babybo

  • Dokumenty632
  • Odsłony144 223
  • Obserwuję132
  • Rozmiar dokumentów1.3 GB
  • Ilość pobrań75 644

Nora Roberts - Mroczne tajemnice

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Nora Roberts - Mroczne tajemnice.pdf

babybo EBooki Horror - thriller
Użytkownik babybo wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 466 stron)

Roberts Nora Mroczne tajemnice (Bogowie zła) Dawno temu debiutująca rzeźbiarka Clare Kimball wyjechała z Emmitsboro w stanie Maryland do Nowego Jorku, by tam zdobyć uznanie świata sztuki. Teraz jest najsłynniejszą artystką swojego pokolenia. Ale żadne sukcesy nie mogą przerwać pasma koszmarnych snów, które ją dręczą - ani wspomnień o samobójstwie ojca. W chwili gdy gwiazda Clare zaczyna świecić jaśniejszym niż kiedykolwiek dotąd blaskiem, młoda kobieta porzuca Nowy Jork, żeby stawić czoło własnym demonom. Cameron Rafferty, szeryf Emmitsboro, kochał Clare, gdy była nastolatką. A teraz, kiedy wróciła, magiczna więź między nimi z każdym dniem staje się coraz silniejsza. Jednak pewnego dnia koszmarna przeszłość powraca. Całe miasteczko jest wstrząśnięte potwornym morderstwem, które wyraźnie ma jakiś związek z osobą Clare. Podczas śledztwa Clare i Cameron przekonają się, że zło może kryć się wszędzie, nawet w osobach, które się kocha i którym się ufa. Oby nie dokonali tego odkrycia zbyt późno...

CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział I Obrzęd zaczął się w godzinę po zachodzie słońca. W lesie, na polanie, przygotowano wcześniej idealnie równy krąg o dziewięciu stopach średnicy. Miejsce posypano uświęconą ziemią. Chmury, ciemne i tajemnicze, tańczyły wokół bladego księżyca. Trzynaście zakapturzonych postaci w ciemnych płaszczach stanęło wewnątrz kręgu. Gdzieś pośród drzew krzyknęła sowa z rozpaczą, może ze współczuciem. Gdy rozległo się uderzenie dzwonu, nawet ona ucichła. Przez chwilę słychać było tylko szept wiatru wśród młodych liści. W dole po lewej stronie kręgu płonął już ogień. Wkrótce płomienie strzelą w górę, wezwane przez wiatr, a może inne moce... Była wigilia majowego przesilenia, Sabat Roodmas. Noc uroczystości i składania ofiar, które miały przynieść urodzaj polom, a ludziom — moc. Dwie ubrane w czerwone płaszcze kobiety weszły do środka kręgu. Ich odsłonięte twarze były bardzo blade, usta — ciemnoczerwone. Jak twarze wampirów, które właśnie skończyły swą ucztę. Jedna z nich, tak jak jej wcześniej przykazano, zrzuciła płaszcz I stała przez chwilę naga, po czym ułożyła się na gładkim, wypolerowanym pniu pośrodku kręgu. Miała być żywym ołtarzem, dziewicą, na niej mieli dokonać obrzędu. W rzeczywistości była prostytutką, kobietą nieczystą, i to niektórym przeszkadzało. Inni patrzyli chciwie na jej bujne kształty, na hojnie rozsunięte uda... Najwyższy kapłan, noszący maskę Kozia z Men des, zaczął śpiewać w zniekształconej łacinie. Gdy pieśń dobiegła końca, uniósł ramiona w stronę odwróconego pentagramu, który wisiał nad ołtarzem. Znów zabrzmiał dzwon — by oczyścić powietrze.

Dziewczynka obserwowała tę scenę oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. Siedziała cicho, ukryta w krzakach. Z dołu ofiarnego unosił się swąd spalenizny, strzelały w górę iskry. Na pniach otaczających polanę drzew wyrzeźbiono dziwaczne kształty. Dziewczynka zaczęła się zastanawiać, gdzie jest jej ojciec. Ukryła się w jego samochodzie, chichocząc na myśl o niespodziance, jaką mu zrobi. Kiedy szła za nim przez las, nie bała się ciemności. Nigdy się nie bała. A potem schowała się i czekała na odpowiedni moment, by wyskoczyć z krzaków — wprost w jego ramiona. Ale on włożył długą czarną pelerynę, tak jak inni, i mała nie była teraz pewna, która z ciemnych postaci jest jej ojcem. Widok nagiej kobiety wprawiał ją w zakłopotanie, a jednocześnie fascynował. To, co robili dorośli, nie wyglądało już na zabawę. Kiedy mężczyzna w masce podjął swą pieśń, dziewczynka poczuła szybkie bicie serca. — Wzywamy Amona, pana życia i płodności. Wzywamy Pana, boga żądzy! Wzywał kolejne bóstwa, u pozostali powtarzali jego wołanie. Lista imion była długa. Wszyscy zaczęli się teraz kołysać, z gardeł wydobywał się coraz głośniejszy pomruk. Kapłan podniósł do ust srebrny kielich. Gdy skończył pić, ułożył naczynie między piersiami leżącej kobiety. Podniósł miecz i, wskazując ostrzem na północ, południe, wschód i zachód, wezwał czterech książąt piekieł: — Satanie, Panie ognia! Lucyferze, który przynosisz światło! Belialu, który nie masz pana! Lewiatanie, Wężu z głębin! Dziewczynka zadrżała. Bała się. — Ave, Satan. Wzywam cię, Panie, Książę Ciemności, Królu Nocy, otwórz bramy piekieł, wysłuchaj nas! — Kapłan nie prosił. Wykrzyczał swe wezwanie, żądał. Gdy jego głos przebrzmiał, uniósł w dłoni pergamin. Chciwe płomienie błysnęły na nim jak krew. — Prosimy, by nasze pola przyniosły urodzaj, nasze bydło: przychówek. Zniszcz naszych wrogów, ześlij choroby i ból na naszych prześladowców. My, wierni Tobie, żądamy szczęścia i rozkoszy. Położył rękę na piersi kobiety. — Bierzemy, czego chcemy, w Twoje Imię, Władco Much. Przemawiamy w Twoim Imieniu: śmierć słabym, bogactwo silnym. Nasze członki twardnieją, nasza krew wrze. Niech nasze kobiety płoną dla nas pożądaniem. Niech przyjmują nas chciwie.

