Wstęp
Trylogię Niezgodna zaczęłam pisać z perspektywy Tobiasa Eatona, chłopaka z
Altruizmu, który ma niezwykle napięte stosunki z ojcem i pragnie odejść ze swojej
frakcji. Po trzydziestu stronach utknęłam, bo narrator nie bardzo pasował do
historii, którą chciałam opowiedzieć. Cztery lata później wróciłam do tej
opowieści i znalazłam odpowiedniego bohatera. Tym razem była to dziewczyna z
Altruizmu, która chce się dowiedzieć, kim jest. Ale Tobias nie zniknął – pojawił się
w powieści jako Cztery, instruktor, przyjaciel i chłopak Tris, ktoś jej równy.
Zawsze chciałam rozwinąć bardziej tę postać, bo za każdym razem, gdy się
pojawiała, nabierała w mojej wyobraźni bardzo realnych kształtów. Cztery jest
dla mnie ważny głównie ze względu na to, jak sobie radzi z trudnościami, które
czasem nawet potrafi obrócić na swoją korzyść.
Akcja trzech pierwszych rozdziałów – Transfer, Nowicjusz i Syn – toczy się,
zanim Tobias poznał Tris. Śledzę jego drogę z Altruizmu do Nieustraszoności,
pokazuję, jak staje się coraz silniejszy. W ostatnim rozdziale, Zdrajca, który
chronologicznie pokrywa się ze środkową częścią Niezgodnej, Cztery poznaje Tris.
Bardzo mi zależało, żeby pokazać tu ich pierwsze spotkanie, ale niestety nie
pasowało to do czasu akcji – tę scenę znajdziecie jednak na końcu książki.
Trylogia pokazuje losy Tris, od momentu gdy dziewczyna przejmuje kontrolę
nad własnym życiem i swoją tożsamością. Dzięki tej książce możemy w podobny
sposób śledzić losy Cztery. Co było dalej, dobrze wiemy.
Veronica Roth
TRANSFER
Wychodzę z krzykiem z symulacji. Pieką mnie usta. Przykładam do nich dłoń i
widzę na palcach krew. Musiałem się ugryźć w czasie trwania testu.
Nieustraszona, która przeprowadza mój test przynależności – powiedziała, że
nazywa się Tori – patrzy na mnie dziwnie i spina czarne włosy w kok. Ręce ma
pokryte tatuażami. Przedstawiają płomienie, promienie światła i skrzydła
jastrzębia.
– Czy w czasie symulacji… wiedziałeś, że to nie dzieje się naprawdę? – pyta,
wyłączając sprzęt. Wygląda i mówi na luzie, ale to wystudiowany luz, efekt lat
praktyki. Potrafię to rozpoznać. Zawsze potrafiłem.
Nagle czuję bicie swojego serca. Ojciec mówił, że tak właśnie będzie. Że będą
mnie pytać, czy zachowałem świadomość podczas symulacji. I powiedział mi, co
mam wtedy odpowiedzieć.
– Nie – zaprzeczam. – Gdybym wiedział, myślisz, że pokaleczyłbym sobie usta?
Tori przygląda mi się przez chwilę, po czym przygryza okrągły kolczyk na
wardze.
– Gratulacje. Jesteś podręcznikowym Altruistą.
Kiwam głową, ale mam wrażenie, że słowo „Altruista” zaciska się mi na szyi
jak stryczek.
– Nie cieszysz się?
– Moja frakcja się ucieszy.
– Nie pytałam o twoją frakcję, tylko o ciebie. – Kąciki ust i oczu Tori opadają
trochę, jakby przymocowano do nich ciężarki. Jakby Tori była z jakiegoś powodu
smutna. – To bezpieczne miejsce. Tu możesz powiedzieć wszystko.
Jeszcze zanim przyszedłem dziś rano do szkoły, wiedziałem, na co wskaże mój
test przynależności, na co wskażą dokonane w jego trakcie wybory. Uznałem, że
jedzenie jest ważniejsze od broni. Rzuciłem się na psa, żeby uratować dziewczynkę.
Wiedziałem, że to zakończy mój test i że zostanę zakwalifikowany do Altruizmu. I
nie jestem wcale pewny, czy wybrałbym inaczej, gdyby ojciec mnie nie
przygotowywał i nie kontrolował z daleka każdego etapu tego sprawdzianu. Czego
więc się spodziewałem? Do jakiej frakcji chciałbym należeć?
Do jakiejkolwiek. Byle nie do Altruizmu.
– Cieszę się – mówię stanowczo. Bez względu na to, co twierdzi ta kobieta, tu
wcale nie jest bezpiecznie. Nie ma bezpiecznych miejsc, bezpiecznych prawd,
bezpiecznych sekretów.
Wciąż jeszcze czuję, jak zęby psa zaciskają się na mojej ręce, rozrywają mi skórę.
Kiwam głową na pożegnanie i odwracam się do drzwi, ale tuż przed wyjściem
Tori przytrzymuje mnie za łokieć.
– To ty będziesz musiał żyć ze swoją decyzją – odzywa się. – Każdy wcześniej czy
później się z nią pogodzi, niezależnie od tego, co wybierzesz. Tylko nie ty.
Otwieram drzwi i wychodzę.
Wracam do stołówki i siadam przy stole Altruizmu, wśród ludzi, którzy prawie
mnie nie znają. Ojciec nie pozwala mi chodzić na większość imprez frakcyjnych.
Twierdzi, że narobiłbym tylko zamieszania, popsułbym mu reputację. Mnie to nie
przeszkadza. Lepiej mi w swoim pokoju, w cichym domu niż wśród uniżonych,
wiecznie skruszonych Altruistów.
Jednak przez to, że nigdzie nie chodzę, Altruiści nie mają do mnie zaufania, są
przekonani, że coś jest ze mną nie tak. Nawet ci, którzy kiwają głową na
powitanie, nie patrzą mi w oczy.
Zaciskam ręce na kolanach i przyglądam się innym stołom. Czekam, aż testy
przynależności dobiegną końca. Stół Erudycji jest zarzucony książkami, ale nie
wszyscy się uczą – tylko udają. Gadają, zamiast wymieniać się pomysłami, i
szybko wracają do podręczników tylko wtedy, gdy im się wydaje, że ktoś na nich
patrzy. Prawi, jak zawsze, dyskutują o czymś głośno. Serdeczni się śmieją i dzielą
wyciągniętym z kieszeni jedzeniem. Nieustraszeni są hałaśliwi; robią
zamieszanie, pokładają się na stołach i krzesłach, opierają się o siebie nawzajem,
szturchają się i wygłupiają.
Chcę przejść do jakiejkolwiek innej frakcji. Do jakiejkolwiek, byle nie własnej,
gdzie każdy z góry spisał mnie na straty.
W końcu do stołówki wchodzi kobieta z Erudycji. Unosi dłoń, aby uciszyć salę.
Altruiści i Erudyci natychmiast milkną, ale Nieustraszeni, Serdeczni i Prawi ją
zauważają, dopiero gdy krzyczy: „Cisza!”
– Zakończyliśmy właśnie testy przynależności – informuje. – Przypominam, że
nie wolno wam z nikim rozmawiać o uzyskanych wynikach, nawet z rodziną czy
przyjaciółmi. Ceremonia Wyboru odbędzie się jutro w Centrum. Postarajcie się
przyjść przynajmniej dziesięć minut wcześniej. Teraz możecie już iść do domu.
Wszyscy rzucają się do drzwi – z wyjątkiem naszego stołu. Czekamy, aż wyjdą, i
dopiero wtedy wstajemy. Wiem, którędy pójdą Altruiści: korytarzem do głównych
drzwi, a potem na przystanek. Będą tam stać ponad godzinę, żeby przepuścić całą
bandę. Ale ja nie jestem w stanie znieść dłużej tego milczenia.
Zamiast iść z innymi, wychodzę bocznymi drzwiami. Chodziłem już tędy, ale
dotąd zwykle przemykałem cicho, żeby nikt mnie nie zauważył. Dziś czuję, że
muszę biec.
Puszczam się sprintem na koniec alejki i wypadam na pustą ulicę. Przeskakuję
nad dziurą w chodniku. Moja luźna kurtka powiewa na wietrze, więc ściągam ją w
biegu – łopocze przez chwilę jak flaga, potem ją puszczam – spada na ziemię.
Podciągam rękawy koszuli i zwalniam do truchtu, bo ciało nie wyrabia już ze
sprintem. Mam wrażenie, że całe miasto rozmazuje mi się przed oczami, że
budynki zlewają się ze sobą. Słyszę uderzenia butów o asfalt, tak jakby ten odgłos
był ode mnie oddzielony.
W końcu muszę się zatrzymać, palą mnie mięśnie. Znajduję się na nieużytkach
bezfrakcyjnych, położonych między sektorem Altruizmu, kwaterą główną
Erudycji, siedzibą Prawości a terenem wspólnym. Na każdym spotkaniu frakcji
nasi przywódcy – zwykle przemawiają głosem mojego ojca – zachęcają nas, żeby
nie bać się bezfrakcyjnych i traktować ich jak ludzi, a nie jak wynaturzonych,
zagubionych outsiderów. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby się ich bać.
Schodzę na chodnik, żeby móc zaglądać w okna domów. Przeważnie widzę stare
meble, puste pokoje, trochę śmieci walających się po podłodze. Gdy większość
mieszkańców opuszczała miasto – a musiało tak być, bo część budynków stoi
pusta – to najwyraźniej się nie śpieszyła, ponieważ zostawili po sobie porządek. W
domach nie ma już nic ciekawego.
Kiedy mijam jeden z narożnych gmachów, coś przykuwa jednak mój wzrok.
Pomieszczenie za szybą jest opustoszałe, tak jak poprzednie, ale w środku coś się
żarzy – pojedynczy węgielek.
Zatrzymuję się ze zmarszczonymi brwiami przed oknem i próbuję je otworzyć.
Najpierw nie chce ustąpić, ale ruszam trochę framugą i w końcu podjeżdża do
góry. Wsuwam głowę i ramiona, potem nogi i spadam bezwładnie na podłogę.
Zdzieram sobie łokcie.
Wewnątrz pachnie czymś gotowanym, dymem i potem. Idę powoli w stronę
węgielka i nasłuchuję głosów, które uprzedziłyby mnie o obecności
bezfrakcyjnych, ale wokół panuje cisza.
W następnym pokoju okna są czarne od farby i brudu, ale trochę światła tu
dociera, widzę więc porozstawiane wszędzie prycze i stare puszki z zaschniętymi
resztkami jedzenia. Na środku stoi mały grill węglowy. Większość węgli jest już
biała i wypalona, ale jeden jeszcze się żarzy – znak, że ten, kto tu był, wyszedł
niedawno. A sądząc po zapachu i liczbie starych puszek i koców, nie była to jedna
osoba, tylko spora grupa.
Zawsze słyszałem, że bezfrakcyjni nie tworzą społeczności, że żyją w izolacji.
Patrzę na to miejsce i zastanawiam się, jak mogłem w coś takiego uwierzyć.
Dlaczego nie mieliby zbierać się w grupy tak jak my? Przecież tak jest nasza
natura.
– Co ty tu robisz? – pyta jakiś głos. Poraża mnie jak prąd. Odwracam się szybko
i widzę w sąsiednim pokoju umazanego faceta o ziemistej cerze. Wyciera ręce w
obszarpany ręcznik.
– Ja tylko… – Patrzę na grill. – Zobaczyłem ogień. Chciałem sprawdzić, czy
wszystko w porządku.
