barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony85 706
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań50 838

D089. Baxter Mary Lynn - Płomień miłości

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :536.5 KB
Rozszerzenie:pdf

D089. Baxter Mary Lynn - Płomień miłości.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

MARY LYNN BAXTER Płomień miłości

ROZDZIAŁ PIERWSZY Marnie Lee usłyszała za sobą ożywiony gwar. Odwróciła głowę. Z łatwością dostrzegła przyczynę poruszenia, mimo że „Spencer's Place", ekskluzywna restauracja w zachodniej części Houston, była za­ tłoczona. Centrum zainteresowania stanowiła kobieta, wokół której zgromadził się tłumek gapiów. Nagle ludzie cofnęli się, a ona stała samotnie jak na scenie. Marnie zaniemówiła z wrażenia. To była Joan Collins, supergwiazda z telewizyjnego serialu „Dynastia". Lance 0'Brien, towarzysz Marnie, zachichotał. Spojrzała na niego. - Zdaje się, że zrobiło to na tobie wrażenie - powiedział ciągle się śmiejąc. Marnie wiedziała, że Lance kpi. Było jej to jednak obojętne. W końcu, jak często można zobaczyć Joan Collins „na żywo"? - Oczywiście, że to zrobiło na mnie wrażenie - odparła z uśmiechem. - Na tobie też, tylko się do tego nie przyznajesz. - No cóż - odchylił się na krześle, a w jego zielonych oczach pojawiły się błyski - skoro o tym mówisz, to istotnie jest na co popatrzeć. Gwiazda, zadowolona z wrażenia, jakie zrobiła, ruszyła z promiennym uśmiechem w kierunku stolika, przy którym siedzieli Marnie i Lance. Przyglądali się jej zauroczeni. Odwrócili wzrok dopiero wtedy, gdy usiadła przy stoliku pod oknem i z wdziękiem

6 PLOMIEK MIŁOŚCI zamrugała długimi rzęsami, najpierw do swego towa­ rzysza, a potem do kierownika sali. - Coś podobnego - powiedziała Marnie. - Nie miałam pojęcia, że takie gwiazdy tutaj jadają. - Czy to znaczy, że podobają ci się lokale, które wybieram? Oczy Marnie błyszczały. - To chyba zrozumiałe. Bywanie w ekskluzywnych restauracjach było jedną z wielu przyjemności, jakie spotykały Marnie, od kiedy zaczęła widywać się ze swoim szefem, Lance'em. Przyglądała mu się spod zasłony gęstych, długich rzęs. Zastanawiała się, dlaczego nie potrafi go poko­ chać. Już jakiś czas temu uświadomiła sobie, że wina leży po jej stronie. Lance'owi nic nie można było zarzucić, przynajmniej jeśli chodzi o aparycję. Był nie tylko przystojnym i czarującym mężczyzną, ale także synem i spadkobiercą Tate'a 0'Briena, faceta, który kierował koncernem Tate Enterprises i który nawet trociny potrafił zamienić na pieniądze. Jakie więc znaczenie miał fakt, że usta i podbródek Lance'a świadczyły o słabości charakteru? Żadna rozsądna kobieta nie zwracała uwagi na takie drobne minusy. Lance cieszył się opinią mężczyzny łamiącego serca kobiet. Nagle parsknął śmiechem przerywając tok myśli Marnie. - Marzysz, co? - Oczywiście. Każda kobieta chciałaby wyglądać tak jak Joan Collins. - Ja uważam, że ty wyglądasz lepiej. Marnie miała trzydzieści lat, ale wyglądała na dwadzieś­ cia. Była wysoka, szczupła i poruszała się z wdziękiem tancerki. Jasne jedwabiste włosy opadały jej na ramiona.

PLOMIES MIŁOŚCI 7 Oczy jak czarne, aksamitne bratki, spoglądały spod dłu­ gich rzęs. Kiedy widziało się ją po raz pierwszy, przycho­ dziły na myśl dwa słowa: tajemnicza i wspaniała. Uśmiechnęła się. - Oboje wiemy, że przesadzasz, ale miło to słyszeć. Nim Lance zdążył odpowiedzieć, pojawił się kelner. - Czym mogę państwu służyć? Lance obrócił się ku Marnie. - To, co zwykle? - Tak. Marnie już dwa razy była w „Spencer's Place". Zawsze zamawiali specjalność zakładu - kraba a la Lorenzo. Był wspaniały, podobnie jak wszystkie inne potrawy. Podczas gdy Lance dyskutował z kelnerem nad wyborem wina, Marnie rozglądała się dookoła. Wystrój pierwszej sali jadalnej, w której siedzieli, z jej błysz­ czącymi kryształami i jasnym wnętrzem, kontrastował z salą środkową i barem pełnym jaskrawych kolorów i prowokujących malowideł nagich kobiet. - O czym myślisz? Uśmiechnęła się, odwracając ku niemu głowę. - Myślałam, jak tutaj jest miło i jak dobrze się bawię. - Aha. Istotnie, dobrze jest odprężyć się trochę po ostatnim tygodniu. Boże, to była ogromna harówka. Na czole Marnie pojawiła się niewielka zmarszczka. - Zgadza się. Od dawna nie pracowałam tak intensywnie. Marnie lubiła swoją pracę. Niedawno została przenie­ siona na wyższe stanowisko w dziale inżynierskim i teraz pracowała jako asystentka przy specjalnym projekcie. Lance odgarnął z czoła kosmyk brązowych włosów i się uśmiechnął.

