barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony86 192
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań51 496

89. McAllister Anne - Tydzień na Santorini

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :476.1 KB
Rozszerzenie:pdf

89. McAllister Anne - Tydzień na Santorini.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

Anne McAllister Tydzień na Santorini

ROZDZIAŁ PIERWSZY Dzięki Bogu, jeszcze tylko jedno wzniesienie. Martha dostrzegła dom widoczny nad kamiennymi schodami wijącymi się w kierunku portu. Gdy zeszła na ląd na Santorini, poczuła, że jest w domu. Zapomniała tylko uprzedzić zajmującą się domem Ariele, że przyjeżdża, nikt więc się jej nie spodzie­ wał. Bardzo zależało jej na samotności. Była zmę­ czona i wlokła ciężką sznurowaną torbę spakowa­ ną na powrót do Nowego Jorku a nie na spontanicz­ ną, desperacką ucieczkę do Grecji. Ponownie spojrzała w górę. W blasku letniego skwaru mury dwupiętrowego, białego, pokrytego stiukiem domu wyglądały niemal jak miraż. Gdy­ by nie brak pieniędzy po wczorajszym kupnie biletu lotniczego z Nowego Jorku, mogłaby mieć wrażenie, że śni. To było wczoraj? Tak krótko? Wydawało się, jakby minęły wieki od chwili, gdy radośnie i ocho­ czo pokonywała schody do mieszkania swojego chłopaka, Juliana. Nie mogła się doczekać jego zabójczego uśmiechu, otwartych ramion, które chwycą ją i uniosą z radości, kiedy oznajmi mu, że

6 ANNE MCALLISTER już wraca na stałe, że ukończyła malowanie murali w Charleston, że podczas rozłąki podjęła decyzję. Była już gotowa, by dzielić z nim łóżko. Otworzyła drzwi, wzywając go. Usłyszawszy szum prysznica, pomyślała, że będzie to najod­ powiedniejsza chwila, by dowieść mu swą goto­ wość do miłosnych chwil, których tak się domagał. Strąciła ze stóp sandały, zdjęła koszulę i ot­ wierając drzwi łazienki, zaczęła zsuwać spódnicę. Wtedy spostrzegła, że Julian nie jest sam. Zaparowana szyba skrywała sylwetki dwóch postaci, Juliana oraz brunetki o zaokrąglonych kształtach i delikatnej opaleniźnie. Byli nadzy, w objęciach. Martha stała wbita w ziemię, widząc, jak jej fantazje, sny i nadzieje rozpadają się na kawałki. Julian poczuł chłodny powiew i spojrzał w górę. Przetarł ręką szybę, by spojrzeć prosto w jej zdu­ mione oczy. Martha stała nieruchomo, patrząc, jak nieświadoma niczego kobieta ociera się o niego. Julian na chwilę zamknął oczy, po czym otworzył je ponownie, by znów spotkać jej spojrzenie. Tym razem mniej zdumione, a bardziej wyzywające. Podciągając spódnicę i zakrywając własną na­ gość, Martha odwróciła się. Jej serce biło mocno, ale nie na tyle, by zagłuszyć trzask zamykanych drzwi. Zbiegła ze schodów, rozpaczliwie pragnąc do­ stać się na ulicę, wmieszać w tłum obojętnych,

TYDZIEŃ NA SANTORINI 7 nieświadomych jej poniżenia ludzi. Dla nich nic się nie zmieniło. A jej świat stanął na głowie. Mieszkając przez miesiąc w Charleston, wiele myślała o Julianie, o ich związku i czy on jest Tym Jedynym. Nie chciała się spieszyć, nie miała zamia­ ru wskakiwać z nim do łóżka tylko dlatego, że był miły, uroczy, seksowny i chciał się z nią przespać. Jej siostra Cristina zbyt często przez to prze­ chodziła. Martha wołała być pewna, zanim zdecy­ duje się na tak intymny krok. I pięknie na tym wyszła. Jak już była pewna swoich uczuć, on znalazł sobie inną. Nie mogła z nim zostać. Nie mogła też zmusić się, by pozostać w Nowym Jorku. Mimo dziesięciu milionów mieszkańców, dla nich dwojga nie było tu miejsca. Musiała wyjechać. Mogła zwrócić się do wielu osób - do rodziców mieszkających na Long Island, do brata Eliasa w Brooklynie, do brata Petera na Hawajach, nawet do Cristiny, choć nigdy by tego nie zrobiła. Jedyną osobą w rodzinie, do której nie mogła uciec, był jej brat bliźniak, Lukas, który zawsze podróżował - tym razem chyba po Nowej Zelandii, choć nikt tak naprawdę nie wiedział. Jednak Martha nie chciała teraz ich widzieć, nie chciała ich współ­ czucia. Dlatego przyjechała na Santorini. Nie uciekała od domu. Urodzili się tu jej rodzice i dziadkowie. Nadal miała Santorini głęboko w ser­ cu. Jej dom wciąż tu był.

