miąższem zastygła w pół drogi do ust. — Czy naprawdę chcesz nam go odradzić? — spytała Rosemary. — Moje drogie dziecko — odrzekł Hutch. — Miałem dziś wieczór odbyć cudowne spotkanie z uroczą kobietą: odwołałem je tylko po to, by powiedzieć wam, co myślę. Naprawdę chcę wam go odradzić. — Ależ na Boga, Hutch... — zaczął Guy. — Nie twierdzę — ciągnął Hutch — że wejdziecie do Bramfordu i od razu pianino spadnie wam na głowy, zjedzą was stare panny lub zamienicie się w kamień. Mówię tylko, że takie są fakty i że trzeba je brać pod uwagę; obok niskiego czynszu i czynnego kominka: dom ma wysoką częstotliwość nieprzyjemnych wydarzeń. Po co świadomie wchodzić w niebezpieczny rejon? Jeśli tak bardzo pociąga was dziewiętnastowieczny splendor, zamieszkajcie w Dakocie albo Osborne. — Dakota to dom spółdzielczy, a Osborne będzie zburzony. — Hutch, czy ty trochę nie przesadzasz? — odezwał się Guy. — Czy w ostatnich latach były jakieś „nieprzyjemne wydarzenia”? Oprócz tego noworodka w piwnicy? — Zeszłej zimy został zabity windziarz — odparł Hutch. — W wypadku, który nie nadaje się do opowiadania przy stole. Dziś po południu siedziałem w bibliotece z „Indeksem Timesa” i trzema godzinami mikrofilmu. Chcecie wiedzieć więcej? Rosemary spojrzała na Guya. Guy odłożył widelec i otarł usta. — To głupie — stwierdził. — Zgoda, zdarzyło się tam wiele nieprzyjemnych rzeczy. Ale to nie znaczy, że nadal muszą się zdarzać. Nie widzę powodu, dla którego Bramford miałby być strefą bardziej niebezpieczną niż jakikolwiek inny dom w mieście. Można, rzucając monetą, uzyskać pięć reszek pod rząd, ale to wcale nie znaczy, że pięć następnych rzutów także da w wyniku reszki, a także nie znaczy to, że moneta czymkolwiek różni się od innych monet. Zbieg okoliczności i tyle. — Gdyby r z e c z y w i ś c i e było coś nie w porządku — stwierdziła Rosemary — to czy dom nie zostałby zburzony? Jak ten w Londynie? — Dom w Londynie — odparł Hutch — należał do rodziny ostatniej z tamtejszych ofiar. Bramford jest w posiadaniu sąsiadującego z nim kościoła. — No widzisz — zawołał Guy, zapalając papierosa — jesteśmy pod boską opieką. — Jak dotąd się nie sprawdziła — zauważył Hutch. Kelner pozbierał talerze. — Nie wiedziałam — odezwała się Rosemary — że należy do kościoła. — Guy rzekł: — Całe miasto należy, kochanie. — Próbowaliście w Wyomingu? — spytał Hutch. — To chyba nawet w tym samym kwartale. — Hutch — odrzekła Rosemary — próbowaliśmy wszędzie. Nie ma nic, absolutnie nic, tylko w n o w y c h domach, gdzie są schludne kwadratowe pokoje, wszystkie podobne do siebie, a w windach kamery telewizyjne. — To takie straszne? — zapytał z uśmiechem Hutch. — Owszem — odparła Rosemary, a Guy dodał: — Zamierzaliśmy się wprowadzić do jednego z nich, ale zrezygnowaliśmy na rzecz tego.
Hutch spoglądał na nich przez chwilę, potem odchylił się w krześle i uderzył w stół otwartymi dłońmi. — No, to tyle — stwierdził. — Powinienem pilnować własnych spraw; chyba niepotrzebnie zacząłem tę rozmowę. Rozpalajcie ogień w waszym kominku! Podaruję wam rygiel do drzwi i od dziś będę trzymał gębę na kłódkę. Idiota ze mnie. Wybaczcie. Rosemary uśmiechnęła się. — Rygiel w drzwiach już jest — stwierdziła. — A także łańcuch i wziernik. — A zatem używajcie wszystkich tych rzeczy — rzekł Hutch. — I nie wędrujcie po domu, żeby się przedstawiać każdemu, kto się nawinie. To nie Iowa. — Omaha. Kelner wniósł główne dania. W południe następnego poniedziałku Rosemary i Guy podpisali dwuletnią umowę o najem mieszkania 7E w Bramfordzie. Dali pani Cortez czek na pięćset osiemdziesiąt trzy dolary — miesięczny czynsz z góry plus taka sama kwota jako kaucja — i usłyszeli, iż mogą się wprowadzić jeszcze przed pierwszym września, jako że pod koniec tygodnia mieszkanie zostanie opróżnione z rzeczy, a malarze zaczną pracę w środę osiemnastego. Nieco później tego samego dnia zadzwonił do nich Martin Gardenia, syn poprzedniej lokatorki. Umówili się na spotkanie z nim w mieszkaniu we wtorek wieczór o ósmej; okazał się wysokim mężczyzną po sześćdziesiątce, o pogodnym i otwartym sposobie bycia. Wskazał rzeczy, które chciałby sprzedać, i podał ceny. Były nader niskie. Rosemary i Guy po naradzie kupili dwa urządzenia klimatyzacyjne, toaletkę z różanego drzewa, wyściełaną ławeczkę, perski dywan z salonu, a także kozioł, osłonę przed kominek i narzędzia. Żaluzjowe biurko pani Gardenii nie było niestety na sprzedaż. Podczas gdy Guy wypisywał czek i pomagał zawieszać na zakupionych przedmiotach karteczki wskazujące, co należy zostawić, Rosemary za pomocą nabytej rano dwumetrowej taśmy mierzyła salon i sypialnię. W marcu Guy grał w Innym świecie, popołudniowym serialu telewizyjnym. Teraz postać wracała na trzy dni, więc przez resztę tygodnia Guy był zajęty. Rosemary przejrzała uzupełnianą od czasów szkolnych teczkę rozwiązań z zakresu dekoracji wnętrz, znalazła dwa projekty odpowiednie dla jej mieszkania i zaopatrzona w nie wyruszyła na obchód sklepów meblowych w towarzystwie Joan Jellico, jednej z dziewcząt z Atlanty, współmieszkanek z okresu początków pobytu Rosemary w Nowym Jorku. Joan miała legitymację dekoratora, co dawało im wstęp do wszelkich domów handlowych i hurtowni. Rosemary oglądała, robiła dla Guya notatki i szkice, pędziła do domu obwieszona próbkami tkanin i tapet, aby zdążyć na odcinek Innego świata, po czym biegła znowu, tym razem po zakupy na obiad. Opuściła kurs rzeźby i odwołała (co za ulga) wizytę u dentysty. W piątek wieczorem mieszkanie było do ich dyspozycji: pustka wysokich pokoi i obcy mrok, w który wkroczyli z latarką i torbą na zakupy, wywołując echo z najdalszych pokoi. Włączyli klimatyzację i podziwiali dywan, kominek i toaletkę Rosemary, podziwiali także wannę, gałki u drzwi, zawiasy, części odlane z brązu, podłogi, piec, lodówkę, okna wykuszowe i widok. Na dywanie zjedli kolację, kanapki z tuńczykiem i piwo i planowali urządzenie pokoi — Guy mierzył, a Rosemary szkicowała. Powróciwszy na dywan, zgasili lampę, rozebrali się i kochali w nocnej poświacie płynącej od pozbawionych rolet okien. — Ćśś... — zasyczał nagle Guy z oczami rozszerzonymi strachem. — Słyszę, jak siostry Trench... żują. Rosemary z całej siły palnęła go w głowę. Kupili sofę i ogromnych rozmiarów łóżko, stół do kuchni i dwa gięte krzesła. Zadzwonili do elektrowni i do urzędu telefonicznego, dzwonili do. sklepów i firmy przewozowej „Wyściełany wóz”.
