barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony85 706
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań50 838

D096. James B.J. - Na skraju przepaści

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :585.8 KB
Rozszerzenie:pdf

D096. James B.J. - Na skraju przepaści.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

BJ JAMES Na skraju przepaści

PROLOG - Drań, laluś... Simon McKinzie ugryzł się w język, by nie rzucić następnego epitetu. Dokoła kłębiła się mgła, od której nie było ucieczki. Wypełniała każdy zakamarek opus­ toszałego placu zabaw. Sądząc z wyglądu nieba wiszą­ cego nad stolicą, najgorsze miało dopiero nadejść. Wsunął ręce do kieszeni wygniecionego mokrego płaszcza od deszczu, spojrzał przed siebie i zobaczył Thomasa Jetera, który kroczył przez plac. Kiedy Simon zaproponował spotkanie na placu zabaw, ocza­ mi wyobraźni widział plac w słońcu, pełen roześmia­ nych dzieci. Stanowiłyby ochronę Jetera. Następnym razem, jeżeli niech Bóg broni, będzie następny raz, Simon sprawdzi prognozę pogody. Czekał z zaciś­ niętymi pięściami - potężny Szkot, jak niedźwiedź wykuty z granitu. W końcu pojawił się Jeter, ubrany z nieskazitelną elegancją. Położył teczkę na trawie i popatrzył na starszego ód siebie Szkota. Zupełnie jak właściciel ziemski na swojego wielokrotnie nagradzanego byka, którego sława zaczęła blaknąć i którego należałoby wykastrować, pomyślał Simon. - Simonie... - zaczął Jeter, kiedy już zrozumiał, że Szkot nie odezwie się pierwszy. Simon obrzucił zimnym wzrokiem jego elegancki strój i zatrzymał spojrzenie na ciężkich spinkach

6 NA SKRAJU PRZEPAŚCI u mankietów okalających dłonie o starannie wymani- kiurowanych paznokciach. Skrzywił się z niesmakiem. - Miło, że chciałeś się ze mną spotkać. Ale tylko ty mogłeś wymyślić takie miejsce - powiedział Jeter i wskazał ręką na park. Grymas niechęci na ustach Simona mówił sam za siebie. Jeter zaczął się niespokojnie kręcić - wygładzał nerwowo płaszcz, wyciągnął jeszcze trochę bardziej mankiety, by wystawały zgodnie z modą. W końcu opanował się. Podniósł i otworzył teczkę. - Mam tu informacje o jednym z twoich ludzi. Simon popatrzył leniwie na teczkę, a potem prze­ niósł wzrok na Jetera. Chciał, by odczuł ciężar jego spojrzenia. - To sprawa ogromnej wagi - powiedział Jeter. - Nie cierpiąca zwłoki. - Daj spokój, Jeter - huknął Simon. - Daruj sobie te informacje. I tak nie powiesz mi niczego nowego o moich ludziach. Zwłaszcza o Dawidzie Canfieldzie. - A skąd ty... - Jetera zamurowało. Simon odrzucił swą lwią grzywę i uśmiechnął się jednym z tych charakterystycznych uśmieszków, od których dreszcz przeszywał każdego, kto zagrażał bezpieczeństwu ich tajnej organizacji. J e g o organi­ zacji. Organizacji wywiadowczej do specjalnych za­ dań, wymyślonej przez byłego dowódcę, ale stworzo­ nej przez Simona. Po piętnastu latach jej nazwę znało tylko kilka wtajemniczonych osób. Czarna Straż czy Piekielne Damy Simona to silny oddział nazwany tak ze względu na szkockie pochodzenie przywódcy. Członkowie najwyższej kadry nazywali się po prostu Strażą, również na cześć Simona. - Skąd wiem, że namierzasz Dawida? - wycedził

NA SKRAJU PRZEPAŚCI 7 Simon. - Od czego mam zacząć wyliczankę? - Podniósł rękę, rozczapierzył palce i zgiął jeden z nich. - Po pierwsze, wiem, jak walczysz o władzę, jak ci zależy, by mieć kontrolę nad wszystkim i wszystkimi, łącznie z Simonem McKinzie. Jeter otworzył usta, by zaprzeczyć, ale Simon usadził go jednym spojrzeniem. - Po drugie, nienawidzisz, jak coś ci się wymyka. Wszędzie wściubiasz nos, podsłuchujesz pod każdymi drzwiami. - Uśmiechnął się ponuro. - Tylko pod moimi ci się nie udaje. Nie możesz się z tym pogodzić, co? - I zanim Jeter zdołał otworzyć usta, już mówił dalej: - Po trzecie, od lat próbujesz nas wykończyć, bo zyska na tym twoja kariera polityczna. Nie czekając na odpowiedź zgiął czwarty palec. - Dawid Canfield to najlepszy z moich ludzi i po raz pierwszy ma kłopoty. - Tu zgiął piąty palec i tak zamknęła się cała pięść, którą podsunął Jeterowi pod nos. - A po piąte - powiedział cicho, ważąc każde słowo - szakal z ciebie. Od dawna czekasz na okazję, by dopaść Dawida. Zniszczyłbyś go, byle tylko wykoń­ czyć mnie i Straż. - Wbił pięść w wydatną tętnicę na szyi Jetera. - A teraz mnie posłuchaj: nie śmiesz tknąć Dawida ani posłużyć się nim, by mnie zniszczyć. Jeter nie wytrzymał tego naporu, cofnął się za­ słaniając teczką jak tarczą. - To nie ma nic wspólnego z tobą. Ten facet jest po prostu niepewny. Stanowi słabe ogniwo. To tchórz, któremu nikt nie powinnien ufać. Kiedy podczas ostatniej misji grunt zaczął mu się palić pod nogami, po prostu zostawił w dżungli swoją partnerkę. - Tchórz?! - Simon splunął. Wszystko mógł puścić mimo uszu, ale nie te zarzuty i oskarżenia. Boże! Jakże

