O tym nie mów. Twoje usta są za małe.
Indianie Koyukon
Szybki oddech jak u psa – zawsze, kiedy się boję. Dzwonię jednak. Ledwo się przedstawiam –
posłał mnie na trzy, jak mówią Rosjanie, wesołe litery, bo u nich to słowo jest przez samo „h”.
No to piszę.
18 marca 2013, 18.39
Witam, Panie Jacku.
Nazywam się Jacek Hugo-Bader, od 23 lat jestem reporterem „Gazety Wyborczej”, a od pięciu
lat także pisarzem. Umiem dobrze pisać, ale w wygłaszaniu kondolencji jestem słaby, więc
proszę mnie zwolnić z tego rytualnego obowiązku. Proszę uwierzyć tylko, że chyba wiem, co Pan
czuje. Też mam starszego brata, który potrzebuje mojej pomocy. I robię, co mogę.
Niech mnie Pan weźmie na tę wyprawę! Błagam.
Jak tylko usłyszałem w radiu historię zimowego zdobywania Broad Peak, nie przestaję o
niej myśleć. Niech mnie Pan weźmie. Będę waszym kronikarzem, będę pisał na bieżąco relacje na
portalu internetowym, blogi, pierdogi i wszystko, co trzeba, a na koniec powstanie piękna książka
o waszej poszukiwawczej wyprawie. Już mam kilku wydawców, którzy biją się o ten nieistniejący
materiał. Nikt lepiej ode mnie tej książki nie napisze. Nie będę Pana nudził prezentacją mojego
dorobku, który jest niemały. Jestem w grupie kilku czołowych specjalistów od reportażu i
literatury faktu w Polsce. Moje książki zostały przetłumaczone na kilkanaście języków. Do tego
jestem silny, wytrzymały i odporny jak wielbłąd. Mam 55 lat, biegam maratony letnie i
narciarskie, do pracy jeżdżę przeważnie na rowerze, oddaję honorowo krew, mogę wypić – ale
nie muszę.
Nie jestem alpinistą, ale błyskawicznie się uczę, mam duże doświadczenie w turystyce
górskiej, znoszę niewygody, ekstremalne temperatury (kilka zimowych samotnych wypraw na
Syberię od Uralu po Czukotkę). Pustynie Gobi i Kara-kum pokonałem na rowerze.
Jestem reporterem piszącym, ale robię też zdjęcia na poziomie zawodowym. Będę waszym
kronikarzem, tragarzem, pomywaczem garów, dobrym, wrażliwym kompanem i psychoterapeutą.
Weźcie mnie tylko, tym bardziej że sam pokryję WSZYSTKIE wydatki związane z moim wyjazdem.
Proszę nie odrzucać szybko mojej propozycji i prośby. Proszę ponosić ją w głowie parę
dni i dać mi jakoś znać.
Tymczasem pozdrawiam serdecznie, Jacek hb
Warszawa, 21 grudnia 2012.
Konferencja prasowa przed zimową wyprawą na Broad Peak.
Od lewej siedzą Maciek Berbeka, Adam Bielecki, Tomek Kowalski, Artur Małek i Krzysztof
Wielicki
OSOBY DRAMATU
Maciek Berbeka, Adam Bielecki,
Tomek Kowalski,
Artur Małek – uczestnicy wyprawy zimowej Broad Peak 2013
Krzysztof Wielicki – kierownik zimowej wyprawy Broad Peak 2013 Jacek Berbeka – brat
Maćka, kierownik wyprawy poszukiwawczej
Jacek Jawień – uczestnik wyprawy poszukiwawczej Krzysztof Tarasewicz – uczestnik
wyprawy poszukiwawczej
JHB – autor, uczestnik wyprawy poszukiwawczej
Alicja Kowalska – matka Tomka
Marek Kowalski – ojciec Tomka Agnieszka Korpal – narzeczona Tomka
Artur Hajzer – himalaista, szef programu Polski Himalaizm Zimowy
Marcin Kaczkan – himalaista, ostatni partner Artura Hajzera Robert Szymczak – lekarz,
himalaista
Ewa Dyakowska-Berbeka – żona Maćka
Mehsin Kaheng – kucharz obu wypraw
Hassan Asin – pomocnik kucharza Karim Hayyat – tragarz wysokościowy wyprawy zimowej
CZĘŚĆ I KARAWANA
Broad Peak. Czyli Szeroki Szczyt, z lewej Środkowy, z prawej główny. To dwunasta
najwyższa góra świata, ale wśród okalających ją szczytów nie grzeszy urodą. Wielgachna,
zwalista i ponura kopuła skalno-lodowa.
ATAK
—
LINIA ŚMIERCI
– Jak długo mogą wytrzymać baterie w czołówce? – pytam.
– Dobę na pewno. – To takie głupie światełko może przeżyć człowieka, który je niesie!
– Jasne – mówi Adam, a głowa opada mu na same piersi.
Światło latarki Macieja Berbeki było widać z dołu jeszcze nad ranem, ale ani on, ani
Tomasz Kowalski, jego o ponad połowę młodszy partner, nie wrócili do bazy po pierwszym w
historii zimowym wejściu na liczący 8047 metrów Broad Peak w górach Karakorum. Adam
Bielecki i Artur Małek, dwaj ich silniejsi towarzysze wspinaczki, szczęśliwie wrócili ze szczytu.
Artur ma tyle lat co Krzysztof, najstarszy syn Maćka, Adam – tyle co jego Staszek, a Tomek,
dokładnie tyle co Maćkowy Franek.
To był siódmy w historii i czwarty polski atak zimowy na tę górę.
– Szarża w stylu lat osiemdziesiątych – mówi Adam Bielecki. – Myślę, że w niechlubny
sposób nawiązaliśmy do polskiej tradycji szaleńczego ataku za wszelką cenę! Wtedy priorytetem
nie było bezpieczeństwo, tak jak dzisiaj. Kluczowa decyzja zapada w czasie krótkiego postoju tuż
przed Rocky Summit, przedwierzchołkiem głównego szczytu. To chwila kiedy każdy z nas musi
spojrzeć w głąb siebie i zdecydować, czy da radę. Każdy już musiał zdawać sobie sprawę, że
jedziemy po bandzie, że łamiemy, przekraczamy granicę. Bezpieczeństwa. Ja mam pełną
świadomość, że na szali kładę swoje życie.
Adam robi kilka małych kroków w dół. Rezygnuje ze z takim trudem zdobytej wysokości
tylko po to, żeby przez tę głupią minutę rozmowy postać na słońcu. Trzeciego dnia akcji górskiej,
przy ponad 30 stopniach poniżej zera i na ośmiu tysiącach metrów, MRÓZ to nie jest coś, co
można napisać małymi literami.
– To jest coś, co zwyczajnie po zwierzęcemu chce cię zabić – mówi Adam.
– I właśnie wtedy cztery osoby podejmują taką samą, nierozsądną decyzję.
– Ale każdy tylko w swoim imieniu. Jak ja, dwudziestodziewięcioletni szczyl, co tylko
zaczął się wspinać, mam mówić Maćkowi, co on ma robić. Przecież jest naszym liderem,
wodzem. Naszym guru. Rozmawia przez radiotelefon z Krzysztofem Wielickim, szefem
wyprawy, który pozostał w bazie na dole, i słyszy, że jest późno, powinniśmy zawrócić, a
Maciek, że nie po to tu przyjechaliśmy. Idziemy do góry. To jak pięćdziesięcioparoletni facet
mówi, że da radę, to ja nie dam?!
Ale w Adamie odzywa się głos rozsądku i bąka coś pod nosem, w stylu, że może jednak
by się wycofali, jednak Tomek olewa jego słowa, Artur ich nie słyszy, a Maciek spogląda na
niego wymownie, bierze czekan i bez słowa rusza do góry. Chociaż Artur ma dokładnie tyle lat
co Krzysztof, najstarszy jego syn, Adam – tyle co jego Staszek, a Tomek dokładnie tyle co
Maćkowy Franek. Nie wierzę, że można się uwolnić od takiej myśli. Nie ojciec. Nie taki ojciec.
Nie Maciek. Poza tym: Krzyś, Staś, Franuś – w jego domu tylko tak mówi się do dzieci, i
żadnemu, chociaż wszyscy dorośli, nigdy nie dał poprowadzić samochodu, bo tylko kiedy on za
kierownicą jest bezpiecznie.
– Ulżyło mi – opowiada dalej Adam. – Prawdę mówiąc, wcale nie chcę wracać, tym bardziej że
jestem silny, prawdopodobnie najsilniejszy w tej grupie. Ale wiem, że rozpoczynamy właśnie
morderczy wyścig z czasem, ze słońcem, ze zmęczeniem. Walkę o życie po prostu.
– A gdyby Maciek zaczął schodzić? – kombinuję. – Poszedłbym za nim. Nieraz robiłem
odwrót, znam uczucie porażki. Każdy z nas je zna, a Maciek chyba najlepiej. Nie raz, nie dwa,
nie pięć, a pewnie i nie dziesięć razy zawracał. Będąc blisko szczytu.
– Wielicki mówił, że jechaliście tam pisać historię. Zatem był to atak nie do zatrzymania.
– Być może dla niego. Maciek dałby radę. Ale ruszył w górę, a ja za nim. I cały czas
kalkuluję, jak bym nie liczył, to mi się, kurczę, nie składa. Jestem przerażony, mówiąc wprost.
Strasznie późno! To gonię ile sił.
Przed każdym wyjściem w góry wspinacz ustala sobie, albo zespół ustala, deadline
(dosłownie – linię śmierci), czyli termin, czas kiedy trzeba zacząć wracać. Adam twierdzi, że tak
samo było przed atakiem na Broad Peak. Himalaiści ustalili, że jeszcze za dnia muszą zdążyć
wrócić ze szczytu na przełęcz Broad Col. Dalej do szturmowego obozu czwartego mogą schodzić
przy świetle latarek. Poradzą sobie, natomiast długi i trudny technicznie odcinek po grani od
szczytu do przełęczy muszą koniecznie pokonać przy świetle dziennym.
Już na tym postoju przed Rocky Summit dla wszystkich wspinaczy, bez względu na
doświadczenie, musiało być oczywiste, że to niemożliwe. Zabraknie czasu.
Artur Małek zaproponował, żeby odwiązali łączące ich liny, zrezygnowali z asekuracji.
Zgodzili się. Zerwali symboliczne zobowiązanie, rozsupłali zawiązane losy. Od tego momentu
każdy szedł w swoim tempie. Spieszyli się. Sprawnie prowadzony atak zmienił się w
indywidualną walkę o przetrwanie.
Pierwszy, o godzinie 17.20, na szczyt dotarł Adam. Spędził tam minutę, a może dwie, i
zaczął schodzić, a właściwie zbiegać, uciekać. Minął się z Arturem, który dotarł na wierzchołek
kilkanaście minut po nim, a jeszcze po około dziesięciu minutach z Maćkiem i Tomkiem. Szli
razem.
– Pogadaliście? – pytam Adama.
– Tak. Chociaż to nie jest najlepsze określenie. Musisz wiedzieć, że całe twarze mamy
zasłonięte. Jesteśmy w goglach, szczęka i usta sztywne z zimna, okutane chustką, kołnierzem, na
głowie dwie kominiarki, czapka, ogromny kaptur polarowy i z puchowej kurtki, do tego oddech
szybki jak przy sprincie na setkę. Możliwości pogadania są ograniczone. To pojedyncze słowa
naładowane znaczeniem, rozmowa przypominająca komunikację wojskową albo nawet wojenną.
Ale z każdym z chłopaków zamieniam parę słów, proszę Maćka, żeby przez radio powiedział
Wielickiemu, że nie działa mój radiotelefon i że już schodzę. Tomkowi mówię, żeby nie przyszło
mu do głowy biwakowanie. Całą noc muszą schodzić, cały czas schodzić i schodzić. Gratuluję
też chłopakom wejścia na szczyt.
– Byli jeszcze przed szczytem.
– Ze dwadzieścia minut przed nim, więc nie ma wątpliwości, że go osiągną. Trudno
powiedzieć, jak wyglądają, bo nie widzę nawet kawałka gołej skóry żadnego, ale mówią do
rzeczy, sprawiają wrażenie ludzi, którzy wiedzą, co się dzieje.
– Na zdjęciach Artura, który przed nimi był na szczycie, widać, że właśnie zachodzi
słońce – zauważam. – Już dawno nie powinni iść do góry.
– Nie powinni. Ale w tym miejscu decyzja o odwrocie nie ma sensu. Głupio zawracać,
skoro są tak blisko. Już jest jasne, że wszyscy będziemy schodzili po nocy.
ADAM
—
NA LIMESIE
– Idąc tam, robimy coś, czego jeszcze nikt przed nami nie dokonał – mówi Adam. – Żaden z
ludzi! Dlatego to tak wciąga, chociaż wszystko tam jest na limesie ludzkiej wytrzymałości.
Słodkie cierpienie i zamęt, radosna rozpacz, płomienny chłód, bezsilność, lament, żar... Tam są
warunki... Adamowi rzadko brakuje słów. Mówi dobrze, mądrze, sprawnie. W bukiecie
używanych przymiotników ma w czym wybierać, teraz ale zawiesił się jakoś. – Nieludzkie –
ni to pytam, ni stwierdzam.
