barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony83 618
  • Obserwuję100
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań49 802

D109. Clay Rita - Wczorajsze marzenia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :535.6 KB
Rozszerzenie:pdf

D109. Clay Rita - Wczorajsze marzenia.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 41 osób, 30 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 77 stron)

ROZDZIAŁ PIERWSZY Candra Bishop stała w otwartych drzwiach gabine­ tu ojca i ponad wyłożonym cegłami patio patrzyła na zielone wzgórza, wolno płynącą rzekę Willamette i szczyt wygasłego wulkanu Mount Hood. Osadnicy, którzy wiele lat temu przebywali niebezpieczną drogę na zachód, by dotrzeć do tego skrawka raju, patrzyli na Mount Hood z oszołomieniem i zachwytem. Dla nich ten szczyt oznaczał koniec wędrówki. Portland w stanie Oregon, ze swymi wysokimi górami, szeroki­ mi, obfitującymi w ryby rzekami, zielenią wzgórz i bliskością Oceanu Spokojnego dla wszystkich był ziemią obiecaną. Dla wszystkich - oprócz niej. Ale teraz jej szansa nadeszła i ona też ma okazję udowod­ nić, że potrafi szukać owego ulotnego mirażu zwanego szczęściem Lub inaczej — wolnością. - Pieniądze ze sprzedaży domu i z licytacji firmy twojego ojca powinny wystarczyć na spłatę wszystkich długów - oznajmił wujek Ralph, adwokat jej ojca i przyjaciel rodziny. - Obawiam się jednak, że dla Roddy'ego zostanie tylko fundusz powierniczy, które­ go nie wolno naruszyć, dopóki nie skończy dwudziestu jeden lat, a dla ciebie, moja droga, zupełnie nic, oprócz ciężaru opieki nad nim. - Roddy nigdy nie stanie się dla mnie ciężaiem - odrzekła Candra, wpatrując się w pokryty śniegiem szczyt. Lekki wiatr igrał w jej ciemnych włosach i owijał prostą jasnoniebieską sukienkę dokoła szczup-

6 W C ? O R A J S Z t MABZEMA lego ciała. Bez wątpienia Candra jest piękną dziew­ czyną, pomyślał Ralph; czy gdyby nie była tak piękna i uparta, Alicia traktowałaby ją lepiej? Wątpił w to. Roddy raczej nie będzie tak wysoki i przystojny, jak jego siostra. Może właśnie dlatego niewiele się nim zajmowano, aż do czasu gdy Candra skończyła szkołę i stała się jego „drugą mamą". Nie mogłaby troszczyć się o niego bardziej, nawet gdyby byl jej własnym dzieckiem. Ralph zakaszlał nerwowo. - Czy masz zamiar skorzystać z propozycji wuja i zamieszkać z nim? Candra spojrzała przez ramię na szczupłego łysie­ jącego mężczyznę. Nie zdziwiło jej, że Ralph wiedział o tej propozycji. Wuj zaoferował jej i Roddy'emu gościnę, w zamian za pomoc w prowadzeniu motelu, którego był właścicielem. Propozycja wypływała ra­ czej z poczucia obowiązku niż ze szczerego serca, niemniej jednak została wysunięta. Po wielu latach, spędzonych bez kłopotów finansowych, zarabianie na życie mogło się okazać trudnym zadaniem, ale za to Candra mogłaby utrzymać siebie i brata dzięki własnej pracy, a perspektywa niezależności mocno ją kusiła. - Myślę, że tak, chyba że masz jakieś inne propozy­ cje? - Uśmiechnęła się przekornie. Wiedziała, że dla Ralpha ta rozmowa jest równie przykra, jak dla niej. - Sądziłem, że ty i Jamie Dieterman... - Nie dokończył zdania, widząc, że uśmiech znika z twarzy dziewczyny. Mógł się domyślić, że teraz, gdy Candra straciła to, czego Dietermanowie potrzebowali najbar­ dziej, czyli pieniądze, matka Jamie'ego nie będzie życzyła sobie podtrzymywania tej znajomości. Jamie 7 i Candra pasowali do siebie idealnie, ale rodzina Dietermanów potrzebowała zastrzyku gotówki. Candra znów spojrzała na Mount łłood. — Czym innym jest małżeństwo z ukochaną córecz­ ką Uenry'ego Bishopa, a zupełnie czym innym ślub z sierotą bez grosza przy duszy. Oto historia jak z wiktoriańskiej powieści, prawda? A jednak licytator powiedział mi, że co roku tysiące firm bankrutuje i idzie pod młotek. Ula niego firma ojca to tylko jedna z wielu. — Mimo to szkoda, że Dieterman nie wykazał więcej charakteru. Przecież z twoją urodą... - zaczął mówić Ralph. — Oprócz urody - przerwała mu Candra - mam jeszcze młodszego brata, którym muszę się opieko­ wać, że już nie wspomnę o prowadzeniu motelu. Będę bardzo zajęta, zbyt zajęta, by w bliskiej przy­ szłości myśleć o małżeństwie. - Zrobiło jej się żal Ralpha. Wyobrażał sobie, że cały jej świat legł w gruzach, ona jednak z entuzjazmem oczekiwała zmiany w życiu. - Wydaje mi się, wujku, że jesteś romantykiem. — I ty też powinnaś być romantyczką, młoda damo! - odrzekł Ralph, rumieniąc się. - To jest potrzebne duszy jak woda kwiatom. — Tak jest, proszę pana. Będę o tym pamiętać, proszę pana. - Candra zasalutowała jak żołnierz, zachowując się w tej chwili w dawny, dobrze znany Ralphowi sposób. Taką ją pamiętał przed powtórnym małżeństwem jej ojca. Ralph nerwowo przeglądał rozrzucone na biurku papiery. Najwyraźniej nie uważał rozmowy za skoń­ czoną, nie wiedział jednak, co mówić dalej. Zerknął na

dziewczynę znad okularów, ale gdy napotkał pytające spojrzenie jej ciemnoniebieskich oczu, szybko odwró­ cił wzrok. - Co się stało? - zapytała cicho Candra, stając obok biurka. Ralph znów podniósł wzrok, ale słowa utkwiły mu w gardle. Candra wyglądała pięknie. Włosy, tak ciemne, że prawie czarne, podkreślały intensywny błękit jej oczu i delikatną jasną cerę. Była szczupła, o doskonałej figurze, ale tym, co najbardziej przycią­ gało uwagę większości ludzi, był jej sposób bycia, chłodny, pełen godności i iście królewskiej rezerwy. Candra bardzo rzadko pozwalała sobie na swobodne zachowanie. Bywała wówczas dowcipna, miła i bez­ pośrednia. Tylko w towarzystwie brata i kilkorga najbliższych przyjaciół stawała się taką, jaką była naprawdę. - Wujku? Ralph ocknął się z zadumy. - No cóż, pewien człowiek, pan Laurence, kupił trzy największe maszyny. To niezwykle korzystny dla nas kontrakt. Gdyby nie to, zabrakłoby nam kilku tysięcy dolarów do pokrycia długów twojego ojca. Kupujący postawił tylko jeden warunek: musisz mu doręczyć umowę kupna-sprzedaży osobiście w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Candra wyprostowała się i nieświadomie zacisnęła dłonie w pięści. - Pan Laurence? Jak ma na imię? - Nie pamiętam.-Ralph pogrzebał w papierach na biurku i odnalazł właściwy dokument. -Tak, to jest to. Pan Scott Laurence. Dosyć tajemnicza postać. Nikt go nigdy nie widział. Przelicytował wszystkich telefonicz- WCZORAJSZE MARZENIA 9 nie i zażyczył sobie, żeby przekazać urządzenia do jednego z indiańskich rezerwatów. Zdaje się, że to jakiś odludek. Mieszka nad rzeką Rogue między Agness a Gold Beach. Zgodziłem się w twoim imieniu, bo to jest po drodze do San Francisco. - Podniósł wzrok i zauważył, że dziewczyna pobladła. - Coś nic tak? Mogę to odwołać i sam zawieźć dokumenty. - Nic, wszystko w porządku. Przez chwilę myś­ lałam, że to ktoś, kogo kiedyś znałam. - Candra podeszła do dużych przeszklonych drzwi. - Myś­ lałam, że to ktoś, kogo kiedyś znałam - powtórzyła szeptem. - Candro, wiesz o tym, że nic musisz przeprowa­ dzać się do wuja. Przecież prawie go nie znasz. On i twój ojciec nigdy się ze sobą nie zgadzali, szczególnie w interesach. Ty i Roddy możecie zamieszkać ze mną i z Dorą. Bylibyśmy z tego powodu niezmiernie szczęśliwi. Teraz już mogę ci pomóc, chociaż nie byłem w stanie nic zrobić, dopóki żyła Alicia. - Przełknął Ślinę, wypowiadając imię macochy Candry; bał się, że przywoła niedobre wspomnienia. - Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że uda jej się przepuścić wszystkie pieniądze! - Potrząsnął głową i wytarł okulary białą chusteczką. Candra przeszła przez pokój i uścisnęła go lekko. - Wiem i dziękuję ci za tę propozycję -powiedziała powoli, starannie dobierając słowa, by go nie urazić. Ralph był jedyną osobą, z którą mogła rozmawiać swobodnie, i chciała, by ją zrozumiał. Nikt więcej jej nie obchodził. - Myślę, że lata spędzone w internacie przydały mi się na coś. Nauczyłam się ponosić za siebie odpowiedzialność. Oceniano mnie tam nie biorąc pod uwagę pieniędzy ojca, tylko moje własne zalety i osiąg-