8 PŁOMIEŃ MILOSa - Ja też. Jeśli ten projekt nie ucieszy starego, to nic go już nie ucieszy. - Zapewne mówisz o swoim ojcu? Lance przestał się uśmiechać. - Tak, choć nie sądzę, aby aprobował nazywanie go starym. Nagle na jego twarz znów powrócił uśmiech, jak gdyby Lance wyobraził sobie reakcje Tate'a. - Pewnie masz rację - powiedziała Marnie, choć jak dotąd nie spotkała owdowiałego Tate'a 0'Bricna. W biurze panowała o nim opinia, że jest takim samym kobieciarzem jak jego syn. - Wiem, że mam rację. Mój tatuś nie toleruje niedoskonałości ani u siebie, ani u nikogo innego, a zwłaszcza u mnie. - Lance westchnął. - Cóż, jak sam powiedziałeś, musi go zadowolić robota, jaką wykonujesz w ramach tego projektu. W końcu to był twój pomysł i udało się. Teraz dostałeś kontrakt rządowy. Lance rozchmurzył się, lecz w jego głosie dało się wyczuć wahanie. - Tak, kto by pomyślał, że Texas Systems dostanie zlecenie na przeprowadzenie badań nowego materiału wybuchowego. - Potrząsnął głową. - To zadziwiające. - 1 podniecające. - Marnie poprawiła się na krześle, zapominając o brzęczących wokół srebrach i kryształach. - Nigdy nie pracowałam nad czymś tak ściśle tajnym. - Ani ja. Mam nadzieję, że nasze wyniki zadowolą wujka Sama.' - Na pewno. To zlecenie zrobi z nas potentatów. Zobaczysz. * - popularna nazwa rządu Stanów Zjednoczonych AP (przyp. tłum.)

PLOMIES M1LO&C1 9 - Mam nadzieje. Czekam na ten moment. Może wtedy ojciec nareszcie się ode mnie odczepi. Wszyscy wiedzieli, że Tate chciał, by jego jedyny syn stanął na czele koncernu, tak by on sam mógł przejść na emeryturę, zamieszkać na ranczu i zająć się hodowlą koni wyścigowych. Dlatego też, chcąc zapoznać Lance'a z funkcjonowaniem koncernu, przerzucał go z jednego przedsiębiorstwa do drugiego. - Nie martw się, poradzisz sobie - powiedziała miękko Marnie. Lance nie odpowiedział. Przyglądał się, jak kelner nalewa wino. Spróbował. - Znakomite - wyszeptał. Kelner zniknął. Marnie podniosła kieliszek do ust. - Masz rację, jest znakomite. - Czy mogłabyś się do tego przyzwyczaić? - zapytał Lance, biorąc jej szczupłą dłoń w swoje ręce. Marnie powoli odstawiła kieliszek. - Co masz na myśli? - Wiesz, co mam na myśli. Potrząsnęła głową. Ostrożnie wysunęła dłoń z jego rąk. - Nie, obawiam się, że nie. - Zmuszasz mnie, bym to powiedział wyraźnie? - Chyba będziesz musiał. Lance odchylił się na krześle i z powagą w oczach spojrzał na nią. - Mówię, że ty... że moglibyśmy jadać w ten sposób codziennie. Roześmiała się, przerywając mu. - Może ty, ale nie ja. Zapomniałeś, że muszę zarabiać na swoje utrzymanie. - Nie musiałabyś, gdybyś za mnie wyszła. Marnie otworzyła usta ze zdumienia.

10 - Przepraszam, co...? - Słyszałaś, co powiedziałem. - Ty... ty nie mówisz tego poważnie. - Och, najzupełniej. Nigdy w życiu nie byłem bardziej poważny. - Ależ ty jesteś młodszy ode mnie. Lance roześmiał się głośno. - Trzy lata. Wielkie mi co. Więc jak, wyjdziesz za mnie? Poczuła skurcz serca. Wiedziała, że Lance jest impulsywny, a mimo to czuła się trochę zaszokowana. W pewnym sensie jego propozycja pochlebiała jej. Lance 0'Brien był uznawany za znakomitą partię. Miał wszystko - urodę, pieniądze, prestiż, urok. Ale Marnie nie zamierzała się temu poddawać, zwłaszcza teraz, kiedy jej życie tak bardzo się zmieniło. Nie zawsze było ono łatwe. Na studiach w college'u musiała pracować, bo jej owdowiały ojciec niewiele zarabiał w swojej firmie, w prowincjonalnym mias­ teczku wschodniego Teksasu. Gdy już skończyła college i była pewna, iż życie stoi przed nią otworem, dowiedziała się, że jej ojciec ma chorobę Alzheimera. Natychmiast zmieniła plany. Dobro Silasa Lee stało się najważniejsze. Lata, które potem nastąpiły, były trudne, pełne kłopotów i bólu. Nie żałowała jednak niczego. Naprawdę poczuła się pokonana, kiedy w koń­ cu musiała oddać ojca do domu opieki społecznej. Bardzo jej go brakowało. Pochłaniająca, ciekawa praca była dla Marnie zbawieniem. Dzięki niej pozbyła się bólu i osiągnęła materialne zabezpieczenie. Najbardziej ceniła sobie własną niezależność. Broniła jej uparcie, odmawiając miejsca w swym sercu każdemu mężczyźnie, a szczególnie Lance'owi 0'Brienowi. - Więc?