– Tak. Zimowy atak na szczyt w Karakorum to jest wizyta na innej planecie. Zmieniasz
rozumienie tego, co znaczy zimno i wiatr. Żaden człowiek nie jest w stanie wyobrazić sobie
minus 65 stopni temperatury odczuwalnej, bo nie mamy skali. Nigdy nie byliśmy w czymś, co by
było do tego porównywalne. Na dodatek mamy tylko trzecią część tlenu tego co na dole,
kombinezony jak kosmonauci i sprzęt, który nie wiemy, czy w tych warunkach zadziała. Ja mam
wtedy poczucie, że staję w jednym szeregu z Magellanem, Scottem, Mallorym, Hillarym czy
Armstrongiem.
Nic dziwnego. Na Księżycu było więcej ludzi niż na Mount Evereście zimą. A on jest w
Himalajach. W Karakorum panują jeszcze gorsze warunki. Nigdzie nie ma tak strasznej, twardej
jak marmur zimy ze średnią temperaturą o 10 stopni niższą, a średnią prędkością wiatru o 40
kilometrów na godzinę większą niż te, co wieją nad Everestem, czyli nad Dachem Świata. Wiatry
tak straszne, że mogą udusić, kiedy wieją w plecy. Bo na zawietrznej, akurat tam gdzie twoje usta
próbują złapać oddech, wytwarza się próżnia jak w kosmosie.
Wichura – mówią w Karakorum – bezlitosny bóg zimy. To dlatego wcześniej zdobyto
niemal wszystkie ośmiotysięczniki w Himalajach niż choćby jeden z czterech w tamtych górach.
K2 i Nanga Parbat ciągle czekają na pierwszych zdobywców.
Zaledwie ośmiu ludziom w historii udało się tam pokonać w zimie granicę ośmiu tysięcy
metrów. Dwaj z nich nie żyją. Drugie tyle zdobywców pokonało granicę siedmiu tysięcy metrów.
Najwyżej byli Adam Bielecki i Janusz Gołąb, którzy w marcu 2012 roku zdobyli liczący 8068
metrów Gaszerbrum I.
I to chyba wszystko, na co zimą stać człowieka w Karakorum. Nadzieją jest postęp
technologiczny.
– Nie mamy dostatecznej ochrony rąk, nóg, twarzy i oczu – opowiada Adam.
– Dlaczego oczu?
– Bo para, którą wydychasz, w sekundę zamarza na okularach czy goglach. Jesteśmy
prawie ślepi. Oczy to najsłabszy punkt współczesnego himalaisty zimowego. Nie ma systemu,
który odprowadzałby wydychaną parę albo ogrzewał okulary. Nie mogę się doczekać, żeby ktoś
wymyślił wreszcie gogle z ogrzewaną szybą. Testujemy różne nowinki. Ja na Broad Peaku
miałem amerykańskie supergogle z wiatrakiem na baterię i świetnie się spisywały. Ale do
wysokości sześciu tysięcy metrów! Kawał drogi w ataku szczytowym musimy iść bez okularów.
A to jest piekielnie szkodliwe i śmiertelnie niebezpieczne, bo na tych wysokościach
atmosfera ma trzy razy mniejszą gęstość, więc promieniowanie ultrafioletowe jest trzy razy
większe, a jeszcze potęgowane przez śnieg, który je odbija. Bardzo szybko można zapaść na
oftalmię, czyli śnieżną czy też lodowcową ślepotę, a to wyrok śmierci na wielkich wysokościach.
Po omacku nie zejdziesz do bazy i nikt cię do niej nie zwiezie, nie sprowadzi.
Zdjęcie okularów nawet w dni pochmurne sprawia ból, jakby dwa sztylety wbijali ci w
oczy, przewiercali czaszkę laserami.
Problemem jest nawet jedzenie, wyjęcie z kieszeni albo plecaka energetycznych żeli,
które trzeba wycisnąć z tuby do ust. To bardzo skondensowane, łatwo przyswajalne cukry proste
i węglowodany, których używają zawodnicy w sportach wytrzymałościowych: długodystansowi
biegacze, kolarze, himalaiści na dużych wysokościach.
Rzecz w tym, że w zimie wspinacz ma założone jedwabne rękawiczki. Na nich są
rękawiczki z polaru, potem ogromne rękawice puchowe z jednym palcem i na koniec łapawice z
goreteksu. Ręka w gipsie ma mniejszą objętość. I większą sprawność. Zdjęcie plecaka i odpięcie
klamerki, przetarcie okularów, spojrzenie na zegarek, włączenie klawisza w radiotelefonie,
odpięcie karabinka z uprzęży albo przepięcie kciukiem jumara, zwanego małpą, czyli urządzenia
do podchodzenia na linie poręczowej, to nieprawdopodobnie skomplikowane czynności, które
należy zaplanować. Trzeba wymyślić, jak to zrobić, i wykonać możliwie najmniejszym kosztem.
Chodzi o to, by oszczędzić każdą najdrobniejszą cząsteczkę energii, którą jeszcze masz, żeby jak
najmądrzej gospodarować odrobiną tlenu, która jest w atmosferze.
A jak się wysikać, odkręcić termos, odpiąć suwak od kombinezonu, tym bardziej że na
zamku pod brodą wielka bryła lodu z twojego oddechu? Tomek umarł z odpiętym rakiem, bo nie
mógł sobie z nim poradzić, Arturowi zmiana baterii w czołówce zajęła na grani 40 minut. Ta
zwłoka omal nie kosztowała go życia.
Sprawdzam. Siedząc w domu przed komputerem i pisząc te słowa, zmieniam baterie w
czołówce. Uwijam się w 10 sekund.
– A jak na szczycie zrobić zdjęcie? – pytam Adama.
– Bardzo poważne wyzwanie. Aparat mam zawieszony na szyi pod kombinezonem. Na
szczycie wyciągam go za sznurek, zrywam dwie wierzchnie rękawice i bez mierzenia pstrykam
szybko kilka razy, a po pięciu – sześciu zdjęciach aparat i ręce zamarzają na kość.
– Bo zdjęcia lepiej mieć.
– Bo to dowód. We wspinaniu niby obowiązuje zasada zaufania, ale istnieje ryzyko, że
gazety na świecie zamiast nagłówków: „Polacy zdobyli Broad Peak”, dadzą nagłówki: „Polacy
twierdzą, że zdobyli Broad Peak”.
Nawet w Warszawie, Skierniewicach, Rawiczu czy Zambrowie można popróbować tego,
o czym mówi Adam, poczuć, co znaczy cztero-, pięciodniowy atak na szczyt ośmiotysięcznika.
W Polsce na co dzień biegają setki tysięcy ludzi. Machnijcie zatem maraton, 42 kilometry z
hakiem, a mniej więcej będziecie wiedzieli, co znaczy wdrapać się w osiem – dziewięć godzin z
bazy do obozu drugiego, z 4950 n.p.m. na 6200 metrów. Porównywalny wysiłek.
Maratończyka na mecie wymasują, żona zawiezie go do domu, wstawi pod gorący
prysznic i poda wystawny obiad z piwem, które neutralizuje zakwaszone mięśnie. Himalaista
zwala się w zimnym namiocie i długie godziny topi śnieg na herbatę, gotuje zupę, ale wcale nie
odpocznie, nie odbuduje się energetycznie, bo na wielkich wysokościach organizm gorzej
przyswaja i białko, i węglowodany. Tam ciało tylko chudnie, pożera ostatnie rezerwy, własne
mięśnie, cały czas jest na deficycie. I po takim dniu wspinacza czeka osiem kolejnych godzin do
obozu trzeciego na wysokości 7100 metrów.
Zatem dwa maratony pod rząd, po których przed tobą najtrudniejsze – atak szczytowy. To
już jest trzeci maraton z rzędu, a jeszcze musisz zejść! O czym niektórzy mówią, że jest jeszcze
trudniejsze od najtrudniejszego, a na pewno najbardziej niebezpieczne. Większość himalaistów
ginie podczas odwrotu. A na Maćka, Tomka, Adama i Artura na zejściu czyha jeszcze niegroźnie
wyglądająca, ale zabójcza niespodzianka – tuż za szczytem małe podejście na przedwierzchołek.
Pułapka Broad Peaku.
KARAWANA
—
PIERWSZE EMALIE
Bezwstydnie marketingowy list do Jacka Berbeki, od którego zaczynam tę opowieść, wysyłam
zaraz po tym, kiedy w gazecie przeczytałem, że planuje wyprawę w góry Karakorum po ciała
swojego brata Macieja i jego partnera Tomka Kowalskiego.
Najpierw więc posyła mnie w diabły, ale po e-mailu dzwoni już następnego dnia. Mówi, że
musimy się spieszyć, bo góra pożera. Pochłania, zasysa, wciąga. A w zasadzie zmienia w bryłę
lodu, którą przytwierdza, wmraża w lodowiec jako fragment swojego ciała. Przyspawa tak, że
będzie się jej kawałkiem na wieki. Na całe tysiąclecia. Trzeba się więc spieszyć, żeby nie
wykuwać chłopaków kilofami. Których nie będzie. Sił zresztą też.
Tak oto w nowo powstającym Górskim Ochotniczym Przedsiębiorstwie Pogrzebowym
zostałem przyjęty na kronikarza.
Grubo przesadzam, pisząc do Jacka, że moje książki przetłumaczyli na kilkanaście
języków. Kilka, nie kilkanaście – konkretnie: dziewięć. Zagalopowałem się. Także w tej sprawie,
że wydawcy biją się o książkę, którą chcę napisać o jego wyprawie. Mówiąc szczerze, nikomu
nie wspomniałem o moim pomyśle. Wydaje mi się, że do wydawcy lepiej będzie pójść, kiedy na
100 procent będę wiedział, że jadę. Najpierw muszę przekonać Jacka, zatem żeby łatwiej mu
było podjąć decyzję, w czasie naszej pierwszej rozmowy telefonicznej znowu się zagalopowałem
i mówię, że nie tylko sam pokryję wszystkie wydatki związane z moim wyjazdem, ale dorzucę
się do wspólnego wora.
Jacek, podobnie jak ja, nie ma pieniędzy na tę wyprawę, ogłosił więc zbiórkę społeczną, a
Klub Wysokogórski Zakopane udostępnił na ten cel swoje konto.
POMOC DLA WYPRAWY NA BROAD PEAK
W związku z tragicznymi wydarzeniami po pierwszym zimowym zdobyciu Broad Peaku i
zaginięciu Macieja Berbeki i Tomka Kowalskiego 06.03.2013 r. organizuję wyprawę na ten
szczyt w celu godnego pochowania mojego brata Macieja Berbeki i Tomka Kowalskiego na
stokach Broad Peaku – czerwiec, lipiec. Z poważaniem Jacek Berbeka, Zarząd KW Zakopane
Jeżeli jest to możliwe, prosimy o wsparcie – cała rodzina Berbeków i Kowalskich.
Pomoc prosimy kierować na nr konta:
Klub Wysokogórski Zakopane
Droga na Wierch 4. 34-500 Zakopane
PBS w Zakopanem nr: 66 8821 0009 0000 0004 6789 0001
Tytuł przelewu: Maciej Berbeka – darowizna.
Bezpośredni kontakt: Jacek Berbeka, nr telefonu...
A teraz i ja muszę chodzić z gębą po prośbie. Wiem, że ta wyprawa to wspaniały temat,
samograj, jak mawiają dziennikarze, a ja będę jedynym, który weźmie w tym udział. Do tego
tragedia na Broad Peaku rozpaliła do czerwoności całą Polskę, więc jestem bardzo pewny siebie.
W pierwszej kolejności myślę o Wydawnictwie Agory, bo to firma, w której jestem na etacie od
prawie 25 lat, to nie poskąpi. Pytam, czy chce wydać taką książkę, bo jeśli tak – potrzebna jest
zaliczka. W Polsce autorzy bardzo często biorą zaliczkowe honorarium, zanim cokolwiek
napiszą. Mój pomysł bardzo się wszystkim podoba, ale pytają dla pewności, kto jest szefem
ekspedycji. Przypominam, że Jacek Berbeka, a kolega, który się wspina i dobrze zna środowisko
himalaistów, zasyczał przeciągle przez zęby.
– Ty wiesz, jakie on ma przezwisko? – pyta i od razu sobie odpowiada. – „Siekierka”! – No to
co?
– Skąd wiesz, że w Islamabadzie nie powie, żebyś spierdalał?
Odpowiadam, że nie wiem, ale dla reportera im więcej niewiadomych, tym lepiej, im
pomysł bardziej odjechany, ryzykowny, niepewny, a bohater bardziej zwichrowany i
nieoczywisty, tym szansa na wspaniały materiał się zwiększa.
– Na mój rozum ryzyko nie jest takie wielkie – mówię i pokazuję list, który dostałem od
Jacka Berbeki.
16 kwietnia 2013, 19.27
Witaj, Jacku, przesyłam orientacyjny koszt wyprawy czteroosobowej na Broad Peak 2013 r.
1. Pozwolenie na szczyt 5500 $ jedna osoba tj.: 17 050 zł x 4 osoby = 68 200 zł. 2. Przelot 3100
zł x 4 osoby = 12 400 zł.
3. Ubezpieczenie 3500 zł x 4 osoby = 14 000 zł.
4. Szerpa wysokościowy – 2300 $ = 7130 zł.
5. Butle tlenowe, maska, reduktor – 1850 $ = 5735 zł.
6. Ubrania, namioty, liny, haki, śruby, szable – 7000 zł.
7. Jedzenie szturmowe – 3000 zł.
8. Cargo – 4000 zł.
-------------------------------------------------------------------
Razem: 121 465 zł.