8 NA SKRAJU PRZEPAŚCI nienawidził tych lalusiowatych urzędników, którzy siedzieli w swoich wieżach z kości słoniowej z różowymi łapkami grzecznie złożonymi na kolanach, podczas gdy lepsi od nich odwalali czarną robotę, by jakoś chronić ten świat. - Posłuchaj no, Dawid Canfield nie zostawił swojej partnerki. Nie opuścił jej, kiedy jeszcze żyła! - Była przecież ranna i stałaby się dla niego cięża­ rem. Przysiągł nam tylko, że nie pozostawił jej na pewną śmierć. - Nie przysięgał n a m , tylko m n i e. J a mam jego raport. J a cierpiałem razem z nim. M n i e przysięgał. T y tylko knujesz i robisz insynuacje. - Ale przecież nie wykonał do końca swojego zadania i wydostał się z dżungli, chociaż wiedział, że może działać sam. Najczęściej działał sam. Dlaczego nie miałby zrobić tego i tym razem? - Miał powody. Były okoliczności łagodzące. - Dla takiego faceta jak Canfield nie ma okoliczno­ ści łagodzących. To psychopata bez sumienia. Zbyt wiele wie. Wyrwie mu się kilka słów za dużo i zniszczy to wszystko, co budowaliśmy przez tyle lat. - M y budowaliśmy? Jeter, nie mylą ci się czasami zaimki? - Wysłuchaj mnie, Simonie... - Nie - przerwał mu Szkot, zastanawiając się, jak taki idiota mógł trafić do grona tych, którym powierza się najtajniejsze informacje. - Nie muszę niczego słuchać. To ty posłuchaj. Co jak co, ale Dawid na pewno nie jest psychopatą. Szkoda mu było słów, by wyjaśniać takiemu krety­ nowi, że tylko ludzi o wysokim morale przyjmuje się do Straży i że Canfield był jednym z najlepszych pod tym względem.

NA SKRAJU PRZEPAŚCI 9 - Dawid nigdy nie mówi za dużo. Nie robi tego żaden z moich ludzi. - Ale Canfield to zrobił. - Przez twarz Jetera przemknął chytry uśmieszek. -Może ci dołożyć. Może dołożyć Straży. Musimy mu zamknąć usta. - Zamknąć mu usta? Żeby chronić Straż? - Simon chwycił za liny huśtawki. - W jaki sposób mielibyśmy mu zamknąć usta? - Mógłby mu się zdarzyć wypadek. - Oczywiście śmiertelny? - Jasne. - Twarz Jetera rozpromienił uśmiech. Simon pomyślał, że Jeter nigdy nie powinien grać w pokera. Nie potrafił ukryć, że jest przekonany, iż złapał zwierzynę w pułapkę. - Powiedz mi, Jeter, czy ty uważasz mnie za skończonego idiotę? Czy sądzisz, że mógłbym zdradzić jednego z moich ludzi, żeby ocalić Straż? - Nikt by nie wiedział, że ty... - Zamknij ten kłamliwy pysk! Gdybym nawet się zgodził na ten... wypadek, to potem i tak byś wszystko wygadał. Już byś o to zadbał, żeby moi ludzie szybko się dowiedzieli, że sprzedałem Dawida. - Skądże! - Jeter zaczął tracić pewność siebie. - Na pewno nikt się nie dowie. - Masz rację, ty sukinsynu. Bo nigdy nie dojdzie do żadnego wypadku. - Odsunął liny huśtawki, postąpił naprzód i chwycił Jetera za jedwabny krawat tak mocno, że tamten aż uniósł się na palcach. - A wiesz dlaczego? Nie? No to ci powiem. - Na miłość boską... - Zamknij się - warknął Simon. - Jeszcze ci nie powiedziałem, jaka przypadła ci w tym rola!

10 NA SERAJU PRZEPAŚCI - Mnie rola? - Jeter zamilkł nagle, gdyż krawat jeszcze mocniej zacisnął mu się na szyi. - Od tej chwili twoim zadaniem będzie dbać o bez­ pieczeństwo Dawida Canfielda. A dlaczego? Proste. Bo w przeciwnym razie sam siebie wykończysz. Mam w ręku różne dowody. Dowody na to, jakich używałeś sztuczek, by się wspinać po drabinie kariery politycz­ nej. Jeżeli Dawidowi przydarzy się jakiś wypadek czy nawet coś mniej podejrzanego, ty za to zapłacisz. - Blefujesz. Nie masz żadnych dowodów. - Myśl sobie, co chcesz-rzucił beznamiętnie Simon. - Nie jestem sam. - Jeter zrzucił maskę niewiniąt­ ka. - Stoją za mną potężni ludzie, którym nie odważysz się przeciwstawić. - Czyżby? A może się przekonamy? - Simon był pewien, że Jeter nie działał sam. Był jednym z tych, którzy nie zajmowali oficjalnych stanowisk, ale mając władzę wywierali zakulisowo presję na rząd. To właś­ nie oni, a nie Dawid, byli pozbawieni sumienia i po­ czucia lojalności. - Chcesz poświęcić wszystko i sam zostać kozłem ofiarnym? - Nie. - Z Jetera jakby uszło powietrze, nie miał już żadnych argumentów. - No to się dogadaliśmy. - Simon odsłonił zęby w zjadliwym uśmiechu. -A zatem Dawidowi nic nie grozi? - Oczywiście. Ta nagła kapitulacja Jetera doprowadziła Simona do szału. - Zdajesz sobie sprawę, jak trudno mi się po­ wstrzymać, żeby nie złamać ci teraz karku? O jedną hienę byłoby mniej. Jetera zupełnie zamurowało. Stał tylko i patrzył na Simona.