Malarze przyszli w środę osiemnastego; gipsowali, szpachlowali, gruntowali, malowali i w piątek dwudziestego zniknęli, zostawiając po sobie kolory dość podobne do tych z próbek Rosemary. Przyszedł samotny tapeciarz i pomrukując tapetował sypialnię. Dzwonili do sklepów, fachowców i matki Guya w Montrealu. Kupili bieliźniarkę, stół do jadalni, sprzęt hi-fi, nowe naczynia i srebrne sztućce. Opływali we wszystko. W roku 1964 Guy wystąpił w reklamach anacinu, które pokazywane nieustannie, przyniosły mu osiemnaście tysięcy dolarów dochodu, a wpływy ciągle jeszcze były spore. Zamontowali w oknach żaluzje, wytapetowali półki, patrzyli, jak układano dywan w sypialni, a w przedpokoju białe linoleum. Otrzymali telefon z trzema złączkami; zapłacili rachunki, a na poczcie zostawili swój nowy adres. W piątek dwudziestego siódmego sierpnia przeprowadzili się. Joan i Dick Jellicowie przysłali wielką roślinę doniczkową, agent Guya zaś małą. Hutch nadał telegram: Bramford zmieni się ze złego domu w dobry, gdy jedne z jego drzwi zostaną opatrzone tabliczką: R. i G. Woodhouse.
Rozdział III A Rosemary była szczęśliwa i miała pełne ręce roboty. Kupiła i zawiesiła zasłony, wyszukała wiktoriańską szklaną lampę do salonu, rozmieściła na ścianie w kuchni garnki i patelnie. Pewnego dnia uświadomiła sobie, że owe cztery deski w szafie z przedpokoju to półki, wspierające się na listewkach zamocowanych do ścian bocznych. Wyłożyła półki tapetą zmywalną i gdy Guy wrócił do domu, pokazała mu schludnie wypełniony schowek na bieliznę. Na Szóstej Alei znalazła supermarket, a na Pięćdziesiątej Piątej Ulicy chińską pralnię, dokąd zamierzała nosić pościel i koszule Guya. Guy zaś także był zajęty i jak inni mężowie codziennie wychodził. Gdy minęło Święto Pracy, jego nauczyciel dykcji był znów w mieście, Guy ćwiczył z nim codziennie przed południem, a większość popołudni zajmowały mu próby sztuk i reklam. Przy śniadaniu był rozdrażniony, gdy czytał stronę gazety z działem teatralnym; wszyscy powyjeżdżali: z Wieżowcem, z Do diabła! Kot!, z Nieznośnymi latami lub Upalnym wrześniem, tylko on tkwił w Nowym Jorku — anacinowy rentier. Rosemary była jednak pewna, że wkrótce trafi mu się coś lepszego i ze spokojem stawiała przed nim kawę, ze spokojem brała do czytania pozostałą część gazety. Pokój dziecinny chwilowo wyglądał jak jaskinia, z żółtawymi ścianami i meblami ze starego mieszkania. Biało-żółte tapety, czyste i świeże, pojawią się później. Ich próbkę Rosemary trzymała przygotowaną w Pikasach Picassa wraz z reklamą od Saksa ukazującą łóżeczko dziecinne i komodę. Napisała do swego brata, Briana, by podzielić się z nim swoją radością. Nikt inny z jej rodziny nie ucieszyłby się tym wszystkim; odnosili się teraz do niej niechętnie — za równo rodzice, jak bracia i siostry — nie mogąc jej wybaczyć, że (a) wyszła za protestanta, (b) wzięła tylko ślub cywilny i (c) ma teściową, która rozwiodła się dwukrotnie, a teraz ma za męża Żyda i mieszka w Kanadzie. Zrobiła dla Guya kurczaka marengo i vitello tonnato, upiekła tort kawowy i trochę kruchych ciasteczek. Zanim poznali Minnie Castevet, znali już jej głos. Usłyszeli ją kiedyś zza ściany sypialni, jak darła się ochryple ze środkowozachodnim akcentem: „Roman, chodź już do łóżka! Dwadzieścia po jedenastej!”. A w pięć minut później: „Roman? Jak będziesz szedł, przynieś mi trochę piwa korzennego!”. — Nie wiedziałem, że jeszcze robią serial Mama i Tata Kociołek — stwierdził Guy, a Rosemary roześmiała się niepewnie. Była o dziewięć lat młodsza od Guya i niektóre z jego aluzji niewiele jej mówiły. Poznali państwo Gould z 7E, miłą starszą parę, a z 7C mówiących z niemieckim akcentem Bruhnów i ich syna Waltera. Uśmiechali się i kłaniali w holu Kellogom z 7G, panu Steinowi, 7H, i panom Dubinowi i DeVoreowi, 7B. (Rosemary od razu zapamiętała wszystkie nazwiska, odczytując je z wizytówek na drzwiach i korespondencji pod drzwiami, której bez skrupułów się przyglądała). Państwo Kappowie z 7D, nie widywani i bez poczty, przebywali zapewne jeszcze na urlopie, państwo Castevetowie zaś z 7A, słyszani („Roman! Gdzie Terry?”), ale nie widywani, byli albo samotnikami, albo wychodzili i wracali o nietypowych porach. Ich drzwi znajdowały się naprzeciw windy, poczta była łatwo widoczna. Otrzymywali listy ze zdumiewająco rozmaitych miejsc: Hawick, Szkocja; Langeac, Francja; Vitoria, Brazylia; Cessnock, Australia. Abonowali „Life” i „Look”. Rosemary i Guy nie dostrzegali żadnych śladów po takich postaciach, jak siostry Trench, Adrian Marcato, Keith Kennedy, Pearl Ames czy ich najnowsze odpowiedniki. Dubin i DeVore byli