8 ANNE MCALLISTER Pierwsze i najlepsze wspomnienia to czas spę­ dzony w domu położonym na zboczu jednego ze wzgórz z widokiem na Morze Egejskie. Jej rodzice przeprowadzali się wielokrotnie, jednak nigdzie nie czuła się tak dobrze jak na Santorini. Od chwili gdy stanęła na rozpalonym chodniku i spojrzała na rząd białych, skąpanych w słońcu domów, wiedziała, że wszystko dąży ku lepszemu. Tu mogła złapać oddech, mogła być sobą, mogła zacząć od początku. Nie była na Santorini od stycznia, kiedy przyje­ chała tu z rodzicami na tydzień. Wtedy było nawet chłodno. Teraz, w środku lata, panował upał. Wy­ cieńczona i mokra od potu Martha chwyciła torbę i zaczęła ją dalej ciągnąć krętą, wąską uliczką. Dom będzie pusty, lodówka odłączona, a szafki opróżnione. Będzie musiała zrobić zakupy i coś ugotować, ale to nie miało znaczenia. Dobrze, że oderwie się od ostatnich wydarzeń. Zaangażowa­ nie się w życie wyspy odwróci jej uwagę od przeszłości i pozwoli jej stanąć na nogi i zrobić nowe plany na przyszłość. Miała przynajmniej taką nadzieję. - Andrea nic dla mnie nie znaczy - powiedział Julian, jak gdyby Martha miała po prostu zaakcep­ tować fakt, że kochał się z inną kobietą. - Jasne. Nie ma sprawy - odpowiedziała cierp­ ko. - Na pewno miło będzie jej to słyszeć. - A co mam powiedzieć? - zapytał ostro, za-

TYDZIEŃ NA SANTORINI 9 mieniając cierpienie we wzburzenie. - To ty nigdy nie chciałaś iść ze mną do łóżka. To nie był odpowiedni czas, by powiedzieć mu, że to właśnie chciała zmienić. - I bardzo dobrze, że tego nie zrobiłam - wyce­ dziła. - Jesteś zimna. Gdybyś choć czasem okazała odrobinę namiętności... - Chcesz namiętności? Pokażę ci namiętność! - Cisnęła telefon komórkowy przez okno tak­ sówki. Pokonała ostatnie stopnie dzielące ją od furtki prowadzącej do ogrodu otoczonego murem i scho­ dów w stronę domu. Była wyczerpana. Chciała się napić czegoś zimnego, wziąć prysznic i zdrze­ mnąć się. Otworzyła furtkę i weszła na posesję. Pergola pokryta jasnoczerwoną i fioletową bugenwillą rzu­ cała pierwszy cień od początku jej wspinaczki. Martha zamknęła furtkę, po czym oparła się o ścia­ nę, by napawać się chłodem i ciszą. Pierwszy raz od chwili gdy otworzyła drzwi łazienki Juliana, rozpa­ czliwa potrzeba ucieczki nieco przygasła. Ogarnął ją spokój. Zwolniła oddech i odzyskała równowa­ gę. Przejechała ręką po białym, szorstkim, kamien­ nym murze, który wydawał się mocny i solidny. Po chwili wyprostowała się, chwyciła torbę i ponownie zaczęła ciągnąć ją po ostatnich już krętych stopniach. Dotarłszy na górę, wyłowiła