Jego palce przesunęły się po brzuchu kobiety, w dół, między jej uda. Prostytutka, dobrze nauczona swej roli, zaczęła wić się i jęczeć. Kapłan śpiewał coraz głośniej. Przebił pergamin sztyletem i trzymał go nad płomieniem Czarnej świecy tak długo, póki nie pozostało z niego nic prócz ostrego zapachu spalenizny. Pieśń pozostałych dwunastu ojarników także przybrała na sile. Na dany przez kapłana znak w krąg wprowadzono młodą kózkę. Zwierzę przewracało oczami, śmiertelnie wystraszone, a ojiarnicy skakali wokół niego, teraz już dziko krzycząc. Świeżo naostrzone ostrze alhamasa, rytualnego noża, błysnęło w bladym świetle księżyca. Gdy dziewczynka ujrzała, Jak nóż przebija szyję koźlęcia, próbowała krzyczeć, lecz głos uwiązł jej w gardle. Chciała uciekać, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Szlochając zakryła twarz dłońmi. Tak bardzo chciała zawołać ojca... Kiedy zdecydowała się znowu spojrzeć w stronę kręgu, wszędzie widziała krew. Srebrne naczynie również było jej pełne. Głosy mężczyzn zlały się w uszach dziecka w jeden groźny ryk. Bezgłowe ciało kozy zostało wrzucone do dołu, w którym buzował ogień. W powietrzu unosił się teraz przyprawiający o mdłości zapach spalonego mięsa. Kapłan krzyknął przejmująco i zerwał rytualny płaszcz. Stal teraz nagi, a jego białe ciało połyskiwało od potu, choć noc była zimna. Na jego piersi błysnął srebrny amulet pokryty magicznymi znakami. Stanął okrakiem nad rozciągniętą na ołtarzu kobietą, a potem padł między jej uda. Jeden z ojarników także zawył dziko i pociągnął do siebie drugą kobietę. Pozostali zrzucali płaszcze i tańczyli nadzy wokół dołu. Dziewczynka ujrzała, jak jej ojciec, rodzony ojciec, zanurza dłonie w naczyniu pełnym krwi — spływała z jego rąk, gdy przyłączył się do pozostałych... Clare obudziła się z krzykiem. Była zlana potem, z trudem łapała oddech. Skuliła się pod kocem, ale po chwili drżącą ręką sięgnęła w stronę nocnej lampki. Nadal było za ciemno, więc wstała i zapaliła pozostałe lampy, aż jej mały pokój tonął w blasku. Ręce wciąż jej drżały, kiedy sięgnęła po papierosa i zapaliła zapałkę.

Siedziała na brzegu łóżka i paliła w milczeniu. Dlaczego sen powrócił? Terapeuta powiedziałby pewnie, że to reakcja na małżeństwo matki. Podświadomie czuła, że jej ojciec został zdradzony. Przecież to nonsens! Ze złością wypuściła smugę dymu. Matka owdowiała przed dwunastoma laty. Każda normalna, kochająca córka pragnęłaby szczęścia matki. A Clare była kochającą córką. Miała tylko wątpliwości, jak jest z tą normalnością. Przypomniała sobie pierwszy raz, kiedy przyśnił jej się ten sen. Miała jakieś sześć lat, obudziła się krzycząc. Tak jak dziś. Wtedy jednak rodzice zjawili się przy niej natychmiast, by ją pocieszyć i uspokoić. Nawet jej brat, Blair, przyszedł do niej, popłakując ze strachu. Matka zabrała małego z pokoju, a ojciec został z córeczką powtarzając, że to tylko sen, zły sen, o którym zaraz zapomni. Zapominała, nawet na długo. A potem sen pojawiał się znowu — dręczący koszmar — kiedy była zmęczona czy spięta. Zgasiła papierosa i przycisnęła dłonie do oczu. Tak, była spięta. Do jej indywidualnej wystawy pozostało zaledwie kilka dni i chociaż sama wybrała każdą rzeźbę, wciąż nie mogła się pozbyć wątpliwości. Może dlatego że jej debiut został tak świetnie przyjęty dwa lata temu. Kiedy już odniosła sukces, miała znacznie więcej do stracenia. Poza tym wiedziała, że rzeźby, które wybrała, były jej najlepszymi pracami. Jeśli zostaną ocenione jako nieciekawe, to i ona, jako artystka, będzie uznana za mierną. Czy mogło spotkać ją coś gorszego? Czuła się lepiej, kiedy mogła martwić się czymś bardziej przyziemnym, wstała więc i rozsunęła zasłony. Słońce właśnie wstało i w jego wczesnym świetle ulice Manhattanu wyglądały, jakby przesłaniała je bladoróżowa mgiełka. Clare otworzyła okno. Zadrżała w porannym chłodzie. Było bardzo cicho... Tylko w jednej z sąsiednich ulic kończyła pracę śmieciarka, na rogu Canal i Greene pojawiła się żebraczka. Cały dobytek pchała przed sobą w niewielkim wózku. Kółka skrzypiały głośno.

Trzy piętra niżej, w piekarni po drugiej stronie ulicy, wciąż jeszcze paliło się światło. Dobiegały stamtąd ciche dźwięki Rigoletta wokół rozchodził się miły, ciepły zapach chleba. Ulicą przejechał samochód, potem znowu zapadła cisza. Równie dobrze Ciare mogłaby być w mieście sama. Zamyśliła się. Czy tego właśnie pragnie? Samotności, zupełnej samotności? Czasem czuła się taka... niedopasowana, nigdzie nie czuła się na miejscu. Czy nie dlatego rozpadło się jej małżeństwo? Kochała Roba, ale nigdy do siebie nie pasowali. Kiedy wszystko się skończyło, czuła żal, ale nie miała wyrzutów sumienia. A może doktor Janowski miał rację, może naprawdę chciała ukryć swoje poczucie winy? Ukryć wszystko — każdą łzę, wypłakaną w żałobie po ojcu. Cały ból wyrazić w rzeźbach. Co w tym złego? Przez chwilę próbowała wsadzić ręce do kieszeni, szybko jednak zorientowała się, że nie ma na sobie szlafroka. Chyba zwariowała — stała w otwartym oknie w SoHo, mając na sobie tylko kusą koszulkę z wizerunkiem Kota Billa. Do diabła z tym, pomyślała i wychyliła się jeszcze dalej. Może rzeczywiście zwariowała. Stała tak przez chwilę, jej jasnorude włosy były wciąż potargane po niespokojnym śnie, jej twarz — blada i zmęczona. Robiło się coraz jaśniej, a ona stała zasłuchana w narastający szum budzącego się miasta. Odeszła od okna, gotowa do pracy. Po drugiej Clare usłyszała dzwonek. Przy syku palnika i głośnej muzyce Mozarta brzmiał jak bzyczenie nieznośnej pszczoły. Z początku chciała go zignorować, ale po chwili doszła do wniosku, że praca nie idzie jej najlepiej. Dzwonek stanowił doskonałą wymówkę, by przerwać. Wyłączyła gaz. Przechodząc przez pracownię zdjęła rękawice ochronne. Miała na sobie gruby fartuch, czapkę i ochronne okulary. Podeszła do domofonu. — Tak? — Clare? To ja, Angie. — Właź na górę. Clare wystukała kod zabezpieczenia i uruchomiła windę. Zdjęła czapkę i okulary i wróciła do pracowni. Obeszła wokół swoje nie dokończone dzieło.