homoseksualistami, poza tym wszyscy inni wyglądali na ludzi całkowicie zwyczajnych. Prawie każdego wieczoru ryk ze środkowozachodnim akcentem dobiegał z mieszkania, które, jak sobie Rosemary i Guy uświadomili, było dawniej większą, frontową częścią ich własnego lokum. „A l e ż n i e mo ż n a mi e ć stuprocentowej pewności!” argumentowała kobieta dodając: „Jeśli chodzi o mo j ą opinię, to uważam, że nie powinniśmy jej w o g ó l e mówić; taka jest mo j a opinia!”. Któregoś sobotniego wieczoru Castevetowie urządzili przyjęcie na tuzin albo więcej osób; były głośne rozmowy i śpiewy. Guy zasnął łatwo, ale Rosemary leżała do drugiej w nocy, nasłuchując bezbarwnego śpiewu i towarzyszącego mu fletu lub klarnetu. Rosemary przypominała sobie o przestrogach Hutcha tylko wtedy, gdy (mniej więcej co cztery dni) schodziła do pralni w piwnicy; czuła się wtedy nieswojo. Już sama winda towarowa była nieprzyjemna — mała, bez windziarza, lubiła niespodziewanie zatrzeszczeć lub zadrżeć — piwnica zaś stanowiła miejsce dość niesamowite: niegdyś pomalowane wapnem ceglane korytarze, gdzie echo kroków szeptało z oddali, trzaskały niewidoczne drzwi, a zepsute lodówki stały odwrócone do ścian pod jaskrawymi żarówkami w osłonach z drucianej siatki. To właśnie tu, przypomniała sobie Rosemary, nie tak dawno temu znaleziono martwe dziecko owinięte w gazetę. Czyje było i jak umarło? Kto je znalazł? Czy tego, kto je tu zostawił, ujęto i osądzono? Miała ochotę pójść do biblioteki i przeczytać o tym w starych gazetach, tak jak to zrobił Hutch; to jednak uczyniłoby rzecz jeszcze bardziej realną, jeszcze bardziej przeraźliwą. Byłoby nie do zniesienia wiedzieć, w którym miejscu dziecko leżało, być może z konieczności przechodzić tamtędy w drodze do pralni i z powrotem do windy. Częściowa niewiedza, zdecydowała, to — częściowe przynajmniej — błogosławieństwo. Do diabła z Hutchem; te jego dobre intencje... Pralnia dobrze pasowałaby do więzienia: zaparowane ściany z cegły, liczne żarówki w drucianych osłonach i mnóstwo głębokich podwójnych umywalek za przegrodami z siatki. Były tam pralki i wirówki uruchamiane przez wrzucenie monety, a w większości zamkniętych na kłódki przegród urządzenia będące własnością poszczególnych lokatorów. Rosemary schodziła w weekendy lub po piątej; w ciągu tygodnia grupka murzyńskich praczek prasowała i plotkowała, milknąc natychmiast po wtargnięciu nie znanej im osoby. Rosemary słała uśmiechy na prawo i lewo i starała się być niewidoczna, ale tamte nie odzywały się ani słowem, tak iż Rosemary popadała w zakłopotanie i trapiło ją poczucie winy, że jest prześladowczynią Murzynek. Pewnego popołudnia, gdy ona i Guy mieszkali w Bramfordzie już nieco ponad dwa tygodnie, kwadrans po piątej Rosemary siedziała w pralni, czytając „The New Yorker” w oczekiwaniu na moment, gdy podczas płukania będzie mogła dodać środków zmiękczających wodę; wtedy to nadeszła dziewczyna w wieku Rosemary — ciemnowłosa, o wyrazistej twarzy. Ze zdziwieniem Rosemary stwierdziła, że jest to Anna Maria Alberghetti. Dziewczyna miała na sobie białe sandały, czarne szorty, morelowej barwy jedwabną bluzkę i niosła żółty, plastikowy kosz na bieliznę. Kiwnąwszy głową Rosemary, ale nie spojrzawszy na nią, podeszła do jednej z pralek, otwarła ją i zaczęła upychać do środka brudną odzież. Anna Maria Alberghetti, o ile było wiadomo Rosemary, nie mieszkała w Bramfordzie, być może jednak odwiedzała kogoś, pomagając przy pracach domowych. Przyjrzawszy się bliżej, Rosemary uznała jednak, że się pomyliła; nos dziewczyny był zbyt długi i zbyt ostry, a ponadto w ruchach i postawie zawierały się inne, mniej uchwytne różnice. Podobieństwo jednakże było uderzające — i nagłe Rosemary stwierdziła, że dziewczyna patrzy na nią z nieco zażenowanym, niepewnym uśmiechem; pralka była już napełniona i zamknięta. — Przepraszam bardzo — powiedziała Rosemary — wzięłam panią za Annę Marię Alberghetti, dlatego się przyglądałam. Przepraszam.