10 ANNE MCALLISTER z kieszeni klucze, które wręczył jej ojciec w dwu­ dzieste piąte urodziny. Każde z rodzeństwa miało swój komplet. Martha podziękowała w duszy ojcu, przekręca­ jąc klucz i otwierając ciężkie drewniane drzwi. Przedpokój wyłożony terakotą był chłodny i prze­ wiewny. Zdziwiła się, gdy zobaczyła pootwierane frontowe okna i powiewające firanki. Nikt chyba nie spodziewał się, że przyjedzie. Niemożliwe, żeby Julian zadzwonił do jej rodziców. Za chwilę jednak przy drzwiach dostrzegła parę męskich sandałów. Jej serce przyspieszyło z radości. - Lukas? To musiał być on. Nikt inny nie przyjechałby tu tak nagle. Tylko Lukas był do tego zdolny. Jeżeli mogłaby teraz z kimś rozmawiać, Lukas był jedy­ ną taką osobą. Zawsze był jej bratnią duszą. Za­ wsze ją rozumiał, współczuł jej i dzięki niemu nie miała poczucia, że wszyscy mężczyźni są tak kosz­ marni jak Julian Reeves. - Luke? - Ożywiona zdjęła buty i ruszyła w stronę kuchni, gdy usłyszała kroki w sypialni na piętrze. Odwróciła się pełna nadziei. Po schodach schodził szczupły mężczyzna o ciemnej karnacji i potarganych kruczoczarnych włosach. Miał kanciastą twarz. Jeżeli urodę Juliana można było porównać do połyskującego, wypole­ rowanego marmuru, ten mężczyzna wyglądał ni­ czym nieociosany granit.

TYDZIEŃ NA SANTORINI 11 Musiał być jednym ze znajomych Eliasa. Na oko miał około trzydziestu paru lat, tyle ile jej najstarszy brat. Czyżby Elias dał mu klucz i po­ zwolił się tu rozgościć? Do tego zdolny byłby raczej jej uroczy, choć nieodpowiedzialny ojciec, a nie surowy, ciężko pracujący Elias. Zresztą nie była pewna, czy on w ogóle miał znajomych. Ten mężczyzna nie wyglądał jednak na takiego, który miałby cierpliwość do jej ojca. Aeolus An- tonides uwielbiał golf, jachty i obiady zakrapiane martini - jaśniejszą stronę cywilizacji, jak po­ wiadał. Martha nie odniosłaby słowa „cywilizacja" do osoby schodzącej właśnie po schodach. Mężczyz­ na zatrzymał się. Patrzył na nią z wyraźną nie­ chęcią. - Kim, do diabła, jesteś? - zapytał, po czym zaskoczył ją skinieniem głowy w stronę drzwi. - To bez znaczenia. Proszę wyjść. Wyjść? Ona miała wyjść?! - Chwileczkę - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. Przynajmniej mówił po angielsku. Nawet z amerykańskim akcentem. Musiał być jednym ze znajomych Eliasa. - To nie ja stąd wyjdę! To on był intruzem. To był jej dom. Nie miał prawa tak stać z rękami opartymi na biodrach, patrząc na nią jak na natręta. I nie było siły na świecie, która zabroniłaby jej wejścia do własnego domu, napicia się zimnego napoju i drzemki.

12 ANNE MCALLISTER - Przepraszam. - Chciała go ominąć, idąc w kierunku kuchni. Jednak mężczyzna stanął jej na drodze. - Co ty robisz? - Chcę się napić - odrzekła. - Umieram z prag­ nienia. Proszę mnie przepuścić. Nie ruszył się. - Chwileczkę - powiedziała. - Kim ty jesteś? Czy to Elias dał ci klucz? Mężczyzna zmarszczył brwi. - Kim jest Elias? - Pokręcił głową, a kosmyki jego rozczochranych włosów opadły na mocno opaloną twarz. - Nie wiem, o kim mówisz. Jak tu weszłaś? - zapytał podejrzliwie. - Użyłam klucza. Ja tu mieszkam. - Nie żartuj! - Co prawda nie na stałe - przyznała Martha - ale mogę, kiedy tylko zechcę. Nazywam się Martha Antonides. To dom mojej rodziny. Dla mężczyzny wszystko stało się jasne. - Już nie - odparł radośnie. - Teraz należy do mnie. - Słucham?! - Chyba się przesłyszała. Może to udar słoneczny. - Co znaczy: już nie? Kim, do diabła, jesteś? - Theo Savas. Nic jej to nie mówiło. Skierowała na niego obojętne spojrzenie. - I co z tego?