Przy ścianie, na stole do spawania stała rzeźba. Wokół niej leżały narzędzia — szczypce, młotki, obcęgi, dodatkowe końcówki do palnika. Obok, na solidnym wózku, stały butle z tlenem i acetylenem. Ze względów bezpieczeństwa podłogę pokrywała gruba blacha. Większość miejsca w pracowni zajmowały przedmioty związane z pracą Clare — spore bloki granitu, kawały drewna wiśniowego, bezkształtne bryły metalu i arkusze blachy. Narzędzia do cięcia, podważania, szlifowania, spawania. Zawsze lubiła żyć tam, gdzie pracowała. Podeszła teraz do swojego najnowszego dzieła. Zacisnęła usta i patrzyła na nie ze zmarszczonymi brwiami. Praca nad rzeźbą szła jej bardzo opornie... Clare nawet się nie odwróciła, kiedy skrzypnęły drzwi windy. — Powinnam się była domyślić. — Angie LeBeau odrzuciła z czoła czarne loki i poklepała czerwoną, włoską pompę, która stała na drewnianej części podłogi. — Dzwonię do ciebie już od godziny. — Wyłączyłam telefon. Wszystko nagrywa się na sekretarkę. Co to według ciebie jest, Angie? Angie wypuściła głośno powietrze i przyjrzała się uważnie rzeźbie na stole. — Chaos. — Tak... — Clare skinęła głową i pochyliła się. — Tak, masz rację. Źle się do tego zabrałam. — Nie waż się brać do ręki palnika! — Angie nie zamierzała przekrzykiwać muzyki i wyłączyła ją. — Niech cię cholera, Clare, umówiłyśmy się na lunch w rosyjskiej herbaciarni o wpół do pierwszej. Dopiero teraz Clare wyprostowała się i spojrzała uważnie na przyjaciółkę. Angie, jak zwykle, wyglądała niezwykle elegancko. Granatowy kostium i duże perły doskonale podkreślały jej ciemną, egzotyczną karnację. Torebka i buty były z identycznej ciemnoczerwonej skórki. Angie uwielbiała, żeby wszystko do siebie pasowało, było na właściwym miejscu. Buty w jej szafie stały w schludnych plastikowych pudełkach, bluzki ułożone były według kolorów i materiałów, a torebki — legendarna kolekcja stały na półkach wsunięte w oddzielne przegródki.

Clare natomiast miała dużo szczęścia, jeśli w czarnej dziurze swej szafy zdołała znaleźć dwa buty do pary. Czarna wieczorowa torebka i ogromna tkana torba stanowiły całą jej „kolekcję”. Niejeden raz Clare zastanawiała się, jakim cudem ona i Angie zostały przyjaciółkami, a na dodatek — wytrwały w przyjaźni. W tej chwili ich przyjaźń była poważnie zagrożona. Oczy Angie ciskały gromy. Dziewczyna stukała czerwonymi paznokciami w torebkę w tym samym tempie, w jakim uderzała stopą o podłogę. — Stój tak, jak stoisz! Ciare przebiegła przez strych i zaczęła grzebać w stosie rzeczy na sofie. Szukała czegoś do rysowania. Odrzuciła na bok grubą bluzę, jedwabną koszulę, kilka wciąż nie otworzonych listów, torebkę po chrupkach... Znalazła jeszcze kilka książek i plastikowy pistolet na wodę. Po chwili dotarła do szkicownika. — Do licha, Clare... — Nie, nie ruszaj się. — Clare podniosła poduszkę i sięgnęła po ołówek, który akurat tam leżał. Uśmiechnęła się. — Jesteś piękna, gdy się złościsz. — Małpa! Angie starała się powstrzymać śmiech. — O to, to właśnie! — Ołówek śmigał po papierze. — Masz niesamowite kości policzkowe! Kto by pomyślał, że coś takiego wyjdzie z połączenia krwi indiańskiej, czarnej i francuskiej... Zmarszcz trochę brwi, dobrze? — Nie wygłupiaj się. Nie wykręcisz się pochlebstwami. Siedziałam w tej kawiarni przez godzinę, piłam wodę mineralną i prawie już wgryzłam się w obrus z głodu. — Przepraszam. Zapomniałam. — Nie domyśliłabym się! Clare odłożyła szkicownik na bok. Dobrze wiedziała, że gdy tylko spuści Angie z oka, dziewczyna zerknie na rysunek. — Masz ochotę na lunch? — Zjadłam hot-doga w taksówce. — W takim razie ja coś przegryzę, a ty powiesz mi, o czym miałyśmy rozmawiać.

— O wystawie, kretynko! — Angie rzuciła okiem na szkic i z trudem utrzymała poważną minę. Clare narysowała ją z płomieniami buchającymi z uszu. Nie zamierzała jednak dać się rozbawić. Rozejrzała się za czymś, na czym mogłaby usiąść, i zdecydowała się na poręcz sofy. B6g jeden wie, co mogło kryć się pod poduszkami. — Nie myślałaś o wynajęciu kogoś, kto by tu posprzątał? — Nie, tak jest dobrze. — Clare przeszła do malutkiej kuchenki. Właściwie była to tylko wnęka w kącie pracowni. — Łatwiej mi tu tworzyć. — Możesz sobie oszczędzić opowieści o artystycznym bałaganie, Clare. Tak się składa, że nieźle cię znam. Leń z ciebie, i tyle. — Co racja, to racja. — Clare wyszła z kuchni z pudełkiem duńskich lodów czekoladowych. W ręku trzymała dużą łyżkę. — Chcesz? — Nie. — Ku rozpaczy Angie Clare najwyraźniej jadała takie „byle co”, kiedy tylko przyszła jej na to ochota, a figurę i tak miała bez zarzutu. Mierzyła prawie metr osiemdziesiąt, nie była już tak chuda, jak w dzieciństwie, nadal jednak bardzo zgrabna i — w przeciwieństwie do Angie — nie musiała się codziennie ważyć. Stała teraz przed przyjaciółką, ubrana w ochronny kombinezon i skórzany fartuch, i pochłaniała kalorie. A w dodatku, pomyślała nagle Angie, nie ma nic pod tym swoim dżinsem. Clare nie używała makijażu. Była lekko piegowata, jej duże złote oczy sprawiały wrażenie ogromnych w drobnej trójkątnej twarzy. Miała pełne, ładnie zarysowane usta, niewielki, zgrabny nos. Płomiennorude włosy były akurat odpowiedniej długości, by można je było zebrać w krótki ogonek. Mimo niezwykłego wzrostu Clare sprawiała wrażenie tak delikatnej, że Angie — chociaż tylko dwa lata starsza — miała się ochotę nią opiekować. — Dziewczyno, kiedy ty się wreszcie nauczysz siadać do jedzenia jak człowiek? Clare uśmiechnęła się znad pudełka z lodami. — Martwisz się o mnie, więc chyba mi już wybaczyłaś — przysiadła na stołku i zaczepiła stopę o poprzeczkę — naprawdę przepraszam za ten lunch. — Zawsze przepraszasz. Nie myślałaś o zapisywaniu sobie, co planujesz? — Ja sobie zapisuję, tylko potem to gubię.