Dziewczyna zarumieniła się i spojrzała gdzieś w bok. — To się zdarza bardzo często — odrzekła. — Nie musi się pani usprawiedliwiać. Ludzie brali mnie za Annę Marię, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, od samego początku, gdy ona zaczęła grać w Nadchodzi oblubieniec. — Spojrzała na Rosemary, ciągle jeszcze zarumieniona, ale już bez uśmiechu: — Ja tam w ogóle nie widzę podobieństwa. Z pochodzenia także jestem Włoszką, ale f i z y c z n e g o podobieństwa nie ma. — Ależ jest, i to bardzo duże — stwierdziła Rosemary. — Zapewne tak — odparła dziewczyna. — Wszyscy mi to mówią. Ale ja go nie widzę. Chociaż naprawdę chciałabym. — Zna ją pani? — spytała Rosemary. — Nie. — Powiedziała pani „Anna Maria” więc myślałam... — Ach, nie, ja tak ją po prostu nazywam. Bo tyle o niej z ludźmi rozmawiam... — Wytarła dłoń o spodnie, zrobiła parę kroków naprzód i z uśmiechem wyciągnęła rękę: — Jestem Terry Gionoffrio. I ponieważ j a nie potrafię tego przeliterować, więc p a n i też niech lepiej nie próbuje. Rosemary uśmiechnęła się i uścisnęła wyciągniętą dłoń. — Jestem Rosemary Woodhouse — przedstawiła się. — Mieszkamy tu od niedawna. A pani jak długo? — Ja w ogóle tu nie mieszkam — odrzekła dziewczyna. — Przebywam tu u państwa Castevet, tych z siódmego piętra. Jestem ich gościem, można by rzec. Od czerwca. Ale pani ich chyba zna? — Nie — powiedziała z uśmiechem Rosemary — ale nasze mieszkanie jest obok ich, a dawniej było jego częścią. — Och, na Boga — zawołała dziewczyna — więc to państwo wzięli mieszkanie po starszej pani! Po pani... no tej, która umarła. — Gardenii. — Właśnie. Przyjaźniła się z Castevetami. Hodowała zioła i różne różności i przynosiła je pani Castevet jako przyprawy kuchenne. Rosemary skinęła głową: — Kiedy pierwszy raz tam weszliśmy, jeden z pokoi był pełen roślin. — A teraz, kiedy ona umarła — powiedziała Terry — pani Castevet założyła sobie mały ogródek w kuchni i sama hoduje rośliny. — Przepraszam, muszę dodać środków zmiękczających. — Rosemary wstała i wydobyła z torby butlę. — Czy pani wie, do kogo p a n i jest podobna? — spytała Terry, a Rosemary, zdejmując zakrętkę, odpowiedziała pytaniem. — Nie, nie wiem. Do kogo? — Do Piper Laurie. Rosemary roześmiała się: — Doprawdy? To zabawne, co pani mówi, bo mój mąż chodził z Piper Laurie, zanim ona wyszła za mąż. — Poważnie? W Hollywood? — Nie, tutaj. — Rosemary nalała płynu do zakrętki. Terry otwarła drzwiczki pralki; Rosemary podziękowała jej i wlała płyn do środka. — Pani mąż jest aktorem? — spytała Terry.
Rosemary, zakręcając butlę, z dumą skinęła głową. — Poważnie? Jak się nazywa? — Guy Woodhouse — odpowiedziała Rosemary. — Występował w Lutrze, w Nikt nie kocha albatrosa i w wielu sztukach telewizyjnych. — Do licha, ja przecież całymi dniami oglądam telewizję — zawołała Terry. — Założę się, że go widziałam! — Gdzieś w piwnicach zabrzęczało rozbite szkło; butelka albo szyba. — Oo... — drgnęła Terry. Rosemary skuliła ramiona i spojrzała niespokojnie w kierunku drzwi pralni. — Nie znoszę tych piwnic — powiedziała. — Ja też — zgodziła się Terry. — Cieszę się, że pani tu jest. Gdybym była sama, umarłabym ze strachu. — Pewnie roznosiciel upuścił butelkę — stwierdziła Rosemary. Terry wpadła na pomysł: — A może byśmy tak przychodziły tu stale razem. Pani drzwi są obok windy towarowej, prawda? Kiedy będę schodzić, zadzwonię i zjedziemy razem. Możemy się wcześniej porozumieć przez telefon domowy. — Świetnie — odpowiedziała Rosemary. — Nie znoszę przychodzić tu sama. Terry roześmiała się radośnie, przez chwilę jakby szukała słów, po czym, ciągle się śmiejąc, powiedziała: — Mam pewien talizman, który powinien posłużyć nam obu. — Odwinęła kołnierzyk bluzki, wydobyła srebrny łańcuszek wiszący na szyi i pokazała Rosemary wisiorek ze srebrnego filigranu w kształcie kulki o średnicy nie sięgającej nawet cala. — Och, jakie piękne! — wykrzyknęła Rosemary. — Prawda? — powiedziała Terry. — Pani Castevet dała mi to przedwczoraj. Ma trzysta lat. A to w środku pani Castevet wyhodowała w tym swoim ogródku. Przynosi szczęście, a w każdym razie powinno. Rosemary przyjrzała się uważniej talizmanowi trzymanemu przez Terry między kciukiem a palcem wskazującym. Kulka była wypełniona gąbczastą, zielonkawobrązową substancją, która wystawała nieco z oka ażurowej kulki. Kwaśna woń kazała Rosemary cofnąć głowę. Terry znów się roześmiała. — Mnie też ten zapach nie zachwyca. Ale mam nadzieję, że talizman jest skuteczny. — Wygląda ślicznie — powiedziała Rosemary. — Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałam. — Pochodzi z Europy — stwierdziła Terry. Wsparła się biodrem o pralkę i oglądała kulkę, obracając ją na wszystkie strony. — Castevetowie to najwspanialsi ludzie na świecie, nie ma takich nigdzie. Przygarnęli mnie z ulicy, i to dosłownie: byłam wtedy na Ósmej Alei, prawie się już kończyłam, a oni przyprowadzili mnie tutaj i byli jak matka i ojciec. Albo lepiej jak babka i dziadek. — Była pani chora? — spytała Rosemary. — To za mało powiedziane — odparła Terry. — Głodowałam, ćpałam i robiłam mnóstwo innych rzeczy, których teraz tak się wstydzę, że na samą myśl o nich robi mi się niedobrze. A państwo Castevetowie odrodzili mnie zupełnie. Odstawili od heroiny, wpychali jedzenie, ubierali, tak że teraz wręcz nie mam słów dla wyrażenia im wdzięczności. Karmili mnie wszelkimi możliwymi witaminami i zdrowym jedzeniem, a nawet zamówili lekarza na regularne kontrole! To wszystko dlatego, że nie mają dzieci. Chyba jestem dla nich namiastką córki? Rosemary też tak sądziła. — Na początku myślałam, że być może robią to z jakichś niskich pobudek — ciągnęła Terry. — Że może on lub ona chcieli czegoś ode mnie, to znaczy w związku z seksem. Ale oni byli naprawdę jak dziadkowie. Nic z tych rzeczy. Niebawem umieszczą mnie w szkole dla sekretarek, a ja w przyszłości im
