barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony85 706
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań50 838

D036. Baxter Mary Lynn - Melisso, wróć

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :550.8 KB
Rozszerzenie:pdf

D036. Baxter Mary Lynn - Melisso, wróć.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

MARY LYNN BAXTER Melisso, wróć

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Nie zrobiłaś tego! - Ałeż zrobiłam. - Nie wierzę ci. To niemożliwe, żebyś tak po prostu weszła tanecznym krokiem do przełożonej pielęgniarek i powiedziała, że odchodzisz. Melissa Banning siędziała ze skrzyżowanymi nogami na łóżku Laurie i patrzyła na przyjaciółkę z wyrazem zatroskania na twarzy. - Zgoda, nie powiedziałam, że odchodzę, w każdym razie niezupełnie. Oświadczyłam, że mam dość, że potrzebuję odpoczynku albo... - Albo co? - spytała Laurie. Sprawiała wrażenie, jakby wciąż nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. Melissa nie bawiła się w subtelności. - Albo zarobię się na śmierć. - Mimo wszystko trudno mi uwierzyć, że praca tak ci dopiekła, kochanie. - Laurie niepewnie spog­ lądała szarymi oczami, szukając twarzy Melissy. - Co się stało? Przecież jesteś urodzoną pielęgniarką. Od kiedy pamiętam, nigdy nie myślałaś ani nie mówiłaś o niczym innym niż praca. Melissa nadal milczała, więc przyjaciółka podjęła wątek. - Boję się myśleć, co stałoby się z tobą w zeszłym roku po tej tragedii, gdybyś nie miała zajęć w szpitalu. To był dla ciebie ratunek. Laurie mówiła prawdę. Półtora roku temu rodzice Melissy i jej młodszy brat zginęli podczas katastrofy łodzi. Przez długie miesiące Melissa była pogrążona

w rozpaczy. W końcu jakoś się pozbierała, udało jej się rozprawić ze zgryzotą i znaleźć w niej coś twórczego. Praca dyplomowanej pielęgniarki nabrała dla niej nowego znaczenia. I tak było aż do tej pory. Pod badawczym spojrzeniem Laurie Melissa spuściła głowę i zamknęła oczy, starając się powstrzymać łzy. - Masz rację. - Starała się opanować niepotrzebne emocje. - Dlaczego więc zrywasz z tym wszystkim? - Laurie wstała, eksponując swoje sto siędemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, po czym niezgrabnie podeszła do okna. Przez chwilę Melissa zapomniała o kłopotach, zahipnotyzowana sposobem, w jaki słońce przenikało przez krótką roletę i układało się na czarnej grzywie włosów Laurie. Efekt był olśniewający. Laurie olśnie­ wała zresztą pod każdym względem, szczególnie swoją osobowością. Chociaż nie była piękna ani nawet ładna, nadrabiała ten brak uśmiechem, a uśmiechała się bardzo często. Melissa nie wiedziała, co zrobiłaby teraz bez jej przyjaźni i wsparcia. Melissa odeszła ze szpitala już miesiąc temu, ale dopiero tego ranka zadzwoniła do Laurie, która pracowała w firmie zajmującej się reklamą. Za­ proponowała, że przyjedzie do niej na kilka dni. Laurie zaprosiła ją natychmiast, nie żądając dodat­ kowych wyjaśnień. Teraz Melissa spoglądała na przyjaciółkę, stojącą z rękami w kieszeniach luźnych spodni, i wyraźnie widziała zaniepokojenie malujące się na jej twarzy. - Myślisz pewnie, że oszalałam. - Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. - Nie oszalałaś. Raczej się zaplątałaś, to lepsze słowo. Po prostu zupełnie nie pasuje do ciebie robienie czegokolwiek na chybcika. Jesteś najbardziej zor­ ganizowaną i racjonalną osobą, jaką znam.

Melissa przekręciła się na łóżku, opierając plecami o poduszkę. - Już nie. W końcu się złamałam. - Wcale ci tego nie wyrzucam, naprawdę - po­ spiesznie powiedziała Laurie. - Sama w żaden sposób nie mogłabym być pielęgniarką. A już z pewnością nie wytrzymałabym na intensywnej terapii. - Przerwała i wzdrygnęła się. - Nie mam kłopotów w kontaktach z ludźmi, ale dotyczy to tylko zdrowych. Nie po­ trafiłabym zajmować się chorymi. Na samą myśl o kłuciu kogokolwiek igłą robi mi się słabo. - Zawsze byłaś delikatna. - Melissa uśmiechnęła się. - Owszem, ale i dumna z tego. - Jesteś beznadziejna - urwała na chwilę. - No właśnie, beznadzieja. Tym słowem można podsumować stan mojego ducha. Ale po prostu nie wytrzymuję. Wiesz, Laurie, mam dwadzieścia osięm lat, a prze­ chodzę kryzys, zupełnie jakbym była o dwadzieścia lat starsza. - Kryzys, zgoda. Tylko że nie ma to nic wspólnego z problemami pięćdziesięciolatek. - Wiesz, o czym myślę. - A naprawdę, to co cię tak trzepnęło? - Oczy Laurie wyrażały współczucie. - Było kilka powodów. Wydaje mi się, że nałożyły się przeżycia po śmierci rodziny, potwornie ciężka praca i stresy. - Kiedy byłaś na dyżurze, to wszystko na ciebie zwalali, mam rację? - Powiedzmy, że byłam kimś, kto ciągnął tę robotę, tym bardziej że pielęgniarek ciągle brakuje. - To mnie nie dziwi. W gazetach jest pełno ogłoszeń o pracy dla pielęgniarek. - Przerwała i ruszyła do drzwi sypialni. - Nie wiem jak ty - dodała, zmieniając temat - ale ja umieram z pragnienia. Napijesz się coli czy mrożonej herbaty?