Pozdrawiam, Jacek Berbeka.
No i nie dają, w każdym razie nie tyle, ile potrzebuję, więc idę do Czarnego, które wydało
wszystkie moje książki. Bardzo się tam cieszą, prawie zgadzają, a następnego dnia słyszę:
– Wiesz, Jacku, gdyby tylko o ciebie chodziło, to nie ma sprawy, ale tak, to rozumiesz...
Czytelników bardzo proszę o czujność, skupienie, niedłubanie w uchu podczas lektury, bo
imię Jacek nosi nie tylko autor, a jednocześnie narrator tego reportażu, ale także jego główny
bohater. Kłopot zrobi się jeszcze większy, bo jak niebawem się dowiem, w naszej wyprawie
weźmie także udział Jacek Jawień, zawodowy ratownik górski z Tychów, a jednocześnie
znakomity i doświadczony himalaista. Zatem na czterech członków ekspedycji będziemy mieli
trzech Jacków i trzech ludzi, jak odkryję nieco później, z tą samą grupą krwi 0. Jeszcze później
odkryję, że mówiąc prawdę, Jacek Jawień nie wie, jaką ma grupę krwi, a to zero wymyślił sobie,
bo takie pytanie zadają w pakistańskiej deklaracji paszportowej. Myślę, że to nieco dziwne, że
zawodowy ratownik górski nie wie, jaką ma krew.
A co by było, gdyby nagle wymagał transfuzji albo, nie daj Boże, ktoś potrzebował krwi
od niego?
Ale wróćmy do moich kłopotów. Wydatku i ryzyka nie przestraszyło się tylko
wydawnictwo Znak, chociaż z Krakowa, a kiedy jadę podpisać z nim umowę, w pociągu, tuż za
stacją Tunel, strzela mi nagle do głowy: dlaczego by przy okazji nie zrobić filmu o tej
pogrzebowej ekspedycji? Mojego pierwszego, w pełni samodzielnego filmu! Mam ogromną,
niemal religijną wiarę w moc, w potęgę, niezwykłość tego tematu. Jeśli coś spieprzę, to będzie
tylko moja wina, tym bardziej że Jacek Berbeka nie chce nawet słyszeć, żeby w góry, poza mną,
zabrać także operatora. Nawet mnie to ucieszyło. Pomyślałem, że kamery będę używał trochę jak
dyktafonu. Będę ją włączał, kiedy usłyszę coś ciekawego. Poradzę sobie. Amatorzy robią teraz
wspaniałe filmy telefonami komórkowymi, to czemu nie ja, tym bardziej że zamierzam zdobyć
znakomity, zawodowy sprzęt filmowy, umiem robić zdjęcia, a przede wszystkim uwielbiam
nowe wyzwania.
Ale nigdy w życiu nie trzymałem kamery w ręku. A mam zabrać aż trzy: dwie maleńkie
GoPro3, sportowego typu, którymi można filmować bez pomocy rąk, bo mają systemy
mocowania na wspinaczkowym kasku, oraz wspaniałą, bardzo trwałą, ale niezbyt wielką i ciężką
Sony HRX z kombinacją zewnętrznych mikrofonów i klasycznym wizjerem, a nie tylko
wyświetlaczem. Moja Sonia ma znakomity zoom i optykę, a po zdemontowaniu stacji do
podłączania mikrofonów poręczny kształt i rozmiary kilogramowej torebki z cukrem, którą łatwo
schować przed mrozem za pazuchę. I ma aż 15 przycisków, suwaczków i pokręteł.
Moja kamera patrzy w stronę Broad Peaku.
Muszę się pouczyć, przejść kurs operatorski. Ratunkiem jest Wojtek Staroń, który filmuje dla
mnie wszystkie sceny w Polsce. Na korepetycje idę do Jacka Petryckiego, legendy polskiej sztuki
operatorskiej i mojego dobrego druha, a sportowe maleństwa uczy mnie obsługiwać młodziutki
operator Ernest Wilczyński. Jak zwykle przed każdą wyprawą czas goni jak szalony, więc to,
czego oni w szkole filmowej uczyli się cztery lata, ja muszę opanować w cztery godziny.
„Piatiletka w tri dnia” – śmieje się ze mnie wielka reporterka Lidka Ostałowska, moja koleżanka
z pracy.
A jeszcze każdego niemal dnia dzwoni Jacek Berbeka i niezmiennie dziwi mnie, tumani,
przestrasza. Mówi o camelbaku, rękawicach, termosie, uprzęży, termicznych gaciach, koszulach,
które nie wiem dlaczego nazywają oddychającymi, ale muszę kupić. Pyta o ulubione ryby w
konserwach, bo on szproty i sardynki, ale jeszcze są śledzie i tuńczyk. Innym razem pyta, jak
schodzę w rakach po lodzie, bo można przodem albo tyłem, jaki noszę numer ubrań, a jakie buty.
– Czterdzieści dwa.
– To dobrze – powiada – bo ci kupiłem czterdzieści sześć.
– Niedobrze. O cztery za dużo!
– Takie muszą być, bo odmrozisz paluchy i amputacje gotowe.
Jacek robi zakupy na wyprawę, uzupełnia każdemu uczestnikowi wyposażenie i sprzęt
wspinaczkowy, o wszystkim przypomina, popędza, każe leczyć zęby, bo na wielkich
wysokościach najmniejsza dolegliwość na pewno się ujawni i zamieni w udrękę nie do
zniesienia. I żadnych szczepień ochronnych, bo to antyciała, które pół roku hulają w organizmie i
osłabiają.
– Trzeba uważać, wszystko myć, wycierać każdy widelec – gromi przez telefon Jacek – i
nie dotykać żadnych kotów, bab, psów, krów i chłopów. Zresztą wszystko wam pokażę.
Właśnie! Komu? Kto jedzie poza nami dwoma? Jacek nie chce powiedzieć.
– Tym się nie zajmuj! – krzyczy do słuchawki. – Media zabiły mojego brata, im mniej
będziesz wiedział, tym lepiej.
I trzyma to w tajemnicy, dopóki się da, i nigdy się nie dowiedziałem, co miał na myśli,
mówiąc, że media zabiły jego brata. Ja oczywiście mam własną teorię na temat związku mediów
z tragedią zimowej wyprawy, ale podzielę się nią w rozdziale poświęconym Tomkowi
Kowalskiemu.
Podobnie nigdy nie dowiedziałem się, co Jacek miał na myśli, informując mnie
zdawkowo, że kilka dni przed nami w Karakorum jedzie Artur Hajzer, polski wspinacz, twórca
programu Polskiego Himalaizmu Zimowego, którego elementem była styczniowo-marcowa
ekspedycja na Broad Peak.
– Wyczyści bazę ze wszystkich rzeczy, sprzątnie obozy, sam nawet pójdzie do góry, żeby
zatrzeć ślady...
Kiedy pytam, ślady czego, odpowiada, żebym w to nie wnikał, bo nie moja sprawa. I że
jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. On ma swoje przemyślenia, mnóstwo
rzeczy, które mu się narzucają – tak mówi i myślami leci dalej. Nielekko zrozumieć jego język,
pojąć semantykę, składnię, nadążyć za jego logiką.
Nazwiska pozostałych dwóch uczestników wyprawy poznaję, kiedy przysyłają do mnie
swoje paszporty, bo to ja załatwiam dla nas wizy w ambasadzie Pakistanu, ale Jacek ciągle nie
chce mi dać do nich numerów telefonów. A z kilkoma najważniejszymi osobami chcę koniecznie
porozmawiać przed kamerą jeszcze przed wyjazdem na Broad Peak.
Przede wszystkim więc jadę do Zakopanego, gdzie mieszka Jacek. Już po kilkunastu
minutach osobistej znajomości dochodzi do pierwszej kłótni. Idzie o belkę pod sufitem w jego
salonie. Przerzuca przez nią linę, a ja zawieszam się na niej i testuję wspaniałą uprząż
wspinaczkową, którą mi kupił. Po mojemu ta belka to jętka, on się upiera, że tragarz.
I żaden nie ustępuje.
No i w tym zwisie wymyślam, że w moim filmie każdy bohater przedstawiał się będzie
sam. Zdjęcia rozpoczynam od Jacka, a ponieważ naprawdę tak jak w rozdziale niżej wyglądał
początek naszej rozmowy, właśnie tak w scenariuszu opisałem pierwszą scenę filmu, w której ja
na razie jestem nieznajomym.
JACEK
—
TECHNIKA ROZSADZANIA SERC
Wnętrze. Całkowite ciemności. Na ekranie pojawiają się początkowe napisy, a widzowie słyszą
rozmowę. Ci mężczyźni dopiero się poznają, a już między nimi czuć napięcie.
– Przedstaw się – prosi nieznany mężczyzna. – Jacek Berbeka.
– Dlaczego jedziesz na tę wyprawę?
– Bo zginął mój brat.
– W górach zginęło tysiące braci – nieznany nie daje za wygraną.
– Ale ten był mój.
– Zdradzisz nam...?
– Nic ci nie zdradzę.
– Jeszcze nie skończyłem... – w głosie nieznanego słychać irytację. – Jaką masz ksywkę?
– Nie znam jej.
– Znasz! Mówią na ciebie „Siekierka”.
Następuje długa, ciemna cisza.
– Zaciąłeś się? – pyta Jacek Berbeka.
– Nie. Chciałem zobaczyć, jak wytrzymasz ciszę.
– Możemy milczeć.
– Spróbujmy – mówi nieznany zaczepnie.
Kolejna ciemna cisza, która jednak nieco się rozwidnia, by przejść do następnej,
nieznośnie długiej, do tego milczącej, nocnej sceny w wysokogórskim namiocie. Dwóch
mężczyzn...
Tak zaczyna się mój scenariusz filmowy. Ci dwaj w drugiej scenie to znani nam już wspinacze
Jackowie Berbeka i Jawień.
Krzysztofa Tarasewicza, ostatniego członka naszej poszukiwawczej wyprawy na Broad Peak,
Jacek Berbeka poznał w 2006 roku na zimowej ekspedycji na liczącą 8126 metrów n.p.m. Nanga
Parbat. Mieli zakładać razem obóz drugi na wysokości 6700 metrów, ale wielki blok skalny
osunął się ze zbocza i zgruchotał Krzysztofowi rękę. – Rękawica pełna krwi, gnat na
wierzchu i ból nie do wytrzymania. – Krzyś wykrzywia twarz na samo wspomnienie. – Nie
mogłem nawet utrzymać w ręku czekana.
Stracili mnóstwo czasu. Nie było mowy o dalszej drodze w górę ani nawet o wpięciu w
linę i zjeździe na dół. Przyszła noc z 30-stopniowym mrozem, a oni tkwili w ścianie bez namiotu
i śpiworów. To był najstraszniejszy biwak w życiu Krzyśka, któremu mimo upływu krwi Jacek
przez całą noc nie pozwolił usnąć, bo sen oznacza wychłodzenie organizmu, hipotermię i śmierć.
Okładał go, masował, by pobudzić krążenie, poił letnią wodą z topionego śniegu, a z pierwszymi
promieniami porannego słońca przypiął partnera do liny i pomógł zjechać do bazy.
– Na takich wysokościach nie da się wziąć człowieka na plecy i znieść – mówię.
– Jasne, ale wystarczy przy nim być – Jacek na to. – Złapać go za rękę, związać się liną,
przejść dwa kroki, dwa następne, krzyczeć, poganiać, kopnąć, szarpnąć za uprząż, mówić, że już
niedaleko, ciut, ciut... Tak się uczy chodzić ludzi z dysfunkcją kończyn po ciężkich wypadkach.
Mój brat i Tomek Kowalski zginęli, bo załamali się psychicznie, a to załamanie wzięło się stąd,
że zostali sami. Partnerzy ich zostawili, a w górach każdy musi wiedzieć, że się na niego czeka,
ten słabszy to widzi, czuje i mobilizuje organizm do działania. Czasem wystarczy tylko kontakt
wzrokowy.
Jacek Berbeka na lodowcu Baltoro. Prawie całą drogę do bazy odbył w sandałach. Nowe buty
załatwiły go już pierwszego dnia trekingu.
Jacek Jawień też był na tamtej groźnej dla Krzyśka i Jacka wyprawie na Nandze. Wśród
uczestników znaleźli się także Artur Hajzer, Robert Szymczak i Krzysztof Wielicki, który był
szefem ekspedycji. Wszyscy oni pojawią się w tej książce.
Nanga Parbat to była ostatnia góra, na której parę lat wcześniej, bo zimą z 1991 na 1992 rok,
Jacek Berbeka wspinał się razem ze swoim starszym o pięć lat bratem Maciejem. Maciek
kierował wyprawą Zakopiańskiego Klubu Wysokogórskiego, która zaatakowała sławną,
trawersującą szczyt drogą Messnerów z 1970 roku, czego zimą nikt ani wcześniej, ani później nie
ośmielił się nawet próbować. Wyczyn Messnerów kosztował życie Günthera, młodszego brata
legendarnego Reinholda, któremu potem zarzucano długo, że zostawił w górach swojego
rodzonego partnera. – A wam dlaczego się nie udało? – pytam Jacka.
– Bo próbowaliśmy zimą, a to jedna z najtrudniejszych i najdłuższych dróg
wspinaczkowych w Himalajach. I jedna z dwóch niezdobytych o tej porze roku gór na świecie.