zwrócę. Mam wprawdzie tylko trzy lata liceum, ale można to załatwić. — Wsunęła kulkę z powrotem za bluzkę. — To miło — stwierdziła Rosemary — wiedzieć, że są na świecie tacy ludzie, kiedy zewsząd słyszy się o znieczulicy i obojętności. — Takich jak państwo Castevetowie nie ma wielu — odparła Terry. — Gdyby nie oni, już bym dziś nie żyła. Fakt. Martwa albo w kiciu. — Nie ma pani krewnych, którzy mogliby pomóc? — Brata. W marynarce. Ale o nim lepiej w ogóle nie wspominać. Rosemary przeniosła pranie do suszarki i czekała, aż pranie Terry też będzie gotowe. Rozmawiały o roli Guya w Innym świecie („No jasne, że pamiętam! Więc t o o n?”), o przeszłości Bramfordu (nie znanej Terry zupełnie) i o nadchodzącej wizycie papieża Pawła VI w Nowym Jorku. Terry, podobnie jak Rosemary, tylko we wczesnej młodości była katoliczką, bardzo jednak chciała zdobyć bilet na mszę, którą papież miał odprawić na Stadionie Jankeskim. Gdy jej pranie zostało ukończone i suszyło się, obie dziewczyny skierowały się do windy towarowej. Wjechały na siódme piętro. Rosemary zaproponowała Terry obejrzenie mieszkania, ale Terry poprosiła o odłożenie wizyty, gdyż państwo Castevetowie jadają o szóstej i nie chciałaby się spóźnić. Powiedziała, że zadzwoni wieczorem do Rosemary, aby się umówić na zejście do piwnicy po pranie, kiedy będzie już suche. Guy był w domu, jadł frytki z torebki i oglądał film z Grace Kelly. — Pewnie już wyprane na dziesiątą stronę — zauważył. Rosemary opowiedziała mu o Terry, państwu Castevetach i o tym, że Terry zapamiętała go z Innego świata. Rzucił jakąś bagatelizującą uwagę, ale było mu najwyraźniej miło. Miał zmartwienie, bo najprawdopodobniej straci na rzecz niejakiego Donalda Baumgarta rolę w nowej komedii, do której dziś po południu odbyła się druga próba — z udziałem ich obu. — O mój Boże — wołał — i cóż to za nazwisko: „Donald Baumgart”? Jego własne, zanim je zmienił, brzmiało: Sherman Peden. Rosemary i Terry zebrały pranie o ósmej wieczorem, a Terry przyszła z Rosemary zobaczyć Guya i mieszkanie. Rumieniła się ciągle i była pod wielkim wrażeniem Guya, co jego pobudziło do kwiecistych komplementów, podstawiania popielniczki i usłużnego podawania ognia. Terry nie była jeszcze w tym mieszkaniu. Pani Gardenia i Castevetowie pokłócili się zaraz po jej przybyciu, a niedługo potem pani Gardenia utraciła świadomość i już jej nie odzyskała. — Urocze mieszkanko — stwierdziła Terry. — Dopiero będzie — odrzekła Rosemary. — Nie jest jeszcze nawet w połowie umeblowane. — Mam! — zawołał Guy, klasnąwszy w dłonie. Wskazał triumfalnie na Terry: — Anna Maria Alberghetti!
Rozdział IV Nadeszła paczka z firmy „Bonniers” — z polecenia Hutcha. Głębokie wiaderko na lód, z tekowego drewna, z jasnopomarańczowym wnętrzem. Rosemary zadzwoniła natychmiast i podziękowała za prezent. Hutch widział mieszkanie już po malowaniu, ale jeszcze zanim ona i Guy się wprowadzili, poskarżyła się, że krzesła są spóźnione już o tydzień, a kanapa nadejdzie dopiero w przyszłym miesiącu. — Na Boga, nawet nie myśl jeszcze o przyjmowaniu gości — zawołał Hutch. — Mów, jak tam jest. Rosemary opowiedziała mu ze wszystkimi radosnymi szczegółami. — A sąsiedzi nie w y g l ą d a j ą na nienormalnych — dodała. — Z wyjątkiem normalnych nienormalnych, jak homoseksualiści; jest ich dwóch, a naprzeciw nas mieszka miła para staruszków, państwo Gouldowie; mają posiadłość w Pensylwanii i hodują tam perskie koty. Możemy sobie w każdej chwili sprawić jednego. — One linieją — powiedział Hutch. — A jest jeszcze druga para, której jak dotąd nie poznaliśmy, ale która przygarnęła tę dziewczynę, narkomankę, którą już p o z n a l i ś my , no i oni ją całkowicie wyleczyli i chcą teraz posłać do szkoły dla sekretarek. — Wydaje się, że mieszkacie na jakiejś Słonecznej Farmie — stwierdził Hutch. — Cieszę się. — Suterena przyprawia mnie o dreszcze — wyznała Rosemary. — Klnę na ciebie, ilekroć tam schodzę. — Czemu, u diabła, na mnie? — Te twoje o p o w i e ś c i . — Jeśli chodzi ci o te, które pisuję, to ja też siebie przeklinam, jeśli zaś o te, które ci opowiedziałem, to równie dobrze można kląć na sygnał alarmowy z powodu pożaru i na instytut meteorologiczny z powodu tajfunu. Stropiona nieco Rosemary stwierdziła: — Teraz już będzie lepiej. Ta dziewczyna schodzi tam ze mną. — Najwidoczniej — zakonkludował Hutch — wywarłaś, jak przewidywałem, jakiś uzdrawiający wpływa, i dom przestał być gabinetem okropności. Niechaj ci służy wiaderko na lód; pozdrowienia dla Guya! Pojawili się państwo Kappowie spod 7D: dwoje tęgich ludzi dobrze po trzydziestce z ruchliwą dwuletnią córeczką Lisą. — Jak się nazywasz? — spytała Lisa ze swojego wózeczka. — Zjadłaś już jajko? Zjadłaś Kapitana Chrupaka? — Nazywam się Rosemary — odpowiedziała Rosemary. — Jajko zjadłam, ale nigdy nie słyszałam o Kapitanie Chrupaku. Kto to jest? W piątek wieczorem, siedemnastego września, Rosemary i Guy w towarzystwie dwóch innych par wybrali się na pokaz zamknięty sztuki pod tytułem Pani Daily, a potem na przyjęcie wydawane przez fotografa Dee Bertillona w jego studiu przy Zachodniej Czterdziestej Ósmej Ulicy. Między Guyem a Bertillonem wywiązała się sprzeczka na temat prowadzonej przez Związek Zawodowy Aktorów polityki blokowania zatrudnienia aktorów zagranicznych — Guy uważał to za słuszne, Bertillon za niesłuszne — i choć inni roztopili spór w obfitym przypływie żartów i plotek, wkrótce potem Guy zabrał Rosemary do
