barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony85 462
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań50 691

Canova Frank - Ach, co mi robisz najdroższy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :606.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Canova Frank - Ach, co mi robisz najdroższy.pdf

barbellak EBooki
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 177 stron)

Canova Frank Ekstaza 01 Ach, co mi robisz najdroższy...!

Rozdział pierwszy Caputo Dionizy, lat trzydzieści trzy, magister filologii, bezrobotny (chronicznie), opuścił Neapol z dwu powodów, z których każdy sam jeden wystarczyłby, żeby zdecydować się na zmianę miejsca pobytu. Pierwszy to ten, że w Neapolu nie sposób było znaleźć godziwej pracy. Zwłaszcza dla kogoś, kto jak Caputo za bardzo pracować nie lubił. Drugim powodem była Filumena Corallo, lat trzydzieści pięć, domagająca się zamążpójścia z powodu kompromitacji. Filumena Corallo była brzydka, biedna i pokraczna, to też Dionizy wykorzystał ją, a potem wyśmiał. Ale że Filumena Corallo oprócz tego, że była brzydka, biedna i pokraczna, była także bratanicą szanownego pana Ciccio Corallo, wybitnego członka kamorry dzielnicy Sanita, Dionizy musiał pośpiesznie spakować manatki i na łeb na szyję zwiać do Mediolanu. Siedział teraz w nowoczesnej kuchni wuja Jana, który postarał mu się o pracę w tym wielkim, północnym mieście. Siedział też przed wielkim talerzem spaghetti z serem i słuchał, co powiada wuj

Jan, niezrównany przykład mądrości i pracowitości. Przy stole siedziała także ciotka Józia i kuzynka Małgorzata, lat trzydzieści, nisko osadzona i nieco zezowata. Spożywali spaghetti z serem wszyscy oprócz wuja Jana, który przemawiał: „Musisz wiedzieć, że praca dozorcy to rzecz specjalna, bardzo specjalna. Tę kamienicę, uważasz, zamieszkują ludzie rozmaici, ale wszyscy z grubą forsą. I z takimiż wymaganiami. Ja wytrzymałem tam czterdzieści lat i dobrze mi było. Tyle, że zawsze miałem uszy otwarte, gębę zamkniętą, a dla każdego miły uśmiech. Płacą dobrze, mieszkanie takie, że żyłem tam z całą rodziną, więc i tobie będzie pasowało. Czwartek od południa cały wolny, co dzień wolne od dwudziestej pierwszej. Rozmówiłem się już z panią Brusati, ona jest właścicielką całej kamienicy. Wszyscy inni to lokatorzy. I ona jakby się zgadza. Zaraz tam pójdziemy, przedstawię cię i dobra." Tu wuj Jan zrobił pauzę, bo zgarnąłwszy widelcem trochę makaronu, zatkał sobie nim usta. Żuł powoli. Potem znów przemówił: „Ta pani Brusati wydaje się ostra i nieprzystępna, ale to przyzwoita kobieta, a jak ją poznasz, to zobaczysz, że i poczciwa. Chce tylko, żeby do niej z szacunkiem i nie sprawiać kłopotu. Od pięciu lat żyje we wdowieństwie i już chyba tak zostanie, bo z mężem bardzo się kochali. Utrzymuje szesnastoletnią córkę. Dziewczyna jest miła, ładna i dobrze wychowana. Mieszkają na piętrze głównym. Tam są tylko dwa mieszkania. Oba dziesięcioizbowe. To

drugie zajmuje pan Malvolti, kupno-sprzedaż gąbek. Ma żonę Florę, która udaje wielką damę, ale jest ruda i ma paskudny charakter." Znowu pauza. I znowu następna porcja makaronu. Przez ten czas ciotka Józia zdążyła napełnić na nowo talerz Dionizego. Tymczasem kuzynka Małgorzata bacznie się przyglądała kuzynowi, którego dotąd nie znała. Wydał jej się miłym chłopcem, dobrze zbudowanym, ładnym, a że magister to nie szkodzi. Małgorzata nie mogła jakoś znaleźć męża, to też połykając makaron przemyśliwała, czy by jej nie wyszło z kuzynem Dionizym. „Teraz prjwiem ci po kolei o lokatorach — zamamrotał znowu wuj Jan. — Pierwsze piętro, dwa mieszkania. W jednym młode małżeństwo nazwiskiem Capretti. On to maminsynek, nigdzie nie pracuje, taki wałkoń, na utrzymaniu ojca. Ona jest fajna. Blondyneczka lat osiemnaście. Pobrali się pół roku temu. W drugim mieszkaniu, na pierwszym piętrze, małżeństwo japońskie. Czyściutcy, cichutcy, nadzwyczaj uprzejmi. Następne piętro to znowu dwa mieszkania. W jednym państwo Pigato, on jest dyrektorem banku. Wdowiec, ożeniony po raz drugi z kobietą o dwadzieścia lat młodszą. Utrzymuje osiemnastoletniego syna. Chłopiec jest mało zdolny, trzy klasy już powtarzał, nie daje rady. W drugim mieszkaniu — państwo Mandorla. On — właściciel kantoru wymiany, zgrywa się na bogacza, ale pieniędzy nie ma. Na piętrze głównym już ci mówiłem: pani Brusati i państwo Malvolti. Na samej górze całość wynajmuje niejaki Gregori.