PLOMICs MIŁOŚCI 11 Marnie gorączkowo myślała, co powiedzieć. Poczuła ulgę, gdy zjawił się kelner z obiadem. Jedli w milczeniu. Dziś jednak krab smakował jak obrzydliwa papka. To było bezsensowne. Propozycja Lance'a wytrąciła ją z równowagi. Im dłużej jadła, tym potrawa wydawała się mniej smaczna. W końcu zrezygnowana odłożyła widelec i sięgnęła po wino. Zauważyła, że Lance przygląda się jej badawczo. Jemu też jedzenie nie smakowało. - Czy życzą sobie państwo coś na deser? - zapytał kelner, który nagle się pojawił. - Nie, dziękuję. - Marnie potrząsnęła głową. - Ja też nie - dodał Lance. Dopiero gdy odurzający zapach kawy uniósł się nad filiżankami, Lance odezwał się znowu. - Więc? Mimo powagi sytuacji Marnie się roześmiała. - Więc co? Znów wziął jej dłoń i ścisnął w swojej. - To nie są żarty, Marnie. - Czy oświadczasz się wszystkim kobietom, z któ­ rymi się spotykasz? - Starała się mówić lekkim tonem, choć wcale nie było jej wesoło. Usta Lance'a wykrzywił grymas rozdrażnienia. - Mówię poważnie, Marnie. Kocham cię i chcę się z tobą ożenić. Nie wierzyła mu. Poczuła się niezręcznie. W jej oczach pojawił się błysk determinacji. - Nie mówisz tego serio, Lance. - Właśnie, że tak - odparł z uporem. - Wiesz, czuję się zaszczycona. - Do cholery, Marnie, nie chcę, żebyś się czuła zaszczycona. Chcę, żebyś powiedziała, że za mnie wyjdziesz.

12 PŁOMIEŃ MIŁOŚCI Dziewczyna uniosła brwi. - Ty chyba naprawdę mówisz poważnie. - Oczywiście, że tak. - Och, Lance - westchnęła nie odwracając oczu - wiesz, jak mi było fajnie w twoim towarzystwie. Ale wiesz też, że nigdy nie udawałam, iż jesteś dla mnie kimś więcej niż dobrym przyjacielem. - I to się nie może zmienić? - Nie, przykro mi, ale nie. Bardzo cię lubię, ale nie chcę się wiązać z nikim - mówiła łagodnym tonem. - Po raz pierwszy od dawna jestem zadowolona z własnego życia. Chcę cieszyć się pracą i wolnością. Naprawdę tak myślała. Ale nawet gdyby to nie była prawda, po prostu nie kochała Lance'a 0'Briena i nie mogła go pokochać. Mężczyzna pochylił się do przodu. W jego oczach widać było upór. - Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. Nie zamierzam się poddać. - Ostrzegam, że tracisz czas. Roześmiał się i wstał. - Czy pojedziesz ze mną na przyjęcie? - Przyjęcie? - powtórzyła nic nie rozumiejąc. - Tak. Mój ojciec wydaje dziś przyjęcie. Zamierzam wtargnąć na nie, aby móc cię przedstawić.

ROZDZIAŁ DRUGI Seville Lance'a wjechał na żwirową drogę prowadzą­ cą do rancza 0'Brienów. Marnie milczała. Nie chciała się przyznać do tego, że czuje się bardzo onieśmielona. Lance starał się wprawdzie rozproszyć jej wątpliwoś­ ci, czy pojawienie się jej w charakterze nieproszonego gościa nie będzie poczytane za nietakt, jednak nadal nie była pewna, czy powinna zgodzić się na tę eskapadę. Nawet jeśli Tate nie miałby nic przeciwko temu, to chyba nie powinna tego robić. Bratanie się z bogatymi, znanymi ludźmi nie interesowało Marnie, choć była ciekawa, jak wygląda ranczo Tate'a. Plotkowano bowiem nie tylko o nim samym, ale także o całej posiadłości. Podobno była wspaniała; nocowały w niej nawet głowy różnych państw. W czasie jazdy prawie ze sobą nie rozmawiali. Kilka razy spojrzała na Lance'a, przyglądając się jego uparcie zaciśniętym szczękom. Po wyjściu z restauracji nie wracał do oświadczyn. Marnie obawiała się jednak, że nie dał za wygraną. Wydawało jej się, że wbrew temu, co sam powiedział, nie traktował tego poważnie. Była chwilowym kap­ rysem, podobnie jak inne kobiety w jego życiu. Kiedy zrozumie, że nie zamierza iść z nim do łóżka, da jej spokój. Lance chce mieć zabawkę, a ona pragnie kogoś bliskiego, oddanego. Zobaczyła światła domu połyskujące jak gwiazdy miedzy drzewami. Obróciła się ku Lance'owi.