domu — w parę minut po wpół do pierwszej. Noc była spokojna i cicha; wracali pieszo. Zbliżając się do czarnej bryły Bramfordu, dostrzegli na chodniku przed nim grupę około dwudziestu osób tworzących półkole wokół zaparkowanego tam samochodu. Dwa auta policyjne stały równolegle obok siebie, sygnały alarmowe obracały się i rzucały czerwone błyski. Rosemary i Guy, trzymając się za ręce, przyspieszyli kroku, wytężając wzrok i nadsłuchując. Kierowcy z alei zwalniali zaintrygowani; w Bramfordzie ze zgrzytem otwierały się okna i zza głów maszkaronów wychylały się głowy ludzi. Dozorca nocny, Toby, wyszedł z bramy, niosąc brunatny koc i podał go jednemu z policjantów. Dach samochodu (volkswagena) był wgnieciony, przednia szyba w tysiącach drobnych pęknięć. — Nie żyje — powiedział ktoś, a ktoś inny mówił: — Patrzę ja w górę, no i widzę, chyba jakiś wielki ptak pikuje, orzeł albo coś w tym rodzaju. Rosemary i Guy, stojąc na palcach, usiłowali zajrzeć ponad głowami ludzi. — Proszę państwa, proszę się cofnąć — powiedział policjant ze środka półkola. Tłumek zrzedł, plecy w sportowej koszuli odsunęły się. Na trotuarze leżała Terry, jednym okiem patrząc w niebo; druga połowa twarzy zmieniła się w czerwoną miazgę. Brunatny koc zakrył ciało. Opadając na nie, zaróżowił się w jednym miejscu, potem w drugim. Rosemary odwróciła się z zamkniętymi oczami, prawą ręką czyniąc odruchowo znak krzyża. Zacisnęła usta w obawie, że zwymiotuje. Guy drgnął i syknął przez zęby. — O Boże — jęknął. — O mój Boże. — Proszę się cofnąć — zarządził policjant. — My ją znamy — powiedział Guy. Drugi policjant odwrócił się ku niemu i zapytał: — Jak się nazywa? — Terry. — Terry jak? — zapytał mężczyzna około czterdziestki, spocony, o pięknych błękitnych oczach i bardzo gęstych czarnych rzęsach. — Ro! Jak ona się nazywała? — spytał Guy. — Terry jak? Rosemary otwarła oczy i przełknęła ślinę. — Nie pamiętam. Włoskie nazwisko, zaczyna się pa G. Długie. Żartowała sobie, że nie do przeliterowania. Ze nie potrafi. Guy powiedział do błękitnookiego policjanta: — Mieszkała u państwa Castevetów, mieszkanie siedem A. — To już wiemy — odparł policjant. Drugi policjant podszedł z kartką bladożółtego papieru. Za nim pan Micklas, z zaciśniętymi ustami, w prochowcu narzuconym na pasiastą piżamę. — Krótko i węzłowato — powiedział policjant do błękitnookiego i wręczył mu papier. — Przykleiła plastrem do parapetu, żeby wiatr nie zwiał. — Jest ktoś w domu? Policjant potrząsnął głową. Błękitnooki czytał treść kartki, w zamyśleniu zagryzając górną wargę. „Theresa Gionoffrio”, powiedział. Wymówił nazwisko poprawnie po włosku. Rosemary skinęła głową. — W środę wieczorem nikt by nie przypuszczał, że coś ją trapi — powiedział Guy. — Jedno wielkie strapienie — odparł policjant, otwierając swój notatnik. Umieścił w nim kartkę i zamknął go; cienki żółty pasek wystawał na zewnątrz.
— Znała ją pani? — spytał pan Micklas Rosemary. — Tylko trochę — odpowiedziała. — Ach tak — stwierdził pan Micklas — państwo przecież także na siódmym. — Kochanie, chodźmy na górę — rzekł Guy do Rosemary. — Czy nie wiecie państwo — spytał policjant — gdzie możemy znaleźć tych Castevetów? — Nie mamy pojęcia — odpowiedział Guy. — My ich nawet nie znamy. — Zwykle są o tej porze w domu — dodała Rosemary. Słychać ich przez ścianę. Nasze sypialnie sąsiadują ze sobą. Guy położył dłoń na ramieniu Rosemary. — No chodź, kochanie — nalegał. Pożegnali policjantów i pana Micklasa i skierowali się w stronę domu. — O, właśnie nadchodzą — odezwał się pan Micklas. Rosemary i Guy zatrzymali się i odwrócili. Od strony śródmieścia, podobnie jak przedtem oni, nadchodziła wysoka, rozłożysta, siwowłosa kobieta, a z nią wysoki, chudy, powłóczący nogami mężczyzna. — Państwo Castevetowie? — spytała Rosemary. Pan Micklas potwierdził. Pani Castevet spowita była w jasne błękity, wśród których zaznaczały się śnieżnobiałe rękawiczki, torebka, buty i kapelusz. Niczym pielęgniarka podtrzymywała męża za przedramię. On zaś olśniewał kolorami: wielobarwna marynarka z kory, czerwone spodnie, różowa mucha i szara fedora z różową wstążką. Miał lat siedemdziesiąt pięć albo nieco więcej, ona sześćdziesiąt osiem lub dziewięć. Zbliżali się z młodzieńczą żywością, z przyjaznymi pytającymi uśmiechami. Policjant wyszedł im na spotkanie; uśmiechy zwiędły i znikły. Pani Castevet powiedziała coś ze strapionym wyrazem twarzy, pan Castevet zmarszczył brwi i potrząsnął głową. Miał szerokie usta o cienkich wargach, różowych jak uszminkowane, kredowobiałe policzki, a oczy małe i jasne, głęboko osadzone. Ona zaś była wielkonosa, o posępnej, mięsistej dolnej wardze. Nosiła okulary w różowej oprawce, z łańcuszkiem, którego końce wypływały zza prostych kolczyków z perłami. — Czy wy jesteście tymi Castevetami z siódmego piętra? — spytał policjant. — Tak — odparł pan Castevet suchym głosem, który wymagał nastawienia uszu. — U państwa mieszka młoda kobieta nazwiskiem Theresa Gionoffrio? — Tak — odpowiedział pan Castevet. — A o co chodzi? Czy coś się stało? Wypadek? — Proszę się przygotować na niedobrą wiadomość — I rzekł policjant. Odczekał chwilę, przenosząc wzrok z kobiety na mężczyznę i z powrotem, po czym kontynuował: — i Ona nie żyje. Samobójstwo. — Podniósł się, kciukiem wskazując poza siebie. — Wyskoczyła z okna. Patrzyli na niego z nie zmienionym wyrazem twarzy, jak gdyby w ogóle nic nie powiedział; potem pani Castevet odchyliła się na bok, spojrzała poza niego na pokryty czerwonymi plamami koc, po czym wyprostowała się, patrząc policjantowi w oczy. — To niemożliwe — stwierdziła swym donośnym środkowozachodnim głosem Roman-przynieś- mi-trochę-piwa-korzennego. — To pomyłka. Tam leży ktoś inny. Policjant, nie odwracając się od niej, polecił: — Artie, zechciej pokazać tym ludziom. Pani Castevet wyminęła go z zaciśniętymi szczękami. Pan Castevet stał nadal. — Wiedziałem, że tak będzie — stwierdził. — Ona co jakieś trzy tygodnie miała silne ataki depresji. Zauważyłem to i mówiłem żonie, ale mnie wyśmiała. Jest optymistką i nie przyjmuje do wiadomości, że nie zawsze wszystko będzie się rozwijać według jej życzeń. Pani Castevet wróciła.