10 WCZORAJSZE MARZENIA nięcia. - Uśmiechnęła się przekornie. -A teraz okazuje się, że muszę się utrzymać dzięki tym osiągnięciom, i chcę się przekonać, czy mam jakieś zdolności. Wiem, że nie potrafię nic robić, ale umiem myśleć. - A co z Roddym? - zapyta) Ralph łagodnie. - Roddy będzie tam, gdzie ja. Zajmowałam się nim przez ostatnie sześć lat i nie widzę powodu, żeby to się miało teraz zmienić. - Ależ on nie jest twoim synem, tylko przyrodnim bratem! - Jakie to ma znaczenie? Już dawno zajęłam miejs­ ce jego matki. Zostanie ze mną - odrzekła stanowczo, zamykając dyskusję. - Ale czy nie sądzisz, że Roddy wolałby pozostać tutaj, w domu, do którego jest przyzwyczajony? - Myślę, że dla Roddy'ego słowo „dom" oznaczało dotychczas tylko większy dach nad głową i lepsze jedzenie, niż mieli inni. Dla siedmiolatka miejsce pobytu nie jest takie ważne. Inne rzeczy znaczą dla niego więcej. Obydwoje przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. - Alicia musiała cię zranić bardzo głęboko - wes­ tchną! Ralph. - Przeciwnie. Na własnym przykładzie pokazała mi, kim stałabym się, gdybym prowadziła taki tryb życia, jak ona. Uważam, że miałam szczęście, przeko­ nując się o tym w porę. Gdy miałam trzynaście lat i ojciec się z nią ożenił, byłam rozpieszczonym bacho­ rem. Potrafiłam okropnie ranić innych bez żadnego powodu. Poczuła, że pieką ją oczy; myślała, że za chwilę się rozpłacze. Czy uda jej się kiedyś zapomnieć wysokiego roześmianego chłopaka, który pni na gitarze dla nieznośnej, przedwcześnie dojrzałej trzynastolatki? Ładnie mu odpłaciła. Zniszczyła przyjaźń, która zna­ czyła dla niej więcej niż cokolwiek w życiu. — Zachowywałam się okropnie - mruknęła, znów pogrążając się we wspomnieniach. Prawnik wsunął papiery do podniszczonej aktówki i zamknął ją z trzaskiem. Musiał wrócić do domu na kolacje, zanim Dora zacznie się martwić, a zbliżała się godzina szczytu. — Czy jesteś pewna, że nie sprawi ci kłopotu doręczenie kontraktu po drodze? - Pan Laurence dostanie swoje papiery w ciągu wyznaczonych czterdziestu ośmiu godzin. - Dobrze. Gdybyś mnie potrzebowała, po prostu zadzwoń. Niezależność to wspaniała rzecz, ale nie tak łatwa, jak się czasem wydaje. — Pocałował ją w policzek i wyszedł. Candra usłyszała odgłos zamy­ kanych drzwi. Po raz pierwszy od dnia pogrzebu ojca znalazła się w domu sama. Gdy wujek Ralph nadjechał, ostatni ze służących właśnie opuszcza! posiadłość. Roddy po­ szedł pożegnać się z kolegą. Ojciec i jego druga żona nigdy już tu nie powrócą, a wraz z nimi odeszło życie, jakie prowadziła tu do tej pory. Poczuła, że łzy spływają jej po policzkach, i potrząsnęła głową w bez­ silnej złości. Nie czas teraz na folgowanie sentymen­ tom. Trzeba pożegnać się z Gabriel Manor i rozpocząć nowe życie. Przez otwarte szklane drzwi wyszła na patio. Jak na pierwszą połowę marca, było niezwykle ciepło. Dobrze utrzymany trawnik ciągną! się aż do rzeki. Krzewy trzeba będzie niedługo przyciąć, ale o to zatroszczą się już nowi właściciele.

Candra spojrzała na wschód i pomiędzy drzewami dostrzegła dach sąsiedniego domu. Mieszkała tam Bettina Wallace, dopóki nie wybuchł skandal. Po zamieszaniu, wywołanym przez Candrę, Wallace'owie przeprowadzili sic, a ich dom kupił ktoś inny. Teraz jej dom też kupi ktoś inny. Czy nowi właściciele będą o niego dbali tak, jak jej rodzina? Czy zauważą, z jaką miłością i troską traktowano tu każdą cegłę? Powiodła wzrokiem na zachód. Za kępą drzew stalą stajnia. Jej rodzina hodowała kiedyś konie, ale cztery lata temu Alicii udało się wreszcie przekonać ojca, żeby je sprzedał i przerobił stajnię na olbrzymią salę balową. Alicia nie znosiła koni i czas, który Henry przy nich spędzał, uważała za całkowicie zmarnowany. Zawsze była kapryśna i zaborcza, a mąż we wszystkim jej ulegał. Gdy już udało jej się pozbyć zwierząt, miała Henry'ego tylko dla sicbic. Wcześniej wokół panował nieustanny ruch; chłopcy stajenni czyścili konie, w żło­ bach piętrzyło się siano, w wiadrach mieszano zboże, zapach zwierząt łączył się z zapachem skórzanej uprzę­ ży. Świat był wtedy piękny. Candra nieustannie kręciła się wokół stajni. Usta jej się nie zamykały; swoimi marzeniami i nadziejami dzieliła się z Joshem, on zaś słuchał z uśmiechem jej paplaniny i udzielał mądrych rad. Był dla niej bratem, przyjacielem i nauczycielem. Aż do owego dnia... Chłodny wiatr szarpnął jej spódnicą, na ramionach pojawiła się gęsia skórka. Zeszła po schodkach, wąską, wyłożoną kamieniami ścieżką obeszła dom i znalazła się przed frontowymi drzwiami. Duży jednopiętrowy budynek wypełniony antykami budził wspomnienia. Te najwcześniejsze były piękne. Pochodziły z czasów, gdy jej matka jeszcze żyła i rodzice snuli wspaniale 13 plany na przyszłość. Potem matka zmarła, wydając na światmartwego chłopca. Wszystko się wtedy zmieniło. Ojciec odsunął się od Candry, jakby przywodziła mu na myśl rzeczy, o których nie chciał pamiętać, i po­ święcił się całkowicie pracy. Dzień i noc spędzał w fabryce mebli. Candrę wychowywała kucharka, ogrodnik, pokojówka, a w końcu Josh. Ale gdy Josh pojawił się w jej domu, była już zepsutym, rozkap­ ryszonym dzieckiem, które głośno domagało się speł­ niania wszystkich swych zachcianek. Miała wszystko - oprócz miłości ojca. Duży lincoln wjechał na podjazd i zatrzymał się obok niej. Z tylnych drzwi wypadł Roddy, ciągnąc za sobą swego najlepszego przyjaciela, Tima. Brązowe oczy Roddy'ego szukały w jej twarzy odpowiedzi na pytanie, którego jeszcze nie zdążył zadać. - Mama Tima mówi, że mogę przyjechać i zostać z nimi przez ostatni tydzień wakacji, zanim jeszcze zacznie się szkoła. Mogę? - Zachłystywał się słowa­ mi, patrząc na nią błagalnie. Kurczowo pochwycił Candrę za rękę, jakby miało mu to zapewnić pożą­ daną odpowiedź. Każdy chciał od niej jakiejś od­ powiedzi, ale tej jednej przynajmniej była w stanie udzielić. - To bardzo miło ze strony mamy Tima. Jestem pewna, że da się to jakoś urządzić - powiedziała z nadzieją, że uda jej się dotrzymać także i innych obietnic: obietnicy zapewnienia bratu dachu nad gło­ wą, jedzenia i ubrania. Wraz z Roddym patrzyła teraz na Tima wsiadające­ go z powrotem do samochodu. Pożegnała się już z Evelyn, matką Tima. Evelyn była jej bliską przyjaciół­ ką, jedną z niewielu osób, z którymi żal się jej było