Dwa razy atakowaliśmy, za każdym razem osiągając około siedmiu tysięcy metrów.
– Jesteś bratem i synem ludzi, którzy zginęli w górach. Powinieneś mieć do nich uraz.
– Nigdy! – Jacek Berbeka na to. – Do ludzi może tak, ale nie do gór. One są, stoją sobie.
Ojciec Macieja i Jacka, Krzysztof Berbeka, był mimo młodego wieku bardzo
doświadczonym taternikiem i ratownikiem górskim. Uczestniczył w ponad 200 wyprawach
ratunkowych. Umarł w 1964 roku w wyniku urazów po wypadku, jakiemu uległ podczas powrotu
z północnej ściany czterotysięcznika Dent d’Hérens w Alpach Szwajcarskich. To było pierwsze
zimowe przejście tej trudnej drogi wspinaczkowej. Miał 34 lata, jego starszy syn Maciek
dziewięć, a Jacek – pięć. Ratownicy Podhalańskiej Grupy Górskiego Ochotniczego Pogotowia
Ratunkowego obrali ojca chłopaków na swojego patrona, a członkowie Zakopiańskiego Klubu
Wysokogórskiego założyli fundusz jego imienia, który miał wspomagać jego synów i żonę, bo
zostali bez środków do życia. Kiedy chłopcy dorośli, pieniądze zaczęto przekazywać rodzinom
innych poległych wspinaczy.
– Ty masz trzech synów – stwierdzam.
– Tak. Najstarszy jest Jacek, dwadzieścia siedem lat, potem Jakub dwadzieścia jeden i
Jędrzej piętnaście lat. Maciek ma czterech synów.
– I żadnej córeczki?
– Żadnej. U nas już cztery pokolenia tak, od dziewiętnastego wieku bez córki.
– Bez gór możesz być szczęśliwy? – pytam.
– Nie wiem! To jest jakieś wypełnienie całości, wnętrze...
– Bywasz gwałtowny?
– W ruchu tak! – mówi, a ja widzę, że zaczyna się denerwować.
– Nerwus.
– Niektórzy mówią, że tak, a niektórzy, że bardzo spokojny, szczególnie w działaniu, bo
działanie mam uporządkowane.
– Ja widzę, jaki nieludzki, sterylny porządek masz w swojej chałupie. Lubisz dowodzić?
– Nie.
– Jesteś góralem? – prowadzę swoje przesłuchanie dalej.
– Zakopiańczykiem. Maja prababka była góralką. A pradziad Węgrem.
– Czym zajmujesz się na co dzień?
– No, różnymi rzeczami.
– Na przykład?
– Działalność gospodarcza i zajęcia z młodzieżą. Całe życie robię to, co lubię. I widzę, że
niektórych ludzi strasznie wkurza, że oni całe życie robią nie to, co lubią.
– Jasne. A te zajęcia z młodzieżą?
– Różnie. I swobodne, i wymuszone.
– Jezus Maria! – Przed kamerą z Jackiem rozmawia mi się jeszcze trudniej niż zwykle. –
Co to znaczy? Prowadzisz klub sportowy czy chór kościelny?
– Różne działania – wzrusza ramionami. – Działam w dwóch klubach sportowych i w
szkole.
– Powiedz chociaż, z czego żyjesz? Ta działalność...
– Miałem sklep ze sprzętem górskim, teraz tylko serwis i wypożyczalnię narciarską.
Jestem trenerem. Moją główną dyscypliną było i jest narciarstwo alpejskie. Narty i wspinanie, to
najbardziej lubię i robię cały czas.
– Ty masz dobre warunki fizyczne do wspinaczki?
– Dobre – odpowiada bez zastanowienia i pokazuje imponujący prawy muskuł. – Ja
nawet nie jestem siwy, chociaż się nie farbuję, i wagę trzymam od lat. Jestem bardzo leciutki.
– Wyglądasz na granitową kulę mięśni.
– Mam sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i tylko siedemdziesiąt parę
kilogramów wagi.
– To tyle co ja, ale ja mam sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Ruszamy w góry
za trzy tygodnie. Co powinienem robić do wyjazdu? Jak ćwiczyć?
– Jak ci lekarz czegoś zabrania, to akurat to możesz robić. Biegaj może. Ale uważaj, bo
masz swoje lata.
– Pięćdziesiąt sześć. Tylko dwa więcej od ciebie. Do tego Krzyś Tarasewicz, też
pięćdziesięcioparolatek, i to już są trzy grzyby w barszczu. Nawet z Jackiem Jawieniem i jego
trzydziestoma sześcioma wiosnami to ciągle wyprawa staruszków, emerytów. Podołamy?
– My tak, ale nie wiem, czy tobie starczy sił. Na dużych wysokościach najprostsza nawet
czynność to duży problem.
– Wiem – przyznaję. – I w zimie, i w lecie.
– Skąd wiesz? – pyta Jacek Berbeka.
– Z książek.
– Mówiłeś, że wiesz.
– Bo czytam książki. Ja większość rzeczy, co wiem, to z książek właśnie, Jacek.
– Ale w górach najważniejsze jest doświadczenie. Znam ludzi, którzy nie czytają książek
i mają świetne doświadczenie. Na przykład pakistańscy i nepalscy tragarze, szerpowie.
– Ale w Warszawie żaden nie przejdzie przez ulicę, bo rozjedzie go samochód. W teatrze
zgubi się przy szatni.
Jacek nie jest pierwszym himalaistą, który organizuje taką wyprawę w najwyższe góry.
Przed nim był austriacki himalaista Georg Kronthaler, który przed siedmiu laty sprowadził z góry
ciało swojego brata Markusa. Los chciał, że ten pierwszy raz także miał miejsce na Broad Peaku,
do tego ciało Markusa znajdowało się na wysokości 7900 metrów, na której spodziewamy się
odnaleźć naszych zaginionych. Młody Austriak zginął w 2006 roku, także podczas zejścia ze
szczytu. Jego brat bardzo się spieszył, żeby wyprawę poszukiwawczą zorganizować jeszcze
przed czerwcem następnego roku, w którym wypadała 50. rocznica pierwszego zdobycia tego
ośmiotysięcznika. Dokonali tego Austriacy, więc w tym sezonie bez wątpienia wielu z nich
obrałoby tę górę za swój cel.
Ekipa Georga Kronthalera sprowadziła, czy raczej spuściła, ciało Markusa na sam dół do
bazy, a potem przewiozła je do Austrii. Jej członkowie byli świetnie przygotowani, jak to
Austriacy, zatrudnili bardzo wielu pakistańskich tragarzy wysokogórskich i przede wszystkim nie
musieli Markusa szukać, bo wiedzieli, gdzie leży jego ciało. To był, i jest do tej pory, jedyny
przypadek w historii zwiezienia na sam dół człowieka z takiej wysokości. Himalaiści, którzy
stracili życie na górze, jeśli tylko można odnaleźć ich ciała i któryś z ich towarzyszy ma na to
siły, chowani są w lodowych szczelinach najbliżej miejsca śmierci.
Pierwsza, na długo przed Georgiem, bo w 1982 roku, taką akcję przeprowadziła Wanda
Rutkiewicz, polska gwiazda himalajska tamtych lat, która kierowała żeńską wyprawą na K2. W
obozie drugim na drodze przez Żebro Abruzzich z powodu choroby wysokościowej umiera
Halina Krüger-Syrokomska. Szczęśliwie w tym samym czasie na K2 działa polska męska
wyprawa pełna gwiazd himalajskich. Wanda prosi o pomoc, upiera się, żeby znieść Halinę na
sam dół, do podstawy ściany, gdzie od lat pięćdziesiątych istnieje symboliczne i rzeczywiste
cmentarzysko upamiętniające himalaistów poległych w Karakorum. Miejsce to nazywane jest
Kopcem Gilkeya od nazwiska wspinacza, który jako pierwszy został tam pochowany.
W akcji wzięło udział sześciu polskich wspinaczy i czterech Austriaków, którzy przyszli
naszym z pomocą. Opuszczali Halinę w pomarańczowym tobole na ponadstumetrowej linie.
Dziesięciu wybitnym, silnym himalaistom zajęło to pełne trzy dni.
Kiedy wyłączam kamerę po pierwszej rozmowie z Jackiem Berbeką, szef nieodległej już
wyprawy zdradza mi, że moim konkurentem w staraniach o udział w jego ekspedycji była wielka
niemiecko-austriacka stacja telewizyjna. Gotowi byli pokryć 20 procent wszystkich kosztów
przedsięwzięcia.
– Wydawało im się, że pstrykną palcami i Polak poleci na forsę – mówi Jacek. – Jakby
dali wszystko, to bym pomyślał, a tak, to se mogą pstrykać...
Pytam go o zmieniającą się u wszystkich psychikę na wielkich wysokościach, o
halucynacje, które przytrafiają się tam wielu himalaistom. Opowiadał mi o nich Krzysztof
Wielicki, dużo czytałem o tym w książkach.
– Ja nigdy nie miałem. Wiatr wieje, huczy i wydaje ci się, że ktoś do ciebie gada. Wiatr
cudowne rzeczy... Nawet piosenki śpiewa.
– Może ty jesteś za mało skomplikowany na halucynacje?
Jacek wybucha śmiechem. Tym swoim dziwnym, udawanym, przykrym dla ucha
śmiechem człowieka, któremu nie jest do śmiechu. Śmiechem, który od pierwszej naszej
rozmowy przez telefon przypomina mi śmiech mnicha Pai Mei, okrutnego mistrza kung-fu z
zakonu Białego Lotosu, od którego Beatrix Czarna Mamba z filmu Kill Bill Quentina Tarantino
nauczyła się Techniki Pięciu Palców Dłoni Rozsadzających Serce.
JACEK
—
SKOK BEZ TYCZKI
Ale Jacek na szczęście nie zna tej techniki. Za to 16 lat uprawiał wyczynowo narciarstwo
alpejskie w klubach Wisła i Legia Zakopane. Ukończył kierunek trenerski na Akademii
Wychowania Fizycznego w Krakowie. Na koncie ma cztery ośmiotysięczniki, z których trzy
zdobywa samotnie w stylu alpejskim, polegającym na tym, że wspinacz wędruje na szczyt bez
wcześniejszego zakładania obozów i rozpinania czasem nawet kilometrów lin poręczowych, a
zatrzymuje się na odpoczynki i noclegi tam, gdzie potrzebuje i wymaga sytuacja. Gaszerbrum I
Jacek zdobywa z trzema partnerami, idąc nieprzerwanie 30 godzin z bazy na sam szczyt. Latem
1996 roku kieruje wyprawą na Nanga Parbat. Zawrócili 120 metrów przed wierzchołkiem.
Zawsze, nawet na Mount Evereście, Jacek wspina się bez użycia butli tlenowej. Przed nim żaden
Polak na tej górze się na to nie odważył. Dwa razy z powodu załamania pogody, a był już raz
nawet na 8650 metrach, a więc zaledwie dwieście metrów od szczytu, nie udało się Jackowi
zdobyć tej najwyższej góry. Trzy razy musiał spędzać noce na niebotycznej, odbierającej życie
wysokości 8300 metrów. Jak zwykle nie miał ze sobą butli z tlenem.
Należy się więc wyjaśnienie w sprawie kosztorysu naszej wyprawy, zamieszczonego dwa
rozdziały wyżej. Co w zestawieniu kosztów robią butle tlenowe? To najbardziej podstawowy,
ratujący życie sprzęt każdej wyprawy himalajskiej, nawet tej, która tak jak nasza, z zasady, z
założenia ma go nie używać. W ostatnich latach coraz mniej cenione są wspinaczkowe
osiągnięcia dokonane na tlenie, zatem ze wspomaganiem. Mówi się, że są niestylowe, a nawet –
niesportowe, tak jak korzystanie podczas letnich wypraw z tragarzy wysokościowych. Różnica w
zmaganiu z górą i wysokością w masce tlenowej i bez niej jest tak ogromna, że traktowana jest
niemal jak odmienna dyscyplina sportu, sukcesy osiągane z butlą na plecach albo bez niej
każdemu himalaiście zapisuje się oddzielnie.
To jakby w skoku wzwyż startowali lekkoatleci z tyczką i bez niej. Każda wyprawa musi
mieć jednak sprzęt tlenowy, na wypadek gdyby u kogoś pojawiły się oznaki obrzęku płuc,
najbardziej niebezpieczne objawy choroby wysokościowej. Jedynym ratunkiem jest wtedy
podanie tlenu i natychmiastowe zwiezienie chorego najniżej jak się da.
Celem głównym naszej wyprawy jest odnalezienie zaginionych himalaistów, a gdyby był
czas, siły, okazja i ładna pogoda – zaatakowanie i zdobycie Broad Peaku, którego żaden z
naszych wspinaczy nie ma na koncie. Jacek Jawień nigdy nie osiągnął nawet magicznej dla
wspinaczy wysokości ośmiu tysięcy metrów.
Nigdy do końca nie dowiedziałem się od Jacka Berbeki, dlaczego – skoro nie mieliśmy
celu sportowego, tylko poszukiwawczy – zrezygnował ze wspinania na tlenie z butli (tak jak
zrobiła ekipa Georga Kronthalera z Austrii), co niebotycznie zwiększyłoby nasze szanse na
sukces, na odnalezienie obu chłopaków.