- Herbaty. - Ja też. Tylko we wschodnim Teksasię mrożona herbata smakuje przez okrągły rok. - Nagle zmarsz­ czyła brwi. - Zdaje się, że nie wyszłam na najlepszą gospodynię, skoro tak późno proponuję ci coś do picia. - Nic takiego nie przyszło mi do głowy. Poza tym nie miałaś czasu myśleć o herbacie, bo wypłakiwałam się na twoim ramieniu. - Gdybym była na twoim miejscu, to też pozwoliła­ byś mi się wypłakać - rzuciła Laurie, stojąc na progu. W chwilę później wróciła, niosąc dwie filiżanki wypełnione po brzegi herbatą z kawałkiem cytryny. Przez chwilę piły w milczeniu. - Ile ci dali? - spytała Laurie. Melissa odgarnęła kosmyk włosów z policzka i zmarszczyła brwi. - Czego? - Czasu - wyjaśniła Laurie. - Ile czasu? - Aha, masz na myśli urlop? - Jasne. - Powiedziałam dyrektorowi, że potrzebuję co najmniej sześciu miesięcy, może roku. - Dużo. Mówisz poważnie? - Nigdy w życiu nie byłam bardziej poważna. - Myślisz, że dadzą ci aż tyle? - Wątpię, ale w każdym razie o tyle prosiłam. - I co masz zamiar robić? - spytała Laurie, marszcząc czoło. Melissa skoncentrowała się na poprawianiu serwetki, zamoczonej przez dno szklanki. - Może nie uwierzysz, ale nie robiłam takich odległych planów, choć oczywiście wiem, że muszę sobie znaleźć jakąś pracę, najlepiej na pół etatu. Mam trochę zaoszczędzonych pieniędzy, ale w żadnym wypadku nie chcę ich wydawać na życie. A co miesiąc płacę straszne pieniądze za mieszkanie.

Laurie milczała przez chwilę. - Od jak dawna o tym wiedziałaś? No, po prostu chcę spytać, dlaczego przyszłaś z tym do mnie dopiero teraz. - Nie miałam ochoty na towarzystwo, i tyle. Spałam do popołudnia, uprawiałam aerobik i dużo spacero­ wałam. Krótko mówiąc, próbowałam wykurować moje wyczerpane ciało i duszę. - Było aż tak źle? - Tak. Chyba jeszcze nigdy nie byłam równie sfrustrowana czy rozczarowana pracą i sobą. - Ale przecież masz zamiar w końcu wrócić do szpitala? - Oczywiście. - Melisa nie wahała się ani przez chwilę. - Mam wszelkie dane, by wierzyć, że kiedy wrócę po krótkim odpoczynku od tego mrowiska, będę zupełnie nową kobietą, gotową do podjęcia pracy z takim samym entuzjazmem, jak zawsze. - Nie wydaje mi się, żeby twój brak entuzjazmu miał związek tylko z pracą - stwierdziła bezceremonial­ nie Laurie. - Dlaczego tak sądzisz? - W głosię Melissy za­ brzmiała ostrożność; miała wrażenie, że wie, do czego zmierza Laurie. - Nie mów do mnie tym tonem, Melisso. Wiesz przecież, że od kiedy ty i Martin skończyliście ze sobą, nie jesteś tą samą osobą. - Proszę cię. Nie wracaj już do tego. Martin English jest tam, gdzie powinien być, w domu z żoną i dzieckiem. - Tylko że to nie jest takie proste. Prawda, Melisso? - Nie... Tak! - odparła niepewnie. - Wiem, że coś między wami zaszło. Coś, o czym mi nigdy nie mówiłaś. Przepełnia cię smutek, którego przyczyny zupełnie nie rozumiem. - Proszę cię... - Melissa uciekła spojrzeniem.

- W porządku - powiedziała z westchnieniem Laurie. - Nie będę tego ruszać. Ale może któregoś dnia sama mi to powiesz. - Może - westchnęła Melissa - ale nie dzisiaj. Dobrze? - Zgoda. Nie będę przypierać cię do muru, ale tylko dlatego, że boję się, żebyś nie nabrała ochoty na wyjazd. W sypialni dla gości jest na drzwiach twoje imię, przecież wiesz. Melissa postawiła szklankę na stoliku, wyciągnęła ręce do przyjaciółki i przytuliła ją na chwilę. - Nie wiem, co zrobiłabym bez ciebie, Laurie. - Zaczęła gwałtownie mrugać, chcąc powstrzymać łzy. - Hej, nie rozklejaj się. - Laurie powiedziała to bardzo poważnie, ale jednocześnie uśmiechnęła się szeroko. - Powinnyśmy znaleźć ci zajęcie. Nie mogę znieść myśli, że nie masz nic do roboty, gdy ja urabiam sobie ręce po łokcie. - Daj spokój, okaż miłosięrdzie - skrzywiła się Melissa. - Jeszcze nie dojrzałam do szukania. Popatrz - wskazała na oczy -jeśli te koła jeszcze się powiększą, to już nigdy nie będę mogła zdjąć okularów przeciw­ słonecznych. - A do tego jesteś za chuda. - Uważam, że jestem po prostu szczupła - powie­ działa obojętnie Melissa. Nagle zmarszczyła czoło. To prawda, że ostatnio jadła raczej skromnie, chcąc być w zgodzie z surowymi regułami, jakie przyjęła. Miała jednak nadzieję, że szybko to nadrobi. - Wszystko jedno, jak to nazwiesz. Melissa roześmiała się i zmieniła temat. - A propos pracy. Widziałaś ostatnio coś in­ teresującego? Wiem, że zawsze dokładnie studiujesz ogłoszenia. - Owszem, jak powiedziałaś o tym, to sobie przypomniałam. - Laurie zeskoczyła z łóżka, a w jej