rozstawać. Auto zawróciło i pojechało w stronę dużej metalowej bramy posiadłości. Candra poczuła, że ogarniają smutek. Kolejny etap życia przeminą); ona sama także musi się zmienić, czy tego chce, czy nie. Odwróciła się, położyła rękę na ramieniu Rod­ dy'ego i po kamiennych schodkach weszła do wnętrza Gabriel Manor. Czas już zaprowadzić chłopca do łazienki i nakryć stół do kolacji. Jeśli ma doręczyć te papiery, muszą wyjechać wcześnie rano. Naraz ogar­ nął ją chłód i zimny dreszcz przebiegł po plecach. Zignorowała to. Nic pora na głupie sentymenty! ROZDZIAŁ DRUGI Klimat w Oregonie był zmienny jak kapryśna kobieta. Wczoraj jeszcze dzień był chłodny, lecz ładny, dziś rano natomiast zrobiło się zimno, szaro i po- chmurno. Idealny dzień na pożegnanie z Gabriel Manor, pomyślała Candra, siedząc nad kubkiem gorą­ cej kawy. Czas już obudzić Roddy'ego, ubrać go i nakarmić. Dolała sobie kawy, wyszła z kuchni i przez długi, wyłożony boazerią hol dotarła do krętej klatki schodo­ wej z drewna tekowego. Pakowanie było skończone, pozostało tylko wrzucić rzeczy do samochodu i od­ jechać. Na piętrze skręciła w lewo. Pokój Roddy'ego znajdował się obok jej pokoju. - Wstawaj, śpiochu! Trzeba się ubrać i zjeść śniada­ nie! - Ściągnęła kołdrę z zaspanego chłopca, który wtulił głowę w poduszkę. - Mmm, jeszcze pięć minut, proszę cię, Candro - wymamrotał. - Czekałam już pięć minut, zanim tu przyszłam. Teraz albo nigdy! - Ależ jesteś podła! -jęknął. Candra poczuła ból, chociaż wiedziała, że chłopiec nie miał nic złego na myśli. Ktoś już kiedyś powiedział jej te same słowa. Postanowiła nie wracać do wspomnień.

- Może jestem podia, ale tylko wówczas, gdy nie mam wyboru - odparła ostro. - No, już. Musimy jeszcze zapakować rzeczy do samochodu. Roddy wstał z łóżka i z naburmuszoną miną pobiegł do łazienki. Westchnęła zdesperowana i wyszła z po­ koju. Ledwo zdążyła je przygotować, chłopiec już zbiegł ze schodów. Traktował podróż do wuja jak przygodę, ona zaś starała się nie wyprowadzać go z błędu. Siedmiolatki łatwo przystosowują się do nowych wa­ runków. Roddy na pewno zaakceptuje wuja i będzie słuchał jego poleceń; jej przyjdzie to z większym trudem. Po godzinie śniadanie było już zjedzone, naczynia pozmywane, a kuchnia lśniła czystością. Załadowali samochód po brzegi. W bagażniku znalazły się pudla z „ważnymi rzeczami", bez których Roddy nie wyob­ rażał sobie życia. Kilka jego ulubionych książek, mały album ze zdjęciami, drewniane pudełko peine kamy­ ków i kawałków kory - były to, zdaniem chłopca, przedmioty, bez których nie sposób się obyć. Pakowa­ nie zakończyli dopiero o pierwszej. No trudno, pomyś­ lała Candra, lunch można zjeść po drodze. Przystanęła obok samochodu, spoglądając po raz ostatni na dom. Lśniący, granatowy Cadillac Seville był prezentem od ojca na jej dwudzieste pierwsze urodziny i jedną z nielicznych rzeczy, które należały wyłącznie do niej. Uśmiechnęła się; w każdym razie przez jakiś czas nie będzie miała żadnych kłopotów z poruszaniem się! - Pożegnaj się z domem, Roddy. - Przeniosła wzrok na niedużego, ciemnowłosego chłopca, który stał obok niej i w milczeniu patrzył na budynek. WCZOŁUSZE MAKZINU 17 - To tylko dom, Candro. Nie potrzebuję tego domu, skoro mam ciebie - odparł chłopiec, okazując więcej rozwagi niż większość dorosłych. Zanim wsiadł do samochodu, uścisnął jej dłoń, jakby pragnął ją pocieszyć. - Kierunek Kalifornia! — wykrzyknął, unosząc w górę zaciśniętą pięść. - Ty wariacie, nie jedziemy prosto do Kalifornii. - Ale w końcu tam dojedziemy - odrzekł. -1 wtedy będę mógł powiedzieć, że widziałem już trzy stany. Waszyngton, Oregon, gdzie się urodziłem, i Kalifor­ nię, gdzie będę chodził do szkoły. - Masz rację, mały - roześmiała się Candra. — Wiesz więcej, niż sądziłam. Muszę uważać, bo niedługo będziesz mądrzejszy ode mnie! Przekomarzając się, minęli bramę posiadłości. Do­ brze, że opuszczając dom potrafimy znaleźć powód do śmiechu, pomyślała Candra. Może to dobra wróżba na przyszłość. Od chwili gdy wyjechali na autostradę numer pięć, pogoda zaczęła się pogarszać; niebo pociemniało i gro­ madziły się na nim ciężkie, ponure chmury. Zanosiło się na wielką burzę. Candra miała nadzieję, że uda im się szybko dotrzeć do domu pana Laurence'a. Spojrzała na licznik. Przejechali już prawie sto sześćdziesiąt kilomet­ rów; zjazd z autostrady powinien być niedaleko. Naraz lunął deszcz i droga stała się prawie niewidoczna. - Sięgnij do mojej torebki i podaj mi kopertę, Roddy - poprosiła po chwili, wpatrując się w drogę. Ulewa powoli przechodziła w mżawkę. Deszczowe chmury pokrywały niebo aż po horyzont. •

18 WCZORAJSZE MARZENIA - Czy jeszcze daleko? - zapytał chłopiec, tłumiąc ziewnięcie, i podał jej dużą, białą kopertę. Zwolniła jeszcze bardziej i zerknęła na zapisane wskazówki. Zauważyła znak zjazdu do Canyonville i skręciła w drogę dojazdową, a z niej na następną, węższą szosę, która prowadziła do Agness. Mżawka na przemian słabła i znów się nasilała. Prowadzenie samochodu było trudne i męczące. Minęli Agness i jechali wzdłuż rzeki Roguew stronę wybrzeża Pacyfiku. Gdzieś tu po prawej stronie powi­ nien być skrót z niewielkim drogowskazem. Pojawił się wcześniej, niż przypuszczała; musiała ostro zahamo­ wać. Cudem uniknęła poślizgu i odetchnęła z ulgą, gdy niebezpieczeństwo minęło. Od drogowskazu do posiadłości Laurence'a powin­ no być około dwóch kilometrów. Dostrzegła przy­ ćmione światła i w tej samej chwili samochód ostro zarzucił w lewo. Omal nie wylądowali w rowie. Candra zatrzymała samochód i odetchnęła głębo­ ko, próbując zapanować nad zdenerwowaniem. - No, to już koniec jazdy! Zdaje się, że złapałam gumę. Mam nadzieję, że ten starszy pan okaże się miły' i pozwoli nam u siebie przenocować. Przy tej pogodzie nie byłabym w stanic jechać dalej, nie mówiąc już o łataniu dętki! - Nacisnęła na pedał gazu i bardzo powoli podjechała pod dom. Odcinek, który przy dobrej pogodzie przejechałaby w dwie minuty, teraz przebyli w dziesięć. Zatrzymała się przed wielką stodo­ łą, przerobioną na budynek mieszkalny. Duża, oświet­ lona weranda, biegnąca dokoła frontowych i bocznych ścian, wyglądała jak bezpieczna przystań. Candra bez wahania chwyciła Roddy'ego na ręce i pobiegła w stro­ nę ganku. 19 Drzwi otworzyły się i stanął w nich uśmiechnięty mężczyzna. Spod kapelusza i płaszcza przeciwdesz­ czowego widać było tylko brązowe oczy i ciemną, pomarszczoną twarz. Candra nagle uświadomiła so­ bie, że jej włosy wyglądają jak mokre strąki. Roddy takie był zupełnie przemoczony. Jeśli oboje zaraz się nic przebiorą, dostaną zapalenia płuc. - Dobry wieczór pani. Chyba powinniście oboje zdjąć z siebie te przemoczone ubrania, więc jeśli da mi pani kluczyki do samochodu, wyjmę bagaże. Na widok ciemnych oczu i łagodnego uśmiechu mężczyzny Candra poczuła ogromną ulgę. Była zbyt wyczerpana, by w tej chwili pytać o cokolwiek. Naj­ wyraźniej oczekiwano ich tu; mężczyzna wiedział dokładnie, kim są i dlaczego się tu znaleźli. Później zapyta go o nazwisko. Wyjął kluczyki z jej wyciągniętej ręki, pochyli! głowę i zawołał, przekrzykując odgłosy nadciągającej burzy: - Wejdźcie do środka. W kominku pali się ogień, a na stole stoi wino. Zaraz wrócę. Niemusiał ich dłużej zachęcać do wejścia. Obydwoje byli przemarznięci. Od chwili gdy wyruszyli z Portland, temperatura stale spadała. Roddy szczękał zębami zzimna. Candra pociągnęła go za sobą do salonu i przy kominku zdjęła z niego mokry sweter, rozcierając jego przemarznięte dłonie. Roddy zawsze był wątłym chłop­ cem; wszystkie przeziębienia i choroby przechodził ciężej niż większość dzieci. Candra zaczęła się obawiać, że w żadnym wypadku nie będzie mogła ruszyć dziś w dalszą podróż. Chłopcu groziło zapalenie płuc. Miała tylko nadzieję, że ich gospodarz zrozumie sytuację i pozwoli im przenocować. Roddy mógłby spać na kanapie, a ona, jeśli nie będzie innego wyjścia, na podłodze.