– Aha. – Wsuwa róg ręcznika do tylnej kieszeni. Ma na sobie czarne spodnie
Prawości, połatane niebieskim materiałem Erudycji, a do tego szarą koszulę
Altruizmu, taką samą jak moja. Jest chudy jak szczapa, ale wygląda na silnego.
Przynajmniej na tyle, żeby mnie skrzywdzić, ale nie sądzę, by to zrobił.
– W takim razie dzięki – odpowiada. – Ale nic się nie pali.
– Widzę. Co to za miejsce?
– Mój dom – mówi z zimnym uśmiechem. Brakuje mu jednego zęba. – Gdybym
wiedział, że będę miał gości, tobym tu trochę ogarnął.
Patrzę na walające się puszki.
– Chyba nieźle się wiercisz w nocy, skoro potrzeba ci aż tyle koców.
– Nigdy nie spotkałem równie ciekawskiego Sztywniaka – stwierdza. Podchodzi
bliżej i marszczy brwi. – Wyglądasz znajomo.
Wiem, że na pewno go wcześniej nie widziałem, nie tam, gdzie mieszkam, w
dzielnicy pełnej identycznych domów, w najbardziej monotonnej części miasta,
wśród ludzi w identycznych szarych ubraniach, z identycznymi krótkimi
włosami. Nagle uświadamiam sobie, że choć ojciec stara się mnie trzymać w
ukryciu, przecież jest przywódcą rady, jednym z najważniejszych ludzi w mieście,
a ja jestem do niego podobny.
– Przepraszam, że cię niepokoiłem – odzywam się jak stuprocentowy Altruista.
– Pójdę już.
– Wiem – wypala nagle facet. – Jesteś synem Evelyn Eaton, zgadza się?
Sztywnieję na dźwięk jej imienia. Nie słyszałem go od lat, bo ojciec go nie
wymawia i udaje, że nie słyszy, gdy pada z ust innych. Dziwnie się czuję, będąc z
nią znów związany, nawet jeśli ten związek sprowadza się jedynie do fizycznego
podobieństwa – to tak, jakbym włożył stare ubranie, z którego już dawno
wyrosłem.
– Skąd wiesz? – Musiał dobrze ją znać, żeby rozpoznać we mnie rysy matki;
mam jaśniejszą karnację i niebieskie oczy, a nie ciemnobrązowe jak ona.
Większość ludzi nie przygląda się wystarczająco dokładnie, żeby dostrzec
wszystkie podobieństwa: długie palce, orle nosy, proste brwi, często zmarszczone.
Waha się chwilę.
– Czasem pracowała jako wolontariuszka. Rozdawała jedzenie, koce i ubrania.
Miała charakterystyczną twarz. Poza tym była żoną przywódcy rady. Chyba
wszyscy ją znali?
Czasem wiem, że ktoś kłamie – wtedy specyficznie odczuwam słowa, jakby
było w nich coś niewłaściwego. Pewnie podobnie czuje się Erudytka, kiedy czyta
niepoprawnie sformułowane zdanie. W jakikolwiek jednak sposób ten człowiek
poznał moją matkę, nie stało się to podczas jednorazowego wręczania puszki z
zupą. Ale się nie czepiam, bo bardzo chcę usłyszeć o niej coś więcej.
– Wiesz, że ona nie żyje? – pytam. – Od wielu lat.
– Nie, nie wiedziałem. – Usta wykrzywiają mu się lekko. – Przykro mi.
Dziwnie mi w tym zawilgoconym miejscu, w którym pachnie ludźmi i dymem,
wśród pustych puszek, w otoczeniu przywodzącym na myśl biedę i niezdolność do
adaptacji. Ale to miejsce ma też w sobie coś pociągającego: wolność, odrzucenie
arbitralnych ról, które sobie narzuciliśmy.
– Jutro jest pewnie Ceremonia, skoro masz taką zmartwioną minę – stwierdza
nieznajomy. – Jaka frakcja ci wyszła?
– Nie wolno mi o tym nikomu mówić – odpowiadam odruchowo.
– Ale ja jestem nikim. – Na tym polega bezfrakcyjność.
Milczę. Zakaz wyjawiania wyników testu przynależności lub jakichkolwiek
innych tajemnic jest we mnie mocno wdrukowany i codziennie wnika coraz
głębiej. Nie da się tego zmienić, ot tak, na zawołanie.
– Rozumiem, zasady to zasady – kwituje bezfrakcyjny, jakbym sprawił mu
zawód. – Twoja matka powiedziała mi kiedyś, że do Altruizmu rzuciła ją siła
bezwładności. Że poszła po linii najmniejszego oporu. – Wzrusza ramionami. – Ale
uwierz mi, Eaton, warto stawiać opór.
Ogarnia mnie nagły gniew. Nie powinien mówić o mojej matce, tak jakby była
mu bliższa niż mnie, nie powinien podważać wiarygodności moich wspomnień,
tylko dlatego że matka dała mu kiedyś jedzenie. W ogóle nie powinien się odzywać
– jest nikim, jest bezfrakcyjny, wyjęty poza nawias społeczeństwa, nic nie znaczy.
– Czyżby? – odpowiadam. – Zobacz, dokąd zaprowadził cię twój opór. Jesz
żarcie z puszek i mieszkasz w ruderze. Dla mnie to nic fajnego. – Ruszam do drzwi,
którymi wszedł mężczyzna. Wiem, że gdzieś tam znajdę wyjście z budynku:
nieważne, gdzie mnie wyprowadzi, byle tylko jak najszybciej się stąd wydostać.
Lawiruję między kocami, starając się po nich nie deptać. Gdy jestem już na
korytarzu, facet rzuca:
– Wolę jeść żarcie z puszki, niż dusić się we frakcji.
Nie odwracam się.
Po powrocie do domu siadam na schodach i przez kilka minut głęboko
wdycham chłodne wiosenne powietrze.
To matka nauczyła mnie wykradać takie chwile – chwile wolności. Wymykała
się po zmroku za drzwi, gdy ojciec już spał, i zakradała się z powrotem, gdy słońce
pojawiało się za budynkami. Robiła to nawet przy nas: stała nad zlewem z
zamkniętymi oczami tak nieobecna, że nawet nie słyszała, że coś do niej mówię.
Ale nauczyłem się od niej jeszcze czegoś: że chwile wolności zawsze muszą się
skończyć.
Wstaję, otrzepuję szare spodnie z cementowego pyłu i otwieram drzwi. Ojciec
siedzi w głębokim fotelu w salonie, pochłonięty papierkową robotą. Prostuję się,
by znów nie marudził, że się garbię. Idę w kierunku schodów. Może uda mi się
niepostrzeżenie przedostać do swojego pokoju.
– Jak ci poszedł test przynależności? – pyta i pokazuje, żebym usiadł na
kanapie.
Ostrożnie robię krok nad stosem papierów leżących na dywanie. Siadam we
wskazanym miejscu, na samym brzegu, żeby móc szybko wstać.
– A więc? – Ojciec zdejmuje okulary i patrzy na mnie wyczekująco. Słyszę w jego
głosie napięcie, które pojawia się zawsze po ciężkim dniu w pracy. Muszę uważać.
– Co ci wypadło?
Nie przychodzi mi nawet do głowy, żeby mu nie odpowiedzieć.
– Altruizm.
– I nic więcej?
Marszczę brwi.
– Nie. Oczywiście, że nie.
– Co to za miny? – pyta, a z mojego czoła natychmiast znikają zmarszczki. – W
czasie testu nie działo się nic dziwnego?
W czasie testu miałem świadomość, gdzie jestem. Wiedziałem, że choć wydaje
mi się, że stoję w szkolnej stołówce, to tak naprawdę leżę bez czucia na leżance w
pomieszczeniu testowym, a moje ciało jest podłączone kablami do jakiegoś
urządzenia. To było dziwne uczucie. Ale nie chcę teraz o tym rozmawiać z ojcem,
nie w momencie gdy pod wpływem stresu zaczyna w nim wzbierać fala
wściekłości.
– Nie – odpowiadam.
– Nie kłam. – Zamyka moją rękę w żelaznym uścisku.
Nie patrzę mu w oczy.
– Nie kłamię. Wyszedł mi Altruizm, zgodnie z przewidywaniami. Kobieta
przeprowadzająca test nawet na mnie nie spojrzała, jak wychodziłem.
Przysięgam.
Ojciec puszcza mnie. W miejscu, w którym zaciskał dłoń, czuję pulsowanie bólu.
– To dobrze – stwierdza. – Na pewno musisz sobie sporo przemyśleć. Idź do
siebie.
– Dobrze, ojcze.
Wstaję i z ulgą idę do drzwi.
– Aha – odzywa się jeszcze. – Wieczorem przyjdzie paru członków rady, więc
zjedz kolację wcześniej.
– Dobrze, ojcze.
Przed zachodem słońca biorę z szafek i lodówki jedzenie: dwie bułki i surowe
marchewki, jeszcze z nacią, kawałek sera, jabłko, resztkę kurczaka bez przypraw.
Jedzenie smakuje zawsze tak samo: jak ziemista papka. Cały czas obserwuję
drzwi, żeby nie natknąć się na współpracowników ojca. Nie byłby zadowolony,
gdyby mnie zobaczyli.
Pierwszy członek rady zjawia się pod domem akurat wtedy, gdy kończę
nalewać wodę do szklanki. Czmycham przez salon, zanim ojciec dochodzi do
drzwi. Docieram do schodów. Czeka z ręką na klamce i patrząc na mnie spod
uniesionych brwi, pokazuje, żebym zmiatał na górę, więc szybko wbiegam, a on
otwiera.
– Dobry wieczór, Marcusie. – Rozpoznaję głos Andrew Priora. To jeden z
najbliższych znajomych ojca z pracy, co nic nie znaczy, bo tak naprawdę nikt nie
zna mojego ojca, nawet ja.
Patrzę ze szczytu schodów, jak Andrew wyciera buty. Widuję go czasem z
rodziną. Idealna altruistyczna komórka społeczna. Natalie i Andrew, ich syn i
córka – choć nie są bliźniętami, oboje są ode mnie dwa lata młodsi – idą statecznie
ulicą i kiwają głowami mijanym ludziom. Natalie koordynuje w Altruizmie pracę
wolontariuszy na rzecz bezfrakcyjnych – matka musiała ją znać, choć raczej nie
brała udziału w życiu społecznym Altruizmu. Tak jak ja, wolała zachowywać
swoje tajemnice dla siebie, zamykać je w czterech ścianach naszego domu.
Andrew patrzy mi w oczy, więc odwracam się i szybko biegnę do swojego
pokoju. Zamykam za sobą drzwi.
Mój pokój na pierwszy rzut oka jest równie skąpo wyposażony i równie
porządnie wysprzątany jak pokój każdego innego członka Altruizmu. Szara
pościel i koce są schludnie ułożone na cienkim materacu, a podręczniki ustawione
w równiutką wieżę na biurku ze sklejki. Pod oknem, przez które wieczorem
wpadają tylko pojedyncze promienie słońca, stoi nieduża komoda z kilkoma
identycznymi zestawami ubrań. Za oknem widać sąsiedni dom, dokładnie taki
sam jak mój, tylko przesunięty półtora metra na wschód.