NA SKRAJU PRZEPAŚCI 11 - Nie ufam ci - rzucił Simon wiedząc doskonale, że jeżeli ktoś tak łatwo zmienia zdanie, zmieni je też z chwilą wyjścia z tego parku. Jeter był odrażający, lecz Simon musi się nim posłużyć jako gwarantem bez­ pieczeństwa Dawida. - I powiedz to swojej klice. Przekaż im ode mnie, że jeżeli Dawidowi coś się przydarzy, będę wiedział, gdzie ich szukać. - Przeszył Jetera spojrzeniem zimnym jak stal. - A teraz się wynoś! -I pchnął go tak, że Jeter stracił równowagę i upadł w błoto. - Wstawaj. Wstawaj i wynoś się! Po odejściu Jetera Simon długo jeszcze stał w miejs­ cu i nasłuchiwał. Stopniowo mijał mu gniew. Dawid Canfield. Najlepszy z najlepszych. W mło­ dości idealista o uśmiechu, pod wpływem którego topniały serca. Niezbyt przystojny, niezbyt wysoki, niezbyt szczupły ani niezbyt tęgi. Nie było w nim niczego, co przyciągałoby specjalnie wzrok. Doskona­ ły kameleon... póki twarz nie rozjaśniła się uśmiechem, który podbijał serca. Teraz, po piętnastu latach działa­ lności, kiedy poczucie honoru i delikatność musiały stopniowo ustępować coraz większej twardości i cyniz­ mowi, uśmiech ten znikł. Simon potrząsnął głową jak rozjuszony byk. Dawid psychopatą! Człowiek, który tak bardzo wszystkim się przejmował! Właśnie dlatego był najlepszy. To prawie go zniszczyło. Stał się ponury i cyniczny. Ale czy rzeczywiście twardy? - Nie, na pewno nie jest twardy - mruknął do siebie. - To po prostu idealista, który próbuje się uporać ze złem tego świata. Stara się przetrwać. Pełno w nim zabliźnionych ran. Simon doskonale wiedział, do czego doprowadza najlepszego ze swoich ludzi. Niech to diabli, pomyślał,

12 NA SKRAJU PRZEPAŚCI za każdym razem wymagałem od niego coraz więcej. Teraz Dawid przestał być sobą. A może nawet jest bliski stania się łajdakiem, agentem, który sam ustana­ wia prawa i sieje spustoszenie, a czasami śmierć w imię zemsty. Może Dawid to rzeczywiście zdrajca, który zaniechał wypełnienia swej misji i spowodował śmierć partnerki? Simon westchnął ciężko, dziękując Bogu, że Jeter nie miał pojęcia, jakie znaczenie miały jego insynuacje. Ale przyrzekł sobie, że bezwzględnie nie dopuści do tego, by Dawid uległ wypadkowi i trafił do szpitala, w którym drzwi otwierają się tylko w jedną stronę, a za nimi znikają pechowi pacjenci. Ani psychiatrzy, ani ludzie Jetera nie dostaną Dawida. Przynajmniej nie teraz. Było to ryzyko, ale Simon wiedział, że musi pomóc Dawidowi, by mógł odzyskać równowagę, rozliczyć się ze światem i pozbyć wyrzutów sumienia. - Znam takie miejsce, gdzie mógłby odpocząć. I osobę, która mu pomoże - mruknął uśmiechając się do siebie. - Do kogo pan mówi? - Simon poczuł, że ktoś go szarpie za nogawkę, a dziecięcy głos dalej ciągnął: - Przecież tu nikogo nie ma, tylko pan i ja. Zmok­ niemy, lepiej chodźmy do domu. - Chyba masz rację. - Simon przyklęknął przed chłopcem, który miał na sobie tylko obszarpaną koszulę i krótkie wypłowiałe spodenki. - A gdzie jest twoja mama? Dlaczego jesteś sam? He masz lat? - Mam osiem lat i jestem sam, bo nie mam mamy. Mieszkam z babcią, ale ona jest zawsze pijana. Czyli jest to dziecko wychowujące się na ulicy, podobnie jak kiedyś Dawid, sprytne i bardzo mądre.

NA SKRAJU PRZEPAŚCI 13 Takie dzieci zawsze ktoś zauważy. Wykorzystuje się je, a potem, gdy stają się zawadą, porzuca. Z Dawidem było inaczej, pomyślał Simon, walcząc z wyrzutami sumienia. To dziecko wyrwała z ulicy wojna, a w czasie wojny zaopiekował się nim Simon. Teraz chłopak znalazł się na rozdrożu. - Dawida na pewno nie zostawię-mruknął. - Ja nie mam na imię Dawid, tylko Rico. - Oczywiście. - Simon rozchmurzył się i sięgnąwszy do kieszeni, wyciągnął banknot pięciodolarowy. - Weź to i kup sobie coś dobrego do jedzenia. Tylko nie daj babce na alkohol. - Oczywiście, że nie dam, proszę pana, ale chyba kupię jej coś ładnego. Żeby jej było przyjemnie. Może potem nie będzie musiała pić, by zapomnieć o złych rzeczach. - I dodał ze zdumiewającą dojrzałością: - Zresztą i tak nie zapomni. Kiedy trzeźwieje, zawsze jej się wszystko złe znów przypomina. - Masz rację, ale może potrafiłaby się zmienić, jakby pomógł jej ktoś, kto ją rozumie. - Na przykład ja? - Na przykład ty. -Wreszcie lunął deszcz, na który zanosiło się od dłuższego czasu. - Uciekajmy stąd. - I głaszcząc małego po głowie pchnął go lekko naprzód. - No, zmykaj. Patrzył na biegnącego chłopca, aż ten zniknął. Myślał o Dawidzie. O pomocy i nadziei. O kobiecie, której życie kiedyś legło w gruzach. O Raven. Wspomnienie jej imienia przywróciło mu spokój. Wydawało się, że mimo deszczu zaświeciło słońce. Czy Raven pomoże Dawidowi? Na pewno. Podjął decyzję. Poprosi Dawida, żeby wziął urlop i uporządkował swoje życie i problemy z pracą. Po to,