14 PŁOMIEŃ MIŁOŚCI - Wiesz, chyba nie powinnam była przyjmować twojego zaproszenia. Oderwał wzrok od drogi i spojrzał na Marnie z szerokim uśmiechem jakby przyklejonym do twarzy. - Hej, co z tobą? A gdzie twoje umiłowanie ryzyka? Poza tym ojciec nie jest taki zły. Staje się jakby innym człowiekiem tylko wtedy, kiedy ja jestem w pobliżu. - To po co tam jedziemy? - Mówiłem już: chcę, żeby cię poznał. - W jego głosie dało się wyczuć zniecierpliwienie. Marnie westchnęła. - Dobrze. Jeśli uważasz, że tak wypada. Kłócenie się z nim nie ma sensu. W końcu pewnie się tym zbyt przejmuje. Tate 0'Brien to nie Pan Bóg. Lance zahamował na półkolistym podjeździe przed szerokim domem z cegły. Górowały nad nim ogromne dęby i drzewa amerykańskiej leszczyny. Marnie wydawało się, że wjechali do zaczarowanego lasu. Patrząc, jak światło księżyca rozjaśnia eleganckie wejście, pomyślała, że jest to przepiękne miejsce. - Długo tu nie zabawimy - powiedział Lance. Uśmiechnęła się sceptycznie. - Dlaczego tak jest, że ci nie ufam? - Ponieważ jesteś niedowiarkiem, ot dlaczego - odparł, dając jej prztyczka w nos. Zamrugała powiekami. - Chodźmy. Wysiadła z samochodu i natychmiast odurzył ją zapach kapryfolium. Stanęła i głęboko wciągnęła powietrze. Niedaleko cykały świerszcze, a wiatr szeleścił w konarach drzew. więczór był cudowny. Gdyby to zależało od niej, zostałaby na ganku i w ogóle nie wchodziła do środka.

PŁOMIEŃ MIŁOŚCI 15 - Chodź, mam ochotę na drinka - niecierpliwił się Lance. Podeszli do masywnych drzwi. Nie zastukał, ale po prostu je otworzył i z niewinnym uśmiechem wprowadził Marnie do środka. Ledwie przekrocz) ia próg i znalazła się w dużym holu, stanęła na wprost wysokiej, tęgiej kobiety o surowym wyrazie twarzy. Kobieta, zobaczyw­ szy Lance'a, uśmiechnęła się szeroko. - Mój Boże, a już zaczynałam się martwić, żeś gdzieś wyjechał i umarł. - I zostawił ciebie, najlepszą kucharkę w całym Teksasie? - odparł wesoło Lance. - Nie ma mowy - dodał i pochylił się, całując ją w policzek. - To czemu widuję cię tak rzadko? - spytała czerwieniąc się. - Bo ostatnio dużo pracuję. Kobieta westchnęła. Lance się roześmiał, obrócił do Marnie i wziął ją za rękę. - Annie Bullock, przedstawiam ci Marnie Lee. - Witaj, Annie. - Marnie z uśmiechem wyciągnęła dłoń. - Witam panią. - Annie jest najważniejsza w tym domu. Bez niej nic tu nie mogłoby funkcjonować. - On lubi przesadzać. - Gospodyni 0'Brienów przyglądała się Marnie. - Ale tak miło się tego słucha. - Gdzie są wszyscy - zapytał Lance, zmieniając temat. - Na tarasie? Marnie też się nad tym zastanawiała. Słyszała cichą muzykę, brzęk szkła i śmiechy, ale nikogo nie widziała. - Tak. A także w salonie. - Annie odwróciła wzrok. - Czy jest babcia? Twarz Annie spochmurniała.

16 PŁOMIEŃ MIŁOŚCI - Nie. Dzwoniła, żeby powiedzieć, że nie czuje się dobrze. - Mam nadzieję, że to nic poważnego. - Na pewno nie. Inaczej twój ojciec odwołałby przyjęcie. - A propos ojca - Lance objął Marnie ramieniem - czas, byśmy się mu pokazali. - Mam nadzieję, że jeszcze cię zobaczę, Marnie. - Annie się uśmiechnęła. - Och, na pewno - powiedział Lance i pociągnął Marnie za sobą. Spojrzała na niego zła, że odpowiedział za nią, a potem rozejrzała się wokół. Wnętrze domu zapierało dech w piersiach. Po prawej stronie znajdował się salon. Na ścianach wisiały cenne obrazy. Dalej widać było hol prowadzący do pokoi sypialnych. Na lewo - kuchnia i jadalnia. Z pewnością przy budowie tego domu nie szczę­ dzono pieniędzy. Bogactwo wprost rzucało się w oczy. - No i co o tym myślisz? - zapytał Lance. - Chyba nie musisz pytać. Lance zachichotał. - Ojciec zbudował ten dom kilka lat temu, zaraz po tym, jak zaczął przygotowywać mnie do przejęcia swego stanowiska. Babcia zajęła się dekoracją wnętrz. - Czy to matka twojego ojca? - Tak, to prawdziwa dama. Szkoda, że jej dzisiaj nie poznasz. - Ja też żałuję. Stanęli na progu wspaniałego pokoju położonego z tyłu domu. - Wypijesz kieliszek wina? - Z przyjemnością. - Uśmiechnęła się do niego.