Domyślam się, w jaki sposób siła bezwładu rzuciła Evelyn do Altruizmu, o ile
rzeczywiście moja matka powiedziała coś takiego tamtemu człowiekowi. Zdaję
sobie sprawę, że ze mną może się stać podobnie, gdy jutro będę stać z nożem w
ręce wśród mis wypełnionych tym, co symbolizuje każdą z frakcji. Są cztery
frakcje, których nie znam, którym nie ufam i których postępowania nie
rozumiem, i tylko jedna znajoma, przewidywalna, zrozumiała. Nawet jeśli wybór
Altruizmu nie zapewni mi pełni szczęścia, to przynajmniej da komfort psychiczny.
Siadam na brzegu łóżka. Nie, wcale nie – pojawia się myśl, ale ją tłumię, bo
wiem, skąd się wzięła: z dziecinnej części mnie, która boi się człowieka
brylującego w tej chwili w salonie. Człowieka, którego pięść znam lepiej niż
ramiona.
Sprawdzam, czy drzwi są zamknięte, i na wszelki wypadek blokuję klamkę
krzesłem. Kucam przy łóżku i wyciągam spod niego kufer.
Matka dała mi go, gdy byłem mały, i powiedziała ojcu, że ten pojemnik się
przyda do przechowywania zapasowych koców i że znalazła go w jakimś zaułku.
Ale kiedy wstawiła go do mojego pokoju, wcale nie włożyła do środka koców.
Zamknęła drzwi, przyłożyła palec do ust i położyła kufer na łóżku.
W środku znajdowała się niebieska rzeźba. Wyglądała jak wodospad, ale tak
naprawdę była ze szkła, idealnie przejrzystego, gładkiego, nieskazitelnego.
– Do czego to jest? – spytałem wtedy.
– Do niczego konkretnego – odpowiedziała i posłała mi uśmiech, tylko taki
pełen napięcia, jakby się czegoś bała. – Ale dzięki temu można poczuć coś tutaj. –
Poklepała się po piersi, tuż powyżej mostka. – Piękne przedmioty mają czasem
taką moc.
Od tego czasu gromadziłem w kufrze rzeczy, które inni uznaliby za
bezużyteczne: stare oprawki okularów, kawałki płyt głównych z komputerów,
świece zapłonowe, wyrwane kable, utrąconą szyjkę zielonej butelki, zardzewiałe
ostrze noża. Nie wiem, czy mama uznałaby je za piękne lub czy były piękne nawet
dla mnie, ale w każdej z tych rzeczy widziałem to samo, co w rzeźbie: tajemnicę; to
był skarb, choćby tylko dlatego że inni go nie doceniali.
Zamiast zastanawiać się nad wynikami testu przynależności, biorę po kolei
każdy przedmiot i obracam w dłoniach, chcąc zapamiętać go w najdrobniejszym
szczególe.
Podrywam się, obudzony krokami Marcusa na korytarzu, tuż przed moim
pokojem. Leżę na łóżku, a na materacu wokół mnie są wszystkie wyjęte skarby.
Ojciec jest coraz bliżej, zwalnia, a ja zgarniam świece zapłonowe, matryce
komputerowe i kable i szybko wrzucam je do kufra. Zamykam go na klucz, który
chowam w kieszeni. W ostatniej chwili, gdy gałka zaczyna się obracać, widzę, że
nie schowałem rzeźby. Wpycham ją więc pod poduszkę i wsuwam kufer pod
łóżko.
Rzucam się do drzwi, żeby je odblokować.
Ojciec wchodzi do środka i patrzy na mnie podejrzliwie.
– Co tu robiło to krzesło? – pyta. – Postawiłeś je przy drzwiach, żebym nie mógł
wejść?
– Nie, ojcze.
– Już drugi raz mnie dziś okłamujesz – zauważa Marcus. – Nie tak cię
wychowałem.
– Ja… – Nic mi nie przychodzi do głowy, więc zamykam usta i odnoszę krzesło
na miejsce przy biurku, tuż za równiutkim stosem podręczników szkolnych.
– Czego miałem nie zobaczyć? Co tu robiłeś?
Mocno ściskam oparcie krzesła i wbijam wzrok w książki.
– Nic – odpowiadam cicho.
– To już trzecie kłamstwo – stwierdza głosem cichym, ale ostrym jak brzytwa.
Robi krok w moją stronę, a ja cofam się instynktownie. Ale zamiast mnie złapać,
pochyla się i wyciąga spod łóżka kufer. Próbuje go otworzyć, wieko jednak nie
ustępuje.
W brzuchu pulsuje mi strach; jest jak dźgnięcia nożem. Mnę w dłoniach brzeg
koszuli, ale nie czuję własnych palców.
– Twoja matka twierdziła, że to pudło na koce – odzywa się. – Że jest ci zimno w
nocy. Ale zawsze mnie zastanawiało, po co zamykać koce na klucz?
Wyciąga otwartą dłoń i unosi brwi. Wiem, czego chce – klucza. I muszę go dać,
bo ojciec potrafi rozpoznać, kiedy kłamię; potrafi rozpoznać wszystko, co się we
mnie dzieje. Sięgam do kieszeni i kładę mu klucz na ręce. Teraz nie czuję już całego
ramienia i mam problemy z oddychaniem: łapię płytkie wdechy, jak zawsze przed
wybuchem ojca.
Zamykam oczy, a Marcus otwiera skrzynię.
– Co to jest? – Grzebie powoli w zawartości kufra, niedbale przerzucając rzeczy.
Wyjmuje je po kolei i ciska nimi we mnie. – Na co ci to albo to…?!
Kulę się raz za razem i nie wiem, co odpowiedzieć. Nie potrzebuję tych rzeczy.
Żadnej z nich.
– To skrajne pobłażanie sobie! – wrzeszczy ojciec i zrzuca kufer z łóżka, cała
zawartość rozsypuje się po podłodze. – Te rzeczy zatruwają nasz dom egoizmem!
Teraz nie czuję twarzy.
Silne dłonie trafiają mnie w pierś. Zataczam się do tyłu i wpadam na komodę.
Ojciec bierze zamach, żeby mnie uderzyć, ale z zaciśniętym ze strachu gardłem
mówię:
– Ceremonia Wyboru, tato!
Nieruchomieje z ręką w powietrzu, a ja kulę się, napierając z całych sił na
komodę. Wzrok całkiem mi się zamazał; nic nie widzę. Ojciec zwykle stara się bić,
tak żeby nie zostawiać mi na twarzy siniaków, zwłaszcza przed takim dniem jak
jutrzejszy, kiedy mnóstwo osób będzie patrzeć, jak dokonuję wyboru.
Opuszcza rękę i przez chwilę mam nadzieję, że to koniec ataku, że powstrzymał
swój gniew. Ale nagle nakazuje:
– Nie ruszaj się stąd.
Osuwam się bezwładnie i siadam pod komodą. Dobrze wiem, że nie wyszedł po
to, żeby wszystko przemyśleć, że nie wróci z przeprosinami, bo nigdy nie
przeprasza.
Wróci z paskiem. Pręgi, które zostawi mi na plecach, będzie można łatwo
zakryć koszulą, a ból zamaskować odpowiednią miną, jak na posłusznego
Altruistę przystało.
Odwracam się; zaczynam się trząść. Zaciskam ręce na brzegu komody i
czekam.
W nocy śpię na brzuchu, ból wżera się w każdą myśl, podłoga jest zawalona
zniszczonymi skarbami ze skrzyni. Ojciec bił mnie tak mocno, że musiałem w
końcu włożyć do ust zaciśniętą pięść, żeby stłumić krzyk. Potem zaczął deptać
wszystkie moje rzeczy tak długo, aż je w końcu rozwalił lub całkiem zdeformował,
a następnie cisnął skrzynią o ścianę – potężne wieko oderwało się od zawiasów.
W głowie pojawia mi się myśl: jeśli wybierzesz Altruizm, nigdy się od niego nie
uwolnisz.
Chowam twarz w poduszkę.
Nie jestem wystarczająco silny, żeby się sprzeciwić bezwładności Altruizmu,
żeby uwolnić się od strachu, który każe mi iść wytyczoną przez ojca drogą.
Następnego dnia rano biorę zimny prysznic, ale nie z oszczędności, której uczy
Altruizm, tylko dlatego że zimna woda łagodzi pieczenie pleców. Ubieram się
powoli w luźne, proste ubranie i staję przed lustrem na korytarzu, żeby przystrzyc
sobie włosy.
– Ja to zrobię – mówi ojciec z drugiego końca korytarza. – Ostatecznie dziś masz
Ceremonię Wyboru.
Odkładam maszynkę do strzyżenia na półeczce przy przesuwnej tafli i staram
się wyprostować. Ojciec staje za mną. Odwracam wzrok, gdy maszynka idzie w
ruch. Ostrze ma tylko jedno ustawienie – jest tylko jedna dopuszczalna długość
włosów dla chłopców i mężczyzn z Altruizmu. Krzywię się, gdy ojciec
przytrzymuje mi nieruchomo głowę. Mam nadzieję, że tego nie zauważył, że nie
widzi, jak przeraża mnie nawet najlżejszy dotyk jego dłoni.
– Wiesz, jak to będzie wyglądać – odzywa się. Nakrywa mi dłonią ucho i
przejeżdża maszynką z boku głowy. Dziś uważa, żeby nie zaciąć mnie przy
strzyżeniu, a wczoraj okładał mnie bez litości pasem. Ta myśl jest dla mnie jak
trucizna. Mam prawie ochotę się roześmiać. – Staniesz na swoim miejscu, a gdy
zostaniesz wyczytany, podejdziesz po nóż. Następnie natniesz sobie skórę i
upuścisz krwi do właściwej misy. – Nasze spojrzenia spotykają się w lustrze.
Ojciec zaciska usta w coś na kształt uśmiechu. Dotyka mojego ramienia i dopiero
wtedy uświadamiam sobie, że jesteśmy mniej więcej tego samego wzrostu, tej
samej postury, choć nadal czuję się od niego dużo mniejszy. – To nie będzie bardzo
bolało. Dokonasz wyboru i po wszystkim – dodaje łagodnie. Zastanawiam się, czy
on w ogóle pamięta to, co wydarzyło się wczoraj, czy może schował już te
wspomnienia do oddzielnej przegródki w swojej głowie, oddzielił ojca od potwora.
Ale ja nie mam takich przegródek i widzę wszystkie jego osobowości nakładające
się na siebie warstwami: potwora, ojca, mężczyznę, przywódcę rady, wdowca.
Nagle serce zaczyna mi walić jak młotem, a na twarzy czuję takie uderzenie
gorąca, że ledwie utrzymuję się na nogach.
– Nie martw się, ból spokojnie zniosę – mówię. – Mam dużą wprawę.
Rzuca mi w lustrze mordercze spojrzenie, a dodający mi sił gniew znika,
zastąpiony dobrze znanym strachem. Ojciec jednak tylko wyłącza maszynkę,
odkłada ją na półeczkę i schodzi na dół. Muszę zamieść ścięte włosy, otrzepać je z
barków i szyi, odłożyć maszynkę do szuflady w łazience.
Wracam potem do swojego pokoju, patrzę na roztrzaskane przedmioty na
podłodze. Zbieram je ostrożnie na kupkę i wrzucam do stojącego przy biurku
kubła, kawałek po kawałku.
Krzywię się i wstaję. Trzęsą mi się nogi.
W tej samej chwili, gdy patrzę na swoje puste życie, na zniszczone szczątki tych
niewielu rzeczy, które miałem, w głowie pojawia mi się myśl, że muszę się stąd
wydostać.
To bardzo silna myśl. Czuję ją w sobie jak donośne bicie dzwonu, więc ją
powtarzam: „Muszę się stąd wydostać”.