oczach pojawił się figlarny błysk. Ze szklanką w dłoni szybko przemierzyła pokój i podeszła do małego biurka w kącie. Chwyciła kawałek gazety z ogłosze­ niami i ruszyła z powrotem. Melissa wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczami. - Ty przecież z pewnością nie myślisz o zmianie pracy. - Tak naprawdę, to nie, ale zabawnie jest dowiedzieć się, co można by robić. O, popatrz. - Laurie usiadła na łóżku i wcisnęła gazetę przyjaciółce. W pokoju zapanowała cisza. Melissa czytała tym­ czasem anons zakreślony na czerwono. Kiedy pod­ niosła głowę, oczy jej lśniły. - Jeden zero dla ciebie. Rzeczywiście brzmi in­ teresująco. - Z mojego punktu widzenia, ale nie z twojego. - Nie byłabym tego taka pewna. Laurie wydęła usta. - Proszę, nie mów mi tylko, że myślisz o tym, o czym ja myślę, że jednak myślisz. - Ależ tak jest. - Melissa przesłała jej szeroki uśmiech. - Brzmi całkiem tak, jakbym właśnie tego szukała. - Nie mówisz poważnie. - Najpoważniej w święcie. - Ale... ale - wyrzuciła z siębie Laurie - tam szukają kobiety, która na miejscu poprowadziłaby dom i zajęła się dwójką dzieci wdowca. - Zgadza się. - Wyraz twarzy Melissy był równie spokojny, jak ton jej głosu. - Zgadza się?! - Nie widzisz tego? - Melissa niezgrabnie usiadła na łóżku i popatrzyła na przyjaciółkę wzrokiem pełnym podniecenia. - Dokładnie takiej pracy potrzebuję. Będę miała słodkie życie w porównaniu z tym co robiłam.

- Melisso! Ta nie zwracała jednak uwagi na przyjaciółkę. - Wiesz, że zawsze lubiłam dzieci, a prowadzenie domu... cóż w tym trudnego? Dla mnie jest to okazja, żeby odwlec życiowe decyzje i nie podejmować ich z dnia na dzień, a przy tym zająć się czymś pożytecznym. - Naprawdę nie udajesz? - Nie. Mam zamiar zaraz tam zadzwonić. - Na miłość Boską, Melisso. Przecież nawet nie umiesz gotować. - I co z tego. Przecież nie jestem za stara, żeby się nauczyć. - Melissa uśmiechnęła się niewinnie. - To szaleństwo - mruczała Laurie, potrząsając głową. Nie przerwała tej czynności, kiedy w kilka minut później Melissa odłożyła słuchawkę ze słowami: - I co, nie jesteś ani trochę ciekawa? - Nie - odparła Laurie posępnie. - Nie chcę mieć najmniejszego udziału w tym wariactwie. - Przestań, bądź dobrą kumpelką. Jeśli się uda, będziemy mogły się widywać znacznie częściej niż raz na parę miesięcy - powiedziała Melissa przy­ milnie. - No dobrze, więc czego się dowiedziałaś? - ustąpiła Laurie. - Rozmawiałam z siostrą tego człowieka, niejaką Dee Johnson. Powiedziała mi, że niedawno wyszła za mąż. Znasz ją? - Nie. - Nie szkodzi, w każdym razie jej brat nazywa się Joshua Malone. Teraz coś ci świta? - Nie, chyba nie... - Laurie strzeliła nagle palcami. - Jest taki Malone, właściciel firmy budowlanej. To ten? - Tak. Jego żona umarła trzy lata temu. Ma pięcioletnie bliźniaki.

- Bliźniaki. Mój Boże, to się robi z każdą chwilą śmieszniejsze. - Gdzie twój duch miłośnika przygód? Pamiętaj, bądź dobrą kumpelką. W każdym razie siostra rozbudziła moją ciekawość - dodała Melissa. - Szcze­ gólnie kiedy się okazało, że jako jedyna odpowiedzia­ łam na to ogłoszenie. - To ci powinno dać do myślenia. - A cóż to mogłoby znaczyć? - Melissa udała niewiniątko. - Uciekaj, gdzie pieprz rośnie. - To nie ja - zaśmiała się Melissa. - Mam być u Joshui Malone'a w północnej części miasta jutro z rana. - I nic już nie mogę zrobić, żeby ci to wypers­ wadować? - Może zwariowałam, ale zamierzam skończyć to, co zaczęłam. Zanim jeszcze Melissa znalazła wylot krętej, wąskiej uliczki na przedmieściach Nacogdoches, doszła do wniosku, że obiekcje Laurie miały podstawy. Przez cały poprzedni więczór, kiedy żuły pizzę i oglądały film na wideo, Laurie rzucała jej od czasu do czasu dziwne spojrzenia. Powstrzymała się jednak od zadawania dalszych pytań, co sprawiło Melissię ulgę, a równocześnie upewniło ją, że jednym z powo­ dów powściągliwości przyjaciółki jest jej niewiara w zdecydowanie Melissy. Laurie myślała zapewne, że rano, po przebudzeniu, Melissa zmieni zdanie. Nie zmieniła. Postanowiła przynajmniej sprawdzić, co to za praca, po pierwsze dlatego, że naprawdę miała na nią ochotę, a po drugie dałaby ona możliwość zamieszkania z dala od Houston, które wiązało się z bólem i rozczarowaniem. Ale teraz, im dłużej jechała po kiepsko utrzymanej