PŁOMIEŃ MIŁOŚCI 17 - Nie ruszaj się stąd. - Lance uścisnął jej ramię. - Zaraz wracam. Potem pójdziemy do gości. Po ogromnym tarasie kręciło się mnóstwo ludzi wchodzących i wychodzących przez podwójne, szeroko otwarte drzwi. Grupki gości stały na trawniku, pijąc i rozmawiając z ożywieniem. Marnie odetchnęła z ulgą - była odpowiednio ubrana. Mając na sobie turkusową jedwabną suknię z długimi rękawami oraz duże, srebrne kolczyki, wyglądała nie gorzej od innych obecnych tu kobiet. Znów rozejrzała się po pokoju. Nie zdążyła jednak zauważyć wiejskich drewnianych bali na suficie ani ogromnego kominka. Jej wzrok spoczął na wysokim, barczystym mężczyźnie z wąsami, stojącym o kilka metrów od niej. Po plecach Marnie przebiegł niespodziewany dreszcz. Instynkt podpowiedziałby jej, że to Tate 0'Brien, nawet gdyby nie był tak podobny do Lance'a. Jego sportowa granatowa marynarka, szare spodnie i kre­ mowa koszula odcinały się od więczorowych ubrań gości. Nie to jednak wyróżniało go spośród innych. Promieniowały od niego chłód i arogancja. Pomyślała, że tak właśnie musi wyglądać człowiek przyzwyczajony do wydawania rozkazów, których słuchano. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Niebieskie oczy zniewalały ją. Było w nim coś magnetycznego, coś, co powodowało, że nagle zapragnęła go dotknąć. To uczucie było idiotyczne i przerażająca. Poczuła, że blednie. Nagle pochylił się i powiedział coś do stojącej obok postawnej blondynki. Wyprostował się i ruszył w kie­ runku Marnie. Wpadła w panikę. Chyba nie podejdzie do niej? Ależ tak, na pewno to zrobi. W końcu jest tu obca. Musiał to zrobić. Marnie z przerażeniem rozglądała się po pokoju. Gdzie jest Lance?

18 PŁOM1E* MIŁOŚCI - Szukasz mnie, co? - Jego głos zabrzmiał tuż przy jej uchu. Poczuła ulgę. - Tak, właśnie cię szukałam, ale z innego, niż ci się wydaje, powodu. - A co się stało? - Twój ojciec - oto co się stało. Jeśli się nie mylę, idzie w naszym kierunku. - Aha, bałaś się sama stanąć przed dobrym, starym ojczulkiem, tak? - Lance pochylił się do jej ucha. - Pamiętaj, on nie jest tak groźny, jak się wydaje. Marnie spojrzała na niego ponuro i wtedy w zasięgu jej wzroku pojawił się Tate 0'Brien. Zatrzymał się przed nimi na odległość ramienia. Bezwiednie się cofnęła, jakby widok tego przystojnego mężczyzny uderzył ją. Szerokie czoło i wystające kości policzkowe Tate'a były takie jak u Lance'a. Ale na tym podobieństwo się kończyło. Tate miał gęste, ciemne włosy, lekko posiwiałe skronie. Zmysłowa dolna warga i mocny podbródek czyniły tę twarz niemal doskonałą, ale szpecił ją ponury wyraz. - Witaj, synu. - Witaj, tato. - Lance otoczył Marnie ramieniem i przyciągnął ku sobie. - Poznaj Marnie Lee. Tate uśmiechnął się krzywo, jak gdyby uśmiech był obcy jego naturze i skinął głową. - Panna Lee? Bardzo mi miło. Marnie pomyślała, że wcale nie jest mu miło. Nie jest też zadowolony. Zupełnie nie. Z zażenowaniem poczuła, że się czerwieni. Na pewno już ją po swojemu ocenił. Wprawiło to Marnie w zakłopotanie. Była podenerwowana. - Miło mi pana poznać, panie 0'Brien - powiedziała najchłodniej, jak umiała.

PŁOMIEŃ MIŁOŚCI 19 - Czy spotkaliśmy się już kiedyś? - zapytał, marszcząc brwi. - Marnie jest zatrudniona w Texas Systems - wyjaśnił Lance i mrugnął do niej. - Jest naszą nową asystentką projektową i pracuje bezpośrednio ze mną. - Rozumiem - powiedział Tate, przyglądając się dziewczynie. Jego badawczy wzrok jeszcze bardziej wytrącił ją z równowagi. Czuła zimną wrogość i nieufność. Na miłość boską, co on o niej myśli? Że podrywa mu syna, bo leci na pieniądze? Postanowiła, że nie pozwoli, by ją wyprowadził z równowagi. Wyprostowała się i uśmiechnęła. - Tato, nie dziwi cię, że mnie... że nas widzisz? - Lance nagle zmienił temat. Tate spojrzał na syna. - Mówiąc szczerze, tak. Więc powiedz, czego właściwie chcesz? Marnie niemal krzyknęła. Tate nie był zbyt delikat­ ny. Lance się zaczerwienił. - Dlaczego uważasz, że czegoś chcę? - Bo tylko wtedy zjawiasz się w domu, czyż nie? - Tym razem istotnie masz rację - odparł spokojnie Lance. - Chciałem, byś poznał Marnie. Na chwilę zapanowała cisza. Byli tak spięci, że nie słyszeli śmiechów i rozmów gości. Marnie odniosła wrażenie, że stoją w tym wielkim pokoju tylko we troje. Tate pierwszy przerwał milczenie. - Panno Lee, przepraszam panią na chwilę. Chciał­ bym porozmawiać z Lance'em w cztery oczy. - Ależ oczywiście. - Pragnęła, żeby już odszedł. Jego obecność była wyjątkowo męcząca. - Dasz sobie radę? - zapytał zakłopotany Lance. Skinęła głową. - Oczywiście. Idź. _