Podchodzę do łóżka i wsuwam rękę pod poduszkę, gdzie bezpiecznie leży rzeźba
mamy, błękitna i lśniąca w porannym słońcu. Stawiam ją na biurku, obok
podręczników, i wychodzę, zamykając za sobą drzwi.
Schodzę na dół. Ze zdenerwowania nie chce mi się jeść, ale wmuszam w siebie
tost, żeby ojciec się nie czepiał. Nie powinienem się martwić. Teraz udaje, że mnie
nie zauważa, że nie widzi, jak się krzywię przy najmniejszym ruchu.
Muszę się stąd wydostać. Te słowa powtarzają się już jak refren, są jak mantra,
tylko one mi zostały.
Ojciec kończy czytać gazetę wydawaną codziennie przez Erudycję, a ja zmywam
po sobie naczynia. Razem wychodzimy z domu, nie odzywając się do siebie. Po
drodze ojciec z uśmiechem pozdrawia sąsiadów. Dla Marcusa Eatona wszystko
jest jak zawsze w najlepszym porządku, z wyjątkiem jego syna. Z wyjątkiem mnie.
Ze mną nie jest w porządku, panuje we mnie ciągły zamęt.
Ale dziś nawet się z tego cieszę.
Wsiadamy do autobusu i stajemy w przejściu, żeby inni mogli usiąść, idealny
przykład altruistycznego myślenia. Przyglądam się kolejnym wchodzącym
pasażerom, rozgadanym chłopakom i dziewczynom z Prawości, Erudytom o
skupionych spojrzeniach. Inni Altruiści wstają, ustępują im miejsca. Dziś wszyscy
jadą w jedno miejsce – do Centrum, czarnej wieży widocznej w oddali, która
wgryza się dwoma zębami w niebo.
Docieramy do celu i idziemy w stronę wejścia. Ojciec kładzie mi rękę na
ramieniu, a mnie przeszywa ból.
Muszę się stąd wydostać.
Myśl rozpaczliwie odzywa się w mojej głowie, a ból tylko ją potęguje, nasila z
każdym stopniem, który pokonuję w górę schodów prowadzących na piętro
Ceremonii Wyboru. Brakuje mi powietrza, ale nie z wysiłku, tylko dlatego że moja
słaba wola z każdą sekundą się wzmacnia. Marcus obok mnie ociera z czoła
krople potu. Wszyscy Altruiści idą z zamkniętymi ustami, żeby nie oddychać zbyt
głośno, bo ktoś mógłby uznać, że narzekają.
Podnoszę głowę i patrzę na ciągnące się przede mną schody. Jestem
podekscytowany swoją myślą, swoją potrzebą ucieczki, swoją szansą.
Na właściwym piętrze zatrzymujemy się, żeby wyrównać oddech, zanim
przekroczymy próg sali. Wewnątrz panuje półmrok, okna są pozasłaniane, a
krzesła ustawione w kręgu. W środku są misy wypełnione szkłem, wodą,
kamieniami, węglem i ziemią. Znajduję swoje miejsce między dziewczyną z
Altruizmu a chłopakiem z Serdeczności. Marcus staje przede mną.
– Wiesz, co robić – mówi, jakby bardziej do siebie niż do mnie. – Wiesz, jaki jest
właściwy wybór. Na pewno wiesz.
Nie patrzę mu w oczy, tylko gdzieś niżej.
– Do zobaczenia wkrótce – żegna się.
Idzie do sektora Altruizmu i zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie, wśród
członków rady. Sala stopniowo się zapełnia: ci, którzy mają dokonać wyboru,
ustawiają się z boku w kwadrat, a ci, którzy przyszli zobaczyć Ceremonię, siadają
na krzesłach. Drzwi się zamykają i na chwilę zapada cisza. Na przód wysuwa się
przedstawiciel rady i wchodzi na podium. To Max, jest z Nieustraszoności.
Chwyta dłońmi brzegi mównicy i nawet z daleka widzę, że ma poobijane kłykcie.
Czy w Nieustraszoności człowiek uczy się bić? Pewnie tak.
– Witam na Ceremonii Wyboru – odzywa się niskim głosem, który niesie się
wyraźnie po całej sali. Nie potrzebuje mikrofonu, jego głos jest wystarczająco
donośny, żeby wypełnić moją czaszkę i przeniknąć w głąb mózgu. – Zaraz
wybierzecie swoją frakcję. Do tej pory podążaliście ścieżką wskazaną przez
rodziców, stosowaliście się do ich zasad. Dziś znajdziecie własną ścieżkę,
stworzycie własne zasady.
Niemal widzę minę mojego ojca, który z pogardą zaciska usta, słuchając
typowo nieustraszonej przemowy. Znam jego odruchy tak dobrze, że sam niemal
robię to samo, choć nie podzielam jego odczuć, nie mam własnego zdania na
temat Nieustraszoności.
– Dawno temu nasi przodkowie uświadomili sobie, że każdy z nas, każdy
człowiek, jest w jakimś stopniu odpowiedzialny za zło na świecie. Nie potrafili
jednak się zgodzić co do definicji tego zła – ciągnie Max. – Jedni twierdzili, że jest
nim nieuczciwość…
Myślę o wszystkich kłamstwach, których dopuszczam się od lat, dotyczących
jakiegoś siniaka czy rany; o tym, co przemilczałem, żeby nie zdradzić tajemnic
Marcusa, co przecież też jest rodzajem kłamstwa.
– Jedni uważali, że jest nim niewiedza, drudzy, że agresja…
Myślę o spokoju panującym w sadach Serdeczności, o tym, że uwolniłbym się
tam od przemocy i okrucieństwa.
– Jeszcze inni mówili, że przyczyną zła jest egoizm.
„To dla twojego dobra”, powiedział Marcus, zanim zadał mi pierwszy cios.
Jakby musiał się poświęcić, żeby mnie bić. Jakby go to osobiście bolało. Ale jakoś
nie zauważyłem, żeby to on utykał dziś rano w kuchni.
– Natomiast ostatnia grupa stwierdziła, że zło jest wynikiem tchórzostwa.
W sektorze Nieustraszoności rozlega się kilka okrzyków, reszta
Nieustraszonych wybucha głośnym śmiechem. Przypominam sobie strach, który
mnie sparaliżował wczoraj tak, że straciłem czucie, że nie byłem w stanie
oddychać. Przypominam sobie te wszystkie lata, kiedy ojciec miażdżył mnie jak
robaka.
– W ten sposób powstały nasze frakcje: Prawość, Erudycja, Serdeczność,
Altruizm i Nieustraszoność. – Max się uśmiecha. – Wśród nich wykształcili się
zarządcy i nauczyciele, radni, przywódcy i ochroniarze. Frakcje dają nam
poczucie przynależności, wspólnoty, cel w życiu. – Odchrząkuje. – Ale dość historii.
Przejdźmy do rzeczy. Po usłyszeniu swojego nazwiska każdy z was odbierze nóż i
dokona wyboru. Zaczynamy. Zellner Gregory.
Przejściu ze starego życia w nowe faktycznie powinien towarzyszyć ból zadany
nożem wbitym w dłoń. Nawet dziś rano nie wiedziałem jeszcze, jaką wybiorę
frakcję, gdzie się schronię. Gregory Zellner unosi krwawiącą rękę nad misą z
ziemią, wybiera Serdeczność.
Serdeczność wydaje się oczywistym wyborem dla osoby szukającej schronienia.
Życie płynie tam spokojnie w słodko pachnących sadach, wśród uśmiechniętych
ludzi. W Serdeczności znalazłbym akceptację, której pragnąłem przez całe życie, i
może z czasem zyskałbym wewnętrzny spokój, poczułbym się dobrze sam ze
sobą.
Ale patrząc na ubranych na czerwono i żółto ludzi siedzących w tym sektorze,
widzę jedynie zdrowe i zrównoważone osoby, które potrafią dawać sobie
wsparcie i słowa zachęty. Są zbyt doskonałe, zbyt dobre, żeby ktoś taki jak ja miał
wstępować w ich szeregi powodowany złością i strachem.
Ceremonia toczy się zbyt szybko.
– Rogers Helena.
Dziewczyna wybiera Prawość.
Wiem, co dzieje się podczas inicjacji w Prawości. Słyszałem kiedyś w szkole
plotki na ten temat. Musiałbym wyjawić każdą swoją tajemnicę, choćbym miał
wyrwać ją z siebie siłą. Aby wstąpić do Prawości, trzeba odsłonić się do żywego.
Nie mogę tego zrobić.
– Lovelace Frederick.
Ubrany na niebiesko Frederick Lovelace robi nacięcie na dłoni i upuszcza krwi
do misy Erudycji, woda robi się intensywnie różowa. Uczę się wystarczająco
szybko, żeby wstąpić do tej frakcji, ale znam też siebie wystarczająco dobrze –
jestem zbyt wybuchowy i podchodzę do wszystkiego zbyt emocjonalnie, aby
odnaleźć się w takim miejscu. Tylko bym się tam dusił, a przecież pragnę
wolności, a nie kolejnego więzienia.
Zaraz potem zostaje wyczytana stojąca obok mnie Altruistka.
– Erasmus Anne.
Anne – jeszcze jedna osoba, która zamieniła ze mną co najwyżej kilka słów –
niepewnie występuje naprzód i podchodzi do podium. Drżącymi dłońmi odbiera
od Maksa nóż, nacina sobie wnętrze dłoni i przytrzymuje rękę nad misą
Altruizmu. Dla niej wybór jest prosty. Nie musi od niczego uciekać, dołączy do
przyjaznej społeczności, która czeka na nią z otwartymi ramionami. Poza tym od
wielu lat żaden Altruista nie zmienił przynależności. W statystykach Ceremonii
Wyboru to najbardziej lojalna frakcja.
– Eaton Tobias.
Gdy podchodzę do mis, nie jestem zdenerwowany, choć nadal nie wybrałem dla
siebie miejsca. Max podaje mi nóż. Zaciskam palce na trzonku. Jest gładki i
chłodny, o czystym ostrzu. Każda osoba dostaje nowy nóż i możliwość nowego
wyboru.
Wychodząc na środek sali, na środek utworzonego przez misy kręgu, mijam
Tori, kobietę, która przeprowadzała mój test przynależności. „To ty będziesz
musiał żyć ze swoją decyzją”, powiedziała. Dziś ma upięte włosy, wzdłuż mostka
w kierunku szyi pnie się tatuaż. Tori patrzy mi w oczy z dziwną siłą, a ja staję
wśród mis, nie odwracając wzroku.
Z jaką decyzją będę w stanie żyć? Na pewno nie mogę wybrać Erudycji ani
Prawości. Ani Altruizmu, bo stamtąd chcę uciec. Ani nawet Serdeczności, bo
jestem zbyt poraniony, żeby się tam odnaleźć.
Prawda jest taka, że chcę, aby mój wybór wbił ojcu nóż w serce, żeby zadał mu
jak największy ból, żeby przysporzył mu wstydu, żeby go rozczarował.
Mogę tego dokonać tylko w jeden sposób.
Patrzę na Marcusa, który odpowiada mi skinieniem głowy, i rozcinam dłoń
tak głęboko, że do oczu napływają mi łzy. Powstrzymuję je i zaciskam pięść, żeby
zebrała się w niej krew. Ojciec ma identyczne oczy jak ja – ciemnoniebieskie. W
przyćmionym świetle zawsze wyglądają, tak jakby były czarne, jak bezdenne
otwory w czaszce. Plecy pieką mnie i pulsują bólem, kołnierzyk koszuli ociera się
o zdartą skórę, na której ojciec odcisnął ślady paska.