Wskazała łyżką w stronę zagraconej pracowni. Sofa, na której przysiadła Angie, była akurat widoczna... Pod stosem gazet, pism i pustych butelek po sokach ukryty był jeszcze stół, w rogu pomieszczenia, na wysokim czarnym stołku stało marmurowe popiersie... Na ścianach tłoczyły się obrazy, a rzeźby — niektóre dokończone, inne porzucone — siedziały, stały, leżały na całej pozostałej przestrzeni. Żelazne schodki prowadziły na antresolę. Dawniej znajdował się tam mały składzik, teraz Clare urządziła sobie na górze sypialnię. Mieszkanie, w którym żyła już piąty rok, zajęte było wyłącznie przez jej dzieła. Przez pierwszych osiemnaście lat Clare robiła, co mogła, by sprostać wymaganiom matki. Już po trzech tygodniach samodzielnego życia odkryła, że w bałaganie czuje się najlepiej. Uśmiechnęła się do Angie przepraszająco. — Jak ja mam tu cokolwiek znaleźć? — Czasami dziwię się, że w ogóle wiesz, jak wstać z łóżka. — Po prostu martwisz się o wystawę. — Clare odstawiła lody na bok i natychmiast o nich zapomniała. Sięgnęła po papierosy i zapałki. — Nie ma się co tak zadręczać. Albo im się spodoba, albo nie. Świetnie. Tylko czemu wyglądasz, jakbyś spała tylko cztery godziny? — Pięć — poprawiła Clare. Postanowiła jednak nie wspominać o koszmarze. — Jestem spięta, ale nie przestraszona. Wystarczy, że martwicie się wy: ty i ten twój seksowny mąż. — Jean-Paul jest wykończony — przyznała Angie. Od dwóch lat była żoną właściciela galerii. Uwielbiała zarówno jego inteligencję i miłość do sztuki, jak i wspaniałe ciało. — To będzie pierwsza większa wystawa w nowej galerii. Nie tylko ty ryzykujesz. — Wiem. — Clare zachmurzyła się na myśl o nadziejach i pieniądzach, które Angie i Jean- Paul włożyli w nową, dużą galerię. — Nie zawiodę was. Angie widziała, że pomimo zapewnień Clare boi się jak wszyscy. — My też to wiemy — powiedziała chcąc rozładować atmosferę. — Myślę, że po twojej wystawie będziemy najbardziej znaną galerią na West Side. A poza tym chcę ci przypomnieć, że o dziesiątej masz wywiad z „The New York Magazine”, a po obiedzie drugi, dla „Timesa”.

— Och, Angie... — Tym razem się nie wykręcisz. — Angie rozprostowała zgrabne nogi. — Spotkasz się z reporterem z „New Yorkera” u nas w oranżerii. Słabo mi się robi, jak pomyślę, że robiłby wywiad tutaj. — Chcesz mieć na mnie oko. — Tak, to też. Lunch jemy w „Le Cirque”, punkt pierwsza. — Chciałabym pójść do galerii i jeszcze raz wszystko sprawdzić. Na to też będzie czas. Przyjdę o dziewiątej. Wolę mieć pewność, że wstałaś i jesteś gotowa. — Nienawidzę wywiadów — mruknęła Clare. — Trudno. —Angie położyła jej ręce na ramionach i ucałowała ją w oba policzki. — Postaraj się teraz wypocząć. Naprawdę wyglądasz na zmęczoną. Clare oparła łokieć na kolanie. — Nie przyszykujesz mi ubranka? — spytała odprowadzając przyjaciółkę do windy. — Jeśli będę musiała... Kiedy Clare została sama, usiadła i oddała się ponurym rozmyślaniom. O tak, nienawidziła wywiadów. Wszystkie te osobiste pytania! To przyglądanie się jej, ta cała dociekliwość... Po chwili jednak przestała o tym myśleć. Zawsze tak robiła, jeśli coś jej się nie podobało. Była zmęczona, zbyt zmęczona, by wrócić do rzeźbienia. A poza tym nic, do czego brała się w ciągu ostatnich tygodni, jakoś jej nie wychodziło. Nie miała także ochoty na drzemkę ani na oglądanie popołudniowego programu telewizji. Wiedziona nagłym impulsem podeszła do ogromnego kufra, który służył jej za siedzenie, stół, a także jako schowek, w którym trzymała przeróżne rzeczy. Zaczęła w nim przewracać — znalazła starą sukienkę z balu maturalnego, czapeczkę, którą dostała na ukończenie college”u, welon... Welon budził w niej trojakie uczucia — zaskoczenie, rozbawienie, żal... Znalazła też parę tenisówek — a już myślała, że zgubiła je na dobre — i wreszcie... album ze zdjęciami. Jestem samotna, przyznała w duchu, sadowiąc się na parapecie okna, które wychodziło na Canal Street. Jej rodzina... Byli tak daleko. Dobrze, że mogła ich mieć przy sobie chociaż na zdjęciach.

Już pierwsza fotografia sprawiła, że Clare się uśmiechnęła. Odbitka była czarno-biała, lekko zamazana, z polaroidu. Przedstawiała Clare i jej brata bliźniaka, Blaira. „Blair i Clare”, pomyślała z westchnieniem. Jakże często oboje myśleli z rozpaczą o pomyśle rodziców... Nazwać bliźnięta do rymu! Fotografia była niewyraźna, typowe „dzieło” ojca. Nigdy nie udało mu się dobrze zrobić zdjęcia. „Jestem upośledzony technicznie — zwykł był mówić. — Dajcie coś, co ma guzik albo dźwignię, a na pewno to zepsuję. Ale niech tylko dostanę nasiona i garść piachu! Wyhoduję najpiękniejsze kwiaty w hrabstwie.” Tak, to prawda, pomyślała Clare. Matka umiała poradzić sobie z każdym sprzętem — naprawiała tostery i przetykała zlewy... Za to Jack Kimball jakby urodził się z łopatą i sekatorem. Mały ogródek u zbiegu ulic Oak Leaf i Mountain View w Emmitsboro, w stanie Maryland, był znany w całej okolicy. Dodatkowy dowód Clare miała teraz w ręku: zdjęcie zrobione przez matkę. Było idealnie czyste, doskonale skadrowane. Bliźnięta odpoczywały na kocyku rozłożonym na przystrzyżonej zielonej trawie. Za nimi pyszniła się bujna rabata wiosennych kwiatów. Jaskry, goździki, lilie, balsaminy — wszystkie rosły w ustalonym porządku — i wszystkie wspaniale kwitły. Zdjęcie matki... Clare z niemałym zaskoczeniem zdała sobie nagle sprawę, że patrzy na kobietę młodszą od siebie. Włosy Rosemary Kimball były ciepłego, miodowego koloru, natapirowane i lakierowane w stylu wczesnych lat sześćdziesiątych. Uśmiechała się szeroko, niemal całą buzią, na rękach trzymała swoje bliźniaki. Była taka ładna, pomyślała Clare. Pomimo sztywnej fryzury i przesadnego makijażu Rosemary Kimbau była wtedy — i pozostała nadal — uroczą kobietą. Blond włosy, błękitne oczy, krągła figura i delikatne rysy... A to ojciec Clare, w szortach, z kościstymi, ubrudzonymi kolanami. Opiera się na motyce i uśmiecha do zdjęcia. Ma rude, obcięte na jeża włosy i jasną skórę spaloną słońcem. To już nie nastolatek, wciąż jednak sprawia wrażenie, jakby składał się głównie z za długich rąk i nóg. Dziwaczny strach na wróble, człowiek, który kochał kwiaty...