Tate spojrzał jej prosto w oczy. Dziewczynę oblał rumieniec. - Proszę czuć się jak u siebie w domu - powiedział. - 1 przyłączyć się do towarzystwa. - Dziękuję. - Uśmiechnęła się blado. Niski, ciepły głos Tate'a brzmiał uprzejmie, ale Marnie czuła, że mu się nie podoba. Była tego pewna. A także i tego, że Tate może być bardzo niebezpiecz­ nym wrogiem. Stała nieruchomo i patrzyła, jak ojciec z synem znikają za drzwiami obok barku. W drzwiach Tate odwrócił się, jakby poczuł na sobie jej wzrok. Na ułamek sekundy ich oczy spotkały się. Potem obrócił się i zamknął za sobą drzwi. Marnie wstrząsnął dreszcz. Gabinet Tate'a posiadał własną specyficzną atmosferę. Tu Tate odpoczywał i w trakcie tych błogich chwil zapominał o pracy i o ogromnej, ciążącej na nim odpowiedzialności. Ten pokój należał tylko do niego, wraz z orzechową boazerią, grubym brązowym dywa­ nem, półkami pełnymi książek, rycinami przedstawia­ jącymi nagrodzone konie i ogromnym orzechowym biurkiem. Teraz jednak nawet ten pokój go nie uspokoił. Tate nie potrafił oszukiwać samego siebie. Był wściekły i wiedział, dlaczego. Marnie Lee. Ona była wszystkiemu winna. Wznieciła w nim ogień, który teraz palił się w jego wnętrzu. Od śmierci Stefanii miał wiele kobiet. Ciągle pojawiały się w jego życiu. Żadna nie zrobiła na nim większego wrażenia ani nie pozostawiła trwałego śladu. Żadnej z nich nie powiedział „kocham" i nie zamierzał tego robić. Dlaczego więc tak gwałtownie zareagował na widok Marnie? To prawda, jest śliczna.

Włosy błyszczące jak złota przędza okalały jej twarz, piersi wypełniały suknię. Ale przecież miewał inne, równie piękne kobiety. Może nawet piękniejsze. Marnie wytwarzała wokół siebie aurę niewinności. Na pewno nie zdawała sobie z tego sprawy, ale była typem kobiety, którą chciałby mieć każdy mężczyzna, nawet dużym kosztem. Jego syn nie okazał się wyjątkiem. Tate westchnął głęboko i zmusił się do skierowania swej uwagi na stłumione okrzyki, odgłosy śmiechu i brzęk szkła. Gdyby obrócił głowę, zobaczyłby cały taras. Wiedział, że jest pełen ludzi korzystających z pięknej pogody. Przyjęcie było udane. Goście bawili się znakomicie. Teraz jednak nie interesowało go to zupełnie. Martwił się o Lance'a i o jego związek z Marnie Lee. Z tyłu dobiegło głębokie westchnienie. Odwrócił się. - Czy nie sądzisz, że siedzimy tu już dość długo? - Cierpliwość Lance'a niemal się wyczerpała. - Po­ wiedz, o co ci chodzi i skończmy z tym. Marnie będzie się zastanawiała, co się ze mną stało. Siedział w skórzanym fotelu z rękoma skrzyżowa­ nymi na piersi i wyciągniętymi przed siebie nogami. Napięty wyraz twarzy kontrastował z niedbałą pozą. - A niech się zastanawia - odparł Tate lodowatym tonem. - Cóż to ma znaczyć? Ojciec odkaszlnął zakłopotany, ale nie odwrócił wzroku. Lance patrzył na niego z niechęcią. Tate wie­ dział, że zaczął tę rozmowę źle. Wiele razy obiecywał so­ bie, że w kontaktach z synem będzie cierpliwy, ale gdy tylko się spotykali, jego cierpliwość szybko się ulatniała. W końcu Lance przerwał ciszę. - Co się, do cholery, dzieje?