TYDZIEŃ NA SANTORINI 13 - To już jest mój dom. - Nie - rzekła stanowczo Martha, pewna tego, co mówi. -Przykro mi, ale nie. Nie wiem, jaki dom należy do ciebie, ale na pewno nie ten. To jest nasz dom od pokoleń. - Był. Przykro mi - spokojnie powiedział Theo i nie wyglądał, jakby było mu choć trochę przykro. Był równie uradowany i spokojny jak Julian, gdy poinformował ją, że to z jej winy brał prysznic z inną kobietą. - Udowodnij to! - Oczywiście. - Theo Savas lekko wzruszył ramionami, po czym odwrócił się i poszedł do dawnego gabinetu, choć ojciec zbyt często tam nie pracował. Patrzyła, jak otwiera szufladę w biurku i z teczki wyjmuje jakiś dokument. Wrócił i podał jej, a po­ tem cofnął się, obserwując jej reakcję. To była umowa zawarta między jej ojcem a nie- jakim Socratesem Savasem. - To mój ojciec - powiedział, zanim zdążyła zapytać. Martha coraz bardziej zaciskała wargi, czytając dokument. To była najgłupsza rzecz, jaką kiedyko­ lwiek widziała. - Tu chodzi o rozgrywkę golfa? - zapytała z oburzeniem. Dokument mówił coś o zwycięzcy rozgrywki golfa mającym prawo do wytypowania prezesa

14 ANNE MCALLISTER Antonides Marine International, spółki założonej przez jej pradziadka, niemal doprowadzonej do ruiny przez ojca i uratowanej od bankructwa przez Eliasa. - Czytaj dalej. - Co twój ojciec ma wspólnego z naszą spółką? - zapytała, dalej czytając z coraz większym niedo­ wierzaniem. - Twój ojciec sprzedał mu czterdzieści procent udziałów. Martha uniosła głowę. Chciała zaprzeczyć, przecież ojciec nigdy by tak nie postąpił, Jednak mógł tak postąpić, żeby udowodnić sy­ nowi, że Aeolus Antonides nie jest karykaturą biznesmena. Martha ze złości zacisnęła dłonie. - Przegrał rozgrywkę golfa - powiedziała przez zęby. Widziała to zapisane czarno na białym. Theo Savas jedynie lekko skinął głową i czekał. Dalsza część dokumentu była jeszcze dziwniejsza. Golf to nie było wszystko. Mowa była o wyścigu żaglówek, ukochanej „Argo" jej ojca przeciw „Pe­ nelope" Socratesa Savasa. Zwycięzca wyścigu miał. wygrać dom na wyspie drugiego. - Wygrałem - dodał Savas. Martha nie mogła złapać tchu. Stała osłupiała, nie dowierzając temu, co zobaczyła. Jak ojciec mógł założyć się o ich rodzinny dom, w zamian za jakąś letnią chatkę na jednej z wysp stanu Maine?

TYDZIEŃ NA SANTORINI 15 Z furią podała dokument mężczyźnie, który stał obok z triumfującym uśmiechem. - To jakiś absurd! - Też tak sądzę - zgodził się Theo Savas. - Ale legalny. Wygrałem wyścig, wygrałem więc też i dom. Dlatego też, panno Antonides, wydaje mi się, że to pani musi wyjść. Nie po to wydała na bilet ostatnie pieniądze i uciekła od jednego głupiego, pyszałkowatego mężczyzny, by pomiatał nią następny. Spojrzała Savasowi prosto w oczy. - Nie - odparła. - Co to znaczy: nie? - Zabrzmiało to tak, jakby nikt wcześniej mu się nie sprzeciwił. Martha wzruszyła ramionami. - Nie zrozumiałeś? To duży dom. Nie będę się narzucać. - Mówiąc to, podniosła torbę, powoli go minęła i ruszyła po schodach na piętro. - Chwileczkę! - Złapał ją za rękę, ale wyrwała się i szła dalej. - Nie możesz tu zostać! - Oczywiście, że mogę. - Nie potrzebuję towarzystwa - stwierdził, idąc za nią. - Trudno. - Doszła do pokoju, który zawsze dzieliła z siostrą Cristiną. Otworzyła drzwi, po czym odwróciła się, by stawić mu czoło. - Co zrobisz? Wyrzucisz mnie? Może dom nie należał już do jej rodziny, ale