Pracuje jako projektant mody, ale tak naprawdę... rozumiemy się?" Małgorzata zrobiła oko do Dionizego i wtrąciła: ,,W Mediolanie nazywa się to dupnik, ale powodzi mu się świetnie. Jest na wszystkich pokazach mody, wiesz?" „...i dobrze zarabia, takie mi dawał napiwki, że... — westchnął wuj — płaci za każdą przysługę..." „Dionizy jest młody, niechże trzyma się od niego z daleka — poradziła ciotka Józia. Kuzynka Małgorzata znowu zrobiła oko do Dionizego, a równocześnie dotknęła go pod stołem kolanem. Dionizy przestraszył się. Ledwie wywinął się z sideł Filumeny Corallo, więc za nic w świecie nie chciał wpaść w sidła zezowatej kuzynki. Udał, że niczego nie spostrzegł. Rozmowa toczyła się i przy drugim daniu. Wuj Jan opiewał uroki dozorcostwa, któremu poświęcił lat czterdzieści. Teraz przeszedł na emeryturę, osiadł we własnym mieszkaniu, które wykupił za swe potem zroszone oszczędności, wyduszone z całego pracowitego i uczciwego żywota. Po kawie wuj Jan zdecydował, że nie ma co zwlekać, pójdą zaraz na via Lazzaretto, aby przedstawić się pani Brusati. Władowali się więc do starej 500-ki, zezowata kuzynka za kierownicą, wuj Jan obok, a Dionizy wcisnął się z tyłu. Kamienica okazała się stylowa, z przepysznym wejściem czyli bramą, uroczystymi schodami, staroświecką windą-staruszką. Stylowa okazała się także sama pani Brusati. Ubrana z surową elegancją, przyjęła ich w gabinecie nieboszczyka męża, umeblowanym masywnie

i cmentarnie. Zadawała pytania tonem grzecznym, chłodnym. Dionizy czuł się jak na przesłuchaniu, jednak było to przesłuchanie wytworne. Pani Brusati była kobietą jeszcze ładną, figurę miała pełną, ale nie za bardzo, oblicze poważne, otoczone gładką, czarną fryzurą, krótko przyciętą, oczy czarne, cerę świeżą, usta pełne i pięknie zarysowane. Po półgodzinnej rozmowie Dionizy został oficjalnie zatrudniony jako dozorca-portier w kamienicy przy via Lazzaretto. Mieszkanko było na parterze, wygodne, chociaż ciemne. Wuj Jan wyłożył Dionizemu, na czym polegają obowiązki dozorcy-portiera. Pokazał mu w suterenie pomieszczenie centralnego ogrzewania i pralnię, gdzie każdy lokator trzymał swoją pralkę, aby nie zajmować drogocennej przestrzeni w mieszkaniu. „Kiedy pada, suszą tu bieliznę, dodała Małgorzata, a do twoich obowiązków należy włączyć wtedy piecyki elektryczne z dmuchawą. Ale, ale, potrzeba ci na pewno prześcieradeł, poszew, prawda?" I postanowili, że Dionizy zostanie, żeby się otrzaskać i sprzątnąć kurze, a Małgorzata wróci nieco później i przywiezie pościel, a także ręczniki. Tak też się stało. Ale przed tym Dionizy zabrał się do otwierania walizek, powiesił w szafie skromną swoją odzież, postawił parę butów, pozwolił sobie wreszcie na luksus kąpieli: wziął prysznic. Przydały- by się książki. Ale były za ciężkie, nie wziął żadnej.

Może mu je przyśle pocztą ciotka Erminia, którą zaprzysiągł, że nikomu i za nic jego nowego adresu nie wyda. Wyciągnął się na chwilę na materacu, sprzątanie i odkurzanie nie ucieknie. I natychmiast usnął. A we śnie trawił spokojnie swój makaron z serem. Zbudził go szum ulewy. Lało jak z cebra, ale to dobrze, bo był maj, groziła susza, zapasy wody wyczerpywały się szybko w Mediolanie. Zabrzęczał dzwonek przy bramie, a równocześnie tuż nad drzwiami jego nowego mieszkania. Poderwał się, wybiegł na podwórzec. Kryty portyk doprowadził go do samej bramy, więc dotarł tam suchą stopą. Małgorzata natomiast była przemoczona do nitki, trzęsła się z zimna niczym kurczątko w czas ulewy. „Madonna!... postawiłam 500-kę w niedozwolonym miejscu, ale co tam" —wykrzyknęła wchodząc przez furtkę na podwórzec. Niosła plastikową torbę, którą Dionizy wyjął jej z mokrej dłoni. W mieszkaniu wydostała z tej torby ręczniki i pobiegła do łazienki, zostawiając na podłodze wilgotne ślady. Po minucie zawołała: „Dionizy Chodź tu na chwi- lę" Uchyliła drzwi i Dionizy zobaczył, że jest naga, tylko owinięta ręcznikiem. „Sprawdź, czy w szafie nie ma przypadkiem ramiączek i przynieś mi dwa, bo muszę rozwiesić sukienkę." „Dwa ramiączka?" — zapytał Dionizy przyglądając się obu tłuściutkim ramionom kuzynki. Rzucił okiem na jej nogi. Krótkie, lecz jędrne, może nieco krzywe. Co tam! Jednak skórę miała gładką,