– Ja zawsze działam bez tlenu – deklaruje Jacek.
Koniec, kropka.
– Nie mogę się zgodzić, żeby mój brat poniewierał się na tej górze – ciągnie dalej z innej
beczki – żeby leżał na widoku, był oglądany, dotykany, fotografowany przez ciągnących tamtędy
uczestników kolejnych wypraw, żeby jego portrety trafiły do internetu. By był – Boże drogi! –
źródełkiem himalajskich souvenirów, pamiątkowych guzików, sprzączek, pętli, karabinków...
Taka decyzja Jacka sprawia, że przed naszym wyjazdem w Karakorum z ust bardzo wielu
polskich himalaistów słyszę, że to nasze przedsięwzięcie i gadanie o poszukiwaniu zaginionych
O tym nie mów. Twoje usta są za małe. Indianie Koyukon
Szybki oddech jak u psa – zawsze, kiedy się boję. Dzwonię jednak. Ledwo się przedstawiam – posłał mnie na trzy, jak mówią Rosjanie, wesołe litery, bo u nich to słowo jest przez samo „h”. No to piszę. 18 marca 2013, 18.39 Witam, Panie Jacku. Nazywam się Jacek Hugo-Bader, od 23 lat jestem reporterem „Gazety Wyborczej”, a od pięciu lat także pisarzem. Umiem dobrze pisać, ale w wygłaszaniu kondolencji jestem słaby, więc proszę mnie zwolnić z tego rytualnego obowiązku. Proszę uwierzyć tylko, że chyba wiem, co Pan czuje. Też mam starszego brata, który potrzebuje mojej pomocy. I robię, co mogę. Niech mnie Pan weźmie na tę wyprawę! Błagam. Jak tylko usłyszałem w radiu historię zimowego zdobywania Broad Peak, nie przestaję o niej myśleć. Niech mnie Pan weźmie. Będę waszym kronikarzem, będę pisał na bieżąco relacje na portalu internetowym, blogi, pierdogi i wszystko, co trzeba, a na koniec powstanie piękna książka o waszej poszukiwawczej wyprawie. Już mam kilku wydawców, którzy biją się o ten nieistniejący materiał. Nikt lepiej ode mnie tej książki nie napisze. Nie będę Pana nudził prezentacją mojego dorobku, który jest niemały. Jestem w grupie kilku czołowych specjalistów od reportażu i literatury faktu w Polsce. Moje książki zostały przetłumaczone na kilkanaście języków. Do tego jestem silny, wytrzymały i odporny jak wielbłąd. Mam 55 lat, biegam maratony letnie i narciarskie, do pracy jeżdżę przeważnie na rowerze, oddaję honorowo krew, mogę wypić – ale nie muszę. Nie jestem alpinistą, ale błyskawicznie się uczę, mam duże doświadczenie w turystyce górskiej, znoszę niewygody, ekstremalne temperatury (kilka zimowych samotnych wypraw na Syberię od Uralu po Czukotkę). Pustynie Gobi i Kara-kum pokonałem na rowerze. Jestem reporterem piszącym, ale robię też zdjęcia na poziomie zawodowym. Będę waszym kronikarzem, tragarzem, pomywaczem garów, dobrym, wrażliwym kompanem i psychoterapeutą. Weźcie mnie tylko, tym bardziej że sam pokryję WSZYSTKIE wydatki związane z moim wyjazdem. Proszę nie odrzucać szybko mojej propozycji i prośby. Proszę ponosić ją w głowie parę dni i dać mi jakoś znać. Tymczasem pozdrawiam serdecznie, Jacek hb
Warszawa, 21 grudnia 2012. Konferencja prasowa przed zimową wyprawą na Broad Peak. Od lewej siedzą Maciek Berbeka, Adam Bielecki, Tomek Kowalski, Artur Małek i Krzysztof Wielicki
OSOBY DRAMATU Maciek Berbeka, Adam Bielecki, Tomek Kowalski, Artur Małek – uczestnicy wyprawy zimowej Broad Peak 2013 Krzysztof Wielicki – kierownik zimowej wyprawy Broad Peak 2013 Jacek Berbeka – brat Maćka, kierownik wyprawy poszukiwawczej Jacek Jawień – uczestnik wyprawy poszukiwawczej Krzysztof Tarasewicz – uczestnik wyprawy poszukiwawczej JHB – autor, uczestnik wyprawy poszukiwawczej Alicja Kowalska – matka Tomka Marek Kowalski – ojciec Tomka Agnieszka Korpal – narzeczona Tomka Artur Hajzer – himalaista, szef programu Polski Himalaizm Zimowy Marcin Kaczkan – himalaista, ostatni partner Artura Hajzera Robert Szymczak – lekarz, himalaista Ewa Dyakowska-Berbeka – żona Maćka Mehsin Kaheng – kucharz obu wypraw Hassan Asin – pomocnik kucharza Karim Hayyat – tragarz wysokościowy wyprawy zimowej
CZĘŚĆ I KARAWANA
Broad Peak. Czyli Szeroki Szczyt, z lewej Środkowy, z prawej główny. To dwunasta najwyższa góra świata, ale wśród okalających ją szczytów nie grzeszy urodą. Wielgachna, zwalista i ponura kopuła skalno-lodowa.
ATAK — LINIA ŚMIERCI – Jak długo mogą wytrzymać baterie w czołówce? – pytam. – Dobę na pewno. – To takie głupie światełko może przeżyć człowieka, który je niesie! – Jasne – mówi Adam, a głowa opada mu na same piersi. Światło latarki Macieja Berbeki było widać z dołu jeszcze nad ranem, ale ani on, ani Tomasz Kowalski, jego o ponad połowę młodszy partner, nie wrócili do bazy po pierwszym w historii zimowym wejściu na liczący 8047 metrów Broad Peak w górach Karakorum. Adam Bielecki i Artur Małek, dwaj ich silniejsi towarzysze wspinaczki, szczęśliwie wrócili ze szczytu. Artur ma tyle lat co Krzysztof, najstarszy syn Maćka, Adam – tyle co jego Staszek, a Tomek, dokładnie tyle co Maćkowy Franek. To był siódmy w historii i czwarty polski atak zimowy na tę górę. – Szarża w stylu lat osiemdziesiątych – mówi Adam Bielecki. – Myślę, że w niechlubny sposób nawiązaliśmy do polskiej tradycji szaleńczego ataku za wszelką cenę! Wtedy priorytetem nie było bezpieczeństwo, tak jak dzisiaj. Kluczowa decyzja zapada w czasie krótkiego postoju tuż przed Rocky Summit, przedwierzchołkiem głównego szczytu. To chwila kiedy każdy z nas musi spojrzeć w głąb siebie i zdecydować, czy da radę. Każdy już musiał zdawać sobie sprawę, że jedziemy po bandzie, że łamiemy, przekraczamy granicę. Bezpieczeństwa. Ja mam pełną świadomość, że na szali kładę swoje życie. Adam robi kilka małych kroków w dół. Rezygnuje ze z takim trudem zdobytej wysokości tylko po to, żeby przez tę głupią minutę rozmowy postać na słońcu. Trzeciego dnia akcji górskiej, przy ponad 30 stopniach poniżej zera i na ośmiu tysiącach metrów, MRÓZ to nie jest coś, co można napisać małymi literami. – To jest coś, co zwyczajnie po zwierzęcemu chce cię zabić – mówi Adam. – I właśnie wtedy cztery osoby podejmują taką samą, nierozsądną decyzję. – Ale każdy tylko w swoim imieniu. Jak ja, dwudziestodziewięcioletni szczyl, co tylko zaczął się wspinać, mam mówić Maćkowi, co on ma robić. Przecież jest naszym liderem, wodzem. Naszym guru. Rozmawia przez radiotelefon z Krzysztofem Wielickim, szefem wyprawy, który pozostał w bazie na dole, i słyszy, że jest późno, powinniśmy zawrócić, a Maciek, że nie po to tu przyjechaliśmy. Idziemy do góry. To jak pięćdziesięcioparoletni facet mówi, że da radę, to ja nie dam?! Ale w Adamie odzywa się głos rozsądku i bąka coś pod nosem, w stylu, że może jednak by się wycofali, jednak Tomek olewa jego słowa, Artur ich nie słyszy, a Maciek spogląda na niego wymownie, bierze czekan i bez słowa rusza do góry. Chociaż Artur ma dokładnie tyle lat co Krzysztof, najstarszy jego syn, Adam – tyle co jego Staszek, a Tomek dokładnie tyle co Maćkowy Franek. Nie wierzę, że można się uwolnić od takiej myśli. Nie ojciec. Nie taki ojciec. Nie Maciek. Poza tym: Krzyś, Staś, Franuś – w jego domu tylko tak mówi się do dzieci, i żadnemu, chociaż wszyscy dorośli, nigdy nie dał poprowadzić samochodu, bo tylko kiedy on za kierownicą jest bezpiecznie. – Ulżyło mi – opowiada dalej Adam. – Prawdę mówiąc, wcale nie chcę wracać, tym bardziej że jestem silny, prawdopodobnie najsilniejszy w tej grupie. Ale wiem, że rozpoczynamy właśnie morderczy wyścig z czasem, ze słońcem, ze zmęczeniem. Walkę o życie po prostu. – A gdyby Maciek zaczął schodzić? – kombinuję. – Poszedłbym za nim. Nieraz robiłem
odwrót, znam uczucie porażki. Każdy z nas je zna, a Maciek chyba najlepiej. Nie raz, nie dwa, nie pięć, a pewnie i nie dziesięć razy zawracał. Będąc blisko szczytu. – Wielicki mówił, że jechaliście tam pisać historię. Zatem był to atak nie do zatrzymania. – Być może dla niego. Maciek dałby radę. Ale ruszył w górę, a ja za nim. I cały czas kalkuluję, jak bym nie liczył, to mi się, kurczę, nie składa. Jestem przerażony, mówiąc wprost. Strasznie późno! To gonię ile sił. Przed każdym wyjściem w góry wspinacz ustala sobie, albo zespół ustala, deadline (dosłownie – linię śmierci), czyli termin, czas kiedy trzeba zacząć wracać. Adam twierdzi, że tak samo było przed atakiem na Broad Peak. Himalaiści ustalili, że jeszcze za dnia muszą zdążyć wrócić ze szczytu na przełęcz Broad Col. Dalej do szturmowego obozu czwartego mogą schodzić przy świetle latarek. Poradzą sobie, natomiast długi i trudny technicznie odcinek po grani od szczytu do przełęczy muszą koniecznie pokonać przy świetle dziennym. Już na tym postoju przed Rocky Summit dla wszystkich wspinaczy, bez względu na doświadczenie, musiało być oczywiste, że to niemożliwe. Zabraknie czasu. Artur Małek zaproponował, żeby odwiązali łączące ich liny, zrezygnowali z asekuracji. Zgodzili się. Zerwali symboliczne zobowiązanie, rozsupłali zawiązane losy. Od tego momentu każdy szedł w swoim tempie. Spieszyli się. Sprawnie prowadzony atak zmienił się w indywidualną walkę o przetrwanie. Pierwszy, o godzinie 17.20, na szczyt dotarł Adam. Spędził tam minutę, a może dwie, i zaczął schodzić, a właściwie zbiegać, uciekać. Minął się z Arturem, który dotarł na wierzchołek kilkanaście minut po nim, a jeszcze po około dziesięciu minutach z Maćkiem i Tomkiem. Szli razem. – Pogadaliście? – pytam Adama. – Tak. Chociaż to nie jest najlepsze określenie. Musisz wiedzieć, że całe twarze mamy zasłonięte. Jesteśmy w goglach, szczęka i usta sztywne z zimna, okutane chustką, kołnierzem, na głowie dwie kominiarki, czapka, ogromny kaptur polarowy i z puchowej kurtki, do tego oddech szybki jak przy sprincie na setkę. Możliwości pogadania są ograniczone. To pojedyncze słowa naładowane znaczeniem, rozmowa przypominająca komunikację wojskową albo nawet wojenną. Ale z każdym z chłopaków zamieniam parę słów, proszę Maćka, żeby przez radio powiedział Wielickiemu, że nie działa mój radiotelefon i że już schodzę. Tomkowi mówię, żeby nie przyszło mu do głowy biwakowanie. Całą noc muszą schodzić, cały czas schodzić i schodzić. Gratuluję też chłopakom wejścia na szczyt. – Byli jeszcze przed szczytem. – Ze dwadzieścia minut przed nim, więc nie ma wątpliwości, że go osiągną. Trudno powiedzieć, jak wyglądają, bo nie widzę nawet kawałka gołej skóry żadnego, ale mówią do rzeczy, sprawiają wrażenie ludzi, którzy wiedzą, co się dzieje. – Na zdjęciach Artura, który przed nimi był na szczycie, widać, że właśnie zachodzi słońce – zauważam. – Już dawno nie powinni iść do góry. – Nie powinni. Ale w tym miejscu decyzja o odwrocie nie ma sensu. Głupio zawracać, skoro są tak blisko. Już jest jasne, że wszyscy będziemy schodzili po nocy.