Clare zamrugała oczami, by powstrzymać łzy, i przewróciła kartę albumu. Zdjęcia z kolejnych Gwiazdek, ona i Blair przed choinką... Dzieciaki na błyszczących, czerwonych trójkołowcach. Bliźnięta, ale do siebie niepodobni. Blair był podobny do matki, Clare — do ojca, zupełnie jakby już w łonie matki dzieci ustaliły wszystko między sobą. Blair wyglądał jak aniołek — od czubka płowej głowy po czerwone buciki. Wstążka we włosach Clare opadała niesfornie, białe rajstopy marszczyły się na jej kolanach, tuż pod rąbkiem sztywnej organdynowej sukienki. Była brzydkim kaczątkiem, które nigdy tak naprawdę nie umiało stać się pięknym łabędziem. I inne fotografie, dokumentujące wszystko, co działo się w rodzinie. Urodziny i pikniki, wakacje i chwile odpoczynku. Co jakiś czas trafiało się zdjęcie krewnych czy znajomych. Blair, w ślicznym mundurku orkiestry podczas parady w Dniu Zwycięstwa na głównej ulicy. Clare tuląca do siebie Pudge’a, tłustego beagle’a, którego mieli ponad dziesięć lat. Bliźnięta w szałasie, który matka zrobiła im na podwórku. Zdjęcia rodziców, w najlepszych niedzielnych strojach, idących do kościoła w Niedzielę Wielkanocną. Tak, to musiało być już po tym, jak ojciec tak dramatycznie nawrócił się na wiarę katolicką... Potem były jeszcze wycinki z gazet. Jack Kimbali podczas uroczystości wręczenia odznaki w dowód uznania jego zasług dla miasteczka. Nagrodę wręczał burmistrz Emmitsboro. Firma „KimbalI Realty”... Jej ojciec spełnił prawdziwe amerykańskie marzenie — to, co stworzył od podstaw, stało się sprawną organizacją... Jej cztery oddziały objęły działalnością cały stan. Największym osiągnięciem ojca była sprzedaż stu pięćdziesięciu akrów ziemi firmie, która specjalizowała się w budowie centrów handlowych. Części mieszkańców Emmitsboro nie podobało się, że w okolicy ma powstać spory motel, bar szybkiej obsługi i sklepy, ale większość rozumiała potrzebę zmian. Oznaczały więcej miejsc pracy, więcej wygód. Ojciec Clare był jedną z głównych postaci podczas ceremonii położenia kamienia węgielnego. A potem zaczął pić.

Z początku nie dawało się tego nawet zauważyć. To prawda, unosił się wokół niego zapach whisky, ale ojciec pracował jak zawsze, jak zawsze zajmował się ogrodem. Budowa centrum dobiegała końca, a Jack Kimbail pogrążał się coraz bardziej. Dwa dni po uroczystym otwarciu, w gorący sierpniowy wieczór, wypił całą butelkę i wypadł — lub skoczył z drugiego piętra. Nikogo nie było wtedy w domu. Matka spędzała czas, jak co miesiąc, na spotkaniu z przyjaciółkami. Poszły do kina, potem na plotki. Blair wybrał się z przyjaciółmi pod namiot, gdzieś na wschód od miasteczka. A Clare aż się kręciło w głowie z przejęcia — była właśnie na pierwszej randce. Zacisnęła palce na albumie, zamknęła mocno oczy... Znowu była piętnastolatką. Wysoką jak na swój wiek, trochę może za chudą. Jej duże oczy błyszczały podnieceniem na myśl o wieczorze w wesołym miasteczku. Całowali się na diabelskim kole, trzymali za ręce. Tuliła do siebie małego, wypchanego słonika. Bobby Meese wydał siedem dolarów i pięćdziesiąt centów, zanim udało mu się strącić piłeczką trzy drewniane kręgle i wygrać zabawkę. Clare zdało się, że to wszystko wydarzyło się tak niedawno. Nie słyszała za oknem szumu ulicy. Słyszała tylko ciche, spokojne odgłosy lata na wsi. Była pewna, że ojciec będzie na nią czekał. Patrzył za nią, gdy wychodziła z domu z Bobbym. Miała nadzieję, że usiądzie z tatą na huśtawce na ganku. Ćmy będą trzepotały wokół żółtych kloszy lamp, świerszcze będą cykać cicho w trawie, a ona opowie mu o wszystkim, co się wydarzyło. Weszła na schodki, jej kroków nie było wcale słychać. Wciąż jeszcze czuła dreszcz podniecenia. Drzwi do sypialni były uchylone i Clare zajrzała do środka, wołając cicho. — Tato? W jasnym świetle księżyca zauważyła, że łóżko rodziców wciąż jeszcze jest zaścielone. Odwróciła się i zaczęła wchodzić na schody. Tata często pracował do późna w swoim gabinecie. Albo pił... Nie, odsunęła tę myśl. Jeśli znowu się upił, zapędzi go do kuchni, zrobi mu kawy i będzie z nim rozmawiać, dopóki jego oczy nie stracą tego dziwnego,

przerażonego wyrazu, którego ostatnio nabrały. Znów będzie się śmiał, znowu otoczy ją ramieniem... Pod drzwiami gabinetu dostrzegła smugę światła. Zapukała, tak jak ją nauczono. Byli ze sobą bardzo blisko, ale umieli szanować prywatność innych. — Tato? Wróciłam. Brak odpowiedzi bardzo ją zaniepokoił. Sama nie wiedziała, czemu poczuła nagle, że powinna odwrócić się na pięcie i uciec. Metaliczny posmak wypełnił jej usta — smak strachu, którego dotąd nie znała. Zrobiła nawet krok w tył, ale otrząsnęła się i sięgnęła w stronę drzwi. — Tato? Modliła się, żeby nie zastać go pijanego, z twarzą na biurku. Ta myśl tak ją rozzłościła, że chwyciła mocniej za klamkę. Jak on może psuć jej taki wspaniały wieczór! Jest jej ojcem. Powinien być przy niej, nie powinien jej tak zawodzić. Otworzyła drzwi z trzaskiem. W pierwszej chwili była zaskoczona. Pokój był pusty, choć paliło się światło, a duży przenośny wentylator mełł gorące powietrze. Clare zmarszczyła nos. Czuć było whisky, kwaśną i mocną. Zrobiła kilka kroków i nagle pod podeszwami trampek zachrzęściło szkło. Na podłodze leżały resztki butelki Irish Mist. Wyszedł? Wypił całą butelkę, rozbił ją, a potem wytoczył się z domu? Pierwsze, co wtedy poczuła, to wstyd, uczucie typowe dla nastolatki. Co będzie, jeśli zobaczą go jej przyjaciele? A ich rodzice? W tak małym miasteczku jak Emmitsboro wszyscy się znają. Umrze ze wstydu, jeśli ktoś trafi na jej ojca pijanego, zataczającego się... Przyciskała do siebie słonika — pierwszą rzecz, jaką w życiu dostała od chłopaka — i rozpaczliwie zastanawiała się, co robić. Gdyby tylko mama nie wyszła, pomyślała z nagłą złością. Gdyby została, ojciec siedziałby w domu. Mama uspokoiłaby go, pocieszyła i zapakowała do łóżka. A Blair... wyjechał gdzieś znowu, siedzi z tymi swoimi głupimi kumplami. Pewnie piją teraz Budweisera i oglądają „Playboya” przy ognisku. Że też i ja musiałam wyjść, myślała bliska płaczu. Co teraz? Zostać i czekać na jego powrót czy zacząć go szukać?