Zaciekawia] ją ich tajemniczy gospodarz. Miała wrażenie, że nie jest nim ów starszy mężczyzna w płasz­ czu nieprzemakalnym. Nie wyglądał na milionera- -samotnika, który kupuje wysokiej klasy maszyny fabryczne tylko po to, by je podarować Indianom z rezerwatu. Na niskim stoliku stała karafka pełna wina. Candra nalała sobie szklankę i dała łyk Roddy'emu. Roze­ jrzała się po pokoju. Właściciel nie żałował pieniędzy na adaptację. Ściany salonu wyłożone były cedrem. Ogromny, kamienny kominek stanowił przegrodę, zasłaniając jakieś pomieszczenie, które znajdowało się za nim. Za plecami Candry, w miejscu, gdzie kiedyś przechowywano narzędzia rolnicze, teraz znajdowała się kompletnie wyposażona, nowoczesna kuchnia wy­ łożona drewnem w naturalnym kolor/c. Jasne ściany kontrastowały z talerzami z mosiądzu i cyny, które wisiały na ścianach pod szafkami. Podłoga była z wy­ polerowanego cedru, podobnie jak schody prowadzą­ ce na stryszek. Pod schodami podłoga podnosiła się na wyższy poziom. Znajdował się tam bardzo nowoczes­ ny i kosztowny zestaw mebli z chromu i szkła. Po obu stronach kominka stały dwa fotele, przed nimi dwa pufy, a pomiędzy nimi, przed paleniskiem, sofa po­ kryta grubą narzutą w rdzawoczerwonym kolorze. Drzwi po prawej stronie kominka na pewno prowadzą do pokoju gościnnego, pomyślała Candra i przypo­ mniała sobie o Roddym. Lcżal zwinięty w kłębek na sofie i przez na wpół przymknięte powieki patrzył w ogień. Pociągnął nosem. - Tenpanzarazprzyniesietwojeubranie.skarbie.Już za chwilę będzie ci sucho i ciepło - szepnęła, odgarniając wilgotne loki z czoła chłopczyka. Biedactwo. Cały jego 21 świat wywrócił się do góry nogami, a on jest taki grzeczny. - Wszystko w porządku, Candro, tylko jestem trochę głodny -wymruczał, ściskając ją mocno zarękę. - Tym też się zajmiemy, kochanie - odrzekła. W tej samej chwili drzwi otworzyły się z rozmachem i pojawił się w nich mężczyzna w żółtym płaszczu nieprzemakal­ nym. Jedną nogą popychał przed sobą walizki, a w rę­ kach niósł dwa duże pudełka. - Ależ nic potrzebował pan wnosić wszystkiego - zawołała Candra. - Potrzebuję tylko ubrania na zmianę dla mojego brata! Mężczyzna jednak wepchnął walizki do środka, postawił pudełka na podłodze, zamknął drzwi i uśmie­ chnął się. - Wydawało mi się, że będzie lepiej, jeśli wniosę tu wszystko. - Candra odniosła wrażenie, że nieznajomy mężczyzna jest cudzoziemcem. Nie była pewna, ale wydawało jej się, że mówi z hiszpańskim akcentem. Wyciągnął do niej spracowaną dłoń. - Jestem Pepe 0'Con, mechanik, stolarz, od czasu do czasu kucharz i strażnik tej posiadłości. Pan Laurence będzie tu za chwilę; właśnie kończy pracę. - Znów się uśmiechnął. - Czy mogę panią zaprowadzić do jej pokoju? - zapytał uprzejmie. Zachowywał się bardzo miło i swobodnie, Candra jednak miała wrażenie, że to wszystko zostało wcześ­ niej ukartowane. Powiedział „pani pokój", jakby wiedział z góry, że ma tu zamiar zostać na noc. Wzruszyła ramionami, wzięła Roddy'ego za rękę i poszła za Pepem, ignorując ogarniające ją niedobre przeczucia. Chłód, który nie miał nic wspólnego z temperaturą otoczenia, ogarniał ją w coraz większym

22 WCZOKAJSZeMULZENU stopniu i ostrzega) przed niebezpieczeństwem, którego nie była w stanie wyczuć wzrokiem, słuchem ani węchem. Próbowała zbagatelizować to przeczucie, ale była tak zmęczona, że nie potrafiła w zwykły sobie sposób utrzymać emocji na wodzy. Po schodach weszli na galerię, z której rozciągał się widok na położony niżej salon. Lakierowane belki sufitu, które wydawały się tak odległe, gdy patrzyła na nie z dołu, teraz były niemal na wyciągnięcie ręki i w przyćmionym świetle lśniły głęboką, nasyconą barwą. Pepe otworzył drzwi i cofnął się, by wpuścić ją do środka. Mało brakowało, a wpadłaby na niego. Po prawej stronic pokoju siary dwa jednakowe łóżka przykryte pomarańczowymi narzutami. Pomiędzy łóż­ kami znajdował się nocny stolik. Ściana po lewej stronie kryła w sobie lekko uchyloną szafę, a obok niej Candra dostrzegła jakieś drzwi. - Tam jest łazienka, proszę pani - wyjaśnił Pepe. -A za nią pokój pani. Łazienka łączy pokoje ze sobą. Proszę wykąpać chłopca, żeby się rozgrzał, a ja w tym czasie przyniosę bagaże. - Uśmiechnął się szerzej. - M a m nadzieję, że łóżka okażą się wygodne. Zauwa­ żyłem w samochodzie poduszkę chłopca. Przyniosę ją tu, żeby mu się lepiej spało. - Nie miałam zamiaru sprawiać ci kłopotu, Pepe. Chciałam tylko zostawić panu Laurence'owi papiery i jechać dalej, ale przy tej pogodzie i z przebitą dętką... - Pan Laurence to rozumie. Zanim zdążyła odpowiedzieć, wyszedł i cicho za­ mkną! za sobą drzwi. Chciała zapytać o wiele rzeczy, ale by!a zbyt zmęczona. Poczuła wyczerpanie i samo- WCZOŁUSZE MAKZZNU 23 tność, lęk i rozpaczliwe znużenie. Dotarła zaledwie do pierwszego przystanku w swym nowym życiu, a już czuła się wyczerpana! Pomimo że było dopiero późne popołudnie, czuła się jak po nie przespanej nocy. Walczyła nie tylko z burzą, także z bolesnymi wspo­ mnieniami i z lękiem przed nieznaną przyszłością. Nie miała jednak czasu na rozmyślania; teraz należało zająć się braciszkiem. Rozebrała Roddy'ego z mokrych ubrań i napełniła wannę gorącą wodą. Po kąpieli nakarmi go i położy do łóżka. Usłyszała, że Pepe wnosi resztę bagaży do drugiego pokoju. Podała chłopcu myjkę. - Umyj się sam, kochanie, a ja przyniosę ci jakąś czystą piżamę. Uśmiechnęła się do sennego chłopca, otworzyła drzwi do swojej tymczasowej sypialni i oczy jej rozjaś­ niły się zachwytem. Pokój był podobny do sypialni Roddy'ego, ale urządzony w kolorach piasku i bieli. Stało w nim podwójne łóżko, przykryte biało-żóhą narzutą, a obok na podłodze leżał puszysty dywanik. Zasłony miały taki sam wzór jak tapety. Na ścianie wisiał obraz przedstawiający rzekę płynącą wśród łąk. Na brzegu rzeki rosły stokrotki. Przypomniało jej to Gabriel Manor i łzy nabiegły jej do oczu. Gdy już dotrą do motelu wuja, znów poczuje się bezpieczna. Gdy Roddy był już ubrany w ciepłą piżamę i szlaf­ rok, a Candra umyła się i poprawiła makijaż, zeszli na dół. Była pewna, że panu Laurence'owi nie będzie przeszkadzał strój chłopca. Dzień był tak męczący, że trudno wymagać od nich czegokolwiek oprócz czysto­ ści. Pepe był w kuchni. Wyjmował właśnie z piecyka coś, co, jeśli Candry nie mylił węch, było apetyczną _