białą jak mleko i pewnie bardzo delikatną. A to ci Małgorzatka!... „Dwa wieszaki, Dionizy. Może masz jaki sweter?" „Tak, zaraz przyniosę." „Tylko się pośpiesz, zimno tu, burmistrz nie pozwolił włączać ogrzewania!" Dionizy znalazł ramiączka czyli wieszaki, wziął sweter i biegiem wrócił do drzwi łazienki. Uchyliły się szerzej i zobaczył duże piersi rozsadzające stanik tak mokry, że sutki odcisnęły się wyraźnie. „Dziękuję, Dionizy. Może masz jakieś skarpetki? Dobrze, że jesteś moim kuzynem, bo gdyby nie, to byłaby piękna sytuacja, to znaczy dość kłopotliwa, prawda?" „Oczywiście... ale między kuzynami, wiesz... Przyniosę ci skarpetki" — powiedział Dionizy i poczuł, jak mu coś twardnieje w kroczu. Zezowata nie zezowata, ale ma wszystko jak trzeba, piersi, tyłek nawet zachęcający, chociaż nisko zawieszony , a zresztą... Wrócił ze skarpetkami, usłyszał: „Dziękuję, zaraz będę gotowa, tylko zobacz, czy na pawlaczu nie ma grzejnika elektrycznego. Bo jak nie, to będę musiała włożyć wszystko wilgotne. Grzejnik się znalazł. Dionizy go podłączył. Małgorzata pokazała się w swetrze do kolan, w skarpetkach, uczesana. Trzymała w ręce wieszak ze spódnicą i bluzką. „Dionizy, postaw ten piecyk pod wieszakiem, dziękuję. Będzie schło szybciej. Madonna, jakie mokradło Ale leje, słyszysz? Nie przestaje ani na chwilę." — I wyszła, ślizgając się

w skarpetkach Dionizego. Lecz natychmiast wróciła z drugim wieszakiem w ręce. Był na nim stanik, rajstopy i ... co to? ... majtki? ... Dionizy przyglądał się im z niedowierzaniem. Nie spostrzegł, że Małgorzata patrzy na jego spodnie, zdeformowane w okolicy rozporka. „Pomogę ci pościelić łóżko, chcesz? Nie masz kapci? „Nie wziąłem. Ale dajmy spokój z tym łóżkiem. Poradzę sobie. Żebyś się tylko nie zaziębiła." No, ciepło to tu nie jest, to prawda. Siądę bliżej grzejnika. Plecy mam całkiem zmarznięte. Madonna, jak leje!" „Może ci je rozetrzeć trochę?" „Ach, proszę, to mi dobrze zrobi. Ale masuj mocno." — Natychmiast zgodziła się Małgorzata. I odwróciła się plecami. Dionizy zaczął masować najpierw jej ramiona. Małgorzata wypinała się, mrucząc z zadowolenia: „Silne masz dłonie, wiesz?" „Poczekaj, teraz boki." „Och czuję, jak mi się robi ciepło. Jeszcze tylko stopy mam jak sople lodu." Dionizy masował jej ciało aż pod piersi, wypychające sweter i wcale nie tak znowu obwisłe, wcale. „Rozmasuję ci stopy, chcesz?" „Tak. Poczekaj, siądę na łóżku. A ty weź krzesło, to nie będziesz musiał się schylać." — I w mgnieniu oka przeniosła się na łóżko. Zanim Dionizy przystawił krzesło, ona już wyciągała ku niemu pulchne, białe nogi i oparła stopy na jego udach. Ale wstydliwym gestem ściągnęła sweter, który jeszcze

chwila, a byłby odsłonił jej podbrzusze. „Dobrze, że jesteśmy krewni, no nie Dionizy? Inaczej musiałabym się krępować, prawda?" „Nie musisz, Małgosiu, jesteśmy krewni, nie musisz" — odparł Dionizy i tarł mocno jej stopy. Nogi nieco się rozchyliły i sweter znowu podjechał w górę. Odwróciła głowę ku ciemnemu oknu. „Popatrz, jak leje... to chyba burza..." Dionizemu wydało się, że przez moment widział ciemne włosy jej łona. Bolało go w kroczu, więc silniej masował jej łydki, kolana. „Kolana masz jeszcze lodowate. Zaziębiłaś się przeze mnie. Uda też masz lodowate." — I znowu posuwał dłonie aż po sam zadarty sweter. Wyżej nie śmiał. Ale Małgorzata nie stawiała oporu. Jego dłonie posuwały się tam i z powrotem, ugniatały, masowały jak dłonie prawdziwego masażysty, nogi dziewczyny niepostrzeżenie rozchylały się, wreszcie Dionizy wsunął dłonie pod sweter. Małgorzata szepnęła: „Jak to dobrze, że jesteśmy krewni, prawda? ... inaczej, co by to było ... ale przecież jesteśmy w Mediolanie ... och, jakie ciepło ... jak dobrze teraz..." — I położyła się na brzuchu. Sweter ledwie zakrywał jej pośladki. Twarz przytuliła do materaca, udając, że nic nie widzi, aby go nie krępować, gdyby... „Przyjemie tak cię masować" — szeptał i gładził dłońmi jej uda, masował, pieścił, a ona nic tylko wzdychała. Dionizy zastanawiał się, czy to taki mediolański obyczaj, że kuzyn może masować