14 NA SKRAJU PRZEPAŚCI by on sam, Simon, miał czas znaleźć zdrajcę wśród ludzi ze Straży. Odwrócił się i pobiegł do samochodu, rozchlapując kałuże. Jechał do domu, by zadzwonić do dwóch osób. Najpierw na drugi kraniec miasta do Dawida, a potem w góry Północnej Karoliny. Do Raven McCandless.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Dawid Canfield odłożył noktowizor. Odprężył się, przestał na chwilę czuwać. Księżyc krył się za chmura­ mi. Dawid jak cień wtapiał się w stok górski, podobnie jak głaz, o który się opierał. Posępny wiatr, który burzył mu ciemne gęste włosy i szarpał koszulę, zupełnie się uspokoił. Dawid poczuł nieprzezwyciężoną ochotę na papie­ rosa. Okropny i niebezpieczny nałóg. Łatwo mógł przez to zarobić teraz kulkę, co trochę zakłamałoby statystyki lekarskie. Uśmiechnął się ponuro na myśl o tym i znów spojrzał w dolinę. Siedział na skalnym zboczu już od godziny. Przyglądał się terenowi w zapadającym mroku. W dole iskrzyła się tafla jeziora i widać było budynki. Stały tam, tak jak się spodziewał, dwa stare drewniane domy kryte jasną blachą. Domy były identyczne, zbudowane blisko siebie na maleńkim wzgórku nad jeziorem. Po lewej i prawej stronie były odsłonięte, z tyłu osłaniała je granitowa skała. Dobrze wybrali miejsce założyciele tych siedzib, rodzina twardych Szkotów nazwiskiem McKinzie. Było tu pięknie i bezpiecznie. Dolina była praktycznie nie do zdobycia, ufortyfikowana granitowymi ściana­ mi i taflą jeziora. Dawid zjawił się tu nie z własnej woli, ale nie protestował. Tylko jeden człowiek mógł go do tego nakłonić.

16 NA SKRAJU PRZEPAŚCI Była to dolina Simona. Starszy budynek, który był kiedyś jego domem, przez najbliższe trzy miesiące będzie domem Dawida. Zgodził się na propozycję Simona ze względu na Straż, przez szacunek dla niej. Przekonał się, że Simon miał rację. Patrząc teraz z góry na dolinę postanowił na zawsze zapamiętać jej obraz. Poznał już wykute w skale schodki przecinające ogród pełen dziko rosnących kwiatów, a w lesie z tyłu widział kilka drzew ze śladami po pazurach nie­ dźwiedzia. Znalazł też orle gniazdo. Teraz powiódł jeszcze wzrokiem wzdłuż ścieżki prowadzącej od do­ mów do jeziora, która gdzieś niknęła mu w mroku z oczu, ukryta w bujnej roślinności. Poznał już dolinę podobną do delikatnie odbitego linorytu. Nie poznał jeszcze kobiety. Sięgnął po papierosa i zapalił go pocierając zapałką o skałę. Dokoła panował spokój. Nie było żadnych czyhających na niego guerillas, którzy mogliby poczuć zapach dymu czy dostrzec ognik. Odruchowo zasłonił go jednak dłonią. Rozparł się wciągając dym w płuca. Patrzył na nowszy dom i otaczający go ogród. Która kobieta zgodziłaby się zamieszkać na takim odludziu? Kim jest ta Raven McCandless, przyjaciółka Simona McKinzie? Niewiele o niej wiedział. Stara panna. Słowo to przywołuje na myśl siwiejącą samo­ tnicę z włosami upiętymi w koczek. Kobietę zgorzk­ niałą, żyjącą za zasuniętymi zasłonami oddzielającymi ją od świata. Dawid rzadko oceniał ludzi na podstawie przypusz­ czeń. Lecz Simon był bardzo powściągliwy i mruknął tylko, że to wyjątkowa kobieta, o wielkiej wewnętrznej sile przetrwania. Uśmiechnął się, nasłuchując w mroku. Kobieta,

NA SKRAJU PRZEPAŚCI 17 którą z góry uznał za odludka, kąpała się w jeziorze oblanym światłem księżyca. Zgniótł niedopałek o podeszwę. Nie potrzebował kobiety. Pragnął spokoju i samotności. A może wykorzy­ stać nadarzającą się okazję? Zaskoczyć tę starą pannę czy syrenę, niech poczuje się zagrożona. Jej zmieszanie i zaskoczenie zagwarantuje mu święty spokój. Wsunął noktowizor do futerału i jeszcze raz roze­ jrzał się po dolinie. Niczego nie spostrzegł w zapadają­ cym mroku. Wstał powoli. Nagle usłyszał za sobą jakiś szelest. Nieporuszony jak głaz mruknął tylko: - Słyszę cię, przyjacielu. Noc na południu Appalachów nie jest absolutnie ciemna, po chwili więc Dawid ujrzał na ziemi za sobą zwiniętego grzechotnika. Dwóch odwiecznych wro­ gów było jednak zbyt zmęczonych, by walczyć. Grze- chotnik poruszył ogonem, Dawid usłyszał ostrzegaw­ czy dźwięk. - Wszystko to należy do ciebie, kolego. Ustępuję - mruknął cofając się. - Idę na spotkanie z kobietą. Ścieżka była zdumiewająco szeroka, w przeciwień­ stwie do zarośniętej dróżki, którą wszedł w dolinę. Czuł się jak unoszący się nad ziemią duch. Schodził po skalnym urwisku oświetlonym tylko światłem księży­ ca. Niżej skała zamieniła się w trawiasty stok. Szedł szybko, już nie rozglądając się na boki. Ale posuwał się bezszelestnie, w sposób, który wiele razy ocalił mu życie w dżungli i na ulicach miast. Przykuc­ nął w zaroślach. Drewniany pomost na brzegu jeziora błyszczał jak srebrna taca. W połyskliwej wodzie odbijał się księżycowy blask. Wieczór był wyjątkowo pogodny, spokojny. Dawid wdychał zapachy kapryfolium i ostrokrzewu. Pływają-