• 2 4 WCZOBAJSZE M A B H N U potrawą z kurczaka i szparagów. Odwrócił się z uśmie­ chem i wskazał na duży stół. - Proszę usiąść. Pan Laurence zaraz tu będzie. Jeśli ma pani ochotę na drinka, tam stoi butelka wina. — Wsunął bułkę paryską do kuchenki mikro­ falowej, nastawi! stoper i zamknął drzwiczki. Roddy wspiął się na wysoki stołek przy ladzie barowej i za­ czął zasypywać go pytaniami. Interesowało go, czy rzeczywiście ten dom był kiedyś stodole, czy miesz­ kały tu kiedyś zwierzęta, a jeśli tak, to co się z nim stało. Candra nalała sobie kieliszek wina i wolnym kro­ kiem podeszła do wbudowanej w ścianę biblioteczki. Rzuciła okiem na tytuły książek. Było tu wszystko, od najnowszych bestsellerów szpiegowskich po Dickensa, i wszystkie bez wyjątku książki sprawiały wrażenie wielokrotnie czytanych. Zerknęła na torebkę, leżącą na małym stoliku. Dokumenty bezpiecznie spoczywały w środku. Gdy tylko pan Laurence pojawi się tu, będzie mogła mu je wręczyć wraz z przeprosinami za nadużycie jego gościnności. Ta myśl znów przywiodła ją do pytania: kim właściwie jest pan Laurence? - Pepe, kiedy spodziewasz się tu pana Laurence'a? - zapytała, odwracając się w stronę kuchni. Mężczyzna zajęty był rozmową z Roddym. Pod­ niósł głowę i z uśmiechem spojrzał ponad jej ramie­ niem na drzwi znajdujące się po prawej stronie. - Pana Laurence'a można się spodziewać już w tej chwili - powiedział głęboki, miękki glos za jej plecami. Candra zastygła. Nie, to niemożliwe! Dziewięć ostatnich lat gdzieś zniknęło i znów poczuła się młodą, zagubioną i wrażliwą trzynastolatką. Tak samo jak WCZOŁUSZE MABZENIA 25 dziewięć lat temu, bezsilny żal zmieszany z gniewem owładnął nią całkowicie. Powoli odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z gospodarzem domu. - Witaj, Candro. Witaj w Zaciszu Marzyciela. Joshua Laurence stał oparty o framugę drzwi z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. Jego peł­ ne, zmysłowe usta zaciśnięte były w cynicznym gry­ masie. Zielone oczy lśniły jak szmaragdy. Na ten widok zaparło jej dech. Ciemne włosy miał mokre, jakby przed chwilą wyszedł z kąpieli. Odrzucił je z czoła niedbałym ruchem; Candrę ogarnęło wraże­ nie, jakby takim samym gestem chciał odsunąć na bok również ją. W milczeniu mierzył ją wzrokiem. Wpatrywała się w niego oczami błyszczącymi od kłębiących się w niej emocji, on zaś patrzył na nią tak, jakby pragnął swoim spojrzeniem rozbierać ją do naga. Zupełnie się nie zmienił przez te wszystkie lata, tylko delikatne zmarszczki dokoła oczu i ust sprawiały, że jego niegdyś szczera, łagodna twarz stała się obliczem wyrafinowanego cynika. Było to przerażające. Candra poczuła, że serce podchodzi jej do gardła. — Josh! - wyszeptała. Kieliszek wysunął się spomię­ dzy jej zesztywniałych palców i rozprysnął na tysiąc kawałeczków. Co się ze mną dzieje, pomyślała, tracę nad sobą panowanie jak wówczas, gdy widzieliśmy się po raz ostatni. Wciąż na niego patrzyła, nie uświadamiając sobie, że w pokoju zaległa nienaturalna cisza. Próbowała zebrać rozproszone myśli. Czy Josh zorganizował to spotkanie celowo? Czyżby chciał ukarać ją za to, co zrobiła wiele lat temu? Czy nadal aż tak jej nienawidził? Tc pytania głośno huczały w jej głowie. Zimne spo-

26 jrzenie jego oczu udzieliło odpowiedzi, której się obawiała. Ale jak w jaki sposób Josh zamierza się na niej zemścić? ROZDZIAŁ TRZECI - Dlaczego, Josh? - zapytała w końcu głosem ochrypłym z przejęcia. - Dlaczego nienawidzisz mnie tak bardzo, że po tylu latach wciąż myślisz o zemście? - Słyszała własny głos jakby z bardzo daleka i miała wrażenie, że to ktoś inny wypowiada jej myśli. Całą uwagę skupiła na stojącym przed nią mężczyźnie. Nie zauważyła nawet, że Pepe wyciera z podłogi rozlane czerwone wino i zbiera odłamki szkła. Ona i Josh nie odrywali od siebie wzroku w niemej potyczce; niebyła tylko pewna, o co walczy. Oddychała z trudem i czulą, że jej dłonie, zaciśnięte w pieści, zwilgotniały. - Czy chcesz zabawić się moim kosztem? Josh podszedł do niej powoli, jakby skradał się w kierunku osaczonego zająca. Uśmiechnął się, lecz jego oczy lśniły zimnym blaskiem. - Czy przywiozłaś papiery, Candro? Jeśli dobrze pamiętam, obiecałaś zabawić się w posłańca. Wyciągnął rękę. Candra pochyliła się i podniosła swoją torebkę ze stolika. Dopiero w tej chwili zauwa­ żyła, że Pepe zbiera rozbite przez nią szkło. - Dziękuję, Pepe. Przepraszam, że byłam taka niezgrabna - powiedziała cicho, patrząc, jak zgarnia ostatnie kawałki kieliszka na śmietniczkę. W odpowie­ dzi uśmiechnął się, skinął głową i wrócił do kuchni. - No, no, ależ jesteś uprzejma - mruknął Josh.

28 WCZOŁUSZE HAIZDIU - Ciekaw jestem, na kim chcesz zrobić wrażenie? Na Pepem czy na mnie? - Na pewno nie na tobie! - Candra wcisnęła dokumenty w jego wyciągniętą dłoń, zamknęła toreb­ kę i z oczami błyszczącymi gniewem rzuciła ją na sofę. - To znaczy, że coś się zmieniło. O ile dobrze pamiętam, zawsze starałaś się wywrzeć na kimś wraże­ nie - najczęściej na mnie - a jeśli to nie skutkowało, dostawałaś ataku histerii. - Miałam wtedy trzynaście lat. Większość osób w tym wieku jest trochę niezrównoważona. Wydawało mi się, że mogę ci ufać. Uważałam, że jesteś nieomylny. Byłeś moim opiekunem i zbawcą, aż do chwili gdy zdałam sobie sprawę, że nie jesteś taki, jak «yWł»m - Dygnęła jak pensjonarka. - Powinnam ci podzięko­ wać za tę lekcję. Nauczyłam się nigdy nie wierzyć mężczyźnie. - Głos drżał jej z gniewu. Wiedziała, że nic powinna tak otwarcie okazywać mu nienawiści, lecz nie była w stanie zapanować nad sobą. - Nie mów mi tylko, że dojrzałaś psychicznie tak samo, jak fizycznie. -W jego głosie i spojrzeniu odbijała się ironia. Mierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Jej włosy lśniły w blasku ognia płonącego na kominku. - Czy to możliwe, by księżniczka Candra musiała się czegokolwiek uczyć, tak jak my wszyscy, zwykli śmier­ telnicy? - Glos miał leraz o wiele ostrzejszy niż kiedyś, i Candra cofnęła się, jakby uderzył ją w twarz. Roddy, który do tej pory obserwował całą scenę w milczeniu, teraz ześliznął się ze stoika, podbiegł do Candry i chwyci) ją za rękę. Na jego małej twarzyczce i we wpatrzonych w siostrę dużych brązowych oczach widać było niepokój i troskę. Roddy był w stanie zaakceptować każdą zmianę w życiu, pod warunkiem 29 że Candra była przy nim. Z dziecinnym męstwem zamierzał bronić jej przed każdym, kto próbowałby ją zranić; broniąc siostry bronił siebie samego. Can­ dra zauważyła niezdecydowanie malujące się na jego twarzy i zrozumiała, co chłopczyk czuje. W przeszło­ ści często musieli tworzyć wspólny front przeciwko innym; Roddy wyczuł, że to kolejna taka sytuacja. Przytuliła go z czułością, chcąc rozwiać jego niepo­ kój. - Wszystko w porządku, skarbie - szepnęła. — Ale teraz musisz ubrać się ciepło, bo pojedziemy do wujka Teda. Nic będziemy dłużej nadużywać gościnności pana Laurence'a. - Nie bądź śmieszna - odrzekł Josh stanowczo, ale już łagodniejszym tonem, jakby zdał sobie spra­ wę ze stanu uczuć dziecka. - Na dworze leje jak z cebra, a ty masz przebitą dętkę. Nie możesz stąd dzisiaj wyjechać. - Ale... -zaprotestowała, usiłując znaleźć jakikol­ wiek pretekst, który pozwoliłby jej uciec przed niena­ wiścią Josha. - Chyba nie spodziewasz się, że Pepe wyjdzie na takie zimno i deszcz, żeby naprawić twoje koło? i —zapytał z ironicznym uśmiechem. Wyraz jego twarzy dobitnie świadczył, co sądzi o niej i ojej samolubnych zachciankach. - Nigdy cię nie interesowały uczucia innych, chyba że przypadkiem odpowiadały twoim własnym życzeniom. Candra czuła zbyt wielki zamęt w myślach i była za bardzo zmęczona, by się z nim spierać. Wiedziała, że bez względu na to, co powie, jej słowa wywołają tylko kolejną ironiczną ripostę. Przesunęła ręką po czole.