kuzynkę? Bo w Neapolu albo już dawno dostałby w pysk, albo już od dawna dostałby wszystko. „Dobrze ci tak?..." — I posuwał dłonie coraz dalej pod sweter po nagich, wypiętych pośladkach. „Ach tak, jeszcze, Dionizy, jeszcze... jeśli się nie zmęczyłeś..." „Nie, nie, rozmasuję ci całe ciało, chcesz? ... całe..." — Precz z rozwagą! Wsunął dłonie całkiem pod sweter, masował nagie plecy, aż dotarł palcami do piersi. Wówczas poczuł, że ona chce. Więc natychmiast wziął je w dłonie. Zaczął ugniatać. Szeptał: „Całe ciało masz zmarznięte, wiesz? ... całe ... wszędzie..." — Teraz pieścił ją już tylko jedną ręką, a drugą rozpiął spodnie i ściągnął je razem ze slipami. Ach, jaki fallus! Bo czy w Mediolanie czy w Neapolu, zawsze jest tak samo, kiedy kuzynka pozwala ci peścić swój tyłek i piersi. I tu, i tam znaczy to, że chce. Tak jak ty, pomyślał Dionizy i ukląkł na łóżku. Delikatnie wsunął twardego penisa między jej tłuste pośladki. Małgorzata jęknęła. „Ach co mi robisz? ... Dionizy ... co mi robisz? Dionizy..." „Nic, nic. Małgosiu... daj tylko trochę ... pozwól ... daj ..." — I posuwał się długim fallusem między jej pośladkami, dłońmi pieścił jej wezbrane piersi. „Tylko trochę ... tylko trochę ..." „Ach, nie, Dionizy... to nie wypada ... jesteśmy krewni ... tak nie wolno..." — Ale biodra jej się poruszały, uda rozchylały, tyłek unosiła coraz wyżej, tak aby ułatwić Dionizemu, gdyby..."

„Tylko ... jeszcze trochę... daj..." — I dotknął końcem wezbranego członka jej szparki. Posunął tylko nieco, ale raptem był już cały wewnątrz. Nie zdawał sobie sprawy, jak dalece była już gotowa, wilgotna, otwarta. Dionizy w wieku lat trzydziestu trzech miał niewielkie doświadczenie z kobietami. Parę koleżanek, jakaś kurewka (ale im to trzeba płacić) wreszcie ta nieszczęsna Filumena Corallo, wyśmiana, bo sama się oddała, pewna, że złapała oto naiwniaka, który przestraszy się potężnego wuja mafioso i ożeni się z nią, co by jej wygodziło, bo choć obibok i gołodupiec, ale magister bądź co bądź. Otóż Małgorzata, cóż zezowata, z krzywymi nogami i tyłkiem przy ziemi? To było cudo w porównaniu z Filumeną! Dionizy nie posiadał się z rozkoszy. A Małgorzata jęczała: „Ach!... co mi robisz, Dionizy... jesteśmy krewni... tak nie wolno!... ach!... och!... Dionizy trzymał ją za tyłek, posuwał i szeptał: „Jeszcze trochę, Małgosiu... troszeczkę... o, tak..." I posuwał. A ona: „Dionizy, to grzech... z kuzynem nie wolno ... nie ... tak ... chcę ... Dionizy! ... ach!..." „Daj, daj, daj... jęczał cicho Dionizy. Ale ona nie tylko dawała. Miotała się coraz bardziej, coraz gwałtowniej i to z ochotą, z uciechą, z rozkoszą. Bo Dionizy był nie tylko miłym, ładnym chłopcem, lecz i wyposażony był przez naturę tak wspaniale, że niczego równie potężnego Małgorzata nigdy w sobie nie miała.

„Och, Dionizy ... Jeszcze, jeszcze... kocham cię... jeszcze... jeszcze!" No, pewnie. Nie przestałby przecież. Nawet gdyby cały pułk wojska zwalił się nagle do mieszkania. Posuwał w niej coraz mocniej, coraz głębiej, tyłek Małgorzaty oddawał mu pchnięcia, a za każdym pchnięciem ona zbliżała się do szczytu. I czuła, że to będzie najwspanialszy orgazm, niesłychany, nieporównywalny z niczym, czego doznawała dotychczas, pieszcząc się po kryjomu z kolegą w ciemnym kącie ulicy, albo w kinie, albo z właścicielem sklepiku spożywczego, gdzie pracowała. „Już... Dionizy, już...: — zawyła nagle. Teraz już nie zgrywała się na wstydliwą, nie udawała, że mu daje, bo kuzyn, krzyczała: „Jadę, jadę... już... spływam!..już!..." I Dionizy poczuł, jak oblewa mu penisa, przeniknął go dreszcz i ledwie zdążył wysunąć się, trysnął na jej pośladki, na sweter, na jej plecy. Po chwili Małgorzata powiedziała wzdychając: „Dionizy., nie powinniśmy... to grzech. Co ja powiem w niedzielę na spowiedzi?..." Dionizy nie wiedział. Więc popieścił jej uda. Ona westchnęła znowu, szczęśliwa, że czuje na sobie słodki ciężar kochanka. „Słyszysz, jak leje? Zostańmy tak jeszcze trochę. Przykryję cię, bo się zaziębisz. Nie jesteś przyzwyczajony do chłodnego klimatu. Tutaj jest inaczej niż w Neapolu, nawet w maju bywa chłodno." Dionizy ściągnął prześcieradło i przykrył Małgorzatę.