drodze, tym więcej miała wątpliwości. Kiedy Dee Johnson opowiadała jej, jak dostać się do posiadłości, ani słowem nie wspomniała, że na podłej drodze dojazdowej można odbić nerki. - Do diabła! - mruknęła Melissa, mocniej ściskając kierownicę z lęku, że dalsza jazda w tym warunkach może skończyć się wypadkiem. Nagle, jakby za sprawą cudu, jej oczom ukazał się dom. Ale wciąż nie miała poczucia triumfu. W chwili gdy zgasiła silnik i wyszła na nierówny grunt, zrozumiała przyczynę. Zaniedbanie. Właśnie zaniedbanie, widoczne na każdym kroku. Sam dom był wprawdzie dość ładnym, choć roz­ walającym się ranczem z czerwonej cegły, całość sprawiała jednak niechlujne wrażenie. Trawa rosnąca na obszernym podwórzu nie osiągała jeszcze co prawda wysokości kolan, ale na pewno wymagała przycięcia. Rabaty kwiatowe po obydwu stronach chodnika były zachwaszczone. Huśtawka na ganku, biegnącym wzdłuż frontowej ściany, miała zerwany łańcuch. Dla kogoś, kto przyjrzał się dokładniej, miejsce wyglądało na opuszczone. Z pewnością jednak tak nie było. Melissa rozpogodziła się nieco, widząc furgonetkę w garażu. Szła w stronę domu. Czarne włosy, niedbale zaczesane do tyłu, odsłaniały ładne rysy twarzy. Melisa wyglądała na osobę pewną siębie. W środku jednak była kłębkiem nerwów. Westchnęła głęboko i przeło­ żyła torebkę na drugie ramię, potem wsunęła dłoń do kieszeni spódnicy i ostrożnie powędrowała dalej. Spodziewając się najlepszego, a jednocześnie oba­ wiając najgorszego, Melissa weszła na ganek i za­ dzwoniła. Dopiero jednak kiedy zdjęła okulary przeciwsłoneczne i po raz drugi sięgnęła ręką do przycisku dzwonka, usłyszała odgłos kroków wewnątrz.

Sądziła, że spotka za chwilę swojego potencjalnego pracodawcę, przywołała więc na twarz służbowy uśmiech. Drzwi otworzyły się i potężny mężczyzna w kowbojskim kapeluszu wypełnił sobą drzwi. Uśmiech Melissy znikł równie szybko, jak piasek zwiewany sztormowym wiatrem. Mężczyzna wpatrywał się w nią wąskimi szparkami wrogich oczu. - Posłuchaj, kochanie, nie wiem, co sprzedajesz, ale jest mi wszystko jedno. Nie zamierzam tego kupić. Melissa otworzyła szeroko usta, a tymczasem drzwi zamknęły się gwałtownie z głośnym trzaskiem. Przez chwilę była zbyt osłupiała, żeby się poruszyć. Potem szybko i głęboko wciągnęła powietrze. Cofnęła się, czując, że krew powoli odpływa jej z twarzy. - Tylko spokojnie - mruknęła pod nosem. Co, do licha, zaszło? Było jasne, że nikt jej nie oczekiwał. Czyżby Dee Johnson nie powiedziała bratu o jej wizycie? Melissa nie znała odpowiedzi na te pytania, ale wiedziała jedno: musi jak najszybciej stąd zniknąć. Właśnie odwróciła się i postawiła stopę na schodku, kiedy usłyszała, że drzwi znowu się otworzyły. Coś kazało jej zrobić jeszcze jeden zwrot. Może ciekawość, a może duma. W drzwiach stał ten sam mężczyzna. Kapelusz miał teraz przesunięty na tył głowy, dzięki czemu Melissa mogła zobaczyć twarz. Przeszyło ją natarczywe spojrzenie niebieskich oczu. Zanim zdołała zareagować, mężczyzna odezwał się z charakterystycznym dla wschodniego Teksasu akcentem. - Czy pani nie jest przypadkiem tą dziewczyną szukającą pracy? Arogancki drań, pomyślała, a jednocześnie naszła ją desperacka chęć powiedzenia mu, co może zrobić