Lepiej szukać. Podeszła do biurka, by zgasić lampę. Pod jej stopami znowu zachrzęściło szkło. Jeśli butelkę zbił przy drzwiach — jakim cudem szkło znalazło się tutaj, za biurkiem? Pod oknem? Powoli przeniosła wzrok z potłuczonych kawałków w stronę wąskiego okna. Nie było otwarte było stłuczone. Z ramy wciąż sterczały niebezpieczne odłamki. Na uginających się nogach zrobiła krok w stronę okna. Potem drugi... Spojrzała w dół, na wybrukowane patio: ojciec leżał na plecach, przebity sztachetkami, które wbił w ziemię tego popołudnia. Pamięta, że biegła... Krzyk uwiązł jej w gardle. Potknęła się na schodach, upadła, podniosła się i upadła znowu, i znowu biegła... Przez długi korytarz, przez drzwi do kuchni, przez kuchnię na podwórko... Był cały we krwi, usta wciąż były otwarte — jakby chciał coś powiedzieć... może wykrzyczeć. Zakrwawione paliki sterczały z jego piersi. Oczy patrzyły na Clare, ale nic już nie widziały. Próbowała nim potrząsnąć, szarpała go, usiłowała podnieść. Błagała, zaklinała... a on tylko patrzył. Czuła zapach krwi, jego krwi, i ciężką woń letnich róż, które tak lubił. A potem zaczęła krzyczeć... Krzyczała jeszcze, gdy znaleźli ich sąsiedzi. Rozdział II Cameron Rafferty nienawidził cmentarzy. Nie chodziło o żadne przesądy. Nie, nie omijał czarnych kotów i nie odpukiwał w nie malowane. Ale nie znosił konfrontacji ze śmiertelnością. Wiedział, że nie będzie żył wiecznie — a jako policjant miał mniejsze szanse na długie życie niż inni. Ale taka była jego praca. Zresztą, życie to praca, a śmierć — coś w rodzaju emerytury. Do diabła, nie lubił tylko, kiedy przypominały mu o tym granitowe nagrobki i zwiędłe kwiaty.

Cóż, przyszedł tu obejrzeć pewien grób, groby zaś miały to do siebie, że gromadziły się razem i tworzyły cmentarze. Ten akurat urządzono na pochyłym zboczu, w cieniu katolickiego kościoła Matki Boskiej Miłosiernej. Kamienny kościółek był nieduży, ale solidnie zbudowany, i przez ostatnie sto dwadzieścia trzy lata skutecznie wytrzymywał napór grzechów i zlej pogody. Ziemia przeznaczona dla katolików, którzy przenieśli się do lepszego świata, ogrodzona była kutym ogrodzeniem z żelaza. Wiele prętów pokrywała rdza, niektórych w ogóle brakowało. Nikt się tym chyba nie przejmował. Teraz miasteczko podzielili między sobą członkowie bezwyznaniowego kościoła na ulicy Main i członkowie wspólnoty luterańskiej tuż za rogiem Poplar. W Emmitsboro istniała też niewielka grupka katolików, którzy działali na obrzeżach. Ponieważ już w latach siedemdziesiątych wyznawców ubyło, w kościele Matki Boskiej Miłosiernej odbywała się w niedzielę tylko jedna msza. Księża ze Świętej Anny, z położonego niedaleko Hagerstown, przyjeżdżali prowadzić szkółkę niedzielną i odprawiali mszę o dziewiątej rano. Poza tym w kościele niewiele się działo — z wyjątkiem Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Były też, rzecz jasna, śluby i pogrzeby. Nieważne, jak daleko odchodzili wierni, zawsze wracali w końcu na cmentarz Matki Boskiej. Ta myśl nie poprawiła zbytnio nastroju Cameronowi. On sam został ochrzczony właśnie tutaj, pod smukłą, smutną figurą Matki Boskiej. Wieczór był przyjemny, trochę chłodny, ale niebo wyjątkowo czyste. Cam wolałby siedzieć w tej chwili na tarasie, sączyć chłodne piwo Rolling Rock i obserwować gwiazdy przez teleskop. Wolałby nawet ścigać zaćpanego mordercę po ciemnych uliczkach. Kiedy biegło się ku śmierci z pistoletem w dłoni, adrenalina krążyła szybko w żyłach — to zaś skutecznie odsuwało ponure myśli na dalszy plan. Natomiast przechadzanie się niemal bezpośrednio po rozkładających się ciałach sprawiało, że świadomość własnego końca niemal zwalała z nóg. Gdzieś wysoko zahukała sowa. Zastępca szeryfa, Bud Hewitt, który szedł cicho obok Cama, zadrżał. Uśmiechnął się niewesoło i odchrząknął. — Ponuro tu, co, szeryfie?

Cameron odpowiedział niewyraźnym mruknięciem. Miał trzydzieści lat i był tylko trzy lata starszy od Buda. Dorastali razem, mieszkali przy tej samej ulicy Dog Run. W ostatniej klasie liceum umawiał się z siostrą Buda, Sarą. Trwało to trzy szalone miesiące. Był także obecny przy tym, jak Hewitt zwymiotował swoje pierwsze piwo. Wiedział jednak dobrze, że Budowi sprawia frajdę nazywanie go szeryfem. — Za dnia raczej o tym nie myślę — ciągnął policjant. Miał szczerą, rumianą twarz. Jasne, słomiane włosy sterczały mu na wszystkie strony, choćby nie wiadomo jak długo przyczesywał je mokrym grzebieniem. — Za to w nocy od razu przypominają mi się wszystkie horrory o wampirach. — Ci ludzie nie są w stanie pół-życia, pół-śmierci. Są martwi. No tak. — Widać było jednak, że Bud wolałby mieć pistolet nabity srebrnymi kulami, a nie regulaminowymi nabojami do trzydziestki ósemki — To tutaj, szeryfie. Dwoje nastolatków, którzy wybrali się na randkę w okolice cmentarza, przyprowadziło ich na miejsce. Kiedy zapukali wieczorem do drzwi Camerona, byli oboje nieźle wystraszeni, teraz zaś pędzili, gnani podnieceniem. Byli zachwyceni. — Dokładnie tu! Chłopak, ubrany w dżinsową kurtkę i wytarte jordany, wskazał przed siebie. Miał siedemnaście lat, w uchu nosił złoty kolczyk — oznakę głupoty, lub odwagi w miasteczku wielkości Emmitsboro. Stojąca u jego boku dziewczyna o sarnich oczach wzdrygnęła się nieznacznie. Wiedzieli dobrze, że w poniedziałek będą gwiazdami szkoły. Cam zaświecił w stronę przewróconego nagrobka. Napis głosił: „John Robert Hardy, 1881—1882”. W grobie pochowano dziecko, które przeżyło tylko rok, a zmarło ponad wiek temu. Tablica leżała obok rozkopanego, ziejącego pustką dołu. — Widzi pan? Dokładnie tak, jak mówiliśmy! — Chłopak przełknął głośno. Jego oczy błysnęły w ciemności. —Ktoś go wykopał. — Widzę przecież, Josh. Cam oświetlił wnętrze grobu. W środku nie było nic... Może z wyjątkiem piasku i zapachu dawno zapomnianej śmierci.