ADAM — NA LIMESIE – Idąc tam, robimy coś, czego jeszcze nikt przed nami nie dokonał – mówi Adam. – Żaden z ludzi! Dlatego to tak wciąga, chociaż wszystko tam jest na limesie ludzkiej wytrzymałości. Słodkie cierpienie i zamęt, radosna rozpacz, płomienny chłód, bezsilność, lament, żar... Tam są warunki... Adamowi rzadko brakuje słów. Mówi dobrze, mądrze, sprawnie. W bukiecie używanych przymiotników ma w czym wybierać, teraz ale zawiesił się jakoś. – Nieludzkie – ni to pytam, ni stwierdzam. – Tak. Zimowy atak na szczyt w Karakorum to jest wizyta na innej planecie. Zmieniasz rozumienie tego, co znaczy zimno i wiatr. Żaden człowiek nie jest w stanie wyobrazić sobie minus 65 stopni temperatury odczuwalnej, bo nie mamy skali. Nigdy nie byliśmy w czymś, co by było do tego porównywalne. Na dodatek mamy tylko trzecią część tlenu tego co na dole, kombinezony jak kosmonauci i sprzęt, który nie wiemy, czy w tych warunkach zadziała. Ja mam wtedy poczucie, że staję w jednym szeregu z Magellanem, Scottem, Mallorym, Hillarym czy Armstrongiem. Nic dziwnego. Na Księżycu było więcej ludzi niż na Mount Evereście zimą. A on jest w Himalajach. W Karakorum panują jeszcze gorsze warunki. Nigdzie nie ma tak strasznej, twardej jak marmur zimy ze średnią temperaturą o 10 stopni niższą, a średnią prędkością wiatru o 40 kilometrów na godzinę większą niż te, co wieją nad Everestem, czyli nad Dachem Świata. Wiatry tak straszne, że mogą udusić, kiedy wieją w plecy. Bo na zawietrznej, akurat tam gdzie twoje usta próbują złapać oddech, wytwarza się próżnia jak w kosmosie. Wichura – mówią w Karakorum – bezlitosny bóg zimy. To dlatego wcześniej zdobyto niemal wszystkie ośmiotysięczniki w Himalajach niż choćby jeden z czterech w tamtych górach. K2 i Nanga Parbat ciągle czekają na pierwszych zdobywców. Zaledwie ośmiu ludziom w historii udało się tam pokonać w zimie granicę ośmiu tysięcy metrów. Dwaj z nich nie żyją. Drugie tyle zdobywców pokonało granicę siedmiu tysięcy metrów. Najwyżej byli Adam Bielecki i Janusz Gołąb, którzy w marcu 2012 roku zdobyli liczący 8068 metrów Gaszerbrum I. I to chyba wszystko, na co zimą stać człowieka w Karakorum. Nadzieją jest postęp technologiczny. – Nie mamy dostatecznej ochrony rąk, nóg, twarzy i oczu – opowiada Adam. – Dlaczego oczu? – Bo para, którą wydychasz, w sekundę zamarza na okularach czy goglach. Jesteśmy prawie ślepi. Oczy to najsłabszy punkt współczesnego himalaisty zimowego. Nie ma systemu, który odprowadzałby wydychaną parę albo ogrzewał okulary. Nie mogę się doczekać, żeby ktoś wymyślił wreszcie gogle z ogrzewaną szybą. Testujemy różne nowinki. Ja na Broad Peaku miałem amerykańskie supergogle z wiatrakiem na baterię i świetnie się spisywały. Ale do wysokości sześciu tysięcy metrów! Kawał drogi w ataku szczytowym musimy iść bez okularów. A to jest piekielnie szkodliwe i śmiertelnie niebezpieczne, bo na tych wysokościach atmosfera ma trzy razy mniejszą gęstość, więc promieniowanie ultrafioletowe jest trzy razy większe, a jeszcze potęgowane przez śnieg, który je odbija. Bardzo szybko można zapaść na oftalmię, czyli śnieżną czy też lodowcową ślepotę, a to wyrok śmierci na wielkich wysokościach. Po omacku nie zejdziesz do bazy i nikt cię do niej nie zwiezie, nie sprowadzi. Zdjęcie okularów nawet w dni pochmurne sprawia ból, jakby dwa sztylety wbijali ci w
oczy, przewiercali czaszkę laserami. Problemem jest nawet jedzenie, wyjęcie z kieszeni albo plecaka energetycznych żeli, które trzeba wycisnąć z tuby do ust. To bardzo skondensowane, łatwo przyswajalne cukry proste i węglowodany, których używają zawodnicy w sportach wytrzymałościowych: długodystansowi biegacze, kolarze, himalaiści na dużych wysokościach. Rzecz w tym, że w zimie wspinacz ma założone jedwabne rękawiczki. Na nich są rękawiczki z polaru, potem ogromne rękawice puchowe z jednym palcem i na koniec łapawice z goreteksu. Ręka w gipsie ma mniejszą objętość. I większą sprawność. Zdjęcie plecaka i odpięcie klamerki, przetarcie okularów, spojrzenie na zegarek, włączenie klawisza w radiotelefonie, odpięcie karabinka z uprzęży albo przepięcie kciukiem jumara, zwanego małpą, czyli urządzenia do podchodzenia na linie poręczowej, to nieprawdopodobnie skomplikowane czynności, które należy zaplanować. Trzeba wymyślić, jak to zrobić, i wykonać możliwie najmniejszym kosztem. Chodzi o to, by oszczędzić każdą najdrobniejszą cząsteczkę energii, którą jeszcze masz, żeby jak najmądrzej gospodarować odrobiną tlenu, która jest w atmosferze. A jak się wysikać, odkręcić termos, odpiąć suwak od kombinezonu, tym bardziej że na zamku pod brodą wielka bryła lodu z twojego oddechu? Tomek umarł z odpiętym rakiem, bo nie mógł sobie z nim poradzić, Arturowi zmiana baterii w czołówce zajęła na grani 40 minut. Ta zwłoka omal nie kosztowała go życia. Sprawdzam. Siedząc w domu przed komputerem i pisząc te słowa, zmieniam baterie w czołówce. Uwijam się w 10 sekund. – A jak na szczycie zrobić zdjęcie? – pytam Adama. – Bardzo poważne wyzwanie. Aparat mam zawieszony na szyi pod kombinezonem. Na szczycie wyciągam go za sznurek, zrywam dwie wierzchnie rękawice i bez mierzenia pstrykam szybko kilka razy, a po pięciu – sześciu zdjęciach aparat i ręce zamarzają na kość. – Bo zdjęcia lepiej mieć. – Bo to dowód. We wspinaniu niby obowiązuje zasada zaufania, ale istnieje ryzyko, że gazety na świecie zamiast nagłówków: „Polacy zdobyli Broad Peak”, dadzą nagłówki: „Polacy twierdzą, że zdobyli Broad Peak”. Nawet w Warszawie, Skierniewicach, Rawiczu czy Zambrowie można popróbować tego, o czym mówi Adam, poczuć, co znaczy cztero-, pięciodniowy atak na szczyt ośmiotysięcznika. W Polsce na co dzień biegają setki tysięcy ludzi. Machnijcie zatem maraton, 42 kilometry z hakiem, a mniej więcej będziecie wiedzieli, co znaczy wdrapać się w osiem – dziewięć godzin z bazy do obozu drugiego, z 4950 n.p.m. na 6200 metrów. Porównywalny wysiłek. Maratończyka na mecie wymasują, żona zawiezie go do domu, wstawi pod gorący prysznic i poda wystawny obiad z piwem, które neutralizuje zakwaszone mięśnie. Himalaista zwala się w zimnym namiocie i długie godziny topi śnieg na herbatę, gotuje zupę, ale wcale nie odpocznie, nie odbuduje się energetycznie, bo na wielkich wysokościach organizm gorzej przyswaja i białko, i węglowodany. Tam ciało tylko chudnie, pożera ostatnie rezerwy, własne mięśnie, cały czas jest na deficycie. I po takim dniu wspinacza czeka osiem kolejnych godzin do obozu trzeciego na wysokości 7100 metrów. Zatem dwa maratony pod rząd, po których przed tobą najtrudniejsze – atak szczytowy. To już jest trzeci maraton z rzędu, a jeszcze musisz zejść! O czym niektórzy mówią, że jest jeszcze trudniejsze od najtrudniejszego, a na pewno najbardziej niebezpieczne. Większość himalaistów ginie podczas odwrotu. A na Maćka, Tomka, Adama i Artura na zejściu czyha jeszcze niegroźnie wyglądająca, ale zabójcza niespodzianka – tuż za szczytem małe podejście na przedwierzchołek. Pułapka Broad Peaku.
KARAWANA — PIERWSZE EMALIE Bezwstydnie marketingowy list do Jacka Berbeki, od którego zaczynam tę opowieść, wysyłam zaraz po tym, kiedy w gazecie przeczytałem, że planuje wyprawę w góry Karakorum po ciała swojego brata Macieja i jego partnera Tomka Kowalskiego. Najpierw więc posyła mnie w diabły, ale po e-mailu dzwoni już następnego dnia. Mówi, że musimy się spieszyć, bo góra pożera. Pochłania, zasysa, wciąga. A w zasadzie zmienia w bryłę lodu, którą przytwierdza, wmraża w lodowiec jako fragment swojego ciała. Przyspawa tak, że będzie się jej kawałkiem na wieki. Na całe tysiąclecia. Trzeba się więc spieszyć, żeby nie wykuwać chłopaków kilofami. Których nie będzie. Sił zresztą też. Tak oto w nowo powstającym Górskim Ochotniczym Przedsiębiorstwie Pogrzebowym zostałem przyjęty na kronikarza. Grubo przesadzam, pisząc do Jacka, że moje książki przetłumaczyli na kilkanaście języków. Kilka, nie kilkanaście – konkretnie: dziewięć. Zagalopowałem się. Także w tej sprawie, że wydawcy biją się o książkę, którą chcę napisać o jego wyprawie. Mówiąc szczerze, nikomu nie wspomniałem o moim pomyśle. Wydaje mi się, że do wydawcy lepiej będzie pójść, kiedy na 100 procent będę wiedział, że jadę. Najpierw muszę przekonać Jacka, zatem żeby łatwiej mu było podjąć decyzję, w czasie naszej pierwszej rozmowy telefonicznej znowu się zagalopowałem i mówię, że nie tylko sam pokryję wszystkie wydatki związane z moim wyjazdem, ale dorzucę się do wspólnego wora. Jacek, podobnie jak ja, nie ma pieniędzy na tę wyprawę, ogłosił więc zbiórkę społeczną, a Klub Wysokogórski Zakopane udostępnił na ten cel swoje konto. POMOC DLA WYPRAWY NA BROAD PEAK W związku z tragicznymi wydarzeniami po pierwszym zimowym zdobyciu Broad Peaku i zaginięciu Macieja Berbeki i Tomka Kowalskiego 06.03.2013 r. organizuję wyprawę na ten szczyt w celu godnego pochowania mojego brata Macieja Berbeki i Tomka Kowalskiego na stokach Broad Peaku – czerwiec, lipiec. Z poważaniem Jacek Berbeka, Zarząd KW Zakopane Jeżeli jest to możliwe, prosimy o wsparcie – cała rodzina Berbeków i Kowalskich. Pomoc prosimy kierować na nr konta: Klub Wysokogórski Zakopane Droga na Wierch 4. 34-500 Zakopane PBS w Zakopanem nr: 66 8821 0009 0000 0004 6789 0001 Tytuł przelewu: Maciej Berbeka – darowizna. Bezpośredni kontakt: Jacek Berbeka, nr telefonu... A teraz i ja muszę chodzić z gębą po prośbie. Wiem, że ta wyprawa to wspaniały temat, samograj, jak mawiają dziennikarze, a ja będę jedynym, który weźmie w tym udział. Do tego tragedia na Broad Peaku rozpaliła do czerwoności całą Polskę, więc jestem bardzo pewny siebie. W pierwszej kolejności myślę o Wydawnictwie Agory, bo to firma, w której jestem na etacie od prawie 25 lat, to nie poskąpi. Pytam, czy chce wydać taką książkę, bo jeśli tak – potrzebna jest zaliczka. W Polsce autorzy bardzo często biorą zaliczkowe honorarium, zanim cokolwiek napiszą. Mój pomysł bardzo się wszystkim podoba, ale pytają dla pewności, kto jest szefem ekspedycji. Przypominam, że Jacek Berbeka, a kolega, który się wspina i dobrze zna środowisko
himalaistów, zasyczał przeciągle przez zęby. – Ty wiesz, jakie on ma przezwisko? – pyta i od razu sobie odpowiada. – „Siekierka”! – No to co? – Skąd wiesz, że w Islamabadzie nie powie, żebyś spierdalał? Odpowiadam, że nie wiem, ale dla reportera im więcej niewiadomych, tym lepiej, im pomysł bardziej odjechany, ryzykowny, niepewny, a bohater bardziej zwichrowany i nieoczywisty, tym szansa na wspaniały materiał się zwiększa. – Na mój rozum ryzyko nie jest takie wielkie – mówię i pokazuję list, który dostałem od Jacka Berbeki. 16 kwietnia 2013, 19.27 Witaj, Jacku, przesyłam orientacyjny koszt wyprawy czteroosobowej na Broad Peak 2013 r. 1. Pozwolenie na szczyt 5500 $ jedna osoba tj.: 17 050 zł x 4 osoby = 68 200 zł. 2. Przelot 3100 zł x 4 osoby = 12 400 zł. 3. Ubezpieczenie 3500 zł x 4 osoby = 14 000 zł. 4. Szerpa wysokościowy – 2300 $ = 7130 zł. 5. Butle tlenowe, maska, reduktor – 1850 $ = 5735 zł. 6. Ubrania, namioty, liny, haki, śruby, szable – 7000 zł. 7. Jedzenie szturmowe – 3000 zł. 8. Cargo – 4000 zł. ------------------------------------------------------------------- Razem: 121 465 zł. Pozdrawiam, Jacek Berbeka. No i nie dają, w każdym razie nie tyle, ile potrzebuję, więc idę do Czarnego, które wydało wszystkie moje książki. Bardzo się tam cieszą, prawie zgadzają, a następnego dnia słyszę: – Wiesz, Jacku, gdyby tylko o ciebie chodziło, to nie ma sprawy, ale tak, to rozumiesz... Czytelników bardzo proszę o czujność, skupienie, niedłubanie w uchu podczas lektury, bo imię Jacek nosi nie tylko autor, a jednocześnie narrator tego reportażu, ale także jego główny bohater. Kłopot zrobi się jeszcze większy, bo jak niebawem się dowiem, w naszej wyprawie weźmie także udział Jacek Jawień, zawodowy ratownik górski z Tychów, a jednocześnie znakomity i doświadczony himalaista. Zatem na czterech członków ekspedycji będziemy mieli trzech Jacków i trzech ludzi, jak odkryję nieco później, z tą samą grupą krwi 0. Jeszcze później odkryję, że mówiąc prawdę, Jacek Jawień nie wie, jaką ma grupę krwi, a to zero wymyślił sobie, bo takie pytanie zadają w pakistańskiej deklaracji paszportowej. Myślę, że to nieco dziwne, że zawodowy ratownik górski nie wie, jaką ma krew. A co by było, gdyby nagle wymagał transfuzji albo, nie daj Boże, ktoś potrzebował krwi od niego? Ale wróćmy do moich kłopotów. Wydatku i ryzyka nie przestraszyło się tylko wydawnictwo Znak, chociaż z Krakowa, a kiedy jadę podpisać z nim umowę, w pociągu, tuż za stacją Tunel, strzela mi nagle do głowy: dlaczego by przy okazji nie zrobić filmu o tej pogrzebowej ekspedycji? Mojego pierwszego, w pełni samodzielnego filmu! Mam ogromną, niemal religijną wiarę w moc, w potęgę, niezwykłość tego tematu. Jeśli coś spieprzę, to będzie tylko moja wina, tym bardziej że Jacek Berbeka nie chce nawet słyszeć, żeby w góry, poza mną, zabrać także operatora. Nawet mnie to ucieszyło. Pomyślałem, że kamery będę używał trochę jak dyktafonu. Będę ją włączał, kiedy usłyszę coś ciekawego. Poradzę sobie. Amatorzy robią teraz wspaniałe filmy telefonami komórkowymi, to czemu nie ja, tym bardziej że zamierzam zdobyć
znakomity, zawodowy sprzęt filmowy, umiem robić zdjęcia, a przede wszystkim uwielbiam nowe wyzwania. Ale nigdy w życiu nie trzymałem kamery w ręku. A mam zabrać aż trzy: dwie maleńkie GoPro3, sportowego typu, którymi można filmować bez pomocy rąk, bo mają systemy mocowania na wspinaczkowym kasku, oraz wspaniałą, bardzo trwałą, ale niezbyt wielką i ciężką Sony HRX z kombinacją zewnętrznych mikrofonów i klasycznym wizjerem, a nie tylko wyświetlaczem. Moja Sonia ma znakomity zoom i optykę, a po zdemontowaniu stacji do podłączania mikrofonów poręczny kształt i rozmiary kilogramowej torebki z cukrem, którą łatwo schować przed mrozem za pazuchę. I ma aż 15 przycisków, suwaczków i pokręteł.