z tą pracą. Ugryzła się jednak w język i wymamrotała z wymuszoną słodyczą: - Istotnie, jestem. Nadal taksował ją wzrokiem, teraz wolniej i do­ kładniej. Była całkiem bezradna, gdy zatrzymał się na piersiach, osłoniętych tylko cienką jedwabną bluzką. Czuła się jak owad pod mikroskopem. - Przykro mi, jeśli panią obraziłem - odezwał się w końcu dźwięcznym, niskim głosem, w którym nie było słychać ani odrobiny żalu. Melissa chciała coś powiedzieć, wszystko jedno co, żeby tylko przywołać go do porządku, a je­ dnocześnie zmusić do odwrócenia wzroku. Ku wła­ snemu przerażeniu nie mogła wydobyć z siębie ani słowa. Po raz pierwszy od lat spojrzenie mężczyzny całkowicie odebrało jej odwagę. Co gorsza, facet naprzeciwko uśmiechał się ostentacyjnie, jakby wie­ dział, jakie wrażenie na niej wywiera. Zgrzytając zębami, Melissa zdecydowała postawić się twardo. - Nie obraził mnie pan - rzuciła kąśliwie. - Do tego potrzebny byłby ktoś znaczniejszy niż nieo­ krzesany... kowboj. W jego oczach pojawiły się diabelskie błyski. - To może teraz zaczniemy konwersację do nowa, tym razem tak, jak trzeba? - W tej sytuacji nie wydaje mi się to możliwe - powiedziała oficjalnie i zaczerwieniła się zdziwiona. Zachowywała się w sposób tak samo nieokrzesany, jak on, zupełnie nie w jej stylu. - Więc jest pani tutaj w sprawie pracy? - Tak, byłam - podkreśliła ostatnie słowo, chcąc upewnić się, że mężczyzna nie przegapił czasu prze­ szłego. Skrzyżowali spojrzenia, oboje nagle pełni złości.

- Ta rozmowa nie ma sensu. - Melissa próbowała rozładować napięcie, zmuszając się do nadania głosowi lekkości. - W oczywisty sposób marnuję pański czas, a pan bez wątpienia marnuje mój. Brwi mężczyzny lekko się uniosły. - Jeśli już tu pani jest, to mogłaby pani zostać. - Nie sądzę... - Zdanie zawisło w powietrzu. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko i wyciągnął do niej rękę. - Nazywam się Joshua Malone. Melissa nigdy nie miała się dowiedzieć, dlaczego nie wysłała go w tej chwili do wszystkich diabłów. Wprawdzie zignorowała podaną rękę, ale stanowiło to dla niej niewielkie pocieszenie, gdyż jednocześnie spojrzała na niego czując, że trochę brakuje jej powietrza. - A ja Melissa Banning - odparła. - Aha, to o pani mówiła siostra, że rozmawiałyście przez telefon. - Skoro czekał pan na mnie, panie Malone, to czemu zawdzięczam tak szorstkie przyjęcie? Błysk znikł z jego oczu. Znowu złe spojrzenie zaciemniło rysy twarzy. - Po prostu, niech to szlag trafi, spodziewałem się kogoś zupełnie innego. - A kogo, jeśli wolno wiedzieć? - W tonie Melissy znów pojawiła się fałszywa słodycz. - Do licha, kogoś o wiele starszego i paskudniej- szego niż pani. Początkowo jego bezceremonialność odebrała je wszelką zdolność do riposty, ale w końcu doszła do siębie. - Proszę posłuchać, panie Malone - odgryzła się. - Jak już mówiłam, ta rozmowa jest tylko stratą czasu. Chciała się odwrócić i odejść, ale mężczyzna chwycił ją za ramię.

- Proszę zostać. - Niech pan poda przynajmniej jeden powód, dla którego miałabym to zrobić. - Pani szuka pracy. - To za mało. - W porządku, więc ja potrzebuję gospodyni. - Ciągle za mało. - Czy pani chce, żebym ją błagał? Stroił sobie z niej żarty. A ona, zamiast się rozluźnić, czuła, że jest coraz bardziej wściekła. - Takie to zabawne, że szkoda słów. A teraz proszę mnie puścić. Prawie nie czuła dotyku, ale mężczyzna był o wiele za blisko. Owionął ją zapach wody kolońskiej i draż­ niąca, świeża woń skóry. Melissa spostrzegła, że jego niebieskie oczy błyszczą. - A gdybym powiedział, że jestem zrozpaczony? - zapytał, puszczając jej ramię. - Naprawdę? - zaciekawiła się na przekór własnej woli. - Owszem - przyznał zwięźle. - Jestem zrozpaczony. - I co dalej? - Melissa uniosła brwi. - Od kiedy moja siostra wyprowadziła się stąd trzy miesiące temu, miałem trzy gospodynie. Czy muszę mówić więcej? Melissa mocniej ścisnęła torebkę. Przejaw sympatii oznaczałby dla niej zgubę. - Skąd pan wie, że ja będę inna? - Nie wiem. - Wzruszył ramionami. - Ale zawsze mogę mieć nadzieję. Ponieważ Melissa milczała, mężczyzna nadal pró­ bował ją zachęcać. - Przecież już pani tu jest. Co ma pani do stracenia? - No dobrze, niech będzie - odparła ciszej, wciąż pozornie stanowczym głosem. - Mogę przynajmniej posłuchać, jak się pan reklamuje.