16 ANNE MCALLISTER w sypialni były jej meble i książki. Uniosła głowę, patrząc wyzywająco i czekając na jego reakcję. Zacisnął dłonie w pięści. Była niemal pewna, że słyszała zgrzyt zębów. Theo Savas jednak jej nie dotknął. Po chwili powiedział: - Jest tu mnóstwo hoteli. - Me stać mnie. - Zapłacę. - Nie ma mowy. Nie pozwolę, by wszyscy na Santorini myśleli, że jestem utrzymanką. Czym innym było podjęcie decyzji o pójściu do łóżka z Julianem. Naiwnie myślała, że go kocha. Czymś zupełnie innym było pozwolenie, by ten mężczyzna płacił za jej pokój hotelowy. Turyści pewnie by nie zauważyli, ale Martha była tu na tyle zadomowiona, że wywołałaby skandal wśród plot­ kujących staruszek. - A nie będą tak myśleć, jak zostaniesz u mnie? - Uniósł brew. - Oczywiście, że nie. To jest... To był mój dom - poprawiła się z goryczą. - Dobrze. - Theo Savas wzruszył ramionami. - Zadzwoń do ojca. On zapłaci za hotel. - Nie! - Nikt z rodziny nie wiedział, że ona tu jest, chciała, by tak zostało. Ostatnią rzeczą, której pragnęła, to przyznanie się do porażki. - Jak chcesz. Ale lepiej coś wymyśl, bo nie chcę cię tu widzieć. - Ale...

TYDZIEŃ NA SANTORINI 17 - Nie. - Był nieugięty. - Mam już dość. Żad­ nych kobiet. Mam ich po dziurki w nosie. Martha zmrużyła oczy. - Więc... wolisz mężczyzn? - Szkoda. Pomy­ ślała, że jego wspaniałe geny niestety się zmar­ nują. - Wcale nie! - Skrzywił się, po czym prze­ czesał ręką włosy. - Po prostu mam dosyć bycia bez przerwy dręczonym. Martha ponownie na niego spojrzała, po czym skłamała lekceważąco: - Nie jesteś taki boski. - Nigdy nie twierdziłem, że jestem. To przez to cholerne pismo i całe zamieszanie z „najseksow- niejszymi mężczyznami świata"! Martha parsknęła śmiechem. - Czyżby? A ty miałeś niby być kim? Najsek- sowniejszym piratem? Gburem? - Żeglarzem. - Martha uniosła brwi. Theo lek­ ko zirytowany wzruszył ramionami. - Cały ten ranking to bzdura. Ale wszystkie te kobiety nie chcą tego przyjąć do wiadomości i wydaje im się, że są dla mnie stworzone! Jego udręczony wzrok rozbawił Marthę. - Dlatego też nie mam zamiaru przebywać tu z jakąś smarkatą nastolatką - stwierdził, czym natychmiast zmazał uśmiech z jej twarzy. - Smarkatą nastolatką? - oburzyła się. - Mam dwadzieścia cztery lata!

18 ANNE MCALLISTER - Czyli wszystko się zgadza. - Najwyraźniej jej wiek nie zrobił na nim wrażenia. Martha miała dosyć bycia traktowaną jak mała dziewczynka. Wszyscy w rodzinie, poza Lukasem, zawsze wmawiali jej, że jest za młoda, że po­ trzebuje, by ktoś się nią zajął. - A może uciekasz od mężczyzny? - Od nikogo nie uciekam! - odparła gwałtow­ nie. - Po prostu... potrzebuję wakacji. Skończyłam pracę i postanowiłam troszkę odpocząć. - W pew­ nym sensie była to prawda. - Choć bardzo miło mi się tu rozmawia, jestem zmęczona. Nie sypiam w samolotach i nie zmrużyłam oka przez półtorej doby. Muszę się położyć. Martha odwróciła się i weszła do sypialni. Od razu rzuciła się na miękkie łóżko, głęboko wes­ tchnęła. Theo stał, milcząc przez dłuższą chwilę. W koń­ cu rzekł: - W porządku, wyśpij się. Ja idę popływać. Wrócę wieczorem, dziecino - ostrzegł ją. - A kie­ dy wrócę, ciebie ma tu nie być. Wychodząc z domu, Theo mamrotał coś pod nosem. Wkrótce dotarł do swojej żaglówki. Nikt na Santorini chyba nie czytał tego idiotycznego artykułu. Kobiety z nim flirtowały, ale przynaj­ mniej nie wchodziły mu w życie z butami. A tu nagle coś takiego!