- Czy jest tu w pobliżu jakiś hotel? Mogłabym zadzwonić po taksówkę. — Nie. Będziesz musiała pogodzić się z myślą, że' spędzisz tu całą noc, czy ci się to podoba, czy nic.—Nie czekając na jej odpowiedź, obrócił się płynnym ru­ chem. - Pepe, czy kolacja jest gotowa? Starszy mężczyzna skinął głową. Josh podszedł do stołu. Candra zawahała się, stojąc pośrodku pokoju i ściskając dłoń Roddy'ego. Zamęt w jej myślach powiększa! się. Spojrzała na brała i zauważyła, jak bardzo był zmęczony. Pomyślała, że zanim podejmie jakąkolwiek decyzję, w pierwszej kolejności musi zająć się chłopcem. Niechętnie podeszła do stołu. Pepe postawił przed nimi casserole, podgrzaną bulkę i sałatkę ze szpinaku. Josh napełnił dwa kieliszki białym winem, a Pepe przyniósł Roddy'emu dużą szklankę mleka czekolado­ wego. W odpowiedzi chłopiec uśmiechnął się do niego z wdzięcznością. Atmosfera przy stole była napięta. Jedynie obec­ ność Roddy'ego powstrzymywała Candrę i Josha od kłótni. Chłopiec jadł z apetytem, ale powieki mu się kleiły i od czasu do czasu z trudem powstrzymywał ziewnięcie. Candra jadła niewiele, chociaż kolacja była znakomita. Obecność Josha sprawiała jednak, że czuła się nieswojo. Po głównym daniu Pepe wniósł na stół galaretkę z pomarańczy, cytryn i limonów, czym bez reszty oczarował Roddy'ego. Candra zapomniała o obecno­ ści Josha, patrząc, jak chłopiec z apetytem je deser. Alicia wpadłaby w furię, gdyby podano jej tak niewy­ myślny przysmak. Candra patrzyła z miłością na chłopca, którego, choć w rzeczywistości był tylko jej przyrodnim bratem, traktowała jak syna. Był jedyną osobą w jej życiu, która potrafiła przyjąć i odwzajem­ nić ofiarowaną miłość. — Zdaje się, że przynajmniej jedna osoba darzy cię pełnym zaufaniem, Candro. - Josh rozsiadł się wygod­ nie, patrząc na Roddy'ego. - Dziwi mnie, że jest to akurat dziecko. A może chodzi o to, że on nie wymaga od ciebie uczuć, które trzeba wyrażać w dojrzały sposób? Candra poczuła, że się rumieni. Rzeczywiście tak się zachowywała jako dziecko - była samolubna, wymagająca, egocentryczna. Przykład Alicii pokazał jej jednak, do czego może prowadzić takie za­ chowanie. Zmieniła się, choć Joshowi zapewne trud­ no byłoby w to uwierzyć. Uniosła głowę z deter­ minacją. Nie chciała, by zauważył, że te słowa ją zraniły. Josh pociągnął następny łyk chablis. — To dziwne, że Henry potrafił wykazać tyle in­ teligencji, gdy chodziło o interesy, ale jako ojciec pozwolił, by jego córka stała się rozpieszczonym bachorem. - Podnosząc kieliszek do ust zauważył, że Roddy wpatruje się w niego z urazą, a jego dolna warga drży. Josh przesunął dłonią po miękkich wło­ sach malca i uśmiechnął się. - Ale zdaje się, że za drugim razem lepiej mu się powiodło, więc może istnieją takie dzieci, których nie sposób dobrze wy­ chować. Biedny Henry. — Dla ciebie on nazywa się pan Bishop. - Resztki rozwagi opuściły Candrę. - Jak na kogoś, kto pra­ cował w jego stajni, ma pan bardzo wygórowaną opinię o sobie, panie Laurence. Niech się pan jednak nie łudzi. Nigdy pan nie dorówna mojemu ojcu.

Josh siedział niewzruszenie na krześle, wygodnie oparty, i jedną ręką obracał kieliszek. Miał minę zadowolonego kocura, jakby wybuch Candry sprawił mu przyjemność. - Czy chcesz, żebym zmienił zdanie co do zakupu urządzeń? — zapytał niebezpiecznie łagodnym tonem, z ironią unosząc jedną brew. Zbladła i spuściła głowę. Na pewno wiedział, że nikt inny nie kupi maszyn za tę cenę. - Nie. - W takim razie, panno Bishop, dla własnego dobra niech pani lepiej uważa na swoje zachowanie. - Nie mów tak do mojej siostry! Jesteś niedobry! - wykrzyknął Roddy drżącym głosem, otwierając szeroko błyszczące oczy. Prześliznął się obok krzesła Josha i wskoczył na kolana Candry, jakby chciał ją ochronić. Jego drobna pierś falowała; widać było, że z trudem powstrzymuje Izy. Josh uśmiechnął się łagod­ nie. Był to jego drugi uśmiech w ciągu tego wieczoru. Jego twarz w jednej chwili straciła chłodny, odległy wyraz i stała się ciepła i przyjazna. - Przepraszam, mały. Nie chciałem cię urazić-tłu­ maczył. Roddy słuchał tych słów ze zmarszczonymi brwiami. - Może usiądziesz na swoim miejscu i zjesz deser? Obiecuję, że już będę grzeczny. - Zerknął w stronę kuchni. - Pepe przyrządził ten przysmak specjalnie dla ciebie. Ku rozczarowaniu Candry, ta taktyka poskutko­ wała natychmiast. - Pepe zrobił to specjalnie dla mnie? - Roddy spojrzał ponad ramieniem siostry na mężczyznę krzą­ tającego się po kuchni i wrócił na miejsce. Pepe uśmiechnął się i skinął głową. - Co powinieneś powiedzieć, Roddy? - zapytała Candra, patrząc z miłością na zachwyconego chłopca. - Dziękuję, Pepe. To jest pyszne. Candro, czy możemy ugotować sobie coś takiego, gdy już będziemy u wujka? - Zobaczymy, skarbie - odrzekła Candra z na­ dzieją, że chłopiec szybko skończy deser i oboje będą mogli udać się na spoczynek. Nerwy miała napięte do granic możliwości i czuła, że nie zniesie dalszych stresów. - Czy ty będziesz gotować i sprzątać u wujka, Candro? - pytał Roddy z pełnymi ustami. - Czyja będę musiał pracować? Czy będziemy siedzieć zamknięci w piwnicy i żebrać o jedzenie? - Ro d tricku, cóż za pomysły! - Candra myślała, że spali się ze wstydu. Że też Roddy musiał mówić akurat przy Joshu o swoich dziecinnych obawach! - Tak było w filmie. Mały chłopiec, sierota, zaczął kraść, pamiętasz? Ale spotkał drugiego chłopca, który był złodziejem kieszonkowym, i razem śpiewali i tań­ czyli i świetnie się bawili! Candra wbrew sobie musiała się uśmiechnąć. - On mówi o „Oliverze Twiście" - wyjaśniła Jo- showi i znów zwróciła się do chłopca. -Wujek Ted jest miłym człowiekiem i nic zamknie nas w piwnicy. Będę pracować jako jego sekretarka, nie jako sprzątaczka. Dosyć gadania. Czas do łóżka, bo za chwilę uśniesz przy stole. - Albo przekażesz Joshowi jeszcze jakieś informacje, dodała w duchu. Candra zaprowadziła opornego chłopca do łóżka, pragnąc odwlec chwilę, w której będzie musiała zna-