„Zdejm spodnie, Dionizy. Nie patrzę..." — powiedziała cicho. „Tak. Pada i pada, nie przestaje" — odezwał się Dionizy, aby podtrzymać rozmowę. „Połóż się koło mnie, Dionizy, poleżymy tak trochę, ale spokojnie, zgoda? Jak krewni. Dopóki moje rzeczy nie wyschną." I cała przytuliła się do niego, zamknęła oczy. To i lepiej, pomyślał Dionizy, bo jak ma oczy otwarte, to nie wiadomo, gdzie patrzy. Objął ją, usłyszał, jak wzdycha ze szczęścia, poczuł jak mu kładzie nogę między nogi, aby dotykać fallusa. Był miękki, ale już za chwilę może powstać. Pewna była. Tylko kto ma zacząć? Ona? Czy też ma czekać, aż on zacznie? Słychać było szum ulewy, spokojny, równy, nieprzerwany, przyjemny jak przytulone do niej gorące ciało Dionizego. Mocniej wcisnęła udo między jego uda, niby odruchowo, a dłoń kuzyna przesunęła się z jej pleców na pośladki, palce poruszyły się, pieszcząc coraz niżej i wreszcie dotknęły włosów, zatrzymały się. A więc zaczął. Dlatego dłoń jej zsunęła się tak, że koniuszki palców musnęły mu penisa. Był jeszcze wiotki, ale i tak bardzo piękny. Małgorzata chciałaby go całować, wziąć w usta, ale co pomyślałby o niej wówczas Dionizy? Że jest dziwką? Łatwą dziewczynką, przyzwyczajoną do tych świństw? Małgorzata urodziła się w Mediolanie, umysłowość miała mediolańską, a Dionizy urodził się, żył, rósł i wzrósł w Neapolu. Postanowiła poczekać. Ale nie cofnęła ręki i choć bardzo tego pragnęła, nie wzięła

go w dłoń. Dionizy położył na jej ręce swoją. Przycisnął. „Małgosiu, weź go w rękę, weź... choć na chwilę... „Nie powinniśmy, Dionizy. Za drugim razem to już grzech śmiertelny. Nie powinniśmy... jesteśmy krewni... nie wiem... nie wiem..." „O, tak... dobrze... ściśnij go... o, jak dobrze. Małgosiu... dotykaj go... o, tak, tak..." Małgorzata jęknęła: „każesz mi robić świństwa..." Ale pieściła fallusa, który nabrzmiewa!, rósł, wyprężał się. Kiedy było już pewne, że Małgorzata nie przerwie tej pieszczoty, Dionizy wcisnął dłoń między jej uda. Rozchyliła je. Przyjęła pieszczące jej seks rozkoszne palce kuzyna. „Och... ach... och., tak nie wolno, to grzech, naprawdę Dionizy... czy będziemy znowu?... ale może między krewnymi... bliskimi przecież... Dionizy... och... ach... jaki wielki... jak staje... czujesz? Dionizy..." „Tak, tak, podoba mu się twoja dłoń, Małgosiu... słyszysz? jak pada... a nam tak dobrze... nie przestawaj, Małgosiu, nie przestawaj, tak mi dobrze... „Pocałuj mnie, Dionizy, pocałuj..." „Tak, zaraz..." I przewrócił ją na wznak, położył znowu jej dłonie na swoim twardym wyprężonym fallusie, pochylił się, pocałował ją w usta, wsunął język i poczuł, jak odpowiada językiem. Jęknęła z rozkoszy, kiedy znowu zaczął pieścić jej seks. Teraz pieściła mu penisa z wprawą niesłychaną, nigdy z nikim nie miał dotychczas tak wielkiej przyjemności, robiła to z namiętnością, z rozkoszą, czuł, że dla niej to niesłychane szczęście. I że jest

zdolna osiągnąć orgazm pieszcząc i czując pieszczotę, mimo że Dionizy wcale tego dobrze nie robił. Nie był doświadczonym kochankiem. Umiał tylko szybko, jak najszybciej wsadzić, kiedy nadarzała się okazja. I to wszystko. A teraz czuł, że nie wytrzyma. Wymamrotał: „... poczekaj chwilę, poczekaj..." — i cały wcisnął się między jej uda, ręką poprowadził fallusa w stronę jej czarnych, gęstych włosów i wbił się. Wrzasnęła: „Ach... co mi robisz?... co mi robisz, najdroższy..." Zaczął się w niej rytmicznie poruszać. „Tylko trochę, Małgosiu, tylko trochę... daj..." „Jaki długi, och Dionizy... „Jeszcze... jeszcze... Małgosiu.... jak dobrze... jak cudownie..." „Cudownie, ach, cudownie... to grzech... nie powinniśmy..." Prześcieradło zsunęło się z nich, Dionizy wcisnął dłonie pod jej tyłek, uniósł ją trochę i posuwał zaciekle. Oczy Małgorzaty rozjechały się na boki, zezowała już teraz jednym i drugim okiem. Ale on nie patrzył w jej oczy. Z ogromną przyjemnością posuwał w niej, z ogromną przyjemnością trzymał dłońmi jej tłuste, białe pośladki, już wilgotniejące, bo zaczęła szczytować. „Och, jak mi dobrze!... Małgosiu, jak mi dobrze!..." — „Dionizy!... już!... jajuż!... jadę... jadę!..." wrzasnęła nagle Małgosia, „...ty też! spuść się... tryśnij we mnie!... we mnie!... ach!..." To „spuść się, tryśnij" było niesłychane. Dionizy nigdy czegoś podobnego nie słyszał. Na domiar nie bała się. Dotychczas wszystkie, z którymi miał do