- Dziękuję. - Jego cienkie usta ułożyły się w wąską linię. Melissa zdawała sobie sprawę, że takiemu człowieko­ wi, jak Joshua Malone, prośby nie przychodzą łatwo, nawet jeśli chwilę wcześniej żartował na ten temat. Na pewno nie. Wiedziała, że ten mężczyzna lubi panować nad każdą sytuacją i jest nieszczęśliwy, jeśli zdarzy się inaczej. A właśnie w tej chwili nie miał żadnej władzy. Dziewczyna czuła, że jej zaciekawienie znacznie wzrosło. W milczeniu przyglądała się, jak Joshua odsuwa się i robi dla niej miejsce, żeby mogła wejść. - Witamy w naszym miłym domostwie - powiedział kpiącym tonem. Puściwszy uwagę mimo uszu, Melissa weszła do słabo oświetlonego korytarza, zatrzymała się i zaczęła mrugać, starając się przyzwyczaić wzrok. - Zmienia pani zdanie? Odwróciła się i stwierdziła, że stoi za nią, tak blisko, że tym razem czuła na karku ciepło jego oddechu. Zadrżała. Lekka chrypka w jego głosię nie martwiła jej specjalnie, mogła ją jakoś wytrzymać. Z bliskością było jednak zupełnie inaczej. Wyprostowała się i szybko ruszyła naprzód, nie zwracając uwagi na przyspieszone bicie serca. Nagle stanęła jak wryta. - O Boże - szepnęła, bardziej do siębie niż do Joshui, który stał teraz koło niej. - Straszne, prawda? - Joshua przepraszająco wzru­ szył ramionami: „Straszne" okazało się zbyt łagodnym słowem. Pokój był jednym wielkim śmietnikiem. Papiery, ubrania i naczynia leżały porozrzucane wszędzie. W najlepszym razie pole bitwy, pomyślała Melissa, czując ssanie w żołądku. Stojący obok Joshua po raz drugi wzruszył ramio­ nami.

- Tak jak mówiłem, moja siostra wyprowadziła się trzy miesiące temu. Melissa gapiła się na niego szeroko rozwartymi oczami. - Jak... to znaczy... - Głos jej się załamał, nie mogła wydobyć z siębie słów, które pozwoliłyby jej wyrazić, co myśli. - Chyba powinienem był wcześniej panią ostrzec. - Myślę, że raczej nie - odparła Melissa z jawną ironią. • - Może rzeczywiście nie - zgodził się. Wyglądało na to, że zgryźliwy ton wcale go nie obraził. Cisnął kapelusz na stolik przy ścianie. I właśnie w chwili, gdy nakrycie głowy opadało, rozpętało się piekło. Drzwi otworzyły się z rozmachem i do pokoju wpadła dwójka dzieci, ciągnąc na smyczy parę wściekle szczekających psów. - Dość! - krzyknął Joshua, postępując w głąb pokoju. Złapał oba zwierzaki za skórę na karku i uspokoił, wymierzając każdemu po lekkim szturchańcu. W pokoju zapadła cisza. Melissa stała jak słup soli, nie mogąc ani się ruszyć, ani nic powiedzieć, nawet gdyby chciała. Od kiedy zobaczyła Joshuę Malone'a, ciągle brakowało jej słów. Nigdy dotąd nie przydarzyło jej się to tyle razy, co dziś. Nie była w stanie zrobić nic innego, jak w niemym zadziwieniu wlepić wzrok w dwójkę potarganych, małych stworzeń, które podbiegły do niego. To były bliźniaki. Nie mógłby się ich wyprzeć, pomyślała irracjonalnie. Bliźniaki były podobne do siębie jak dwie krople wody. Miały blond włosy, zupełnie takie jak Joshua, i ten sam kształt nosów oraz ust. Jedyną zauważalną różnicę stanowił kolor oczu, u bliźniaków zielony, a nie niebieski. Wpatrywały się teraz w Melissę z zaciekawieniem, a jednocześnie wrogo.

Ciężką ciszę przerwał niski głos Joshui: - Melisso, to są Sam i Sara. Oboje wkrótce skończą pięć lat. Melissa chrząknęła i postarała się uśmiechnąć. - Cześć - powiedziała grzecznie, zwalczając potrzebę natychmiastowego zgarnięcia dzieci, zaprowadzenia ich do łazienki i wyszorowania umazanych rąk i twarzy. - Od rana bawią się na dworze - wyjaśnił Joshua, jakby chciał usprawiedliwić ich wygląd. Melissa zbladła. To niesamowite, jak ten człowiek umiał czytać w jej myślach. Nieświadomie zrobiła krok do tyłu, poczuła wewnętrzny chłód, zaczęła ogarniać ją panika. Im szybciej wydostanie się od Malone'ów, tym lepiej dla niej. Sam i Sara niespokojnie spoglądali na Joshuę, w końcu chłopczyk zapytał opryskliwie: - Kim jest ta pani? - Dla ciebie, młody człowieku, to jest pani Banning. - Joshua jeszcze bardziej zmierzwił jasne kędziory syna. - Jeśli nam się uda, będzie naszą nową gospodynią i waszą opiekunką. - Do kitu, tato. Nie potrzebujemy nikogo do opieki. - Racja - zadźwięczał piskliwy głosik Sary. - Sami możemy się sobą opiekować. I tobą też - dodała z dumą. Joshua mocniej przytulił oboje, a z głębi jego szerokiej klatki piersiowej wydobyło się westchnienie: - Chciałbym, kochanie, żeby to była prawda, ale chyba tak nie jest. W każdym razie tatuś potrzebuje kogoś, kto zająłby się nie tylko wami, ale i domem, tak żeby mógł pracować. Wyglądało na to, że wyjaśnienie tymczasowo zadowoliło bliźniaki. Odkleiły się od ojca i poturlały po podłodze w kierunku psów. Joshua zwrócił spojrzenie ku Melissię i wskazał krzesło:

- Proszę usiąść. Dla Melissy nie było jasne, czemu właściwie siada na zaśmieconej papierami poduszce. Znalazła się przecież w sytuacji, która jej się wcale nie podobała. Szczególnie drażnił ją sposób, w jaki dzieci gapiły się na nią niczym na przybysza z obcej planety. - Może coś do picia? - Szorstki głos Joshui wdarł się w jej myśli. - Nie, dziękuję - powiedziała, oblizując wargi. - Nie mam ochoty. Joshua nie wyglądał na przekonanego, ale nic nie powiedział. Podszedł do okna i podciągnął rolety, aż światło zalało cały pokój. Wzdychając w duchu, Melissa spojrzała kątem oka w stronę Joshui. Poczuła ulgę, że ten zdaje się nie zauważać jej badawczego wzroku i można go obserwować bez jego wiedzy. Patrzyła na umię­ śnione ręce wystające z rękawów znoszonej ba­ wełnianej koszulki, i materiał na ramionach, drgający wraz z muskułami. Usiłowała oderwać od niego spojrzenie, ale nie mogła. Joshua miał około trzydziestu, może trzy­ dziestu pięciu lat i był niewątpliwie pięknym męż­ czyzną. Liczył ponad metr osięmdziesiąt wzrostu, jego ciało robiło wrażenie twardego jak skała, a rysy twarzy mogłyby przyprawić o szaleństwo chyba każdą kobietę. Pociągał ją i Melissa przyznałaby się do tego, choć do niczego więcej. Mężczyźni nie byli jej potrzebni. Ten rozdział w jej życiu już się skończył. Poza tym był to typ, jakiego zdecydowanie należało unikać, egoista nie dający niczego od siębie. - Hej, dzieci, nie możecie zabrać Pieprza i Słodzika na dwór? Chcę porozmawiać z panią Banning. I znów nakazjący ton Joshui stał się bodźcem,

który wyrwał ją z zamyślenia i przywrócił rzeczywis­ tości. Milczała jednak, a tymczasem dzieci z niezado- wolniem wstały i ciągnąc na smyczach psy, skie­ rowały się ku drzwiom. Kiedy stanęły na progu, obróciły się. - Wynoś się! - krzyknęły do Melissy. - Nie chcemy cię tutaj! Melissę zatkało. Joshua rzucił kilka przekleństw, szybko przeszedł przez pokój i dopadł dzieci, stając nad nimi groźnie. - Sam, Sara, proszę natychmiast przeprosić panią Banning. Gdyby rozmawiał z Melissą tym samym tonem, nie próbowałaby z nim dyskutować. Dzieci również nie próbowały. Zwiesiwszy głowy, wierciły dziury w pod­ łodze czubkami tenisówek, potem podniosły wzrok i spojrzały na Melissę. - Przepraszam - wymamrotał Sam. - Ja też - powiedziała Sara, unosząc głowę: jej malutka broda drżała. I znowu Melissa z trudem powstrzymała się przed podejściem do dzieci i chwyceniem ich w ramiona. W gardle poczuła nie znany dotychczas ból. Chciała przytulić bliźniaki jak najmocniej. - Dobrze, to wystarczy - powiedział Joshua. - Idźcie pobawić się na dworze. Kiedy Melissa i Joshua zostali sami, w pokoju zapadła przygniatająca cisza. Melissa stała teraz obok krzesła, Joshua opierał się o gzyms kominka. - Przepraszam za dzieci - powiedział z zamyśleniem w twarzy. - One nie są takie głupie. - Na pewno nie - zgodziła się miękko Melissa, podchodząc powoli do tapczanu. Jego przenikliwość uniemożliwiła jej racjonalne myślenie. - Zastanawiam się, dlaczego taka kobieta, jak pani, stara się o to zajęcie - stwierdził, gdy usiadła.

- Czy siostra powiedziała panu coś o mnie? - Melissa odpowiedziała pytaniem na pytanie. - Tylko tyle, że jest pani dyplomowaną pielęgniarką, mieszkającą i pracującą w Houston. - No cóż, to mniej więcej wszystko. Spojrzał na nią bacznie. - Trudno mi uwierzyć. - Taka jest prawda. Przez długi czas praca pielęg­ niarki była tym, co liczyło się dla mnie najbardziej. - Dlaczego więc jej pani nie podejmie? - Potrzebowałam zmiany otoczenia - uczciwie odparła Melissa. - Zapracowała się pani tak, że miała dosyć? Zaskoczył ją i zmieszał. - Skąd pan wie? - Po prostu zgadłem. W wiadomościach bez przerwy zawracają głowę brakiem pielęgniarek i przepracowa­ niem fachowego personelu w tej branży. - W tym przypadku nie przesadzają. - Przypuszczam więc, że nie ma pani doświadczenia jako pomoc domowa. - Żadnego. Westchnął. - No cóż, jak pani widzi, my także nie jesteśmy główną wygraną na loterii. Zdaje się więc, że nie możemy wybrzydzać, a szczególnie ja. To jasne, że czekają nas wielkie zmiany w życiu. - Przerwał i podrapał się po karku. - Przy moim rodzaju pracy nie można funkcjonować bez gospodyni. - Pan jest przedsiębiorcą budowlanym? - I wdowcem. - Ton głosu był równie bezceremo­ nialny jak słowa. - Moja żona umarła trzy lata temu. Przypuszczam jednak, że Dee mówiła pani o tym. - Owszem, mówiła. Przykro mi - stwierdziła Melissa nie mogąc wymyślić nic lepszego. - Tak, mnie też.