34 WCZOBAJSZB MASZtKU leźć się sam na sam z Joshem. Nawet w sypialni na górze czuła jego obecność tak wyraźnie, jakby stał tuź obok niej. Dała Roddy'emu pić, otuliła go kołdrą i poczytała na dobranoc. Potem, nie chcąc jeszcze schodzić na dół, poszła do swojego pokoju. Nie była jednak w stanie usiąść spokojnie; nerwowo chodziła po sypialni. Dlaczego? Dlaczego? W jej skołatanym umyśle pojawiało się coraz więcej pytań. Po co Josh po tylu latach zorganizował to spotkanie? W ciągu ostatnich tygodni wydarzyło się tak wiele; a teraz jeszcze i to! Drzwi sypialni otworzyły się niespodziewanie. Can- dra odwróciła się, zaskoczona, i zobaczyła opartego o framugę Josha. Jego twarz, skupiona, lecz bez śladu emocji, wyglądała jak maska. Candra poczuła, że blednie. Stali patrząc na siebie i czekając... na co? Josh pierwszy przerwał milczenie. - Wystarczy już tej zabawy w tchórza. Zejdź na dół. - Jestem zmęczona. - O wpół do ósmej? O co ci chodzi, Candro? Czy po tylu latach boisz się być ze mną sam na sam? Niechętnie postąpiła o krok do przodu, zaciskając dłonie w pięści. - Czego chcesz ode mnie, Josh? Przeprosin? Prze­ prosin za coś, co zrobiłam jako dziecko? Dobrze. Przepraszam jeszcze raz. - Nie oczekiwałem przeprosin. Nie potrzebuję ich. Na wypadek, gdybyś sama tego nic zauważyła, może powinienem ci powiedzieć, że ja też dorosłem. Musia­ łem się pogodzić z tym, co zrobiłaś kiedyś. A także z tym, że schowałaś się potem za plecami ojca. Nawet poznawszy prawdę, nie chciałaś odwołać swoich oska­ rżeń. Nie potrafiłaś stawić czoła sytuacji. 35 - Nie byłeś tego wart! Nadal jesteś śmieciem, tak samo jak dziesięć lat temu! - Ruchem ręki ogarnęła pokój. - Kto ci to wszystko kupił? Jakiej kobiecie sprzedałeś się tym razem? Czy to wtedy, gdy Bcttina dala ci złoty zegarek, poczułeś po raz pierwszy, że lubisz prezenty? Jak się czujesz w roli ogiera roz­ płodowego, zwierzęcia do wynajęcia? Zupełnie straciła nad sobą kontrolę. Chciała go zranić jak najboleśniej. Naraz uświadomiła sobie, co powiedziała, i ze strachem spojrzała na jego pobladłą twarz. - Ty cholerna wiedźmo! - warknął, chwytając ją za ramiona i przyciągając do swego szczupłego, silnego ciała. W jego zielonych oczach Candra dostrzegła nienawiść. Poczuła obezwładniający strach, który roz­ pełzł się po całym ciele. - O co ci chodzi, Candro? Czy żałujesz, że to nie ty byłaś tą dziewczyną, z którą rzekomo kochałem się w stodole? Czy ciekawi cię, jakie to jest uczucie leżeć w moich ramionach, czuć moje dłonie na swoim ciele, pieścić się i kochać ze mną? - Nie dał jej czasu na odpowiedź. Jego usta zmiażdżyły jej wargi w pocałunku, od którego zaparło jej dech. Przyciąg­ nął ją jeszcze bliżej i zamknął w uścisku. Złość i przestrach opuściły ją nagle, a na ich miejsce pojawiło się nowe uczucie, o wiele groźniejsze - pod­ niecenie. Nie potrafiła się przed nim obronić nawet wówczas, gdy uświadomiła sobie, że to ma być jego zemsta. Ujął dłonią jej głowę, wplatając palce we włosy. Candra przywarła twarzą do jego ramienia. Szok wywołany postępowaniem Josha już minął, a jego miejsce powoli zajmowało pochodzące gdzieś z głębi

36 WCZOHAISZB MABZENIA duszy uczucie ciepła. Pocałunki stawały się coraz łagodniejsze. Walczyła ze sobą, aż wreszcie poddała się pragnieniu. Rozpaczliwie objęła go ramionami i przy­ warła twarzą do jego piersi; całe jej ciało lgnęło do niego. Minione dziewięć lat przestało istnieć; znów była dzieckiem, które go kochało i lękało się tego uczucia. Naraz Josh odsunął ją od siebie i popchnął na łóżko. Na twarzy miał niesmak i pogardę. Obrzucił wzrokiem jej sylwetkę, po czym zatrzymał spojrzenie na twarzy, jakby chciał odgadnąć jej uczucia. - Popraw ubranie i zejdź na dół. Skoro już przeko­ nałem się, jaka jesteś i na czym ci zależy, to może zawrzemy układ. - Otworzył drzwi i spojrzał na nią przez ramię. -Jeśli za pięćminut nie będzie cię na dole, sam po ciebie przyjdę. Gdy drzwi sypialni zamknęły się, z ust Candry wydobyło się westchnienie. Ukryła twarz w dłoniach. Jak mógł jej zrobić coś takiego? I jak to możliwe, że ona zareagowała na to z takim podnieceniem? Nikt, nawet Jamie, nie wzbudził w niej takiego pożądania. Zawsze była chłodna i zbyt opanowana, by dopuścić do takiej sytuacji. Aż do tej pory. Zakryła usta ręką. Wciąż czuła na nich dotyk jego warg. Czyżby Josh miał rację? Czy rzeczywiście zawsze pragnęła się dowiedzieć, jak smakują jego pocałunki? Odruchowo chciała odpowiedzieć: nie, ale jej umysł powtarzał: tak. - Chyba zwariowałam-mruknęła do siebie, czując drżenie ogarniające jej zmęczone ciało. Podniosła się i zeszła na dół. Josh siedział na sofie, a zmarszczki na jego twarzy wyraźnie się pogłębiły. Podał jej kryształową lampkę napełnioną złocistą brandy, stanął przed kominkiem i zapatrzył się w ogień. Jedną rękę wsunął w tylną kieszeń spodni, w drugiej obracał kieliszek. Candra powtarzała sobie w myślach, że jutro stąd wyjedzie, a dziś wieczór nie da się już sprowokować. Josh nie może powiedzieć jej niczego, o czym by dotychczas nie wiedziała, i nie może zadać jej więk­ szego bólu, niż ona zadawala sama sobie. - Chciałbym cię przeprosić za tę scenę na górze - odezwał się niskim, schrypniętym głosem, nadal odwrócony do niej plecami. - Nie powinienem był tego robić, ale sama mnie sprowokowałaś. - Wiem - odrzekła znużonym głosem i naraz poczuła wyczerpanie, któremu nawet sen nie mógł zaradzić. -Jutro zostawię cię w spokoju, więc może do tego czasu zawrzemy rozejm? Wiem, że już o wiele za późno na przeprosiny, ale bardzo żałuję tego, co zrobiłam. Nigdy sobie tego nie wybaczyłam i przez wszystkie lata żyłam z tą świadomością. Ale... - zawie­ siła głos i rozejrzała się po pięknym, ze smakiem urządzonym pomieszczeniu - wydaje mi się, że nie ucierpiałeś przez to zbytnio... - przerwała, czując, że słowa uwięzły jej w gardle - podczas gdy ja pokutowa­ łam za to przez wszystkie następne lata. Podeszła do ogromnego okna. Padał teraz deszcz ze śniegiem. W blasku księżyca wszystko lśniło czystym, chłodnym blaskiem. - Dlaczego? - Głos Josha przerwał jej zadumę. Spojrzała na niego. Nic ruszył się z miejsca; nadal stał przy kominku i patrzył w ogień, jakby tam spodziewał się znaleźć odpowiedź na wszystkie pytania. Odchylił głowę do tyłu i pociągnął duży łyk brandy. - Co dlaczego? - Candra nie mogła oderwać oczu od jego umięśnionych ramion. ICiedyś był po prostu

• 38 ' WCZQRAJSZJEMAIZmU silnym chłopcem; teraz, gdy dojrzał, wyglądał jak grecki atleta. - Dlaczego żałujesz tego, co zrobiłaś? Wzięła głęboki oddech, żeby uspokoić rozkołatane serce. Była zbyt zmęczona, aby prowadzić taką roz­ mowę. Powinna już leżeć w łóżku i wypoczywać przed jutrzejszym dniem. Wielokrotnie pragnęła spotkać się z nim i przeprosić za swoje zachowanie, chociaż żadne słowa nie mogły odkupić cierpienia, jakie mu zadała. Na to jednak było już za późno. - Bardzo szybko uświadomiłam sobie, co właściwie zrobiłam. Zrozumiałam to naprawdę... niejako dziec­ ko, tylko jako dojrzała osoba. Ty miałeś przeze mnie kłopoty i musiałeś opuścić Gabriel Manor; Bettina i jej rodzina wyprowadzili się, a ojciec ożenił się powtórnie, żeby dać mi „matkę", która miała opiekować się mną w okresie dojrzewania. Wszyscy ucierpieli przeze mnie. -Josh powoli odwróci! się w jej stronę. - Nie! Niepatrz na mnie. Łatwiej mi mówić, gdy nic widzę twojej twarzy - poprosiła, więc znów obrócił się twarzą do kominka. - Byłeś dla mnie wszystkim - powiedziała, zacinając się. - W tamtych czasach byłeś jedyną osobą, •a której mogłam się oprzeć. Byłam rozpuszczona i samolubna, ale potrzebowałam twojego towarzyst­ wa, twojego czasu, twojej uwagi. Byłam zaborcza, bo bałam się, że stracę cię zupełnie. Na swój dziecinny sposób byłam tak samolubna, że wolałam cię stracić, niż dzielić się tobą z kimś innym. - Josh nie poruszył się. Candra po chwili dodała: - Oddałabym wszystko, żeby można było cofnąć czas, ale to niemożliwe. W pokoju zapanowała pełna napięcia cisza. Naraz jedno z polan w kominku trzasnęło i przełamało się na pól. Obydwoje wrócili do rzeczywistości. - Możesz to odwrócić. - Głośny szept odbił się echem o ściany salonu. Josh stanął tuż obok niej. - Nie rozumiem - Candra poszukała wzrokiem jego spojrzenia. Machnął ręką, jakby wszelkie wyjaś­ nienia były zbędne. - Czy masz zamiar wyjść za Jamie'ego Dieter- mana? - zapytał. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Pytanie nie miało sensu. Coraz bardziej bolała ją głowa. - Skąd wiesz, że się z nim spotykam? - Śledziłem losy starych znajomych - odrzekł obo­ jętnie. - Odpowiedz. - Nie... jeszcze się nie zdecydowałam - skłamała, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego to robi. Może spra­ wił to lekki uśmieszek błąkający się w kącikach jego ust. - To znaczy, że nie — podsumował gładko. - W przeciwnym razie przygotowywałabyś się do ' ślubu, zamiast jechać do wuja. - My... postanowiliśmy, że przez wakacje oboje zastanowimy się, czy rzeczywiście chcemy się pobrać - znów skłamała, czując się jak w pułapce. - Klamczucha.-Wjegooczachpojawirysięiskier- ki śmiechu. Candra poczuła, że serce zaczyna jej bić jak oszalałe. - W każdym razie to nic twoja sprawa! — wybuch- nęła, stawiając kieliszek na stole. - Jestem zmęczona i chyba pójdę się położyć, panie Laurence. Prze­ prosiłam cię. Możesz te przeprosiny przyjąć albo nie, jak chcesz. Rano wyjeżdżam, więc nie musisz się martwić tym, czy wyjdę za mąż, czy nic. Nie sądzę, żeby informacje na ten temat miały dla ciebie jakiekol­ wiek znaczenie.