18 NA SKRAJU PRZEPAŚCI ca kobieta zaśmiała się i ten srebrzysty dźwięk ponios­ ło po wodzie jak tony muzyki. Jej śmiech był tak krystalicznie czysty, że miał wrażenie, iż kobieta stoi u jego boku. Poruszyło się w nim coś, czego nie potrafił nazwać. Przestał na chwilę czuwać, a potem rozzłosz­ czony na siebie i na nią ruszył naprzód. Nagle rozległ się groźny pomruk, najpierw jeden, potem dwa naraz. Dawid przystanął i zaczął wypat­ rywać w ciemnościach, ale dostrzegł tylko zarys kamie­ nia i wierzby, za którymi panował już absolutny mrok. Widział jednak, kiedy siedział jeszcze na skalnym zboczu, że kobietę odprowadzają do jeziora dwa wielkie psy. Jeden nieopatrzny ruch, a zostanie roz­ szarpany na strzępy. Tak krótko przebywał w dolinie, a już po raz drugi otrzymał ostrzeżenie ze strony zwierząt. Kobieta pływała dobrze, ledwie marszcząc taflę jeziora. Delikatny plusk wody tylko podkreślał panu­ jącą wokół ciszę. Zrobiło się jeszcze ciemniej, chmura bowiem zasłoniła księżyc i połyskliwe fale na wodzie też wchłonął mrok. Teraz nie widział nawet zarysu postaci, wiedział tylko, że kobieta jest blisko. Nagle usłyszał szmer i plusk ociekającej wody, dreptanie stóp, i ciemna postać weszła na pomost. Przez moment stała nieruchomo. Zobaczył jej gibką sylwetkę o pełnych piersiach i szczupłych biodrach. Stanęła na palcach, okręciła się powoli dookoła, podnosząc ramiona i wyciągając się ku niebu. Z dłu­ gich czarnych włosów ściekała woda, połyskując na skórze niby iskry diamentów. Przypominała pogankę modlącą się do księżyca, dziecko sięgające po srebrną kulę, kobietę składającą hołd nocy. Była tajemnicą. Kołysząc się w biodrach odrzuciła do tyłu włosy

NA SKRAJU PRZEPAŚCI 19 i zręcznym ruchem upięła je na karku. Zerwała z gałęzi drzewa białą koszulę, włożyła ją pośpiesznie i stała patrząc na jezioro, wsłuchując się w ciszę, która dla niej pobrzmiewała zapewne specjalnymi dźwiękami. Dawid patrzył na nią jak zaczarowany, zupełnie zapominając o swoim planie zaskoczenia i pozbawienia jej pewności siebie. Ale oczarowanie trwało tylko chwilę, zaraz bowiem przygniotło go uczucie strachu, buntu i gniewu. Przejmujący żal zbyt świeży, zbyt dojmujący. Przecież jeszcze nie tak dawno patrzył bezradnie, jak umiera kobieta, która kochała życie i tak bardzo broniła się przed śmiercią. W gąszczu dżungli trzymał ją w ramionach, kiedy wydawała ostatnie tchnienie. Zrozumiał wtedy, jaką wartość ma życie. A ta kobieta, Raven McCandless, z pewnością lubiła ryzyko, jakby to życie było niewiele warte. Dawid zacisnął gniewnie pięści i wyszedł z kryjówki. Kobieta zamarła z ręką zastygłą na włosach. Ale nie okazała przestrachu. Była spokojna jak otaczająca ich noc. - Simon nie powiedział mi, że Raven McCandless jest głupia - rzucił dość cicho i niezbyt szorstko. Psy poruszyły się w ciemnościach. - Ale, prawdę mówiąc, niewiele się od niego o pani dowiedziałem. Ciemne włosy powoli opadły na ramiona. - Panie Canfield, przyjechał pan za wcześnie. -Mia­ ła uroczy głos, podobnie jak śmiech. - Miał się pan zjawić jutro -dodała bez cienia strachu czy zdumienia. - Nigdy nie postępuję zgodnie z oczekiwaniem innych, panno Candless. Dzięki temu będę żył długo. Skinęła głową. - Pływam w jeziorze od czternastego roku życia - powiedziała bez urazy.