Moja kamera patrzy w stronę Broad Peaku. Muszę się pouczyć, przejść kurs operatorski. Ratunkiem jest Wojtek Staroń, który filmuje dla mnie wszystkie sceny w Polsce. Na korepetycje idę do Jacka Petryckiego, legendy polskiej sztuki operatorskiej i mojego dobrego druha, a sportowe maleństwa uczy mnie obsługiwać młodziutki operator Ernest Wilczyński. Jak zwykle przed każdą wyprawą czas goni jak szalony, więc to, czego oni w szkole filmowej uczyli się cztery lata, ja muszę opanować w cztery godziny.
„Piatiletka w tri dnia” – śmieje się ze mnie wielka reporterka Lidka Ostałowska, moja koleżanka z pracy. A jeszcze każdego niemal dnia dzwoni Jacek Berbeka i niezmiennie dziwi mnie, tumani, przestrasza. Mówi o camelbaku, rękawicach, termosie, uprzęży, termicznych gaciach, koszulach, które nie wiem dlaczego nazywają oddychającymi, ale muszę kupić. Pyta o ulubione ryby w konserwach, bo on szproty i sardynki, ale jeszcze są śledzie i tuńczyk. Innym razem pyta, jak schodzę w rakach po lodzie, bo można przodem albo tyłem, jaki noszę numer ubrań, a jakie buty. – Czterdzieści dwa. – To dobrze – powiada – bo ci kupiłem czterdzieści sześć. – Niedobrze. O cztery za dużo! – Takie muszą być, bo odmrozisz paluchy i amputacje gotowe. Jacek robi zakupy na wyprawę, uzupełnia każdemu uczestnikowi wyposażenie i sprzęt wspinaczkowy, o wszystkim przypomina, popędza, każe leczyć zęby, bo na wielkich wysokościach najmniejsza dolegliwość na pewno się ujawni i zamieni w udrękę nie do zniesienia. I żadnych szczepień ochronnych, bo to antyciała, które pół roku hulają w organizmie i osłabiają. – Trzeba uważać, wszystko myć, wycierać każdy widelec – gromi przez telefon Jacek – i nie dotykać żadnych kotów, bab, psów, krów i chłopów. Zresztą wszystko wam pokażę. Właśnie! Komu? Kto jedzie poza nami dwoma? Jacek nie chce powiedzieć. – Tym się nie zajmuj! – krzyczy do słuchawki. – Media zabiły mojego brata, im mniej będziesz wiedział, tym lepiej. I trzyma to w tajemnicy, dopóki się da, i nigdy się nie dowiedziałem, co miał na myśli, mówiąc, że media zabiły jego brata. Ja oczywiście mam własną teorię na temat związku mediów z tragedią zimowej wyprawy, ale podzielę się nią w rozdziale poświęconym Tomkowi Kowalskiemu. Podobnie nigdy nie dowiedziałem się, co Jacek miał na myśli, informując mnie zdawkowo, że kilka dni przed nami w Karakorum jedzie Artur Hajzer, polski wspinacz, twórca programu Polskiego Himalaizmu Zimowego, którego elementem była styczniowo-marcowa ekspedycja na Broad Peak. – Wyczyści bazę ze wszystkich rzeczy, sprzątnie obozy, sam nawet pójdzie do góry, żeby zatrzeć ślady... Kiedy pytam, ślady czego, odpowiada, żebym w to nie wnikał, bo nie moja sprawa. I że jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. On ma swoje przemyślenia, mnóstwo rzeczy, które mu się narzucają – tak mówi i myślami leci dalej. Nielekko zrozumieć jego język, pojąć semantykę, składnię, nadążyć za jego logiką. Nazwiska pozostałych dwóch uczestników wyprawy poznaję, kiedy przysyłają do mnie swoje paszporty, bo to ja załatwiam dla nas wizy w ambasadzie Pakistanu, ale Jacek ciągle nie chce mi dać do nich numerów telefonów. A z kilkoma najważniejszymi osobami chcę koniecznie porozmawiać przed kamerą jeszcze przed wyjazdem na Broad Peak. Przede wszystkim więc jadę do Zakopanego, gdzie mieszka Jacek. Już po kilkunastu minutach osobistej znajomości dochodzi do pierwszej kłótni. Idzie o belkę pod sufitem w jego salonie. Przerzuca przez nią linę, a ja zawieszam się na niej i testuję wspaniałą uprząż wspinaczkową, którą mi kupił. Po mojemu ta belka to jętka, on się upiera, że tragarz. I żaden nie ustępuje. No i w tym zwisie wymyślam, że w moim filmie każdy bohater przedstawiał się będzie sam. Zdjęcia rozpoczynam od Jacka, a ponieważ naprawdę tak jak w rozdziale niżej wyglądał początek naszej rozmowy, właśnie tak w scenariuszu opisałem pierwszą scenę filmu, w której ja
na razie jestem nieznajomym.
JACEK — TECHNIKA ROZSADZANIA SERC Wnętrze. Całkowite ciemności. Na ekranie pojawiają się początkowe napisy, a widzowie słyszą rozmowę. Ci mężczyźni dopiero się poznają, a już między nimi czuć napięcie. – Przedstaw się – prosi nieznany mężczyzna. – Jacek Berbeka. – Dlaczego jedziesz na tę wyprawę? – Bo zginął mój brat. – W górach zginęło tysiące braci – nieznany nie daje za wygraną. – Ale ten był mój. – Zdradzisz nam...? – Nic ci nie zdradzę. – Jeszcze nie skończyłem... – w głosie nieznanego słychać irytację. – Jaką masz ksywkę? – Nie znam jej. – Znasz! Mówią na ciebie „Siekierka”. Następuje długa, ciemna cisza. – Zaciąłeś się? – pyta Jacek Berbeka. – Nie. Chciałem zobaczyć, jak wytrzymasz ciszę. – Możemy milczeć. – Spróbujmy – mówi nieznany zaczepnie. Kolejna ciemna cisza, która jednak nieco się rozwidnia, by przejść do następnej, nieznośnie długiej, do tego milczącej, nocnej sceny w wysokogórskim namiocie. Dwóch mężczyzn... Tak zaczyna się mój scenariusz filmowy. Ci dwaj w drugiej scenie to znani nam już wspinacze Jackowie Berbeka i Jawień. Krzysztofa Tarasewicza, ostatniego członka naszej poszukiwawczej wyprawy na Broad Peak, Jacek Berbeka poznał w 2006 roku na zimowej ekspedycji na liczącą 8126 metrów n.p.m. Nanga Parbat. Mieli zakładać razem obóz drugi na wysokości 6700 metrów, ale wielki blok skalny osunął się ze zbocza i zgruchotał Krzysztofowi rękę. – Rękawica pełna krwi, gnat na wierzchu i ból nie do wytrzymania. – Krzyś wykrzywia twarz na samo wspomnienie. – Nie mogłem nawet utrzymać w ręku czekana. Stracili mnóstwo czasu. Nie było mowy o dalszej drodze w górę ani nawet o wpięciu w linę i zjeździe na dół. Przyszła noc z 30-stopniowym mrozem, a oni tkwili w ścianie bez namiotu i śpiworów. To był najstraszniejszy biwak w życiu Krzyśka, któremu mimo upływu krwi Jacek przez całą noc nie pozwolił usnąć, bo sen oznacza wychłodzenie organizmu, hipotermię i śmierć. Okładał go, masował, by pobudzić krążenie, poił letnią wodą z topionego śniegu, a z pierwszymi promieniami porannego słońca przypiął partnera do liny i pomógł zjechać do bazy. – Na takich wysokościach nie da się wziąć człowieka na plecy i znieść – mówię. – Jasne, ale wystarczy przy nim być – Jacek na to. – Złapać go za rękę, związać się liną, przejść dwa kroki, dwa następne, krzyczeć, poganiać, kopnąć, szarpnąć za uprząż, mówić, że już niedaleko, ciut, ciut... Tak się uczy chodzić ludzi z dysfunkcją kończyn po ciężkich wypadkach. Mój brat i Tomek Kowalski zginęli, bo załamali się psychicznie, a to załamanie wzięło się stąd, że zostali sami. Partnerzy ich zostawili, a w górach każdy musi wiedzieć, że się na niego czeka, ten słabszy to widzi, czuje i mobilizuje organizm do działania. Czasem wystarczy tylko kontakt
wzrokowy. Jacek Berbeka na lodowcu Baltoro. Prawie całą drogę do bazy odbył w sandałach. Nowe buty załatwiły go już pierwszego dnia trekingu. Jacek Jawień też był na tamtej groźnej dla Krzyśka i Jacka wyprawie na Nandze. Wśród uczestników znaleźli się także Artur Hajzer, Robert Szymczak i Krzysztof Wielicki, który był szefem ekspedycji. Wszyscy oni pojawią się w tej książce. Nanga Parbat to była ostatnia góra, na której parę lat wcześniej, bo zimą z 1991 na 1992 rok, Jacek Berbeka wspinał się razem ze swoim starszym o pięć lat bratem Maciejem. Maciek kierował wyprawą Zakopiańskiego Klubu Wysokogórskiego, która zaatakowała sławną, trawersującą szczyt drogą Messnerów z 1970 roku, czego zimą nikt ani wcześniej, ani później nie ośmielił się nawet próbować. Wyczyn Messnerów kosztował życie Günthera, młodszego brata legendarnego Reinholda, któremu potem zarzucano długo, że zostawił w górach swojego rodzonego partnera. – A wam dlaczego się nie udało? – pytam Jacka. – Bo próbowaliśmy zimą, a to jedna z najtrudniejszych i najdłuższych dróg wspinaczkowych w Himalajach. I jedna z dwóch niezdobytych o tej porze roku gór na świecie. Dwa razy atakowaliśmy, za każdym razem osiągając około siedmiu tysięcy metrów. – Jesteś bratem i synem ludzi, którzy zginęli w górach. Powinieneś mieć do nich uraz. – Nigdy! – Jacek Berbeka na to. – Do ludzi może tak, ale nie do gór. One są, stoją sobie. Ojciec Macieja i Jacka, Krzysztof Berbeka, był mimo młodego wieku bardzo doświadczonym taternikiem i ratownikiem górskim. Uczestniczył w ponad 200 wyprawach ratunkowych. Umarł w 1964 roku w wyniku urazów po wypadku, jakiemu uległ podczas powrotu z północnej ściany czterotysięcznika Dent d’Hérens w Alpach Szwajcarskich. To było pierwsze zimowe przejście tej trudnej drogi wspinaczkowej. Miał 34 lata, jego starszy syn Maciek dziewięć, a Jacek – pięć. Ratownicy Podhalańskiej Grupy Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego obrali ojca chłopaków na swojego patrona, a członkowie Zakopiańskiego Klubu Wysokogórskiego założyli fundusz jego imienia, który miał wspomagać jego synów i żonę, bo zostali bez środków do życia. Kiedy chłopcy dorośli, pieniądze zaczęto przekazywać rodzinom innych poległych wspinaczy.