TYDZIEŃ NA SANTORINI 19 Lubił kobiety, nawet bardzo, ale wolał rolę łowcy, a nie ofiary. Od chwili publikacji tego nieszczęsnego artykułu czuł się niczym jeleń na polowaniu. Całe hordy kobiet uganiające się za nim przez ostatnie pół roku były nie do wytrzyma­ nia. On sam by nie uwierzył, gdyby tego nie doświadczył. Miał nadzieję, że to szybko minie. Kiedy wrócił do Nowego Jorku, na długo przed wygranym dla ojca wyścigiem, specjalnie unikał wizyt w rodzin­ nym domu na Long Island. Kochał swoją matkę, ale nie miał zamiaru znosić jej wkładu w cały ten bałagan, którym było jego życie. Zawsze mąciła, twierdząc, że tylko się troszczy. W przypadku artykułu doskonale wiedział, co by powiedziała. - Ożeń się, a problemy same się rozwiążą. Ale Theo wiedział, że to nieprawda. Już raz był żonaty. Problemy tylko narosły. Z wiekiem zmąd­ rzał i wiedział już, że związek małżeński nie jest mu pisany. Bardzo dobrze czuł się w swojej roli, dopóki kobiety rozumiały zasady. Na szczęście pani podróżniczka zrozumiała, że tu nie zostanie. Może nawet nie czytała ar­ tykułu, ale i tak nie chciał, żeby coś sobie przy­ padkiem wymyśliła. Było mu jej żal, że pokonała długą trasę na darmo, ale na Santorini było wiele pensjonatów. Cóż z tego, że nie wszystkie ofe­ rowały komfort domowego ciepełka, do którego

20 ANNE MCALLISTER przywykła. Trudno. Jak jej się nie podoba, to niech wraca, skąd przybyła. Powiew wiatru przyspieszył żaglówkę. Wypły­ wając na pełne morze, wszystkie zmartwienia zo­ stawił w porcie. Gdy wrócił, zapadł już zmrok. Wszystkie przy­ brzeżne tawerny były rozświetlone, muzyka dobie­ gała z pobliskich klubów i kafejek. Nabrzeże pełne było turystów i miejscowych, którzy rozbawieni nocną atmosferą wyspy śmiali się, śpiewali i tań­ czyli. Theo szedł, uśmiechając się. Odzyskał równo­ wagę. Wracał do domu z nadzieją na zimne piwo, prysznic i łóżko. Wspiął się po schodach do drzwi, gdy nagle zamarł - w oknie zobaczył Marthę przechodzącą w kierunku kuchni. Spokój i dobry nastrój wyparowały. Kilkoma susami pokonał ostatnie schody i wszedł do domu. - Słuchaj! Chyba ci powiedziałem... - Theo! - Z salonu dobiegł zmysłowy głos o lekkim skandynawskim akcencie. Odwrócił się. Ujrzał wysoką szczupłą blondynkę biegnącą ku niemu z otwartymi ramionami. Kiedyś sądził, że jest to marzenie każdego mężczyzny. - Agnetta? - Nawet Martha Antonides nie wzbudzała w nim takiej niechęci jak Agnetta Carlsson. Natychmiast usłyszał kolejny okrzyk.

TYDZIEŃ NA SANTORINI 21 - Theo! - Podobnie jak poprzedniczka, druga kobieta podbiegła, by go objąć. Theo złapał ją, zanim jej się to udało. - Pamiętasz mnie? Jestem Cassandra - wyjaś­ niła radośnie. - Pamiętasz, Cassie, córka twojej matki chrzestnej! Theo poznał ją, nie dopuścił jednak do rados­ nego obściskiwania i pocałunków. - Twoja matka nas przysłała. Fajnie, prawda? - powiedziała wesoło, tym samym potwierdzając jego największą obawę. - Ale po co? - Wiedział, że zabrzmiało to oschle, ale nie miał zamiaru ukrywać niezadowo­ lenia. Cassie jednak była niewzruszona. - Twierdziła, że musisz się rozerwać. No i ma­ my cię chronić. Uważa, że za dużo czasu poświę­ casz pływaniu, a tytuł najseksowniejszego żegla­ rza świata sprowadził ci na głowę za dużo kobiet. To prawda, ale po co w takim razie przysłała kolejne? A do tego Agnettę Carlsson! Przecież nawet jej nie znała! Cassandra najwyraźniej czytała w myślach, po­ nieważ od razu dodała: - Przez ostatni rok pracowałam jako modelka i ostatnio wiele czasu spędziłyśmy z Agnettą. Za­ przyjaźniłyśmy się. Agnetta przyłączyła się do mnie, kiedy wybierałam się na obiad do twojej matki. Chciała ją poznać, bo się przyjaźniliście. Theo inaczej by to ujął. Rzeczywiście, w zeszłym