czynienia, prosiły, błagały, żeby uważał, żeby nie do środka, żeby nie... A ta przeciwnie. Może jako mediolanka z Mediolanu brała te rzeczy? Te pigułki? Może było jej wszystko jedno? Dlaczego jednak? Czyżby? ... i lodowata myśl przeszyła mózg Dionizego. Orgazm diabli wzięli. Posuwał ciągle jeszcze, ale już mechanicznie, opanowany, przytomny, ostrożny. Nie, żadnego ryzyka. Zawsze tryskał i spływał na zewnątrz. Zawsze z wyjątkiem jednego razu, a było to z Filumeną Corallo: kosztowało go to ucieczkę z rodzinnego miasta i wygnanie do Mediolanu. A tu kuzynki dają się chędożyć, jak się okazuje, bez ograniczeń, a deszcz leje bez ustanku nawet w maju. O, nie! „Dionizy mało nie skonałam z rozkoszy. Grzech nie grzech, wszystko jedno. Byłam w niebie, przysięgam ci. Chcę, żebyś i ty, żebyś i ty..." „Tak, ja także..." — zaszemrał Dionizy i wysunął się z niej, podniósł sweter ciągle jeszcze ją okrywający, objął ją kolanami, przysiadł, wsunął penisa między jej wielkie, twarde piersi, zaczął posuwać. „Och, jak świntuszysz, Dionizy, wyrwało się jej, ty nic, tylko świntuszysz, co mi robisz? Chcesz, żebym go wzięła w usta, świntuchu?... I zawstydziła się. Co sobie o niej Dionizy pomyśli? Dionizy rzeczywiście myślał: jak dobrze by było włożyć jej w usta stojącego fallusa... I zrobił to. Dotknął najpierw jej warg samą główką. Gdyby właśnie nie mówiła, byłyby zaciśnięte, ale że właśnie mówiła, więc... „Och, nie... gl... gl... gl...

Dionizy pchał energicznie, bo co było robić? Tym bardziej, że ona rozchyliła wargi, wzięła fallusa w dłoń, pieściła go wargami, językiem coraz namiętniej, coraz bardziej rozpustnie, aż po jądra i z powrotem, i znowu, aż Dionizy jęcząc, wyjąc i miotając się, trysnął w jej gardło, na jej język, w jej usta, raz, drugi i jeszcze. Tak że nie zdążyła połykać gorącego strumienia spermy, spływającej z jej warg. Pół godziny później Dionizy palił spokojnie papierosa, rozciągnięty na materacu, Małgorzata zaś prasowała mu spodnie, sprzątała, ubierała się. „Przestało padać" — powiedział Dionizy. I włożył świeżo uprasowane spodnie. „Idź już lepiej, Małgosiu, późno się zrobiło. Nie chciałbym, żebyś przeze mnie miała przykrości w domu..."

Rozdział drugi Po tygodniu Dionizy Caputi przyzwyczaił się do swego nowego zajęcia i uznał, że jest całkiem dobre, a nawet interesujące w pewnym sensie. Czystość okien i schodów to był obowiązek firmy specjalistycznej. Do niego należało pilnować, aby lokatorzy tacy, jak na przykład młody Pigato, syn dyrektora banku, nie rzucali niedopałków w windzie, czy na dziedzińcu. Musiał dbać o pralki i instalacje elektryczne, ale przede wszystkim pilnować wejścia: aby do budynku nie wchodzili obcy. Były już bowiem niemiłe zajścia z narkomanami, pijakami, złodziejami. I w końcu pani Brusati kazała zdjąć domofon, zostawić tylko połączenie z portierem. Jeśli chciał wejść ktoś obcy, musiał dzwonić do Dionizego. A ten, napatrzywszy się w Neapolu, a zwłaszcza w dzielnicy, gdzie mieszkał, różnych dziwnych rzeczy, doskonale już umiał odróżnić prawdziwego listonosza od podrabianego, prawdziwego inkasenta gazowni od fałszywego, a narkomanów rozpoz- nawał z daleka. W ciągu tego pierwszego tygodnia zdążył oddać w ręce policji oszusta podającego się