– Ty masz trzech synów – stwierdzam. – Tak. Najstarszy jest Jacek, dwadzieścia siedem lat, potem Jakub dwadzieścia jeden i Jędrzej piętnaście lat. Maciek ma czterech synów. – I żadnej córeczki? – Żadnej. U nas już cztery pokolenia tak, od dziewiętnastego wieku bez córki. – Bez gór możesz być szczęśliwy? – pytam. – Nie wiem! To jest jakieś wypełnienie całości, wnętrze... – Bywasz gwałtowny? – W ruchu tak! – mówi, a ja widzę, że zaczyna się denerwować. – Nerwus. – Niektórzy mówią, że tak, a niektórzy, że bardzo spokojny, szczególnie w działaniu, bo działanie mam uporządkowane. – Ja widzę, jaki nieludzki, sterylny porządek masz w swojej chałupie. Lubisz dowodzić? – Nie. – Jesteś góralem? – prowadzę swoje przesłuchanie dalej. – Zakopiańczykiem. Maja prababka była góralką. A pradziad Węgrem. – Czym zajmujesz się na co dzień? – No, różnymi rzeczami. – Na przykład? – Działalność gospodarcza i zajęcia z młodzieżą. Całe życie robię to, co lubię. I widzę, że niektórych ludzi strasznie wkurza, że oni całe życie robią nie to, co lubią. – Jasne. A te zajęcia z młodzieżą? – Różnie. I swobodne, i wymuszone. – Jezus Maria! – Przed kamerą z Jackiem rozmawia mi się jeszcze trudniej niż zwykle. – Co to znaczy? Prowadzisz klub sportowy czy chór kościelny? – Różne działania – wzrusza ramionami. – Działam w dwóch klubach sportowych i w szkole. – Powiedz chociaż, z czego żyjesz? Ta działalność... – Miałem sklep ze sprzętem górskim, teraz tylko serwis i wypożyczalnię narciarską. Jestem trenerem. Moją główną dyscypliną było i jest narciarstwo alpejskie. Narty i wspinanie, to najbardziej lubię i robię cały czas. – Ty masz dobre warunki fizyczne do wspinaczki? – Dobre – odpowiada bez zastanowienia i pokazuje imponujący prawy muskuł. – Ja nawet nie jestem siwy, chociaż się nie farbuję, i wagę trzymam od lat. Jestem bardzo leciutki. – Wyglądasz na granitową kulę mięśni. – Mam sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i tylko siedemdziesiąt parę kilogramów wagi. – To tyle co ja, ale ja mam sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Ruszamy w góry za trzy tygodnie. Co powinienem robić do wyjazdu? Jak ćwiczyć? – Jak ci lekarz czegoś zabrania, to akurat to możesz robić. Biegaj może. Ale uważaj, bo masz swoje lata. – Pięćdziesiąt sześć. Tylko dwa więcej od ciebie. Do tego Krzyś Tarasewicz, też pięćdziesięcioparolatek, i to już są trzy grzyby w barszczu. Nawet z Jackiem Jawieniem i jego trzydziestoma sześcioma wiosnami to ciągle wyprawa staruszków, emerytów. Podołamy? – My tak, ale nie wiem, czy tobie starczy sił. Na dużych wysokościach najprostsza nawet czynność to duży problem. – Wiem – przyznaję. – I w zimie, i w lecie.
– Skąd wiesz? – pyta Jacek Berbeka. – Z książek. – Mówiłeś, że wiesz. – Bo czytam książki. Ja większość rzeczy, co wiem, to z książek właśnie, Jacek. – Ale w górach najważniejsze jest doświadczenie. Znam ludzi, którzy nie czytają książek i mają świetne doświadczenie. Na przykład pakistańscy i nepalscy tragarze, szerpowie. – Ale w Warszawie żaden nie przejdzie przez ulicę, bo rozjedzie go samochód. W teatrze zgubi się przy szatni. Jacek nie jest pierwszym himalaistą, który organizuje taką wyprawę w najwyższe góry. Przed nim był austriacki himalaista Georg Kronthaler, który przed siedmiu laty sprowadził z góry ciało swojego brata Markusa. Los chciał, że ten pierwszy raz także miał miejsce na Broad Peaku, do tego ciało Markusa znajdowało się na wysokości 7900 metrów, na której spodziewamy się odnaleźć naszych zaginionych. Młody Austriak zginął w 2006 roku, także podczas zejścia ze szczytu. Jego brat bardzo się spieszył, żeby wyprawę poszukiwawczą zorganizować jeszcze przed czerwcem następnego roku, w którym wypadała 50. rocznica pierwszego zdobycia tego ośmiotysięcznika. Dokonali tego Austriacy, więc w tym sezonie bez wątpienia wielu z nich obrałoby tę górę za swój cel. Ekipa Georga Kronthalera sprowadziła, czy raczej spuściła, ciało Markusa na sam dół do bazy, a potem przewiozła je do Austrii. Jej członkowie byli świetnie przygotowani, jak to Austriacy, zatrudnili bardzo wielu pakistańskich tragarzy wysokogórskich i przede wszystkim nie musieli Markusa szukać, bo wiedzieli, gdzie leży jego ciało. To był, i jest do tej pory, jedyny przypadek w historii zwiezienia na sam dół człowieka z takiej wysokości. Himalaiści, którzy stracili życie na górze, jeśli tylko można odnaleźć ich ciała i któryś z ich towarzyszy ma na to siły, chowani są w lodowych szczelinach najbliżej miejsca śmierci. Pierwsza, na długo przed Georgiem, bo w 1982 roku, taką akcję przeprowadziła Wanda Rutkiewicz, polska gwiazda himalajska tamtych lat, która kierowała żeńską wyprawą na K2. W obozie drugim na drodze przez Żebro Abruzzich z powodu choroby wysokościowej umiera Halina Krüger-Syrokomska. Szczęśliwie w tym samym czasie na K2 działa polska męska wyprawa pełna gwiazd himalajskich. Wanda prosi o pomoc, upiera się, żeby znieść Halinę na sam dół, do podstawy ściany, gdzie od lat pięćdziesiątych istnieje symboliczne i rzeczywiste cmentarzysko upamiętniające himalaistów poległych w Karakorum. Miejsce to nazywane jest Kopcem Gilkeya od nazwiska wspinacza, który jako pierwszy został tam pochowany. W akcji wzięło udział sześciu polskich wspinaczy i czterech Austriaków, którzy przyszli naszym z pomocą. Opuszczali Halinę w pomarańczowym tobole na ponadstumetrowej linie. Dziesięciu wybitnym, silnym himalaistom zajęło to pełne trzy dni. Kiedy wyłączam kamerę po pierwszej rozmowie z Jackiem Berbeką, szef nieodległej już wyprawy zdradza mi, że moim konkurentem w staraniach o udział w jego ekspedycji była wielka niemiecko-austriacka stacja telewizyjna. Gotowi byli pokryć 20 procent wszystkich kosztów przedsięwzięcia. – Wydawało im się, że pstrykną palcami i Polak poleci na forsę – mówi Jacek. – Jakby dali wszystko, to bym pomyślał, a tak, to se mogą pstrykać... Pytam go o zmieniającą się u wszystkich psychikę na wielkich wysokościach, o halucynacje, które przytrafiają się tam wielu himalaistom. Opowiadał mi o nich Krzysztof Wielicki, dużo czytałem o tym w książkach. – Ja nigdy nie miałem. Wiatr wieje, huczy i wydaje ci się, że ktoś do ciebie gada. Wiatr cudowne rzeczy... Nawet piosenki śpiewa. – Może ty jesteś za mało skomplikowany na halucynacje?
Jacek wybucha śmiechem. Tym swoim dziwnym, udawanym, przykrym dla ucha śmiechem człowieka, któremu nie jest do śmiechu. Śmiechem, który od pierwszej naszej rozmowy przez telefon przypomina mi śmiech mnicha Pai Mei, okrutnego mistrza kung-fu z zakonu Białego Lotosu, od którego Beatrix Czarna Mamba z filmu Kill Bill Quentina Tarantino nauczyła się Techniki Pięciu Palców Dłoni Rozsadzających Serce.
JACEK — SKOK BEZ TYCZKI Ale Jacek na szczęście nie zna tej techniki. Za to 16 lat uprawiał wyczynowo narciarstwo alpejskie w klubach Wisła i Legia Zakopane. Ukończył kierunek trenerski na Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie. Na koncie ma cztery ośmiotysięczniki, z których trzy zdobywa samotnie w stylu alpejskim, polegającym na tym, że wspinacz wędruje na szczyt bez wcześniejszego zakładania obozów i rozpinania czasem nawet kilometrów lin poręczowych, a zatrzymuje się na odpoczynki i noclegi tam, gdzie potrzebuje i wymaga sytuacja. Gaszerbrum I Jacek zdobywa z trzema partnerami, idąc nieprzerwanie 30 godzin z bazy na sam szczyt. Latem 1996 roku kieruje wyprawą na Nanga Parbat. Zawrócili 120 metrów przed wierzchołkiem. Zawsze, nawet na Mount Evereście, Jacek wspina się bez użycia butli tlenowej. Przed nim żaden Polak na tej górze się na to nie odważył. Dwa razy z powodu załamania pogody, a był już raz nawet na 8650 metrach, a więc zaledwie dwieście metrów od szczytu, nie udało się Jackowi zdobyć tej najwyższej góry. Trzy razy musiał spędzać noce na niebotycznej, odbierającej życie wysokości 8300 metrów. Jak zwykle nie miał ze sobą butli z tlenem. Należy się więc wyjaśnienie w sprawie kosztorysu naszej wyprawy, zamieszczonego dwa rozdziały wyżej. Co w zestawieniu kosztów robią butle tlenowe? To najbardziej podstawowy, ratujący życie sprzęt każdej wyprawy himalajskiej, nawet tej, która tak jak nasza, z zasady, z założenia ma go nie używać. W ostatnich latach coraz mniej cenione są wspinaczkowe osiągnięcia dokonane na tlenie, zatem ze wspomaganiem. Mówi się, że są niestylowe, a nawet – niesportowe, tak jak korzystanie podczas letnich wypraw z tragarzy wysokościowych. Różnica w zmaganiu z górą i wysokością w masce tlenowej i bez niej jest tak ogromna, że traktowana jest niemal jak odmienna dyscyplina sportu, sukcesy osiągane z butlą na plecach albo bez niej każdemu himalaiście zapisuje się oddzielnie. To jakby w skoku wzwyż startowali lekkoatleci z tyczką i bez niej. Każda wyprawa musi mieć jednak sprzęt tlenowy, na wypadek gdyby u kogoś pojawiły się oznaki obrzęku płuc, najbardziej niebezpieczne objawy choroby wysokościowej. Jedynym ratunkiem jest wtedy podanie tlenu i natychmiastowe zwiezienie chorego najniżej jak się da. Celem głównym naszej wyprawy jest odnalezienie zaginionych himalaistów, a gdyby był czas, siły, okazja i ładna pogoda – zaatakowanie i zdobycie Broad Peaku, którego żaden z naszych wspinaczy nie ma na koncie. Jacek Jawień nigdy nie osiągnął nawet magicznej dla wspinaczy wysokości ośmiu tysięcy metrów. Nigdy do końca nie dowiedziałem się od Jacka Berbeki, dlaczego – skoro nie mieliśmy celu sportowego, tylko poszukiwawczy – zrezygnował ze wspinania na tlenie z butli (tak jak zrobiła ekipa Georga Kronthalera z Austrii), co niebotycznie zwiększyłoby nasze szanse na sukces, na odnalezienie obu chłopaków. – Ja zawsze działam bez tlenu – deklaruje Jacek. Koniec, kropka. – Nie mogę się zgodzić, żeby mój brat poniewierał się na tej górze – ciągnie dalej z innej beczki – żeby leżał na widoku, był oglądany, dotykany, fotografowany przez ciągnących tamtędy uczestników kolejnych wypraw, żeby jego portrety trafiły do internetu. By był – Boże drogi! – źródełkiem himalajskich souvenirów, pamiątkowych guzików, sprzączek, pętli, karabinków... Taka decyzja Jacka sprawia, że przed naszym wyjazdem w Karakorum z ust bardzo wielu polskich himalaistów słyszę, że to nasze przedsięwzięcie i gadanie o poszukiwaniu zaginionych