- Uspokój się - rozkazał ostro Tate. Lance nagle się zaczerwienił. - Naprawdę chciałbym, żebyś wreszcie przestał mnie traktować jak smarkacza. Na miłość boską, tato, ja mam dwadzieścia siedem lat. - To zacznij się odpowiednio zachowywać. Lance, czerwony jak burak, skoczył na równe nogi. - Słuchaj, jeśli zaciągnąłeś mnie tutaj po to, by się kłócić, to daj mi spokój. Wychodzę. - Siadaj. - Tate wiedział, że znów źle to wszystko rozegrał. Musi pohamować złość. - Dobrze. - Lance odezwał się, nim Tate zdążył otworzyć usta. - Więc co tym razem zrobiłem źle? Odsiedziałem sobie tyłek nad tym cholernym projektem i sądziłem, że będziesz ze mnie zadowolony. - Nie chodzi o pracę - odparł Tate. - W każdym razie nie bezpośrednio. Lance uniósł brwi. - Aha, już wiem, jesteś wściekły, bo pożyczyłem od babci trochę forsy i jeszcze nie oddałem. - Nie jestem z tego zbyt zadowolony, ale nie o tym chciałem z tobą rozmawiać. - Tate pochylił się ku synowi. - Ale skoro już o tym wspomniałeś, to lepiej oddaj te pieniądze. - Jeśli nie chodzi o babcię i nie o pracę... - Lance przerwał niepewnie. - Marnie Lee. Chodzi o Marnie Lee. - Tate przyglądał się synowi uważnie. Sądził, że Lance zaraz wybuchnie, lecz on wyglądał raczej na zdumio­ nego. - Marnie? Nie rozumiem. - Och, myślę, że dobrze rozumiesz - parsknął Tate. - Jestem pewny, że wiesz, o co chodzi. Lance zacisnął usta, ale nic nie powiedział.

- Rany boskie, nie jestem ślepy! Widziałem, jak na nią patrzysz. - Ja też widziałem, jak t y na nią patrzyłeś! Oczy Tate'a niebezpiecznie się zwęziły. - Do cholery, chłopcze, uważaj, co mówisz - zasy- czał. - Przepraszam - wymamrotał Lance. Wiedział, że posunął się za daleko. Na chwilę zapanowała cisza. Lance znów opadł na fotel. - więc o co chodzi? - zapytał już opanowany. Tate ostrożnie ważył słowa. - Nie chcę, byś się z nią spotykał, to wszystko. - Do diabła, dlaczego nie? - Bo nie chcę, żeby powtórzyło się to, co ostatnio. - Marnie jest inna. Tate roześmiał się z goryczą. - O ile pamiętam, dokładnie to samo mówiłeś o Melissie. - Ale przecież udowodniliśmy, że to dziecko nie było moje. - Lance potarł czoło. Był wyraźnie zmieszany. - Ale mogło być twoje, prawda? - Sam wiesz - odparł Lance wymijająco. - Masz rację. Bardzo dobrze wiem. I dlatego odbywam z tobą tę rozmowę. To prawda, że Marnie wygląda lepiej niż jej poprzedniczki i chyba jest lepiej wychowana, ale w całej sprawie nie ma to większego znaczenia. - Czy dlatego, że pracuje w naszej firmie? - Lance wydawał się zrozpaczony. - Czy naprawdę nic nie zrozumiałeś? - Tate był już zupełnie zrezygnowany. Lance znowu wstał i wsunął ręce do kieszeni.

- Słyszałem, ale już ci powiedziałem, że Marnie jest inna. - Oszczędź mi tego. Najpewniej poluje na twoją forsę, tak samo jak Melissa i wszystkie przed nią. - Nie, ona tego nie robi! - Skąd wiesz? - Bo wiem. - Czy cokolwiek wiesz o jej rodzinie, znajomych? - Wystarczająco dużo. Tate zaklął. - Skoro sam zacząłeś tę rozmowę - powiedział nagle Lance - równie dobrze możesz wysłuchać reszty. - Wysłuchać czego? - Oświadczyłem się Marnie. - Co takiego?! - Słyszałeś, co powiedziałem. - Lance zacisnął szczęki. - Na miłość boską - zaczął Tate hamując wściekłość, lecz przerwał. Opanował się z najwyższym wysiłkiem. Wiedział, że powie coś, czego potem będzie żałował. - Ona jest ciepłą, wspaniałą kobietą. Kocham ją - mówił Lance. - Kochasz? W ogóle nie masz pojęcia, co to słowo znaczy. Kiedy się wreszcie nauczysz, że pożądanie to nie miłość? - Przykro mi, tato, że tak to odbierasz, ale ja już się zdecydowałem - odparł spokojnie Lance. - Nic, co powiesz, mnie nie powstrzyma. Odwrócił się i wyszedł z pokoju trzaskając drzwiami. Tate nie zdawał sobie sprawy, jak długo stoi bez ruchu na środku pokoju. Serce waliło mu jak u mało sprawnego biegacza wspinającego się pod górę. Całą siłą woli powstrzymywał się, by nie wybiec za synem, nie złapać go i nie wciągnąć z powrotem do pokoju.

I co potem? pytał samego siebie. Znów się z nim pokłócić? Wbić mu trochę rozumu do głowy! Ale to niemożliwe. Lepiej nie podsycać ognia. Znów głośno zaklął, ale niewiele mu to pomogło. Kiedy przestali być przyjaciółmi, a stali się wrogami? Przecież jeszcze pamięta, jak byli kumplami i lubili przebywać ze sobą. Bóg świadkiem, że kocha Lancc'a. A może jego matka ma rację? Może jest zbyt zaborczy? W końcu ma ku temu powody, tylko że Lance ich nie uznaje. Tate potarł dłonią kark, starając się rozluźnić napięte mięśnie. Nie pomogło. Nie może przecież stać z boku i patrzeć, jak Lance rujnuje sobie życie. Będzie walczył i nie dopuści do ślubu Lance'a z Marnie Lee. Nagle strzelił palcami. Podniósł słuchawkę telefonu, wykręcił numer i czekał. - Neal? Tu 0'Brien. Musisz mi jeszcze raz sprawdzić jedną osobę. Natychmiast.