za doręczyciela telegramów i wyrzucić na zbity łeb dwu narkomanów, upierających się, żeby wejść licho wie po co, pod pretekstem, że są znajomymi tego czy owego lokatora. Jako że czasy były ciężkie nawet dla zamożnych, tylko dwie osoby z kamienicy stać było na pomoc domową, zatrudnioną na godziny: wdowę Brusati, która była nie tylko zamożna, ale wręcz bogata, oraz pana Malvolti, zarabiającego krocie na gąbkach (prawdziwych, strasznie drogich). Inne panie same schodziły do sutereny po upraną bieliznę i pięły się na taras, aby ją rozwiesić na słońcu. Nic więc dziwnego, że Dionizy poznał panią Brunę Pigato, lat dwadzieścia dziewięć, przy mężu dyrektorze banku lat pięćdziesiąt dwa, posiadającą za to ciało modelki. Później poznał również panią loko Masaki, żonę jednego z dyrektorów mediolańskiego oddziału Hondy, lat dwadzieścia trzy, z buzią ślicznej porcelanowej laleczki. A zaraz potem panią Rosy Mandorla, żonę właściciela kantoru wymiany, blondyneczkę słodką i cichą. Następnie zaś młodziutką Aurę Capretti, lat osiemnaście, od roku żonę pewnego głupola, blondyneczkę, ale tak jędrną, że Dionizy czuł „wolę bożą" na samą myśl o niej, a cóż dopiero, kiedy ją widział schodzącą na dół i nie dającą sobie rady z pralką. Dionizy wszystko musiał za nią robić. Czasem schodziła również sama pani Fiora Malvolti, ruda i piegowa- i ta, z ogromnymi, zielonymi oczyma i nieprawdopodobnie długimi nogami, a tak seksownymi, że wzruszyłyby nawet nieboszczyka. Natomiast wdo-

wa Brusati nie schodziła nigdy, posyłała służącą, jakąś wenecjankę lat sześćdziesiąt, czerstwą i nie odzywającą się nigdy do nikogo. Dionizy widywał panią Brusati albo rano, kiedy szła na zakupy, albo po południu, kiedy udawała się do przyjaciółek na herbatę. Była dla niego serdeczna, lecz z dystansem i Dionizy uważał ją za prawdziwą damę i w ogóle piękną kobietę. Istniała również córeczka Brusati, żywe srebro, lat szesnaście, dziewczyna piękna i radosna. Dionizy nigdy nie widział piękniejszej i zgrabniejszej. Stanowiła owoc już chyba dojrzały, jeśli sądzić po okrągłościach. Była wysoka, zawsze uśmiechnięta, czarnowłosa, a oczy miała nieprawdopodobnie niebieskie. Chodziła do liceum, często przyjmowała kolegów i koleżanki, aby razem się uczyć, uganiała się na motorynce i dokuczała Dionizemu z powodu butów. Bo Dionizy, jako prawdziwy neapolitańczyk, był maniakiem butów wyglansowanych tak, żeby można było się w nich przejrzeć, jak w lustrze. „Acha, używasz ich zamiast lusterka — śmiała się serdecznie — golisz się przy nich, Dionizy?" Wracała do domu na motorynce, zawsze głodna, ze zmierzwioną czupryną, obładowana książkami wypadającymi zewsząd. Dionizy stawiał jej motorynkę na miejsce, zbierał książki, niósł je do windy, za co otrzymywał podziękowanie w rodzaju „uważaj, buty ci się pobrudzą". Dionizy umiał zyskać jej sympatię, ale sam czuł do niej coś więcej, dużo więcej. Na imię miała Karina i śniła mu sie po nocach. Do porozumienia i wzajemnej ufności doszli szybko, mówili sobie po imieniu, a kiedy

Karina dostawała w szkole dwóję, zwierzała się Dionizemu: „Ta dziwka, profesorka od matmy, dała mi dziś popalić, stara prostytutka". „Na pewno jest brzydka jak noc — odpowiadał na to Dionizy — takie nie lubią ładnych, takich jak ty." Wtedy, ale już zza zamkniętych drzwi windy, dobiegało go krótkie: „Idź do diabła!" Co do godzin pracy, to Dionizy nie mógł narzekać. Nauczył się gotować i o pół do drugiej robił sobie spaghetti z parmezanem. I to samo o dziesiątej wieczór. We czwartki, kiedy miał wolne, szedł na obiad do wuja Jana, potem jednak spędzał czas u siebie, bo nie wiedział, dokąd by pójść. Z Małgorzatą uzgodnił, że spotykać się będą tylko po kryjomu i to nie tyle ze względu na wuja Jana, ile raczej ze względu na panią Brusati, która hołdowała bardzo surowej moralności. Dionizy znowu był w formie, chociaż odkąd poznał lokatorki z via Lazzaretto, gust mu się zmienił. Przemyśliwał, jak by to mogło być z porcelanową Joko Masaki, bo podobno Japonki dają całkiem inaczej. Myślał o Fiorze Malvolti z pożądaniem, lecz i z niepokojem: taka ruda to pewnie wulkan, czy dałby jej rady? A Bruna Pigato? -„ Dziewczyna jest bombowa. Ciało ma prawdopodobnie jak z marmuru, bo wygląda niczym żywy posąg. Ale jaka ona jest, kiedy śpi z tym swoim mężem? On jest łysy, pół ślepy, bo okulary ma z tak grubymi szkłami, że gdyby je zgubił, to nigdzie nie