22 ANNE MCALLISTER roku poznał szwedzką modelkę Agnettę Carlsson podczas regat w Marsylii. Była tam na sesji zdję­ ciowej z jakimś Australijczykiem. Tamten się upił i szybko o niej zapomniał. Agnetta jednak nie była długo sama. Znalazła sobie kogoś dużo ciekawszego do towarzystwa. Theo również był zainteresowany nowo poznaną kobietą. Zawsze lubił kobiety, szczególnie te o blond włosach i kobiecych kształtach. Tamtej nocy byli sobą oczarowani. Mimo wszystko Theo sądził, że jasno wyraził, co go interesuje, a co nie. - Jesteś tu bez żadnych ukrytych zamiarów? - zapytał wprost. - Ależ oczywiście! - Parokrotnie zatrzepotała długimi rzęsami, po czym podeszła do niego i deli- katnie pocałowała. Agnetta była piękną i zabawną kobietą, i oczywiście wspaniałą w łóżku. Przez około miesiąc byli tematem dla prasy brukowej, która uwielbiała o nich pisać. Aż w pew­ nym momencie dziennikarze, jak i sama Agnetta, zaczęli pisać o ślubie. Agnetta za każdym razem, gdy o to pytał, zaprzeczała, jakoby to ona rozpo­ wszechniała takie plotki. W pewnym momencie jednak oznajmiła mu, że jest w ciąży. - W ciąży? - Trudno mu było w to uwierzyć, jako że był mężczyzną ostrożnym i odpowiedzial­ nym. Poprosił ją o zrobienie testu ciążowego i wi­ zytę u lekarza.

TYDZIEŃ NA SANTOR1NI 23 - Nie wierzysz mi! - stwierdziła oskarży- cielsko. Wiara nie miała tu nic do rzeczy. Nie był jej mężem. Gdyby w grę wchodziło dziecko, zmieniłby to. Lecz by tak się stało, musiał się upewnić. Agnetta wpadła w histerię. Rzucała bu­ tami, płakała i krzyczała. Theo był jednak nie­ wzruszony. - Niedługo i tak się dowiemy. Mamy mnóstwo czasu. Po dwóch tygodniach błagań, płaczu i hektolit­ rów łez nadeszło długo oczekiwane oznajmienie. - Myślałam, że jestem w ciąży... Spóźniał mi się okres... To wszystko dlatego, że tak się prze­ jmuję i denerwuję naszym związkiem! - Nie chciałbym, żebyś żyła w stresie - odparł. - Więc i tak się ze mną ożenisz? - Natychmiast pojaśniała i objęła go. - Nie. Najlepiej będzie, jak zniknę z twojego życia. Tak też postąpił. Teraz uśmiechała się do niego z wyrachowaniem, patrząc znad ramion Cassie. - Twoja matka złożyła nam cudowną propozy­ cję: odwiedźcie go w nowym domu! Miło ze strony tej dziewczyny, Marli... Nie, nie, Marthy, że nas wpuściła. Pomogła nam wnieść torby. Była bardzo pomocna. - Czyżby? - Theo zmarszczył brwi. Chciał ją udusić. Cholerna Martha Antonides!

24 ANNE MCALLISTER Wiedziała, że nie chce nikogo widzieć. Szczegól­ nie dwóch rozochoconych kobiet. - Powiedziała, że na pewno nie będziesz miał nic przeciwko, bo przecież rodzinny dom jest po to, by się nim dzielić - dodała Cassie. - Tak powiedziała? - Miarka się przebrała. Theo zacisnął szczęki, po czym warknął: - Gdzie ona jest? - W kuchni. Robi nam coś do jedzenia - od­ powiedziała Agnetta z uśmiechem, kierując wzrok ku kuchni. Theo spojrzał w tę samą stronę, spotykając się z szerokim uśmiechem Marthy machającej do niego palcami. Gdyby tylko wzrok mógł za­ bijać, pomyślał. Rozpromieniona Martha podeszła do nich, nio­ sąc talerz z pieczywem, serem i oliwkami. - Wiedziałam, że towarzystwo sprawi ci ra­ dość. - Skonfrontowała jego mordercze spojrzenie z własnym. - Bardzo miło ze strony twojej matki, że pomyślała o samotnym synu w domu, który mógłby tętnić życiem i gościnnością, z której tak słyną Grecy. - Myślałem, że słyniemy z wojen - odparł stanowczo. - W takim razie i z tego, i z tego - powiedziała, uśmiechając się do Cassie i Agnetty. - Potyczki z przyjaciółmi mogą sprawić równie dużą radość, jak potyczki z wrogiem, nie sądzi pan?