— Myśli pan, że to złodzieje cmentarni, szeryfie? — W głosie Josha wyraźnie słychać było podniecenie. Wstydził się, że zerwał się na równe nogi i skoczył jak zając, kiedy wpadli z Sally do dołu. Wolał pamiętać, że kiedy znaleźli się w wysokiej trawie, udało mu się wsunąć dłoń pod jej bluzkę. Chciał, żeby i ona tak to zapamiętała. — Czytałem, że rozkopują groby i szukają biżuterii i ciał — oświadczył z powagą — a potem sprzedają części ciała do eksperymentów i takich różnych... — Nie sądzę, żeby tu się obłowili. — Cam wyprostował się. Uważał się za rozsądnego człowieka, a mimo to zaglądanie nocą do pustego grobu przyprawiało go o dreszcze. — Lećcie już, odprowadź Sally do domu. My się tym teraz zajmiemy. Sally spojrzała na niego ogromnymi oczami. Podkochiwała się po cichu w szeryfie Raffertym. Słyszała, jak matka plotkowała o nim z sąsiadką. Mówiły, że kiedy był nastolatkiem, jeździł na motorze w skórzanej kurtce i bił się często w Tawernie Clyde’a... Bił się o dziewczyny. Na motorze jeździł nadal. Wciąż też wyglądał, jakby był zdolny do różnych szaleństw. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, był świetnie zbudowany. Nie nosił nudnego munduru khaki, jak Bud Hewitt, ale obcisłe dżinsy i bawełniane koszule, których rękawy podwijał powyżej łokci. Jego czarne włosy wiły się lekko nad uszami, opadały na kołnierzyk koszuli. Miał pociągłą twarz, a światło księżyca podkreślało cienie na jego policzkach. Wszystko to sprawiło, że serce dziewczyny zadrżało. Sally uważała także, że Cam ma najseksowniejsze niebieskie oczy na świecie — ciemne, głębokie i jakby... smutne. — Zadzwonicie do FBI? — spytała. — Zastanowimy się. — Boże! Mieć znowu siedemnaście lat, pomyślał. I od razu: och nie, dzięki! — Bardzo nam pomogliście. A następnym razem, jak chcecie się zabawić, wybierzcie się gdzie indziej. Sally zarumieniła się ładnie. Wiatr igrał z kosmykami włosów wokół jej niewinnej twarzy. — Myśmy tylko rozmawiali, szeryfe — powiedziała. — Tak, a krowy skaczą przez Księżyc! * — Dobra. Idźcie już do domu.

Patrzył, jak odchodzą, mijając groby i tablice, pryzmy ziemi i kępy wilgotnej trawy. Szli ramię w ramię, rozmawiając podnieconym szeptem. Sally pisnęła i zachichotała cicho, spoglądając przez ramię na Cama. Dzieciaki, pomyślał kręcąc głową. Na dachu kościoła głucho szczęknęła poruszona wiatrem dachówka. Nie umieją się wczuć w atmosferę miejsca. — Musimy zrobić kilka zdjęć, Bud. I to dziś. Najlepiej będzie to ogrodzić i postawić parę znaków. Rano wszyscy będą o tym gadać. — Nie chce mi się wierzyć w złodziei cmentarnych tu, w Emmitsboro. — Bud zmarszczył brwi i starał się przybrać ton zawodowca. Cmentarz był dość ponurym miejscem, ale wreszcie coś się działo, była to najbardziej podniecająca rzecz, jaka wydarzyła się tu, od czasu gdy Billy Reardon uruchomił ciężarówkę ojca puścił się przez hrabstwo w towarzystwie tej cycatej Gladhill. — To raczej wandale. Gówniarze z chorym poczuciem humoru. — Tak, na pewno — mruknął Cn i kucnął na brzegu grobu, gdy Bud poszedł do samochodu po aparat. Nie, to nie wyglądało na wandali. Nie było śladu graffiti, nie było żadnych bezsensownych zniszczeń. Grób otwarto bardzo starannie, z rozmysłem, pomyślał szeryf. Stojące w pobliżu nagrobki nie zostały uszkodzone. Ucierpiał tylko ten jeden mały grób. I gdzie, do licha, podziała się ziemia? Nigdzie nie było kopczyka z rozkopanego grobu. To znaczy, że ktoś ją wyniósł. Na co, na litość boską, mogło się komuś przydać kilka taczek ziemi ze starego grobu? Sowa odezwała się znowu, a potem cicho poszybowała nad cmentarzem. Cam zadrżał, gdy jej cień omiótł mu szyję. Następnego dnia rano Cam zajechał przed bar „U Marty”. Od dawna było to główne miejsce spotkań w Emmitsboro. Odkąd wrócił do miasteczka i został szeryfem, każdy sobotni ranek spędzał właśnie tutaj. I zawsze zamawiał naleśniki i kawę. Praca rzadko przeszkadzała mu w dopełnieniu rytuału. Miał zwykle czas między ósmą a dziesiątą, mógł sobie pozwolić na dwie, czasem nawet trzy filiżanki kawy. Gadał z kelnerkami i stałymi bywalcami, słuchał nagrań Loretty Lynn albo Randy’ego Trayisa, przeglądał tytuły głównych artykułów w „Herald Mail”. Czytał uważnie informacje działu

sportowego. W powietrzu unosił się przyjazny zapach smacznych kiełbasek i smażonego boczku, słychać było brzękanie talerzy i sprzeczki starszych ludzi, którzy kłócili się przy barze o baseball albo narzekali na sytuację gospodarczą. W Bmmitsboro w stanie Maryland życie płynęło powoli. Dlatego wrócił. Od czasów jego młodości w mieście wiele się zmieniło. Mieszkało tu teraz prawie dwa tysiące ludzi — jeśli liczyć okoliczne farmy i domy na pobliskich wzgórzach. Wybudowano nową szkołę podstawową, a pięć lat przed jego powrotem ruszyła oczyszczalnia ścieków. Nadał mówiło się o tym jako o nowościach. W parku, na rogu Main i Poplar, powiewała flaga narodowa — jak zawsze. Było to małe, czyste miasteczko, założone w 1782 roku przez Samuela Q. Emmita. Rozłożyło się w dolinie osłoniętej wzgórzami nadającymi się pod uprawę. Z trzech stron otaczały je pola kukurydzy, lucerny i zboża, z czwartej osłaniał Las Doppera, nazwany tak, bo przylegał do farmy Dopperów. Las był dość duży, rósł na obszarze ponad dwustu akrów. W pewien chłodny, listopadowy dzień, w ł958, syn Jerome’a Doppera, Junior, uciekł ze szkoły i zniknął w lesie. Na ramieniu miał strzelbę, pewnie zamierzał przynieść do domu sarnę. Znaleziono go następnego ranka na brzegu strumienia. Nie miał prawie całej głowy. Zdaje się, że zapomniało ostrożności, przewrócił się na śliskim poszyciu i wystrzelił siebie, zamiast tej sarenki, na lepszy z dwóch światów. Od tamtej pory dzieciaki straszyły się przy ognisku opowieściami o duchu Juniora, który polował krążąc bez głowy po lesie. Od południa pastwiska Dopperów przecinał potok Antietam, który wpadał do lasu — właśnie na jego brzegu Junior zakończył wagary — i zakosami wpływał do miasteczka. Po każdym większym deszczu bulgotał głośno pod kamiennym mostkiem na Gopher Hole Lanc. Pół mili za miasteczkiem potok rozszerzał się, tworząc zakole wśród skał i drzew. Płynął tu znacznie spokojniej, a w lecie słońce tańczyło na wodzie, przebijając się przez gęstą zasłonę liści rosnących na brzegu drzew. Można było znaleźć sobie wygodny kamień i zarzucić