20 NA SKRAJU PRZEPAŚCI - Sama w świetle księżyca? - Sama i zawsze w świetle księżyca. - No to naprawdę jest pani głupia - rzucił obcesowo. Zaśmiała się i śmiech ten poniosło po wodzie. Obróciła się na jednej nodze. Ostatnia ciemna chmura odsłoniła wreszcie księżyc, który skąpał ją swoim światłem. - Jest pan bardzo podobny do Simona - powie­ działa spokojnie. Koszula oblepiała jej mokre ciało, ale nie zwracała na to uwagi. Nie zrobiła nic, by jakoś zakryć pełne piersi i twarde sterczące sutki. Dawid mimo woli podziwiał ją za to. - Pani też - rzucił. - Ja też? - Uniosła brwi ze zdumieniem. Dawid przestał patrzeć na jej ciało, podniósł wzrok i spojrzał w ciemne oczy. Ujrzał w nich dumę, odwagę i szczerość. Podobnie jak u Simona, pomyślał i po raz pierwszy zadał sobie pytanie, czy byli kochankami. Co prawda, Simon miał prawie dwa razy tyle lat co ona, ale co znaczy dla takiej niezwykłej kobiety... Przyglądał się jej w milczeniu. Szczególna kobieta, zdaniem Simona. Niezwykła. Wspaniała. Czarne wło­ sy upięła luźno na karku. Miała śniadą twarz, delikat­ ne rysy. Usta przywodziły na myśl róże. Była nie tylko najpiękniejszą z kobiet, jakie w życiu widział, lecz naprawdę niezwykłą. Twarz tchnęła spokojem, a spo­ jrzenie ciemnych oczu miało taką moc, że mężczyźni zapewne nie potrafili oderwać od niej wzroku, chcąc się zatracić w ich mroku i spokoju. Zbliżył się do niej. Jakby na zawołanie, krzaki zaszeleściły i choć psy nie wydały nawet pomruku, Dawid wiedział, że już otrzymał ostatnie ostrzeżenie.

NA SKRAJU PRZEPAŚCI 21 - Niech pań się nie zbliża, proszę - powiedziała Raven. - Wiem, że tam są. Raven przyjrzała mu się. Był smukły, miał szerokie ramiona, pięknie umięśnione ciało. Musiał tu dotrzeć przez góry. Zjawił się dzień wcześniej, by poznać teren. Naturalnie wiedział wszystko o tej dolinie i jej miesz­ kańcach. Tak, to rzeczywiście człowiek, który nie da się niczym zaskoczyć. - Naprawdę nie chcę, żeby stało się pani coś złego. Ani im. - O co panu właściwie chodzi? - Wykonała ruch ręką i psy uspokoiły się. - Decyduje się pani na bezsensownie ryzykowne sytuacje. - Jakie ryzykowne sytuacje? I dla kogo bezsensow­ ne? - Wytrzymała spokojnie jego rozognione spo­ jrzenie. Chciał ją jakoś sprowokować, zniszczyć ten jej spokój. Celowo więc zaczął przypatrywać się jej ciału, zatrzymując wzrok dłużej na wypukłości piersi i płas­ kim brzuchu. Miała kobiece kształty, a zarazem była wiotka i smukła. Pociągała go. Zniosła spokojnie to bezczelne spojrzenie, dopro­ wadzając go tym do wściekłości. Czy zachowałaby podobny spokój w dżungli rojącej się od komarów? Czy zachowałaby tę pewność siebie, gdyby dzień po dniu musiała sobie zadawać pytanie, czy dożyje jutra? Czy zachowałaby ten spokój i pogodę, gdyby siedząc w kałuży krwi czekała na śmierć przyjaciela? Czy Raven McCandless czułaby się winna, że przeżyła, kiedy inni musieli odejść na tamten świat? Czy to istotne, co ona czuła? Czy w ogóle liczy się

22 NA SKRAJU PRZEPAŚCI coś poza tym, że przyrzekł pomścić Helen? Simon miał trzy miesiące na to, by znaleźć zdrajcę między ludźmi Straży. Po trzech miesiącach przysięga złożona Straży i narzucone przez nią reguły gry nie będą już Dawida obowiązywały. Będzie szukał zdrajcy, a potem sprawi, by umierał tak samo powoli, jak umierała Helen. - Ryzykuje pani życie, a mnie to się wydaje bezsensowne. -Dlaczego próbuje pan w ogóle oceniać to, jak żyję? -Dlatego, że widziałem, jak umierali ludzie, którzy bardzo chcieli żyć. Dlatego, że właśnie straciłem przyjaciółkę, kobietę, która nigdy niepotrzebnie nie ryzykowała. - Czy ona umarła? - Tak - odparł tępo. - Umarła. - Przykro mi. - Nie musi pani być przykro. Zdarzały się rzeczy gorsze niż śmierć. Czasem gorzej jest przeżyć. Ale nie zrozumie tego ta ładna kobieta, która żyje sobie w tej sielankowej dolinie. Ona nie wie, co to ból, strach i cierpienie. Nie wie, jak w końcu Helen błagała już tylko o śmierć. - Kochał ją pan? Dawid spojrzał na swoje dłonie, jakby widział jeszcze na nich krew i słyszał majaczenia Helen. - Panie Canfield... Pogrążony w myślach nie zauważył, że podeszła do niego. Spojrzał na jej palce, którymi chwyciła go za łokieć. Miała krótkie paznokcie, jeden głęboko złama­ ny, skórę dłoni suchą i szorstką. Nie były to ręce księżniczki, która nigdy nie oddalała się poza teren górskiego zamku. Nie spodziewał się tego. - Nie - odparł ostro. - Nie kochałem jej.