Otwieram dłoń nad węglami. Mam wrażenie, że płoną w moim brzuchu i
Redakcja stylistyczna Dorota Kielczyk Korekta Barbara Cywińska Bogusława Jędrasik Ilustracje na okładce TM © Veronica Roth 2014 Ilustracje i projekt graficzny okładki Joel Tippie Tytuł oryginału Four: A Divergent Collection Four: A Divergent Collection Copyright © 2014 by Veronica Roth Four: The Transfer: A Divergent Story Copyright © 2013 by Veronica Roth Four: The Initiate: A Divergent Story Copyright © 2014 by Veronica Roth Four: The Son: A Divergent Story Copyright © 2014 by Veronica Roth Four: The Traitor: A Divergent Story Copyright © 2014 by Veronica Roth All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2014 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-5288-9 Warszawa 2014. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Konwersja do wydania elektronicznego P.U. OPCJA
juras@evbox.pl
Moim Czytelnikom, mądrym i odważnym
Więcej na: www.ebook4all.pl
Wstęp Trylogię Niezgodna zaczęłam pisać z perspektywy Tobiasa Eatona, chłopaka z Altruizmu, który ma niezwykle napięte stosunki z ojcem i pragnie odejść ze swojej frakcji. Po trzydziestu stronach utknęłam, bo narrator nie bardzo pasował do historii, którą chciałam opowiedzieć. Cztery lata później wróciłam do tej opowieści i znalazłam odpowiedniego bohatera. Tym razem była to dziewczyna z Altruizmu, która chce się dowiedzieć, kim jest. Ale Tobias nie zniknął – pojawił się w powieści jako Cztery, instruktor, przyjaciel i chłopak Tris, ktoś jej równy. Zawsze chciałam rozwinąć bardziej tę postać, bo za każdym razem, gdy się pojawiała, nabierała w mojej wyobraźni bardzo realnych kształtów. Cztery jest dla mnie ważny głównie ze względu na to, jak sobie radzi z trudnościami, które czasem nawet potrafi obrócić na swoją korzyść. Akcja trzech pierwszych rozdziałów – Transfer, Nowicjusz i Syn – toczy się, zanim Tobias poznał Tris. Śledzę jego drogę z Altruizmu do Nieustraszoności, pokazuję, jak staje się coraz silniejszy. W ostatnim rozdziale, Zdrajca, który chronologicznie pokrywa się ze środkową częścią Niezgodnej, Cztery poznaje Tris. Bardzo mi zależało, żeby pokazać tu ich pierwsze spotkanie, ale niestety nie pasowało to do czasu akcji – tę scenę znajdziecie jednak na końcu książki. Trylogia pokazuje losy Tris, od momentu gdy dziewczyna przejmuje kontrolę nad własnym życiem i swoją tożsamością. Dzięki tej książce możemy w podobny sposób śledzić losy Cztery. Co było dalej, dobrze wiemy. Veronica Roth
TRANSFER Wychodzę z krzykiem z symulacji. Pieką mnie usta. Przykładam do nich dłoń i widzę na palcach krew. Musiałem się ugryźć w czasie trwania testu. Nieustraszona, która przeprowadza mój test przynależności – powiedziała, że nazywa się Tori – patrzy na mnie dziwnie i spina czarne włosy w kok. Ręce ma pokryte tatuażami. Przedstawiają płomienie, promienie światła i skrzydła jastrzębia. – Czy w czasie symulacji… wiedziałeś, że to nie dzieje się naprawdę? – pyta, wyłączając sprzęt. Wygląda i mówi na luzie, ale to wystudiowany luz, efekt lat praktyki. Potrafię to rozpoznać. Zawsze potrafiłem. Nagle czuję bicie swojego serca. Ojciec mówił, że tak właśnie będzie. Że będą mnie pytać, czy zachowałem świadomość podczas symulacji. I powiedział mi, co mam wtedy odpowiedzieć. – Nie – zaprzeczam. – Gdybym wiedział, myślisz, że pokaleczyłbym sobie usta? Tori przygląda mi się przez chwilę, po czym przygryza okrągły kolczyk na wardze. – Gratulacje. Jesteś podręcznikowym Altruistą. Kiwam głową, ale mam wrażenie, że słowo „Altruista” zaciska się mi na szyi jak stryczek. – Nie cieszysz się? – Moja frakcja się ucieszy. – Nie pytałam o twoją frakcję, tylko o ciebie. – Kąciki ust i oczu Tori opadają trochę, jakby przymocowano do nich ciężarki. Jakby Tori była z jakiegoś powodu smutna. – To bezpieczne miejsce. Tu możesz powiedzieć wszystko. Jeszcze zanim przyszedłem dziś rano do szkoły, wiedziałem, na co wskaże mój test przynależności, na co wskażą dokonane w jego trakcie wybory. Uznałem, że jedzenie jest ważniejsze od broni. Rzuciłem się na psa, żeby uratować dziewczynkę. Wiedziałem, że to zakończy mój test i że zostanę zakwalifikowany do Altruizmu. I
nie jestem wcale pewny, czy wybrałbym inaczej, gdyby ojciec mnie nie przygotowywał i nie kontrolował z daleka każdego etapu tego sprawdzianu. Czego więc się spodziewałem? Do jakiej frakcji chciałbym należeć? Do jakiejkolwiek. Byle nie do Altruizmu. – Cieszę się – mówię stanowczo. Bez względu na to, co twierdzi ta kobieta, tu wcale nie jest bezpiecznie. Nie ma bezpiecznych miejsc, bezpiecznych prawd, bezpiecznych sekretów. Wciąż jeszcze czuję, jak zęby psa zaciskają się na mojej ręce, rozrywają mi skórę. Kiwam głową na pożegnanie i odwracam się do drzwi, ale tuż przed wyjściem Tori przytrzymuje mnie za łokieć. – To ty będziesz musiał żyć ze swoją decyzją – odzywa się. – Każdy wcześniej czy później się z nią pogodzi, niezależnie od tego, co wybierzesz. Tylko nie ty. Otwieram drzwi i wychodzę. Wracam do stołówki i siadam przy stole Altruizmu, wśród ludzi, którzy prawie mnie nie znają. Ojciec nie pozwala mi chodzić na większość imprez frakcyjnych. Twierdzi, że narobiłbym tylko zamieszania, popsułbym mu reputację. Mnie to nie przeszkadza. Lepiej mi w swoim pokoju, w cichym domu niż wśród uniżonych, wiecznie skruszonych Altruistów. Jednak przez to, że nigdzie nie chodzę, Altruiści nie mają do mnie zaufania, są przekonani, że coś jest ze mną nie tak. Nawet ci, którzy kiwają głową na powitanie, nie patrzą mi w oczy. Zaciskam ręce na kolanach i przyglądam się innym stołom. Czekam, aż testy przynależności dobiegną końca. Stół Erudycji jest zarzucony książkami, ale nie wszyscy się uczą – tylko udają. Gadają, zamiast wymieniać się pomysłami, i szybko wracają do podręczników tylko wtedy, gdy im się wydaje, że ktoś na nich patrzy. Prawi, jak zawsze, dyskutują o czymś głośno. Serdeczni się śmieją i dzielą wyciągniętym z kieszeni jedzeniem. Nieustraszeni są hałaśliwi; robią zamieszanie, pokładają się na stołach i krzesłach, opierają się o siebie nawzajem, szturchają się i wygłupiają. Chcę przejść do jakiejkolwiek innej frakcji. Do jakiejkolwiek, byle nie własnej, gdzie każdy z góry spisał mnie na straty.
W końcu do stołówki wchodzi kobieta z Erudycji. Unosi dłoń, aby uciszyć salę. Altruiści i Erudyci natychmiast milkną, ale Nieustraszeni, Serdeczni i Prawi ją zauważają, dopiero gdy krzyczy: „Cisza!” – Zakończyliśmy właśnie testy przynależności – informuje. – Przypominam, że nie wolno wam z nikim rozmawiać o uzyskanych wynikach, nawet z rodziną czy przyjaciółmi. Ceremonia Wyboru odbędzie się jutro w Centrum. Postarajcie się przyjść przynajmniej dziesięć minut wcześniej. Teraz możecie już iść do domu. Wszyscy rzucają się do drzwi – z wyjątkiem naszego stołu. Czekamy, aż wyjdą, i dopiero wtedy wstajemy. Wiem, którędy pójdą Altruiści: korytarzem do głównych drzwi, a potem na przystanek. Będą tam stać ponad godzinę, żeby przepuścić całą bandę. Ale ja nie jestem w stanie znieść dłużej tego milczenia. Zamiast iść z innymi, wychodzę bocznymi drzwiami. Chodziłem już tędy, ale dotąd zwykle przemykałem cicho, żeby nikt mnie nie zauważył. Dziś czuję, że muszę biec. Puszczam się sprintem na koniec alejki i wypadam na pustą ulicę. Przeskakuję nad dziurą w chodniku. Moja luźna kurtka powiewa na wietrze, więc ściągam ją w biegu – łopocze przez chwilę jak flaga, potem ją puszczam – spada na ziemię. Podciągam rękawy koszuli i zwalniam do truchtu, bo ciało nie wyrabia już ze sprintem. Mam wrażenie, że całe miasto rozmazuje mi się przed oczami, że budynki zlewają się ze sobą. Słyszę uderzenia butów o asfalt, tak jakby ten odgłos był ode mnie oddzielony. W końcu muszę się zatrzymać, palą mnie mięśnie. Znajduję się na nieużytkach bezfrakcyjnych, położonych między sektorem Altruizmu, kwaterą główną Erudycji, siedzibą Prawości a terenem wspólnym. Na każdym spotkaniu frakcji nasi przywódcy – zwykle przemawiają głosem mojego ojca – zachęcają nas, żeby nie bać się bezfrakcyjnych i traktować ich jak ludzi, a nie jak wynaturzonych, zagubionych outsiderów. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby się ich bać. Schodzę na chodnik, żeby móc zaglądać w okna domów. Przeważnie widzę stare meble, puste pokoje, trochę śmieci walających się po podłodze. Gdy większość mieszkańców opuszczała miasto – a musiało tak być, bo część budynków stoi pusta – to najwyraźniej się nie śpieszyła, ponieważ zostawili po sobie porządek. W domach nie ma już nic ciekawego. Kiedy mijam jeden z narożnych gmachów, coś przykuwa jednak mój wzrok.