wędkę —jeśli nie było się zbyt pijanym, albo zbyt głupim, zwykle wracało się do domu z pstrągiem na kolację. Za miejscem dobrym do wędkowania teren zaczynał się wznosić. Na drugim zakręcie potoku były kamieniołomy, w których wydobywano wapień. Cam harował tam w wakacje przez dwa upalne lata. W gorące noce dzieciaki przyjeżdżały tam — zwykle po paru piwach albo trawce — i odbywały się skoki ze skał do spokojnej, stojącej wody. W siedemdziesiątym trzecim, kiedy utopiło się troje skoczków, kamieniołomy zostały ogrodzone, a na płocie zawisły znaki zabraniające wstępu. A młodzi ludzie i tak skakali do wody w upalne noce. Tyle że musieli przejść przez płot. Emmitsboro było oddalone od centrum stanu, więc nie było tu nigdy tłoku. Ponieważ do Waszyngtonu były dobre dwie godziny jazdy, nie nadawało się także na sypialnię dla stolicy. Niewiele się tu działo, zmiany następowały rzadko i powoli — a mieszkańcy nie mieli nic przeciw temu. Miasteczko mogło się pochwalić sklepem żelaznym, czterema kościołami, oddziałem American Legion * i kilkoma sklepami ze starociami. Miejscowy market już od czterech pokoleń prowadziła ta sama rodzina, za to stacja benzynowa zmieniała właścicieli częściej, niż Cam był w stanie zapamiętać. Biblioteka otwarta była dwa razy w dniu pracy oraz w soboty rano. Emmitsboro miało własnego szeryfa, burmistrza i radnych. W lecie pełno tu było zieleni i jeśli spacerowało się w cieniu, częściej czuło się zapach świeżo skoszonej trawy niż woń spalin. Ludzie byli dumni ze swoich domów — najlepiej świadczyły o tym znakomicie utrzymane ogródki i kwietniki. Na jesieni wzgórza mieniły się kolorami, a w miasteczku unosił się zapach palonego drewna i wilgotnych liści. W zimie... W zimie Emmitsboro wyglądało jak świąteczna pocztówka, jak scena z cudownego życia, z poduchami śniegu na każdym murku i kolorowymi lampkami płonącymi przez długie tygodnie. Z punktu widzenia policjanta nie mogło być łatwiejszej pracy. Co jakiś czas trafiali się wandale — dzieciaki smarujące okna lub tłukące szyby — zdarzały się zakłócenia ruchu na drodze, cotygodniowe awantury po alkoholu albo rodzinne kłótnie. Od czasu powrotu Cam

miał do czynienia z jednym znieważeniem i pobiciem, kilkoma drobnymi kradzieżami i złośliwymi oszustwami. Zdarzały się też bójki w barze i jazda po pijanemu. Nie starczyłoby nawet na jedną porządną noc w Waszyngtonie, gdzie jako policjant służył przez siedem lat. Kiedy zdecydował, że odejdzie ze służby w mieście, by przenieść się do Emmitsboro, koledzy mówili mu, że za pół roku wróci do stolicy — wyjąc z nudów. Miał opinię prawdziwego gliny z miasta, wybuchowego lub zimnego — zależnie od sytuacji — przyzwyczajonego, wręcz urodzonego do walki z narkomanami i handlarzami narkotyków. To prawda — lubił ryzykować, przemierzać niebezpieczne ulice, zbierać przeróżne ludzkie śmiecie. Mógł zdobyć rangę detektywa, o czym zresztą marzył, odkąd wstąpił do policji. Został w mieście, bo to lubił, bo na ulicach Waszyngtonu czuł się jak w domu. A potem, w pewne deszczowe, letnie popołudnie, on i jego partner ścigali dwudziestojednoletniego dealera, który wlókł za sobą krzyczącą zakładniczkę. Pogoń zawiodła ich aż do opuszczonego budynku w południowo-wschodniej dzielnicy. I wszystko się zmieniło. — Cameron? — Ktoś położył dłoń na jego ramieniu i Cam oderwał się od swoich ponurych rozmyślań. Podniósł oczy i ujrzał burmistrza Bmniitsboro. — Pan Atherton... — Mogę się przysiąść? — Burmistrz uśmiechnął się i usadowił na plastikowym krzesełku naprzeciwko Camerona. Był bardzo chudy, wysoki, miał kościstą, smutną twarz i bladoniebieskie oczy. Prawdziwy Ichabod Crane — blada, piegowata skóra, włosy piaskowego koloru, długa szyja, długie kończyny. W kieszeni sportowej kurtki miał długopis i okulary w drucianej oprawce. Zawsze nosił kurtki o sportowym kroju i czarne sznurowane buty. Cam nie przypominał sobie, by kiedykolwiek widział Athertona w adidasach, szortach czy dżinsach. Burmistrz miał pięćdziesiąt dwa lata i wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać nauczyciel chemii i urzędnik państwowy. Zarządzał miasteczkiem — trudno to było nazwać pracą w pełnym wymiarze godzin — odkąd Cam był nastolatkiem. Taki układ odpowiadał i Athertonowi, i mieszkańcom.

— Kawy? — zapytał Cam odruchowo i zamachał w stronę kelnerki. Dziewczyna i tak już zmierzała w ich stronę z dzbankiem w dłoni. — Dziękuję ci, Alice. — Burmistrz uśmiechnął się do niej, gdy nalewała mu kawy. — Czy będzie pan jadł śniadanie? — Nie, jestem już po. — Mimo to burmistrz rzucił tęskne spojrzenie w stronę plastikowej tacy z ciastkami, która stała na ladzie. — Świeże są te pączki? — Oczywiście. Z lekkim westchnieniem Atherton dolał sobie śmietanki i posłodził kawę. — Pewnie nie ma już tych z jabłkowym nadzieniem i z cynamonem? — Został jeszcze jeden, specjalnie dla pana. — Alice mrugnęła do niego porozumiewawczo i skierowała się w stronę lady. — Nie mam za grosz silnej woli. — Atherton upił niewielki łyk. — Tak między nami: moja żona nie może przeboleć, że mogę jeść, ile chcę, i nie tyję. — A jak się ma pani Atherton? — U Min wszystko w porządku. Czuwa nad sprzedażą wypieków w szkole. Próbują zebrać pieniądze na nowe mundury dla orkiestry. Alice postawiła przed nim talerzyk z pączkiem, więc burmistrz sięgnął po nóż i widelec. Na kolanach rozłożył równiutko serwetkę. Cam nie mógł powstrzymać uśmiechu: Atherton nie zhańbiłby się zlizywaniem marmolady z palców. Jego schludność była niemal przysłowiowa. — Zdaje się, że dziś w nocy wydarzyło się coś niezwykłego... — Tak, paskudna sprawa. — Cam wyraźnie pamiętał otwarty, ziejący pustką grób. Podniósł do ust filiżankę. — Zrobiliśmy wczoraj zdjęcia i ogrodziliśmy teren. Ziemia była twarda i sucha. żadnych śladów. Wyjątkowo czysta robota. — Pewnie dzieciaki. Już teraz zaczynają robić głupie kawały na Halloween. — W pierwszym momencie też mi to przyszło do głowy — przyznał Cam. — Ale coś mi tu nie pasuje. Dzieciaki nie są zwykle aż tak porządne. — To wszystko przykre... — Atherton jadł pączka małymi kęsami, przełykając, zanim zaczął mówić. — W takim miasteczku jak nasze nikt by się nie spodziewał czegoś takiego.