NA SKRAJU PRZEPAŚCI 23 Spojrzała zdumiona. W tonie jego głosu wyczuła smutek, żal i jeszcze coś, czego nie rozumiała. - Dobrze się pan czuje? - Nie, panno McCandless, nie czuję się dobrze. Dlatego znalazłem się tutaj. Przecież pani przyjaciel Simon na pewno o tym wspominał. -I strąciwszy jej dłoń ze swojego ramienia obrócił się na pięcie i odszedł. Po chwili zatrzymał się i odwrócił, stawiając jedną nogę na powalonym pniu. Obrzucił ją bezczelnym, obraźliwym spojrzeniem i krzywiąc usta w przykrym uśmiechu dodał: - Byłbym pani wdzięczny, gdyby następnym razem była pani ubrana. Może trochę pokręciło mi się w głowie po utracie przyjaciółki, ale nie oślepłem i nie zostałem mnichem. Był zły na tę budzącą pożądanie kobietę, ale jeszcze bardziej wściekły na siebie za to, że zachował się tak bezczelnie. Powlókł się do domu, w którym miał zamieszkać. Księżyc, który tak jasno świecił podczas utarczki z Raven, teraz znów zniknął za chmurami. Ścieżka była nierówna, musiał więc bardzo uważać. Lecz i tak nie potrafił przestać myśleć o nowo poznanej kobiecie. Przystanął, wyprostował się i zobaczył w oddali palącą się w oknie lampę, której nie widział przedtem, kiedy siedział na zboczu góry. Jasne, migotliwe światło zapraszało do środka. Raven. Czy naprawdę nie można było uciec przed jej spokojem, urodą, a teraz gościnnością? Nie wątpił, że dom będzie czyściutko wysprzątany i gotowy na jego przyjęcie. I nie miał żadnych wątpliwości, komu za to powinien podzięko­ wać. Coś, co jeszcze nie umarło w nim mimo życia, jakie wiódł, podpowiadało, że powinien okazać skruchę.

24 NA SKRAJU PRZEPAŚCI Lecz to drugie ja, stwardniałe, bezwzględne, nie chcia­ ło się ugiąć. Ruszył więc dalej w stronę pozostawione­ go mu przez Raven światła. Na schodkach domu zawahał się. Wzruszył ramionami, odganiając wyrzuty sumienia, i wszedł na ganek. Nawet nie obejrzał się, żeby popatrzeć na śliczną kobietę, która na pewno go obserwowała. Wszedł powoli do swojej tonącej w pół­ mroku świątyni. Raven stała i patrzyła, aż nagle światło zgasło. Następny policzek. Przecież Dawid nie zdążył nawet rozejrzeć się po wnętrzu. Jakby mówił do niej: Zrobiłaś to, więc już nie jesteś mi potrzebna. - Och, Simonie, na co mnie naraziłeś? - mruknęła do siebie. Zaczął jej dokuczać chłód, skuliła się więc w sobie i zamknęła oczy, odcinając się od widoku ciemnego domu, tak ponurego jak przebywający w nim mężczyzna. Życie Raven w tej spokojnej dolinie było uporząd­ kowane. Mieszkała sama prawie od dziesięciu lat i nigdy nie czuła się samotna. Zjawiła się tu dzięki Simonowi i jemu zawdzięczała to, że pozostała przy zdrowych zmysłach. Ofiarował jej przez te lata dużo i nigdy nie prosił o nic w zamian. Teraz poprosił o coś po raz pierwszy i nie mogła mu odmówić. Odwróciła się i zeszła na brzeg. Widok pięknej doliny i jeziora w świetle księżyca zapierał wprost dech w piersiach. Przynosił jej spokój i ukojenie. Patrząc na ten krajobraz mogła pogodzić się ze wszystkim, nawet z obecnością nieznajomego, który okazał się szorstki i cyniczny. Który zburzył jej spokój. Który swym przenikliwym spojrzeniem i gorzkim uśmiechem spo­ wodował, że jej serce mocniej zabiło.

NA SKRAJU PRZEPAŚCI 25 Przecież może odmówić Simonowi. Wiedziała jednak, że nie zrobi tego. Wiedziała od chwili, kiedy zobaczyła Dawida Canfielda, jak stał niby satyr - szczupły, silny, o ciemnych wyzywających oczach. Nawet w ciemnościach mogła dostrzec ogrom­ ne zmęczenie na jego twarzy, a w jego głosie usłyszeć poczucie krzywdy, którego zupełnie nie potrafił ukryć, tak jak nikt nie potrafi ukryć złamanego serca. Za­ chowywał się obraźliwie, bezczelnie. Najbliższe trzy miesiące mogą być bardzo trudne. Odwróciła się w stronę domu. Powitał ją widokiem ciemnych, niemych okien. Była wyzwaniem, a Dawid zagadką. Simon powiedział o nim niewiele - że jest jego przyjacielem i pracują razem, że cierpi, przeżywa bardzo ciężki okres, podobnie jak kiedyś ona. Jest rozczarowany i zgorzkniały, może nawet niebezpiecz­ ny. Może jutro w świetle dnia, a nie przy romantycznym księżycu spojrzy na niego po prostu jak na przyjaciela Simona. I jeśli on pozwoli jej na to, pomoże mu, jak tylko będzie potrafiła. A po trzech miesiącach on wyjedzie i znów będzie miała tę dolinę tylko dla siebie. Otarło się o nią coś zimnego i wilgotnego. Spojrzała na dobermana czarnego jak noc i wielkiego jak cielak. - Robbie, pilnujesz mnie? - Uklękła, objęła psa za szyję i przytuliła się do niego. Pod jej ramię wsunęła się druga, mniejsza głowa. - Kate! - zaśmiała się. - Chyba jestem zupełną wariatką, skoro mnie kochacie? Psy tańczyły dokoła niej jak czarne widma, zawsze skore do zabawy. Jak zniesie obecność Dawida. To nie takie łatwe. Po prostu nie należy się nad tym za­ stanawiać. Wstała i pobiegła radośnie do domu.