Pomieszczenie za szybą jest opustoszałe, tak jak poprzednie, ale w środku coś się żarzy – pojedynczy węgielek. Zatrzymuję się ze zmarszczonymi brwiami przed oknem i próbuję je otworzyć. Najpierw nie chce ustąpić, ale ruszam trochę framugą i w końcu podjeżdża do góry. Wsuwam głowę i ramiona, potem nogi i spadam bezwładnie na podłogę. Zdzieram sobie łokcie. Wewnątrz pachnie czymś gotowanym, dymem i potem. Idę powoli w stronę węgielka i nasłuchuję głosów, które uprzedziłyby mnie o obecności bezfrakcyjnych, ale wokół panuje cisza. W następnym pokoju okna są czarne od farby i brudu, ale trochę światła tu dociera, widzę więc porozstawiane wszędzie prycze i stare puszki z zaschniętymi resztkami jedzenia. Na środku stoi mały grill węglowy. Większość węgli jest już biała i wypalona, ale jeden jeszcze się żarzy – znak, że ten, kto tu był, wyszedł niedawno. A sądząc po zapachu i liczbie starych puszek i koców, nie była to jedna osoba, tylko spora grupa. Zawsze słyszałem, że bezfrakcyjni nie tworzą społeczności, że żyją w izolacji. Patrzę na to miejsce i zastanawiam się, jak mogłem w coś takiego uwierzyć. Dlaczego nie mieliby zbierać się w grupy tak jak my? Przecież tak jest nasza natura. – Co ty tu robisz? – pyta jakiś głos. Poraża mnie jak prąd. Odwracam się szybko i widzę w sąsiednim pokoju umazanego faceta o ziemistej cerze. Wyciera ręce w obszarpany ręcznik. – Ja tylko… – Patrzę na grill. – Zobaczyłem ogień. Chciałem sprawdzić, czy wszystko w porządku. – Aha. – Wsuwa róg ręcznika do tylnej kieszeni. Ma na sobie czarne spodnie Prawości, połatane niebieskim materiałem Erudycji, a do tego szarą koszulę Altruizmu, taką samą jak moja. Jest chudy jak szczapa, ale wygląda na silnego. Przynajmniej na tyle, żeby mnie skrzywdzić, ale nie sądzę, by to zrobił. – W takim razie dzięki – odpowiada. – Ale nic się nie pali. – Widzę. Co to za miejsce? – Mój dom – mówi z zimnym uśmiechem. Brakuje mu jednego zęba. – Gdybym wiedział, że będę miał gości, tobym tu trochę ogarnął. Patrzę na walające się puszki.
– Chyba nieźle się wiercisz w nocy, skoro potrzeba ci aż tyle koców. – Nigdy nie spotkałem równie ciekawskiego Sztywniaka – stwierdza. Podchodzi bliżej i marszczy brwi. – Wyglądasz znajomo. Wiem, że na pewno go wcześniej nie widziałem, nie tam, gdzie mieszkam, w dzielnicy pełnej identycznych domów, w najbardziej monotonnej części miasta, wśród ludzi w identycznych szarych ubraniach, z identycznymi krótkimi włosami. Nagle uświadamiam sobie, że choć ojciec stara się mnie trzymać w ukryciu, przecież jest przywódcą rady, jednym z najważniejszych ludzi w mieście, a ja jestem do niego podobny. – Przepraszam, że cię niepokoiłem – odzywam się jak stuprocentowy Altruista. – Pójdę już. – Wiem – wypala nagle facet. – Jesteś synem Evelyn Eaton, zgadza się? Sztywnieję na dźwięk jej imienia. Nie słyszałem go od lat, bo ojciec go nie wymawia i udaje, że nie słyszy, gdy pada z ust innych. Dziwnie się czuję, będąc z nią znów związany, nawet jeśli ten związek sprowadza się jedynie do fizycznego podobieństwa – to tak, jakbym włożył stare ubranie, z którego już dawno wyrosłem. – Skąd wiesz? – Musiał dobrze ją znać, żeby rozpoznać we mnie rysy matki; mam jaśniejszą karnację i niebieskie oczy, a nie ciemnobrązowe jak ona. Większość ludzi nie przygląda się wystarczająco dokładnie, żeby dostrzec wszystkie podobieństwa: długie palce, orle nosy, proste brwi, często zmarszczone. Waha się chwilę. – Czasem pracowała jako wolontariuszka. Rozdawała jedzenie, koce i ubrania. Miała charakterystyczną twarz. Poza tym była żoną przywódcy rady. Chyba wszyscy ją znali? Czasem wiem, że ktoś kłamie – wtedy specyficznie odczuwam słowa, jakby było w nich coś niewłaściwego. Pewnie podobnie czuje się Erudytka, kiedy czyta niepoprawnie sformułowane zdanie. W jakikolwiek jednak sposób ten człowiek poznał moją matkę, nie stało się to podczas jednorazowego wręczania puszki z zupą. Ale się nie czepiam, bo bardzo chcę usłyszeć o niej coś więcej. – Wiesz, że ona nie żyje? – pytam. – Od wielu lat. – Nie, nie wiedziałem. – Usta wykrzywiają mu się lekko. – Przykro mi. Dziwnie mi w tym zawilgoconym miejscu, w którym pachnie ludźmi i dymem,
wśród pustych puszek, w otoczeniu przywodzącym na myśl biedę i niezdolność do adaptacji. Ale to miejsce ma też w sobie coś pociągającego: wolność, odrzucenie arbitralnych ról, które sobie narzuciliśmy. – Jutro jest pewnie Ceremonia, skoro masz taką zmartwioną minę – stwierdza nieznajomy. – Jaka frakcja ci wyszła? – Nie wolno mi o tym nikomu mówić – odpowiadam odruchowo. – Ale ja jestem nikim. – Na tym polega bezfrakcyjność. Milczę. Zakaz wyjawiania wyników testu przynależności lub jakichkolwiek innych tajemnic jest we mnie mocno wdrukowany i codziennie wnika coraz głębiej. Nie da się tego zmienić, ot tak, na zawołanie. – Rozumiem, zasady to zasady – kwituje bezfrakcyjny, jakbym sprawił mu zawód. – Twoja matka powiedziała mi kiedyś, że do Altruizmu rzuciła ją siła bezwładności. Że poszła po linii najmniejszego oporu. – Wzrusza ramionami. – Ale uwierz mi, Eaton, warto stawiać opór. Ogarnia mnie nagły gniew. Nie powinien mówić o mojej matce, tak jakby była mu bliższa niż mnie, nie powinien podważać wiarygodności moich wspomnień, tylko dlatego że matka dała mu kiedyś jedzenie. W ogóle nie powinien się odzywać – jest nikim, jest bezfrakcyjny, wyjęty poza nawias społeczeństwa, nic nie znaczy. – Czyżby? – odpowiadam. – Zobacz, dokąd zaprowadził cię twój opór. Jesz żarcie z puszek i mieszkasz w ruderze. Dla mnie to nic fajnego. – Ruszam do drzwi, którymi wszedł mężczyzna. Wiem, że gdzieś tam znajdę wyjście z budynku: nieważne, gdzie mnie wyprowadzi, byle tylko jak najszybciej się stąd wydostać. Lawiruję między kocami, starając się po nich nie deptać. Gdy jestem już na korytarzu, facet rzuca: – Wolę jeść żarcie z puszki, niż dusić się we frakcji. Nie odwracam się. Po powrocie do domu siadam na schodach i przez kilka minut głęboko wdycham chłodne wiosenne powietrze. To matka nauczyła mnie wykradać takie chwile – chwile wolności. Wymykała się po zmroku za drzwi, gdy ojciec już spał, i zakradała się z powrotem, gdy słońce pojawiało się za budynkami. Robiła to nawet przy nas: stała nad zlewem z
zamkniętymi oczami tak nieobecna, że nawet nie słyszała, że coś do niej mówię. Ale nauczyłem się od niej jeszcze czegoś: że chwile wolności zawsze muszą się skończyć. Wstaję, otrzepuję szare spodnie z cementowego pyłu i otwieram drzwi. Ojciec siedzi w głębokim fotelu w salonie, pochłonięty papierkową robotą. Prostuję się, by znów nie marudził, że się garbię. Idę w kierunku schodów. Może uda mi się niepostrzeżenie przedostać do swojego pokoju. – Jak ci poszedł test przynależności? – pyta i pokazuje, żebym usiadł na kanapie. Ostrożnie robię krok nad stosem papierów leżących na dywanie. Siadam we wskazanym miejscu, na samym brzegu, żeby móc szybko wstać. – A więc? – Ojciec zdejmuje okulary i patrzy na mnie wyczekująco. Słyszę w jego głosie napięcie, które pojawia się zawsze po ciężkim dniu w pracy. Muszę uważać. – Co ci wypadło? Nie przychodzi mi nawet do głowy, żeby mu nie odpowiedzieć. – Altruizm. – I nic więcej? Marszczę brwi. – Nie. Oczywiście, że nie. – Co to za miny? – pyta, a z mojego czoła natychmiast znikają zmarszczki. – W czasie testu nie działo się nic dziwnego? W czasie testu miałem świadomość, gdzie jestem. Wiedziałem, że choć wydaje mi się, że stoję w szkolnej stołówce, to tak naprawdę leżę bez czucia na leżance w pomieszczeniu testowym, a moje ciało jest podłączone kablami do jakiegoś urządzenia. To było dziwne uczucie. Ale nie chcę teraz o tym rozmawiać z ojcem, nie w momencie gdy pod wpływem stresu zaczyna w nim wzbierać fala wściekłości. – Nie – odpowiadam. – Nie kłam. – Zamyka moją rękę w żelaznym uścisku. Nie patrzę mu w oczy. – Nie kłamię. Wyszedł mi Altruizm, zgodnie z przewidywaniami. Kobieta przeprowadzająca test nawet na mnie nie spojrzała, jak wychodziłem. Przysięgam.