Melissa odwróciła spojrzenie, pewna, iż uczuciem, które czaiło się w oczach Joshui, jest ból. - Praca zajmuje mi wiele godzin - powiedział po dłuższej chwili. - Czasami od świtu do nocy. Przez ostatnie miesiące zdałem się głównie na mojego nadzorcę, który pchał nasze ciężkie taczki, ale dalej tak nie może być, bo właśnie dostaliśmy zamówienie na biurowięc. - Gratulacje. - Dziękuję. Zapadła między nimi krótka cisza. - No i co będzie, pani Banning? - Wlepił w nią niebieskie jak lód spojrzenie z taką intensywnością, że Melissa poczuła ciarki biegnące po jej karku. - Chce się pani wziąć za nas? - Chyba nic z tego nie będzie - powiedziała Melissa desperacko. - Nie dowiemy się, dopóki nie spróbujemy. - Bliźniaki już mnie nie lubią. - Tym się nie przejmuję - uśmiech wrócił mu na usta. - Zmienią zdanie. - Nie sprawdził pan moich referencji. - Dee to zrobiła i powiedziała, że nie ma tam nic o trupach w wannie. Miał to być żart, ale Joshui nie udało się skłonić Melissy do uśmiechu. - Czy zawsze znajduje pan odpowiedź na wszystko, panie Malone? - Prawie zawsze, pani Banning - powiedział lekko. Melissa miała mętlik w głowie. Jeżeli jakaś rodzina potrzebowała pomocy, to właśnie ta. Ale, wielkie nieba, Melissa wcale nie była pewna, czy udzielenie tej pomocy jest jej przeznaczeniem. Sytuacja rozwinęła się nie tak, jak oczekiwała; zresztą również nie tak, jak oczekiwał Joshua Malone. Wiedziała już, co odpowie, i była nieco zaskoczona, że robi to z takim spokojem.

- I co, pani Banning? - Głos Joshui przerwał jej gonitwę myśli. Melissa przesunęła spojrzenie na jego twarz. - Przyjmuje pracę.

ROZDZIAŁ DRUGI Melissa leniwie stukała polakierowanym na czer­ wono paznokciem o brzęk filiżanki. - Nerwy? - spytała Laurie z przewrotny uśmiechem. - Bawi cię cały ten bałagan, prawda? - warknęła Melissa, chociaż starała się jednocześnie lekko uśmiech­ nąć, żeby jakoś złagodzić te słowa. Tym razem Laurie roześmiała się otwarcie. - Powiedzmy. A jeszcze zanim się to wszystko skończy, będę miała tysiąc okazji, żeby powiedzieć „A nie mówiłam". Piły kawę, siędząc u Laurie w miłym cieple werandy, połączonej z kuchnią. Temperatura na zewnątrz okazała się zdedcydowanie mniej łaskawa. Niedzielny poranek był nie tylko chmurny, lecz także chłodny. Minęły dwa dni, od kiedy Melissa przyjęła ofertę Joshui. Nadal nie była pewna, czy zachowała się właściwie, czy jej pomysł miał jakiekolwiek szanse powodzenia. Prawdę mówiąc, zastanawiała się, czy nie postrada zmysłów. Kiedy wróciła do Houston spakować rzeczy, doszła nawet do tego, że chciała zadzwonić do Joshui. Była zdecydowana powiedzieć mu, że się rozmyśliła. Przypomniały jej się jednak dwie śliczne małe buzie bliźniaków i rzuciła słuchawkę, jakby wzięła do ręki gorący kartofel. A Joshua... no cóż, postanowiła o nim nie myśleć. Dopóki pamięta, że jest on jej pracodawcą, wszystko w porządku. Melissa uśmiechnęła się z przymusem.

- Mylisz się. Nie będę żałować i dowiodę tego. - Zobaczymy - powiedziała Laurie, sięgając po paczkę papierosów i zapalniczkę. Nie odrywając wzroku od Melissy, zaciągnęła się. Melissa zrobiła zdziwioną minę. - Kiedy znowu zaczęłaś palić to świństwo? Powie­ działaś mi, że z tym już koniec. - I tak, i nie - jęknęła Laurie, wysuwając talerzyk spod filiżanki i rozgniatając na nim niedopałek. - Pró­ buję, jak tylko mogę, ale dotąd nie udało mi się rzucić. - Wiem, że to trudne, ale doszłaś już tak daleko, że nie powinnaś się cofnąć. - Masz rację, mamo. - To ja jestem ta nerwowa, pamiętaj. - Aha, więc w końcu chcesz się przyznać do tego? Melissa ściągnęła brwi. - Nie ma chyba potrzeby, żebym się przyznawała. Skoro wylądowałam u ciebie nie zapowiedziana dzisiaj o siódmej rano, to masz najlepszy dowód. - No tak, rzeczywiście - odparła Laurie z błyskiem w szarych oczach - ale przecież nie mam nic przeciwko temu. - To dobrze. Wstałam dzisiaj o czwartej, ubrałam się, wrzuciłam bagaże do samochodu i dobrze za­ mknęłam mieszkanie, wszystko dokładnie w tej kolejności. Przed piątą już jechałam na północ. - Melissa uśmiechnęła się blado. - I oto jestem. - O której oczekuje cię pan Joshua Malone z dzie­ ćmi? - Powiedziałam, że będę koło południa albo trochę wcześniej. - Akurat żeby przygotować lunch. Melissa szeroko otworzyła usta. - Myślisz, że... - Przerwała nagle, dostrzegłszy szeroki uśmiech na twarzy Laurie. - Pojedziesz ze mną, specjalnie w tym celu.