26 NA SKRAJU PRZEPAŚCI Kiedy Raven się obudziła, słońce już wznosiło się ponad górami. Spała dzisiaj o dwie godziny dłużej niż zwykle, a mimo to była zmęczona. W nocy długo nie mogła zasnąć. Minął tydzień od przybycia Dawida. Niepotrzebnie obawiała się, że jego pobyt w dolinie zakłóci jej tryb życia. Pierwszego dnia urządził wy­ prawę po swój samochód, po czym wrócił nim ze wszystkimi rzeczami. I praktycznie znikł jej z oczu. Dostrzegała od czasu do czasu ślady jego obecności, a to światełko w jednym oknie, a to w drugim, ale nie widywała Dawida. Powróciła więc do własnego roz­ kładu dnia. Rano pielęgnowała kwiaty w ogrodzie, a potem jechała samochodem do Madison, gdzie uczyła w college'u. Wieczory spędzała pracując nad ilustracjami do własnej książki o polnych kwiatach. Postanowiła zupełnie nie myśleć o intruzie, lecz nie bardzo jej się to udawało. Myślała nie tylko o nim i jego problemach. Myślała o tej kobiecie, która nigdy nie podejmowała zbędnego ryzyka. O kobiecie, której Dawid nie kochał. Lecz Raven domyślała się, że cierpiał z powodu jej śmierci. Siedziała tak w nocy pocąc się i drżąc, ale mimo że pamiętała uczucie bólu po śmierci kogoś bliskiego, nie potrafiła płakać. Nie płakała od czternastego roku życia. Czasami zastana­ wiała się, czy wtedy nie wypłakała wszystkich łez. Rzucała się w łóżku prawie przez całą noc nie mogąc zaznać ulgi, aż w końcu zapadła w sen. Teraz, w świetle dnia, nocne smutki wydały się trochę mniej bolesne. Ci, których utraciła, zawsze pozostaną w jej sercu. Nauczyła się po prostu żyć dalej bez nienawiści. Chciała dostrzegać wokół siebie piękno i wierzyć, że świat nie jest zły. Simon przekonywał ją, że ci, których straciła, nie

NA SKRAJU PRZEPAŚCI 27 akceptowaliby jej życia w głębokim żalu i samotności. Nie chciała się dać przekonać i wciąż wymierzała sobie karę za to, że żyje. Lecz stopniowo zaczęła to rozumieć. Życie ma swój koniec, ale żal po utracie kogoś też ma swój kres. Wstała i poszła do łazienki, żeby się odświeżyć. Potem do kuchni, by zrobić sobie kawy. Kiedy kawa się parzyła, postanowiła wyjść na spacer z psami. Czekały na nią, jak zwykle leżąc przed drzwiami, gdzie sypiały w nocy. Zrzuciła nocną koszulkę, wciągnęła spodnie od dresu, podkoszulek i włożyła stare sportowe buty. Włosy miała splecione. Codziennie rano przebiegała z psami prawie dziesięć kilometrów, co pomagało jej do końca się rozbudzić i nabrać energii. Wybiegła przed dom i nagle na brzegu jeziora zobaczyła Dawida. Stanęła jak wryta, lecz widząc, że wygląda na zadowolonego ze swej samotności, pobieg­ ła w przeciwnym kierunku. Biegła równo, wyciągając długie nogi, usiłując odegnać myśli o Dawidzie. Robbie wyczuł jej nastrój, wysforował się więc naprzód i biegł coraz szybciej. Raven ruszyła za nim, przestała myśleć, upajała się biegiem. Zawrócili w stro­ nę domu. Była już blisko, gdy nagle zobaczyła, że Dawid siedzi na schodkach. Zatrzymała się zadyszana i spocona. Nie mogła z siebie wydobyć słowa. W końcu wyprostowała się i spojrzała na jego posępną twarz. - Dobrze się pani czuje? - Nie dotknął jej, ale czuła, że miał ochotę to zrobić. - Dlaczego pan pyta? - wydusiła w końcu, ledwie łapiąc oddech. - Bo wstała pani później niż zwykle, a potem biegła

28 NA SKRAJU PRZEPAŚCI tak, jakby goniły panią demony. Pomyślałem więc... - Wzruszył ramionami. To znaczy, że tak zupełnie się od niej nie odciął. Znał jej rozkład dnia. Była zaskoczona. Niepokój wyciągnął go ze skorupy. - Po prostu długo wczoraj siedziałam. Nic mi się naprawdę nie stało, ale dzięki za... - To znaczy, że naprawdę szuka pani śmierci -przerwał. Rysy mu stężały, zmarszczki wokół ust się pogłębiły. Ponure spojrzenie nabrało zimnego wyrazu. - Słucham?-spytała zdumiona dziwnym wyrazem jego twarzy i rzuconym jej oskarżeniem. - Każdy, kto biega przez las tak szybko jak pani, chyba chce skręcić sobie kark. Każdy głupiec, który rozwija takie tempo pod koniec biegu, chce zarobić na atak serca. Raven zamarła w bezruchu. Wzrok Dawida powęd­ rował na jej piersi opięte podkoszulkiem. Zlekceważy­ ła to spojrzenie. Widać było, że jest wściekły i szuka zaczepki. Zebrała się w sobie i z godnością odparowała cios, zarazem proponując zawieszenie broni. - Biegam po lesie tyle samo lat, ile pływam w jezio­ rze. I jakoś nie stało mi się nic złego. Zaczął się jej przypatrywać tak natarczywie, jak wtedy nad jeziorem. - Dzięki Bogu, przynajmniej dzisiaj jest pani ubra­ na. - Nie miałam ochoty się ubierać, ale za bardzo boję się komarów. Na jego ustach pojawił się uśmieszek, który nagle przerodził się w zdrowy śmiech, głęboki, od serca. - Ja też, panno Candless. Bardzo smakuje im moja krew.