Ojciec puszcza mnie. W miejscu, w którym zaciskał dłoń, czuję pulsowanie bólu. – To dobrze – stwierdza. – Na pewno musisz sobie sporo przemyśleć. Idź do siebie. – Dobrze, ojcze. Wstaję i z ulgą idę do drzwi. – Aha – odzywa się jeszcze. – Wieczorem przyjdzie paru członków rady, więc zjedz kolację wcześniej. – Dobrze, ojcze. Przed zachodem słońca biorę z szafek i lodówki jedzenie: dwie bułki i surowe marchewki, jeszcze z nacią, kawałek sera, jabłko, resztkę kurczaka bez przypraw. Jedzenie smakuje zawsze tak samo: jak ziemista papka. Cały czas obserwuję drzwi, żeby nie natknąć się na współpracowników ojca. Nie byłby zadowolony, gdyby mnie zobaczyli. Pierwszy członek rady zjawia się pod domem akurat wtedy, gdy kończę nalewać wodę do szklanki. Czmycham przez salon, zanim ojciec dochodzi do drzwi. Docieram do schodów. Czeka z ręką na klamce i patrząc na mnie spod uniesionych brwi, pokazuje, żebym zmiatał na górę, więc szybko wbiegam, a on otwiera. – Dobry wieczór, Marcusie. – Rozpoznaję głos Andrew Priora. To jeden z najbliższych znajomych ojca z pracy, co nic nie znaczy, bo tak naprawdę nikt nie zna mojego ojca, nawet ja. Patrzę ze szczytu schodów, jak Andrew wyciera buty. Widuję go czasem z rodziną. Idealna altruistyczna komórka społeczna. Natalie i Andrew, ich syn i córka – choć nie są bliźniętami, oboje są ode mnie dwa lata młodsi – idą statecznie ulicą i kiwają głowami mijanym ludziom. Natalie koordynuje w Altruizmie pracę wolontariuszy na rzecz bezfrakcyjnych – matka musiała ją znać, choć raczej nie brała udziału w życiu społecznym Altruizmu. Tak jak ja, wolała zachowywać swoje tajemnice dla siebie, zamykać je w czterech ścianach naszego domu. Andrew patrzy mi w oczy, więc odwracam się i szybko biegnę do swojego pokoju. Zamykam za sobą drzwi. Mój pokój na pierwszy rzut oka jest równie skąpo wyposażony i równie
porządnie wysprzątany jak pokój każdego innego członka Altruizmu. Szara pościel i koce są schludnie ułożone na cienkim materacu, a podręczniki ustawione w równiutką wieżę na biurku ze sklejki. Pod oknem, przez które wieczorem wpadają tylko pojedyncze promienie słońca, stoi nieduża komoda z kilkoma identycznymi zestawami ubrań. Za oknem widać sąsiedni dom, dokładnie taki sam jak mój, tylko przesunięty półtora metra na wschód. Domyślam się, w jaki sposób siła bezwładu rzuciła Evelyn do Altruizmu, o ile rzeczywiście moja matka powiedziała coś takiego tamtemu człowiekowi. Zdaję sobie sprawę, że ze mną może się stać podobnie, gdy jutro będę stać z nożem w ręce wśród mis wypełnionych tym, co symbolizuje każdą z frakcji. Są cztery frakcje, których nie znam, którym nie ufam i których postępowania nie rozumiem, i tylko jedna znajoma, przewidywalna, zrozumiała. Nawet jeśli wybór Altruizmu nie zapewni mi pełni szczęścia, to przynajmniej da komfort psychiczny. Siadam na brzegu łóżka. Nie, wcale nie – pojawia się myśl, ale ją tłumię, bo wiem, skąd się wzięła: z dziecinnej części mnie, która boi się człowieka brylującego w tej chwili w salonie. Człowieka, którego pięść znam lepiej niż ramiona. Sprawdzam, czy drzwi są zamknięte, i na wszelki wypadek blokuję klamkę krzesłem. Kucam przy łóżku i wyciągam spod niego kufer. Matka dała mi go, gdy byłem mały, i powiedziała ojcu, że ten pojemnik się przyda do przechowywania zapasowych koców i że znalazła go w jakimś zaułku. Ale kiedy wstawiła go do mojego pokoju, wcale nie włożyła do środka koców. Zamknęła drzwi, przyłożyła palec do ust i położyła kufer na łóżku. W środku znajdowała się niebieska rzeźba. Wyglądała jak wodospad, ale tak naprawdę była ze szkła, idealnie przejrzystego, gładkiego, nieskazitelnego. – Do czego to jest? – spytałem wtedy. – Do niczego konkretnego – odpowiedziała i posłała mi uśmiech, tylko taki pełen napięcia, jakby się czegoś bała. – Ale dzięki temu można poczuć coś tutaj. – Poklepała się po piersi, tuż powyżej mostka. – Piękne przedmioty mają czasem taką moc. Od tego czasu gromadziłem w kufrze rzeczy, które inni uznaliby za bezużyteczne: stare oprawki okularów, kawałki płyt głównych z komputerów, świece zapłonowe, wyrwane kable, utrąconą szyjkę zielonej butelki, zardzewiałe
ostrze noża. Nie wiem, czy mama uznałaby je za piękne lub czy były piękne nawet dla mnie, ale w każdej z tych rzeczy widziałem to samo, co w rzeźbie: tajemnicę; to był skarb, choćby tylko dlatego że inni go nie doceniali. Zamiast zastanawiać się nad wynikami testu przynależności, biorę po kolei każdy przedmiot i obracam w dłoniach, chcąc zapamiętać go w najdrobniejszym szczególe. Podrywam się, obudzony krokami Marcusa na korytarzu, tuż przed moim pokojem. Leżę na łóżku, a na materacu wokół mnie są wszystkie wyjęte skarby. Ojciec jest coraz bliżej, zwalnia, a ja zgarniam świece zapłonowe, matryce komputerowe i kable i szybko wrzucam je do kufra. Zamykam go na klucz, który chowam w kieszeni. W ostatniej chwili, gdy gałka zaczyna się obracać, widzę, że nie schowałem rzeźby. Wpycham ją więc pod poduszkę i wsuwam kufer pod łóżko. Rzucam się do drzwi, żeby je odblokować. Ojciec wchodzi do środka i patrzy na mnie podejrzliwie. – Co tu robiło to krzesło? – pyta. – Postawiłeś je przy drzwiach, żebym nie mógł wejść? – Nie, ojcze. – Już drugi raz mnie dziś okłamujesz – zauważa Marcus. – Nie tak cię wychowałem. – Ja… – Nic mi nie przychodzi do głowy, więc zamykam usta i odnoszę krzesło na miejsce przy biurku, tuż za równiutkim stosem podręczników szkolnych. – Czego miałem nie zobaczyć? Co tu robiłeś? Mocno ściskam oparcie krzesła i wbijam wzrok w książki. – Nic – odpowiadam cicho. – To już trzecie kłamstwo – stwierdza głosem cichym, ale ostrym jak brzytwa. Robi krok w moją stronę, a ja cofam się instynktownie. Ale zamiast mnie złapać, pochyla się i wyciąga spod łóżka kufer. Próbuje go otworzyć, wieko jednak nie ustępuje. W brzuchu pulsuje mi strach; jest jak dźgnięcia nożem. Mnę w dłoniach brzeg koszuli, ale nie czuję własnych palców.
– Twoja matka twierdziła, że to pudło na koce – odzywa się. – Że jest ci zimno w nocy. Ale zawsze mnie zastanawiało, po co zamykać koce na klucz? Wyciąga otwartą dłoń i unosi brwi. Wiem, czego chce – klucza. I muszę go dać, bo ojciec potrafi rozpoznać, kiedy kłamię; potrafi rozpoznać wszystko, co się we mnie dzieje. Sięgam do kieszeni i kładę mu klucz na ręce. Teraz nie czuję już całego ramienia i mam problemy z oddychaniem: łapię płytkie wdechy, jak zawsze przed wybuchem ojca. Zamykam oczy, a Marcus otwiera skrzynię. – Co to jest? – Grzebie powoli w zawartości kufra, niedbale przerzucając rzeczy. Wyjmuje je po kolei i ciska nimi we mnie. – Na co ci to albo to…?! Kulę się raz za razem i nie wiem, co odpowiedzieć. Nie potrzebuję tych rzeczy. Żadnej z nich. – To skrajne pobłażanie sobie! – wrzeszczy ojciec i zrzuca kufer z łóżka, cała zawartość rozsypuje się po podłodze. – Te rzeczy zatruwają nasz dom egoizmem! Teraz nie czuję twarzy. Silne dłonie trafiają mnie w pierś. Zataczam się do tyłu i wpadam na komodę. Ojciec bierze zamach, żeby mnie uderzyć, ale z zaciśniętym ze strachu gardłem mówię: – Ceremonia Wyboru, tato! Nieruchomieje z ręką w powietrzu, a ja kulę się, napierając z całych sił na komodę. Wzrok całkiem mi się zamazał; nic nie widzę. Ojciec zwykle stara się bić, tak żeby nie zostawiać mi na twarzy siniaków, zwłaszcza przed takim dniem jak jutrzejszy, kiedy mnóstwo osób będzie patrzeć, jak dokonuję wyboru. Opuszcza rękę i przez chwilę mam nadzieję, że to koniec ataku, że powstrzymał swój gniew. Ale nagle nakazuje: – Nie ruszaj się stąd. Osuwam się bezwładnie i siadam pod komodą. Dobrze wiem, że nie wyszedł po to, żeby wszystko przemyśleć, że nie wróci z przeprosinami, bo nigdy nie przeprasza. Wróci z paskiem. Pręgi, które zostawi mi na plecach, będzie można łatwo zakryć koszulą, a ból zamaskować odpowiednią miną, jak na posłusznego Altruistę przystało. Odwracam się; zaczynam się trząść. Zaciskam ręce na brzegu komody i
czekam. W nocy śpię na brzuchu, ból wżera się w każdą myśl, podłoga jest zawalona zniszczonymi skarbami ze skrzyni. Ojciec bił mnie tak mocno, że musiałem w końcu włożyć do ust zaciśniętą pięść, żeby stłumić krzyk. Potem zaczął deptać wszystkie moje rzeczy tak długo, aż je w końcu rozwalił lub całkiem zdeformował, a następnie cisnął skrzynią o ścianę – potężne wieko oderwało się od zawiasów. W głowie pojawia mi się myśl: jeśli wybierzesz Altruizm, nigdy się od niego nie uwolnisz. Chowam twarz w poduszkę. Nie jestem wystarczająco silny, żeby się sprzeciwić bezwładności Altruizmu, żeby uwolnić się od strachu, który każe mi iść wytyczoną przez ojca drogą. Następnego dnia rano biorę zimny prysznic, ale nie z oszczędności, której uczy Altruizm, tylko dlatego że zimna woda łagodzi pieczenie pleców. Ubieram się powoli w luźne, proste ubranie i staję przed lustrem na korytarzu, żeby przystrzyc sobie włosy. – Ja to zrobię – mówi ojciec z drugiego końca korytarza. – Ostatecznie dziś masz Ceremonię Wyboru. Odkładam maszynkę do strzyżenia na półeczce przy przesuwnej tafli i staram się wyprostować. Ojciec staje za mną. Odwracam wzrok, gdy maszynka idzie w ruch. Ostrze ma tylko jedno ustawienie – jest tylko jedna dopuszczalna długość włosów dla chłopców i mężczyzn z Altruizmu. Krzywię się, gdy ojciec przytrzymuje mi nieruchomo głowę. Mam nadzieję, że tego nie zauważył, że nie widzi, jak przeraża mnie nawet najlżejszy dotyk jego dłoni. – Wiesz, jak to będzie wyglądać – odzywa się. Nakrywa mi dłonią ucho i przejeżdża maszynką z boku głowy. Dziś uważa, żeby nie zaciąć mnie przy strzyżeniu, a wczoraj okładał mnie bez litości pasem. Ta myśl jest dla mnie jak trucizna. Mam prawie ochotę się roześmiać. – Staniesz na swoim miejscu, a gdy zostaniesz wyczytany, podejdziesz po nóż. Następnie natniesz sobie skórę i upuścisz krwi do właściwej misy. – Nasze spojrzenia spotykają się w lustrze. Ojciec zaciska usta w coś na kształt uśmiechu. Dotyka mojego ramienia i dopiero