TYDZIEŃ NA SANTORINI 25 - Na pewno niebawem się dowiemy. - Theo wyrwał jej talerz z rąk. - Czy mogę zamienić z tobą słowo? - Nie wydaje... - Nie musi - poinformował ją, po czym po­ prowadził w kierunku sypialni. - Theo! Ja nie... Kiedy ponownie zaczęła protestować, uciszył ją w jedyny znany mu sposób. Przycisnął swoje usta do jej warg i krótkim korytarzem poprowadził do swojej sypialni. Jej wściekłe spojrzenie spotkało się z jego uśmiechem. - W miłości i na wojnie wszystkie chwyty dozwolone, skarbie.

ROZDZIAŁ DRUGI - Co ty wyprawiasz? - Martha wyrwała się z jego uścisku. Starała się unikać jego spojrzenia. Była wściekła. Rozejrzała się po pokoju. Znajdowali się w sy­ pialni rodziców. Pomieszczenie jednak nie przy­ pominało już tego znanego jej z czasów dziecińst­ wa. Białe ściany i ciemne meble zdradzały męski charakter wystroju. Pokój należał już do mężczyz­ ny, który przeszywał ją spojrzeniem. - Przejdźmy do rzeczy, panno Antonides. Dla­ czego wpuściłaś do domu obce osoby? - Dla ciebie nie są obce. - Cassandra powiedziała, że przysłała je two­ ja matka. Twierdziła, że są twoimi przyjaciół­ kami. - Dla ciebie były obce. Doskonale wiesz, że nie życzę sobie, by kręciły się tu jakieś osoby! - rzekł gniewnie Theo. - Wiem, co powiedziałeś! Ale to znajome two­ jej matki. Nie przyjechały tu w związku z ar­ tykułem. Jeżeli chcesz, by wyjechały, proszę ba­ rdzo, wyrzuć je!

TYDZIEŃ NA SANTORINI 27 - Dobrze wiesz, że nie mogę. - Dlaczego? - Martha uniosła brwi ze zdzi­ wienia. - Twoja matka także jest Greczynką. I także nie wie, że tu jesteś, prawda? - odrzekł. - To nie to samo. - A jednak matki lubią się mieszać w sprawy swoich dzieci. Doskonale wiedzą, co dla nich najlepsze. - Zacisnął pięści. Martha bacznie go obserwowała. - A co jest dla ciebie najlepsze? - Żona - wymamrotał. - Matka twierdzi, że wszystkie panny zostawią mnie w spokoju, kiedy się ustatkuję. Ale myli się. A na pewno co do jednej. - Co do której? - Według Marthy widok żadnej z nich szczególnie go nie ucieszył. - Agnetty. Ach, rzeczywiście, pomyślała. Istotnie Agnetta była nieco zaniepokojona jej obecnością w tym domu. Dopytywała się, kim jest. - Chyba macie wspólną przeszłość - rzekła łagodnie. - Przeszłość to dobre słowo. To nie trwało długo. - Włożył ręce do kieszeni. - I już się skończyło. - Najwyraźniej nie dla niej. - Mogłaś powiedzieć, że mnie nie będzie. Prze­ cież wiedziałaś, że nikogo tu nie chcę!

28 ANNE MCALLISTER - Owszem, wiedziałam, ale pomyślałam, że zrobię ci na złość za wcześniejszą scenę - rzekła, po czym uśmiechnęła się pogodnie. - Wielkie dzięki - odparł gorzko. Przeczesał ręką włosy. Jest niesamowitym mężczyzną, pomyślała, wciąż pamiętając pocałunek sprzed paru minut. Pocałunki Juliana nie mogły się z nim równać. Theo krążył po pokoju. Po chwili zatrzymał się po drugiej stronie. - Od kiedy one są na wyspie? - Chyba od tygodnia. Cassandra mówiła, że chciały zrobić sobie tydzień urlopu przed sesją zdjęciową w Marsylii. Gdy zadzwoniła do domu, okazało się, że wasze matki się spotkały i wpadły na wspaniały pomysł, by dziewczyny pana od­ wiedziły... Rozumiem - powiedział ponuro. - Zostają tu tydzień. Więc i ty tu tyle zostaniesz. - Ja? - Martha była zaskoczona. - Ale sam powiedziałeś, że... - Mówiłaś, że chcesz zostać. One będą mogły zostać tylko pod warunkiem, że ty też. Musisz jedynie udawać moją dziewczynę. - Słucham?! - Ani Cassandra, ani tym bardziej Agnetta nie będą mnie napastować, skoro w domu jest już kobieta. - Ja...