mógłby trafić. Więc jak ona daje sobie z nim radę w łóżku? Miała z nim kiedyś prawdziwą rozkosz? A on? Tak myślał Dionizy i zaraz uciskało go w kroczu i zaczynała go boleć głowa. A Rosy Mandorla? Ta słodka blondyneczka, zawsze trochę półprzytomna? Jaka ona byłaby w łóżku? Jej mąż, właściciel kantoru wymiany, wracał do domu swoim autem Saab 9000 zawsze późno i nieodmiennie ponury. Wuj Jan mówił, że raty za ten samochód pan Mandorla płaci zawsze po terminie. Rosy ma pewnie ciało białe, miękkie, a piersi wielkie i piękne, to pewne, bo Dionizy podejrzał je, widać je było pod lekką sukienką, którą nosi, gdy schodzi do pralni. Jednak była także Aura Capretti. Widok jej podniecał go ogromnie. Wychodziła razem z mężem codziennie w południe, a potem wieczorem do restauracji. Wracali późno. Młody Capretti często był tak urżnięty, że swojego porsche nie był w stanie zaparkować między kolumnami dziedzińca. A ona także często miała w czubie i uśmiechała się głupkowato. Budzili Dionizego i o drugiej w nocy, bo Capretti nie był w stanie trafić kluczem do zamka. A ona uśmiechała się, bo widziała Dionizego po- dwójnie, potrójnie. Chwiała się na nogach, Dionizy podtrzymywał ją, prowadził do windy. Raz nawet musiał jechać z nimi na górę, bo Capretti w smokingu osunął się na podłogę windy i zasnął. Aura siedziała na ławeczce, kiwała się, ramiączko wieczorowej sukni jej się zsunęło, odsłoniły się piersi okrągłe i twarde, ze sterczącymi sutkami. Zanim dojechali do pierwszego piętra, Dionizy miał już

mokro w slipach. Wreszcie Karina. Z samą panią Brusati wszystko było jak należy, Dionizy nie podniecał się na jej widok. Podziwiał jej styl, układność, elegancję, świetny gust, choć może nieco za surowy. Ale za Kariną wprost szalał. Jednak nie tylko z erotycznej ochoty. Było w tym coś więcej i Dionizy obawiał się, że to miłość. Albo że, co gorsza, podnieca się na widok dziewczątek, jak starzec. Sam sobie tłumaczył, że to głupie, oczywiście, że nie ma co, że Karina jest dla niego miła, bo jest miła dla wszystkich, że z nim żartuje, bo zawsze jest w dobrym humorze. Więc tak czy inaczej, trzeba ją sobie wybić z głowy. Nieba palcem nie dotkniesz. Dochodziła dwunasta, kiedy ktoś zadzwonił do bramy. Był w roboczym kombinezonie, z walizeczką i oznaką znanej firmy od pralek. „Wezwała mnie pani Malvolti" powiedział. Dionizy kazał mu czekać, zadzwonił do pani Malvolti, otrzymał potwierdzenie, zaprowadził mężczyznę do sutereny. Ale był zdziwiony: nie zauważył jakoś, że pralka się zepsuła. Wrócił do portierni. Za chwilę zeszła pani Malvolti. Wymienili pozdrowienia. Dionizy przyjrzał się jej prowokującemu tyłkowi opiętemu lekką sukienką w kwiatki. Znowu się zdziwił: dlaczego on schodzi do pralni? Chce się upewnić, że monter dobrze naprawia pralkę? Ach, pewnie chce mu zaraz zapłacić za robotę. Za chwilę przyjechał swoim mercedesem mąż pani Malvolti i Dionizy otwarł mu bramę. Kamil Malvolti, dobrze już po pięćdziesiątce, był gruby, jowialny, nigdy nie omijał okazji, aby pożar-

tować z Dionizym. Tym razem także: „No, co, Dionizy? Napoli znowu pokonał Milano. A Dionizy: „Dla mnie to jedno, panie dyrektorze, ja tam na sporcie się nie znam." „Ale jakiś sport uprawiasz?" „Żadnego, panie dyrektorze, chyba tylko wyścigi, kto zje więcej makaronu." „Nie mów, bo mi apetyt rośnie" — zaśmiał się Malvolti wchodząc do windy. W pięć minut potem zachrobotał domofon: „Dionizy nie widziałeś gdzie mojej żony? „Pani zeszła do pralni, panie dyrektorze." „Do pralni? W południe? No, dobrze, Dionizy, dziękuję." Dionizy zastanowił się. Istotnie, dziwna rzecz. A do tego dyrektor, który nigdy nie wracał do domu wcześniej niż pół do drugiej, a często i później, dzisiaj jakoś się po- śpieszył. Dziwne, dziwne, rozmyślał Dionizy. Ale że był miłym chłopcem, postanowił uprzedzić panią Malvolti, że mąż jest już na górze. Nie, żeby podejrzewał o coś ją i technika, który Adonisa bynajmniej nie przypominał, nie, nie, tylko, że... Koniec końców, nie spodziewała się męża tak wcześnie, więc może lepiej ją ostrzec. Zbiegł do pralni i skamieniał. Stało tam siedem pralek, po jednej dla każdego mieszkania, pralka MaWoltich była trzecia od lewej, ale nikogo przy niej nie było. Co więcej: w ogóle przy żadnej pralce nie było nikogo, nikt żadnej pralki nie naprawiał. W głębi pralni była wnęka, do połowy zastawiona murowanym blatem, na którym składano rzeczy do prania. Teraz leżał na nim stos wypranych koszul pana Mandorla, które jego żona zostawiła poprzedniego wieczora i jeszcze nie zdążyła zabrać. Co się