ROZDZIAŁ TRZECI - N o i co? - O co chodzi? Marnie przyglądała się Lance'owi. Panował pół­ mrok. - Nie udawaj, że nie wiesz. - Już wcześniej chciała go zapytać, ale zdrowy rozsądek podpo­ wiedział jej, by przez chwilę trzymała język za zębami. Stali teraz przed jej blokiem. Wiedziała, że Lance'owi jeszcze nie przeszła złość. A raczej wściekłość. Wpat­ rywała się w niego, ale on ani nie spojrzał w jej kierunku, ani nie odpowiedział na pytanie. Siedział bez słowa, chmurny, nieruchomo patrzący przed siebie. Wyglądał teraz tak samo jak jego ojciec, gdy wyszedł z gabinetu. Jak chmura gradowa, gotowy wybuchnąć w każdej chwili. Kiedy siedzieli w gabinecie Tate'a, Marnie krążyła po pokoju sącząc wino. W końcu dotarła na taras. Kilka osób, których nie znała, zaczepiło ją. Paru mężczyzn proponowało swoje towarzystwo. Grzecznie odmówiła. Cały czas myślała o tym, co dzieje się w tamtym pokoju. Obaj wrócili w tym samym momencie, w którym ona weszła do salonu. Lance zauważył ją od razu i z twarzy zniknął mu wyraz zaciętości. Puścił do niej oczko. Za to twarz Tate'a była jak maska. Nawet nie spojrzał w jej kierunku. B i

Pomyślała wtedy, że jest aroganckim sukinsynem. Teraz też tak o nim myślała. Przerwała pełną napięcia ciszę. - Rozumiem, że twoja rozmowa z ojcem nie była przyjemna? - To dość łagodne określenie. - Lance zaśmiał się ochryple. - Chodziło o mnie, prawda? Pokłóciliście się? Obrócił lekko głowę i z ukosa spojrzał na Marnie. Miał zaciśnięte usta. - Skąd wiesz? - Intuicja, tak sądzę. - Wzruszyła ramionami. - Masz rację - powiedział bezbarwnym głosem. Nie wiadomo dlaczego przestraszyła się. Coś ścisnęło ją w żołądku. A jeśli teraz straci pracę? - Dlaczego rozmawialiście o mnie? - zapytała niepewnie. - Powiedziałem mu, że zamierzam się z tobą ożenić. Marnie poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. - Jezus Maria! Nie zrobiłeś tego. Powiedz, że to nieprawda. - Oczywiście, że prawda. - Wiesz co, Lance - głos miała słodki jak lukier - chętnie bym cię udusiła, gdybym nie obawiała się, że potem mnie zamkną, i że będę musiała, na przykład, szyć przez całe dnie, czego nienawidzę. Na ustach Lance'a pojawił się niepewny uśmiech. - To wcale nie jest śmieszne - warknęła Marnie. - Nie, chyba nie, ale, do cholery... - nie dokończył. W oczach Marnie pojawił się błysk. - Masz dużo odwagi. Zwłaszcza po tym, jak ci wyraź­ nie powiedziałam, że nie mam zamiaru wychodzić za ciebie. Ani za nikogo innego, jeśli już o tym rozmawiamy. - A ja cię ostrzegałem, że nie przyjmuję odmowy.

- Więc co powiedział? - Gardziła sobą za tę palącą ją ciekawość. Lance milczał, więc ciągnęła dalej: - Pewnie uważa, że nie jestem dla ciebie wystar­ czająco dobra, co? - Sama zdziwiła się, słysząc swój zduszony głos. Lance był wyraźnie zakłopotany. - Nie obrażaj się. On uważa, że nikt nie jest dla mnie wystarczająco dobry. Patrzy na mnie, jakbym był jednym z jego medalowych koni. - Może to sposób na pokazanie, że cię kocha? - Tak uważasz?! - Sądzę, że nie zadałeś sobie trudu, by go uspokoić wiadomością, że ci odmówiłam? Mimo iż było ciemno, wiedziała, że się zaczerwienił. Odwróciła głowę. - Nie, tego na pewno mu nie powiedziałeś - od­ powiedziała sama sobie. Nagle poczuła, że jest zupełnie wyczerpana. Ta rozmowa do niczego nie prowadzi. - Słuchaj, jest późno. Powinnam być już w łóżku. Jutro, jak ci dobrze wiadomo, czeka nas następny dzień ciężkiej pracy. Lance wziął ją za rękę. - Kochanie, czy ciągle się na mnie złościsz? - zapytał pojednawczym tonem. - Nie, Lance, nie złoszczę się na ciebie. Jestem po prostu wściekła. Spojrzał na nią nie rozumiejąc, a potem się roześmiał. - To dobrze. To znaczy, że mam jeszcze szansę zmienić twoje postanowienie. Otworzyła usta, by mu odpowiedzieć, ale szybko je zamknęła. Zrozumiała, że bez względu na to, co odpowie, on nie przyjmie tego do wiadomości. Potrząsnęła głową. Otworzyła drzwiczki i wysiadła