— To wcale nie musi oznaczać samobójstwa — powiedziała. — Była szczęśliwa, nie miała p o w o d u , żeby się zabijać. To musiał być wypadek. Może myła okna i straciła równowagę. Ona zawsze nas zaskakiwała sprzątaniem i pomocą w domu. — Nie mogła myć okien o północy — zaoponował pan Castevet. — A dlaczego nie? — odparła gniewnie pani Castevet. — Może właśnie myła. Policjant wyciągnął ku nim wyjętą z notatnika bladożółtą kartkę. Pani Castevet zawahała się, potem wzięła ją, obejrzała z obu stron i zaczęła czytać. Pan Castevet pochylił głowę i znad ramienia żony także czytał, poruszając przy tym swymi ruchliwymi wąskimi wargami. — Czy to jej pismo? — spytał policjant. Pani Castevet potwierdziła. Pan Castevet rzekł: — Oczywiście. Z całą pewnością. Policjant wyciągnął rękę i pani Castevet oddała mu kartkę. — Dziękuję państwu — powiedział policjant. — Dopilnuję, żeby to państwu zwrócono, jak już nie będzie nam potrzebne. Zdjęła okulary, które zawisły na łańcuszku, i zakryła oczy końcami palców w białych rękawiczkach. — Nie wierzę — powtarzała. — Po prostu nie wierzę. Była taka szczęśliwa. Wszystkie kłopoty miała już za sobą. Pan Castevet położył dłoń na jej plecach, patrzył w ziemię i potrząsał głową. — Czy znacie państwo nazwisko jej najbliższego krewnego? — spytał policjant. — Nie miała krewnych — odparła pani Castevet. — Była sama. Nie miała nikogo prócz nas. — Czy nie miała przypadkiem brata? — odezwała się Rosemary. Pani Castevet nałożyła okulary i spojrzała na nią. Pan Castevet podniósł wzrok, jego głęboko osadzone oczy zalśniły spod ronda kapelusza. — Miała? — spytał policjant. — Mówiła, że ma — odparła Rosemary. — W marynarce. Policjant spojrzał na Castevetów. — To dla mnie nowość — stwierdziła pani Castevet, a pan Castevet dodał: — Dla nas obojga. Policjant zapytał Rosemary: — Czy zna pani jego rangę lub miejsce stacjonowania? — Niestety nie — odpowiedziała, a zwróciwszy się do Castevetów, wyjaśniła: — Wspominała mi o nim kiedyś w pralni. Ja się nazywam Rosemary Woodhouse. — Mieszkamy pod siedem E — dorzucił Guy. — Serdecznie pani współczuję — powiedziała Rosemary. — Wydawała się taka szczęśliwa i pełna... pełna nadziei na przyszłość. Mówiła o pani i pani mężu naprawdę wspaniałe rzeczy; była państwu tak ogromnie wdzięczna za pomoc, jaką jej okazaliście. — Dziękujemy — odrzekła pani Castevet, a pan Castevet dodał: — To miło, że nam to pani mówi. Dzięki temu łatwiej znieść ten ból. — Nie wie pani o tym bracie nic więcej — wtrącił policjant — poza tym, że jest w marynarce? — Nic — odparła Rosemary. — Nie sądzę, żeby go zbytnio lubiła. — Łatwo będzie go znaleźć — powiedział pan Castevet. — Z takim rzadkim nazwiskiem, Gionoffrio... Guy ponownie położył dłoń na ramieniu Rosemary; zawrócili ku domowi. — Jestem tak oszołomiona i wstrząśnięta — powiedziała na odchodnym Rosemary do państwa
Castevetów, a Guy rzekł także: — To ogromne nieszczęście, to wprost... Pani Castevet podziękowała za współczucie, a pan Castevet wyrzekł jakąś długą i syczącą frazę, z której zrozumiałe były tylko słowa ,jej ostatnie dni”. Wjechali windą na górę („och jej!” powtarzał nocny windziarz, Diego; „och jej! och jej!”), spojrzeli ze smutkiem na mijane właśnie drzwi 7A i przez odgałęzienia korytarza udali się do swego mieszkania. Pan Kellog z 7G wyglądał przez szczelinę swych zamkniętych na łańcuch drzwi; zapytał, co się stało na dole. Opowiedzieli mu. Przysiedli na skraju łóżka, rozważając ewentualne motywy samobójstwa Terry. Ustalili, że dopiero wtedy, gdy Castevetowie powiedzą im, co było w liście, będą w stanie wiedzieć na pewno, co skłoniło ją do zadania sobie tej gwałtownej śmierci. Śmierci, której niemal stali się świadkami. Ale nawet wtedy, zauważył Guy, mogą i tak nie poznać pełnej odpowiedzi, bowiem pozostała ona prawdopodobnie skryta w podświadomości Terry. Coś pchnęło ją do narkotyków i coś pchnęło ją do śmierci. Co — tego nikt się już nie dowie. — Pamiętasz, co powiedział Hutch? — spytała Rosemary. — Że było tu więcej samobójstw niż gdziekolwiek indziej? — Ach, Ro — stwierdził Guy — to bzdura, całe to gadanie o „niebezpiecznym rejonie”. — Hutch w to wierzy. — No, ale to naprawdę bzdura. — Ciekawe, co powie, jak usłyszy o tym wszystkim. — Nie mów mu — poradził jej Guy. — W gazetach na pewno nie znajdzie. Strajk nowojorskich pracowników prasy zaczął się poprzedniego dnia rano i wedle przewidywań miał potrwać miesiąc albo dłużej. Rozebrali się, wzięli prysznic, wrócili do przerwanej gry w litery, przerwali ją, pokochali się trochę, wyjęli z lodówki mleko i talerz zimnego spaghetti. Tuż przed zgaszeniem Światła około wpół do trzeciej Guy przypomniał sobie, że powinien przesłuchać aparat rejestrujący telefonu i dowiedział się, że ma wystąpić w reklamie win Cresta Blanca. Wkrótce zasnął, ale Rosemary leżała obok, nie śpiąc i mając przed oczami zmiażdżoną twarz Terry z jednym okiem spoglądającym w niebo. Po chwili jednak była już w liceum Matki Bożej. Siostra Agnes wygrażała jej pięścią, chcąc ją pozbawić funkcji kierownika monitorów z pierwszego piętra. „Czasem się zastanawiam — mówiła — jak to się stało, że ty w ogóle czymkolwiek kierujesz”! Uderzenie w ścianę zbudziło Rosemary, a pani Castevet powiedziała: „I przestań mi mówić, co na to Laura-Louise, bo mnie to nic nie obchodzi!”