wtedy uświadamiam sobie, że jesteśmy mniej więcej tego samego wzrostu, tej samej postury, choć nadal czuję się od niego dużo mniejszy. – To nie będzie bardzo bolało. Dokonasz wyboru i po wszystkim – dodaje łagodnie. Zastanawiam się, czy on w ogóle pamięta to, co wydarzyło się wczoraj, czy może schował już te wspomnienia do oddzielnej przegródki w swojej głowie, oddzielił ojca od potwora. Ale ja nie mam takich przegródek i widzę wszystkie jego osobowości nakładające się na siebie warstwami: potwora, ojca, mężczyznę, przywódcę rady, wdowca. Nagle serce zaczyna mi walić jak młotem, a na twarzy czuję takie uderzenie gorąca, że ledwie utrzymuję się na nogach. – Nie martw się, ból spokojnie zniosę – mówię. – Mam dużą wprawę. Rzuca mi w lustrze mordercze spojrzenie, a dodający mi sił gniew znika, zastąpiony dobrze znanym strachem. Ojciec jednak tylko wyłącza maszynkę, odkłada ją na półeczkę i schodzi na dół. Muszę zamieść ścięte włosy, otrzepać je z barków i szyi, odłożyć maszynkę do szuflady w łazience. Wracam potem do swojego pokoju, patrzę na roztrzaskane przedmioty na podłodze. Zbieram je ostrożnie na kupkę i wrzucam do stojącego przy biurku kubła, kawałek po kawałku. Krzywię się i wstaję. Trzęsą mi się nogi. W tej samej chwili, gdy patrzę na swoje puste życie, na zniszczone szczątki tych niewielu rzeczy, które miałem, w głowie pojawia mi się myśl, że muszę się stąd wydostać. To bardzo silna myśl. Czuję ją w sobie jak donośne bicie dzwonu, więc ją powtarzam: „Muszę się stąd wydostać”. Podchodzę do łóżka i wsuwam rękę pod poduszkę, gdzie bezpiecznie leży rzeźba mamy, błękitna i lśniąca w porannym słońcu. Stawiam ją na biurku, obok podręczników, i wychodzę, zamykając za sobą drzwi. Schodzę na dół. Ze zdenerwowania nie chce mi się jeść, ale wmuszam w siebie tost, żeby ojciec się nie czepiał. Nie powinienem się martwić. Teraz udaje, że mnie nie zauważa, że nie widzi, jak się krzywię przy najmniejszym ruchu. Muszę się stąd wydostać. Te słowa powtarzają się już jak refren, są jak mantra, tylko one mi zostały. Ojciec kończy czytać gazetę wydawaną codziennie przez Erudycję, a ja zmywam po sobie naczynia. Razem wychodzimy z domu, nie odzywając się do siebie. Po
drodze ojciec z uśmiechem pozdrawia sąsiadów. Dla Marcusa Eatona wszystko jest jak zawsze w najlepszym porządku, z wyjątkiem jego syna. Z wyjątkiem mnie. Ze mną nie jest w porządku, panuje we mnie ciągły zamęt. Ale dziś nawet się z tego cieszę. Wsiadamy do autobusu i stajemy w przejściu, żeby inni mogli usiąść, idealny przykład altruistycznego myślenia. Przyglądam się kolejnym wchodzącym pasażerom, rozgadanym chłopakom i dziewczynom z Prawości, Erudytom o skupionych spojrzeniach. Inni Altruiści wstają, ustępują im miejsca. Dziś wszyscy jadą w jedno miejsce – do Centrum, czarnej wieży widocznej w oddali, która wgryza się dwoma zębami w niebo. Docieramy do celu i idziemy w stronę wejścia. Ojciec kładzie mi rękę na ramieniu, a mnie przeszywa ból. Muszę się stąd wydostać. Myśl rozpaczliwie odzywa się w mojej głowie, a ból tylko ją potęguje, nasila z każdym stopniem, który pokonuję w górę schodów prowadzących na piętro Ceremonii Wyboru. Brakuje mi powietrza, ale nie z wysiłku, tylko dlatego że moja słaba wola z każdą sekundą się wzmacnia. Marcus obok mnie ociera z czoła krople potu. Wszyscy Altruiści idą z zamkniętymi ustami, żeby nie oddychać zbyt głośno, bo ktoś mógłby uznać, że narzekają. Podnoszę głowę i patrzę na ciągnące się przede mną schody. Jestem podekscytowany swoją myślą, swoją potrzebą ucieczki, swoją szansą. Na właściwym piętrze zatrzymujemy się, żeby wyrównać oddech, zanim przekroczymy próg sali. Wewnątrz panuje półmrok, okna są pozasłaniane, a krzesła ustawione w kręgu. W środku są misy wypełnione szkłem, wodą, kamieniami, węglem i ziemią. Znajduję swoje miejsce między dziewczyną z Altruizmu a chłopakiem z Serdeczności. Marcus staje przede mną. – Wiesz, co robić – mówi, jakby bardziej do siebie niż do mnie. – Wiesz, jaki jest właściwy wybór. Na pewno wiesz. Nie patrzę mu w oczy, tylko gdzieś niżej. – Do zobaczenia wkrótce – żegna się. Idzie do sektora Altruizmu i zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie, wśród członków rady. Sala stopniowo się zapełnia: ci, którzy mają dokonać wyboru, ustawiają się z boku w kwadrat, a ci, którzy przyszli zobaczyć Ceremonię, siadają
na krzesłach. Drzwi się zamykają i na chwilę zapada cisza. Na przód wysuwa się przedstawiciel rady i wchodzi na podium. To Max, jest z Nieustraszoności. Chwyta dłońmi brzegi mównicy i nawet z daleka widzę, że ma poobijane kłykcie. Czy w Nieustraszoności człowiek uczy się bić? Pewnie tak. – Witam na Ceremonii Wyboru – odzywa się niskim głosem, który niesie się wyraźnie po całej sali. Nie potrzebuje mikrofonu, jego głos jest wystarczająco donośny, żeby wypełnić moją czaszkę i przeniknąć w głąb mózgu. – Zaraz wybierzecie swoją frakcję. Do tej pory podążaliście ścieżką wskazaną przez rodziców, stosowaliście się do ich zasad. Dziś znajdziecie własną ścieżkę, stworzycie własne zasady. Niemal widzę minę mojego ojca, który z pogardą zaciska usta, słuchając typowo nieustraszonej przemowy. Znam jego odruchy tak dobrze, że sam niemal robię to samo, choć nie podzielam jego odczuć, nie mam własnego zdania na temat Nieustraszoności. – Dawno temu nasi przodkowie uświadomili sobie, że każdy z nas, każdy człowiek, jest w jakimś stopniu odpowiedzialny za zło na świecie. Nie potrafili jednak się zgodzić co do definicji tego zła – ciągnie Max. – Jedni twierdzili, że jest nim nieuczciwość… Myślę o wszystkich kłamstwach, których dopuszczam się od lat, dotyczących jakiegoś siniaka czy rany; o tym, co przemilczałem, żeby nie zdradzić tajemnic Marcusa, co przecież też jest rodzajem kłamstwa. – Jedni uważali, że jest nim niewiedza, drudzy, że agresja… Myślę o spokoju panującym w sadach Serdeczności, o tym, że uwolniłbym się tam od przemocy i okrucieństwa. – Jeszcze inni mówili, że przyczyną zła jest egoizm. „To dla twojego dobra”, powiedział Marcus, zanim zadał mi pierwszy cios. Jakby musiał się poświęcić, żeby mnie bić. Jakby go to osobiście bolało. Ale jakoś nie zauważyłem, żeby to on utykał dziś rano w kuchni. – Natomiast ostatnia grupa stwierdziła, że zło jest wynikiem tchórzostwa. W sektorze Nieustraszoności rozlega się kilka okrzyków, reszta Nieustraszonych wybucha głośnym śmiechem. Przypominam sobie strach, który mnie sparaliżował wczoraj tak, że straciłem czucie, że nie byłem w stanie oddychać. Przypominam sobie te wszystkie lata, kiedy ojciec miażdżył mnie jak
robaka. – W ten sposób powstały nasze frakcje: Prawość, Erudycja, Serdeczność, Altruizm i Nieustraszoność. – Max się uśmiecha. – Wśród nich wykształcili się zarządcy i nauczyciele, radni, przywódcy i ochroniarze. Frakcje dają nam poczucie przynależności, wspólnoty, cel w życiu. – Odchrząkuje. – Ale dość historii. Przejdźmy do rzeczy. Po usłyszeniu swojego nazwiska każdy z was odbierze nóż i dokona wyboru. Zaczynamy. Zellner Gregory. Przejściu ze starego życia w nowe faktycznie powinien towarzyszyć ból zadany nożem wbitym w dłoń. Nawet dziś rano nie wiedziałem jeszcze, jaką wybiorę frakcję, gdzie się schronię. Gregory Zellner unosi krwawiącą rękę nad misą z ziemią, wybiera Serdeczność. Serdeczność wydaje się oczywistym wyborem dla osoby szukającej schronienia. Życie płynie tam spokojnie w słodko pachnących sadach, wśród uśmiechniętych ludzi. W Serdeczności znalazłbym akceptację, której pragnąłem przez całe życie, i może z czasem zyskałbym wewnętrzny spokój, poczułbym się dobrze sam ze sobą. Ale patrząc na ubranych na czerwono i żółto ludzi siedzących w tym sektorze, widzę jedynie zdrowe i zrównoważone osoby, które potrafią dawać sobie wsparcie i słowa zachęty. Są zbyt doskonałe, zbyt dobre, żeby ktoś taki jak ja miał wstępować w ich szeregi powodowany złością i strachem. Ceremonia toczy się zbyt szybko. – Rogers Helena. Dziewczyna wybiera Prawość. Wiem, co dzieje się podczas inicjacji w Prawości. Słyszałem kiedyś w szkole plotki na ten temat. Musiałbym wyjawić każdą swoją tajemnicę, choćbym miał wyrwać ją z siebie siłą. Aby wstąpić do Prawości, trzeba odsłonić się do żywego. Nie mogę tego zrobić. – Lovelace Frederick. Ubrany na niebiesko Frederick Lovelace robi nacięcie na dłoni i upuszcza krwi do misy Erudycji, woda robi się intensywnie różowa. Uczę się wystarczająco szybko, żeby wstąpić do tej frakcji, ale znam też siebie wystarczająco dobrze – jestem zbyt wybuchowy i podchodzę do wszystkiego zbyt emocjonalnie, aby odnaleźć się w takim miejscu. Tylko bym się tam dusił, a przecież pragnę
wolności, a nie kolejnego więzienia. Zaraz potem zostaje wyczytana stojąca obok mnie Altruistka. – Erasmus Anne. Anne – jeszcze jedna osoba, która zamieniła ze mną co najwyżej kilka słów – niepewnie występuje naprzód i podchodzi do podium. Drżącymi dłońmi odbiera od Maksa nóż, nacina sobie wnętrze dłoni i przytrzymuje rękę nad misą Altruizmu. Dla niej wybór jest prosty. Nie musi od niczego uciekać, dołączy do przyjaznej społeczności, która czeka na nią z otwartymi ramionami. Poza tym od wielu lat żaden Altruista nie zmienił przynależności. W statystykach Ceremonii Wyboru to najbardziej lojalna frakcja. – Eaton Tobias. Gdy podchodzę do mis, nie jestem zdenerwowany, choć nadal nie wybrałem dla siebie miejsca. Max podaje mi nóż. Zaciskam palce na trzonku. Jest gładki i chłodny, o czystym ostrzu. Każda osoba dostaje nowy nóż i możliwość nowego wyboru. Wychodząc na środek sali, na środek utworzonego przez misy kręgu, mijam Tori, kobietę, która przeprowadzała mój test przynależności. „To ty będziesz musiał żyć ze swoją decyzją”, powiedziała. Dziś ma upięte włosy, wzdłuż mostka w kierunku szyi pnie się tatuaż. Tori patrzy mi w oczy z dziwną siłą, a ja staję wśród mis, nie odwracając wzroku. Z jaką decyzją będę w stanie żyć? Na pewno nie mogę wybrać Erudycji ani Prawości. Ani Altruizmu, bo stamtąd chcę uciec. Ani nawet Serdeczności, bo jestem zbyt poraniony, żeby się tam odnaleźć. Prawda jest taka, że chcę, aby mój wybór wbił ojcu nóż w serce, żeby zadał mu jak największy ból, żeby przysporzył mu wstydu, żeby go rozczarował. Mogę tego dokonać tylko w jeden sposób. Patrzę na Marcusa, który odpowiada mi skinieniem głowy, i rozcinam dłoń tak głęboko, że do oczu napływają mi łzy. Powstrzymuję je i zaciskam pięść, żeby zebrała się w niej krew. Ojciec ma identyczne oczy jak ja – ciemnoniebieskie. W przyćmionym świetle zawsze wyglądają, tak jakby były czarne, jak bezdenne otwory w czaszce. Plecy pieką mnie i pulsują bólem, kołnierzyk koszuli ociera się o zdartą skórę, na której ojciec odcisnął ślady paska. Otwieram dłoń nad węglami. Mam wrażenie, że płoną w moim brzuchu i