. Rosemary odwróciła się na drugi bok i wcisnęła głowę w poduszkę. Siostra Agnes była wściekła. Jej świńskie oczka, jak zwykle w takich momentach, zwęziły się w szparki, a nozdrza wypuszczały bąbelki. Z powodu Rosemary trzeba było zamurować wszystkie okna i teraz Matka Boża nie bierze udziału w konkursie na najpiękniejszą szkołę, urządzanym przez „World Herald”. „Trzeba było posłuchać mnie, nie musielibyśmy teraz tego robić!”, krzyczała siostra Agnes ochrypłym głosem o środkowozachodnim akcencie. „Teraz byłoby już po sprawie i nie musielibyśmy zaczynać wszystkiego od początku!”. Wuj Mike usiłował ją uciszać. Był szefem Matki Bożej, połączonej pasażami z jego zakładem naprawczym w południowym Omaha. „ M ó w i ł a m ci, żeby nie mówić jej niczego z góry”, ciągnęła siostra Agnes nieco ciszej, jej świńskie oczka wwiercały się z nienawiścią w Rosemary. „Mówiłam ci, że nie zrozumie. Było dość czasu, żeby powiedzieć jej p ó ź n i e j ” (Rosemary powiedziała siostrze Veronice o zamurowywaniu okien, a siostra Veronica wycofała szkołę z zawodów; gdyby nie ona, nikt by nie zauważył, a szkoła by wygrała. Ale trzeba było powiedzieć, nawet wbrew woli
siostry Agnes. Katolicka szkoła nie może wygrywać nieuczciwie). „Ktokolwiek! Ktokolwiek! — mówiła siostra Agnes. — Byle tylko była młoda, zdrowa i nie dziewica. Nie musi być od razu jakąś znarkotyzowaną dziwką z rynsztoka. Czy nie mówiłam tego na początku? Ktokolwiek. Byle młoda, zdrowa i nie dziewica”! Tego już nie zrozumiał nawet wuj Mike; Rosemary odwróciła się na drugi bok i oto było już sobotnie popołudnie, a ona, Brian, Eddie i Jean stali przy kontuarze stoiska ze słodyczami w Orpheum; zaraz wejdą oglądać Gary’ego Coopera i Patricię Neal w Źródle, tyle że nie na filmie, ale naprawdę.
Rozdział V W następny poniedziałek rano Rosemary właśnie odkładała ostatni ładunek przyniesionych produktów, gdy rozległ się dzwonek do drzwi; za wziernikiem ukazała się pani Castevet; jej siwe włosy w lokówkach okrywała błękitno-biała chustka, a ona patrzyła poważnie przed siebie, jak gdyby czekała na trzask aparatu fotografa robiącego zdjęcia do paszportu. Rosemary otwarła drzwi: — Dzień dobry. Jak się pani miewa? Pani Castevet uśmiechnęła się blado: — Dziękuję, dobrze — powiedziała. — Czy mogę wejść na chwilę? — Ależ oczywiście, proszę. — Rosemary cofnęła się po ścianę, robiąc przejście i trzymając drzwi szeroko otwarte Gdy pani Castevet ją mijała, Rosemary poczuła słabą kwaśną woń, woń srebrnego talizmanu Terry, wypełnionego gąbczastą zielonkawobrązową substancją. Pani Castevet nosił spodnie à la toreador, choć nie powinna była; uda i biodra miała masywne, obłożone rozległymi płatami tkanki tłuszczowej. Spodnie były cytrynowozielone, bluzka błękitna; z kieszeni na biodrze wystawało ostrze śrubokrętu. Przystanąwszy między drzwiami pokoju-jaskini a drzwiami kuchni, odwróciła się do Rosemary, nałożyła swoje okulary na łańcuszku i uśmiechnęła się. Przez głowę Rosemary przemknęło wspomnienie snu sprzed dwu dni — coś o siostrze Agnes karcącej ją z powodu zamurowania okien — ale odpędziła to wspomnienie i odpowiedziała uprzejmym uśmiechem, gotowa wysłuchać, co pani Castevet ma do powiedzenia. — Wpadłam, żeby pani podziękować — odezwała się pani Castevet — za życzliwość, jaką nam pani okazała wtedy w nocy, kiedy to powiedziała pani, że biedna Terry wyznała, iż czuje do nas wdzięczność za naszą pomoc dla nie Nawet się pani nie domyśla, jak bardzo pocieszające były dla nas takie słowa w tym strasznym momencie, oboje bowiem pomyśleliśmy, że być może zrobiliśmy coś nie tak i d o p r o w a d z i l i ś my ją do tego, chociaż jej list nie pozostawił żadnej wątpliwości, iż zrobiła to z własnej woli; tak czy owak było błogosławieństwem usłyszeć wypowiedziane głośno takie słowa, i to przez kogoś, komu Terry zwierzała się tuż przed śmiercią. — Ale doprawdy, nie ma powodu mi dziękować — zaprotestowała Rosemary. — Po prostu przekazałam pani to, co usłyszałam od Terry. — Większość ludzi nie zatroszczyłaby się o to — odparła pani Castevet. — Nie chcieliby sobie zawracać głowy i tracić energii. Kiedy będzie pani starsza, przekona się pani, iż akty życzliwości są nader rzadkie na tym naszym świecie. Dlatego właśnie chciałam pani podziękować, i Roman też. Roman to mój mężulek. Rosemary pokiwała głową ze zrozumieniem i uśmiechnęła się: — To miło. Cieszę się, że mogłam pomóc. Wczoraj rano odbyła się kremacja. Bez ceremonii pogrzebowej — powiedziała pani Castevet. — Tak właśnie chciała. Cóż, trzeba nam teraz zapomnieć i żyć dalej. Na pewno nie będzie łatwo; nie mamy dzieci i jej pobyt u nas niezmiernie nas radował. A państwo mają dzieci? — Nie, nie mamy — odparła Rosemary. Pani Castevet zajrzała do kuchni. — Jak uroczo — stwierdziła — wygląda ta patelnia na ścianie. I stół tak oryginalnie ustawiony. — Widziałam w czasopiśmie — rzekła Rosemary.