- Mam dla ciebie propozycję - powiedział, chwyta­ jąc ją za ramię. Odwróciła się powoli, zastanawiając się, co takiego Josh ma zamiar powiedzieć. Żałowała, że brakuje jej odwagi, by pohamować ciekawość i wyjść. Ciekawość zwyciężyła. - A cóż to za propozycja? Nie mam zwyczaju słuchać ofert, jakie prawdopodobnie zwykle przed­ stawiasz, więc chyba obydwoje tracimy czas. - Och, och, panno Bishop, znów próbujesz przesą­ dzać sprawę. Twój temperament nie zmienił się ani na jotę. — Patrzyła w jego oczy i czuła, że oblewa się rumieńcem, ale nie miała zamiaru poddawać się tak łatwo. - Dobrze, Josh. Mów, co masz do powiedzenia. — Uśmiechała się słodko, ale nie potrafiła się po­ wstrzymać od uszczypliwości. - Czy też może powin­ nam mówić teraz do ciebie: Scott? Zdaje się, że prowadzisz interesy pod wieloma różnymi nazwis­ kami. Wyprostował się gniewnie i Candra natychmiast pożałowała swoich słów. Spodziewała się, że zacznie na nią krzyczeć, on jednak zachowywał tym razem spokój. - Scott to moje drugie imię-wyjaśnił takim tonem, jakby mówił do dziecka. - Poznając w Portland wielu przedstawicieli świata biznesu, stwierdziłem, że używa­ nie tego imienia może mi ułatwić życie. - Jego głos brzmiał obojętnie i rzeczowo, ale dlatego właśnie wywarł na niej większe wrażenie niż krzyk i bardziej dał jej odczuć, jak bardzo Josh musiał wtedy cierpieć. Poczuła wyrzuty sumienia. - Zrobiłam ci krzywdę, prawda?-mruknęła. Pode­ szła do niego i położyła mu rękę na ramieniu. WCZORAJSZE MARZENIA 41 - Wybaczmi, proszę. Nic można żądać, by trzynas­ tolatka zachowywała się jak dorosła osoba. Josh wpatrywał się w nią pociemniałymi oczami. Pokiwał głową i odwrócił się. Jej dłoń zawisła w powie­ trzu. - Czy jesteś gotowa, żeby mnie wysłuchać? - zapy­ tał szorstko. - Tak - pochyliła głowę. Czuła takie zmęczenie, że było jej wszystko jedno. ^ - Sprzedałaś dom, a fabryka poszła na licytację. Masz zamiar zamieszkać u swojego wuja i pracować dla niego. Tak? - Tak, to prawda. - Podniosła swój kieliszek i wypiła łyk brandy. Alkohol przyjemnie rozgrzał jej gardło. - Ale nie mam zamiaru na nim pasożytować, jeśli tego się obawiasz. Będę zarabiać na swoje utrzy­ manie. To zostało jasno ustalone na samym począt­ ku. - Czy on będzie ci płacił pensję? Wypiła kolejny łyk brandy, wiedząc, że nie powinna tego robić. Zaczynało jej się kręcić w głowie. - Nie wiem. Nie rozmawialiśmy jeszcze o tym. Naraz poczuła wątpliwości. A jeśli wuj nie miał zamiaru jej płacić? Czy będzie musiała pracować za darmo i prosić o wszystko, czego Roddy będzie potrzebował, gdy jesienią pójdzie do szkoły? Czy wuj, który nawet nie zna jej dobrze i może wcale nie ma ochoty poznać, chciał jedynie okazać chrześcijańskie miłosierdzie? - Czy Roddy będzie z tobą? Jej zmęczona, pobladła twarz ożywiła się na chwilę. - Oczywiście, że tak! Roddy będzie ze mną, gdzie­ kolwiek się znajdę.

Josh skinął głową, jakby właśnie takiej odpowiedzi się spodziewał. - Czy jest tam niedaleko jakaś dobra szkoła? Czy są dzieci w wieku Roddy'ego, żeby miał się z kim bawić? Czy" będzie mógł biegać po lesie, grać w piłkę, chodzić na ryby i zajmować się wszystkim, co chłopcy w jego wieku chcą i potrzebują robić? - Nie... nie wiem. - Candra poczuła przytłaczający niepokój. Może za bardzo się pospieszyła z decyzją wyjazdu do wuja Teda? Właściwie wcale go nie znała; widziała go zaledwie raz albo dwa razy. Ale co innego mogła zrobić? Rodzice wprawdzie nauczyli ją, jak być znakomitą panią domu, ale czy poradzi sobie z prowa­ dzeniem motelu7 Wyprostowała się i uniosła wyżej głowę. Postano­ wiła, że nie okaże lęku, jaki zrodził się w niej pod wpływem słów Josha. Jest inteligentna. To może się na coś przydać. Poza tym to była szansa, jakiej pragnęła przez całe życie. Będzie samodzielna, zarobi na siebie i na Roddy'ego i stworzy im obojgu życie, które będzie im odpowiadało. Dlaczego więc nic potrafi przestać się martwić? - Wypij to - zawołał Josh niecierpliwie. Posłuchała go odruchowo i wysączyła bursztynowy płyn do dna. Natychmiast poczuła rozluźnienie. Na zewnątrz wciąż szalała burza, przy której pokój sprawiał wrażenie zacisznej przystani. - Chyba przez jakiś czas będę potrzebował sekreta­ rki — Josh wreszcie powiedział, o co mu chodzi i zwężonymi oczami wpatrywał się w jej zdumioną twarz. - Potrzebuję kogoś do pomocy. Mogę ci od razu wypłacić bardzo dobrą pensję. Sprawi mi też przyjem- EENU 43 ność obecność Roddy'ego. To bardzo dobre miejsce do wychowywania dziecka. Są tu konie, kury i kilka krów. Zaraz za domem płynie rzeka, w której aż roi się od ryb; są też dobre szkoły, mili sąsiedzi i w pobliżu mieszka kilkoro innych dzieci. Candra nie mogła uwierzyć, że Josh nie żartuje. - Czy ty mówisz poważnie? - Tak, mówię poważnie - odparł ze zniecierp­ liwieniem. - Chyba że uznasz tę pracę za poniżają­ cą. - Ale dlaczego? - szepnęła. - Dlatego, że potrzebuję kogoś do pomocy, a właś­ nie ty się tu zjawiłaś. Pepe powinien się zajmować zwierzętami i pomagać przy przebudowie, która nie jest jeszcze zakończona, ale inne sprawy zabierają mu tyle czasu, że nie nadąża ze wszystkim. Ty mogłabyś zdjąć z niego część obowiązków. — Zawahał się. - Naprawdę potrzebuję sekretarki. Pomyślała, że powinna być ostrożna. Nie była w stanie myśleć jasno. Nie, nie powinna się zgodzić. - Dlaczego proponujesz mi tę pracę? Przecież na­ wet mnie nie lubisz. Josh wzruszył ramionami, odwrócił się i sięgnął po papierosa. - Jak chcesz. I tak będziesz musiała tu zostać przez dwa albo trzy dni. Wszystko wskazuje na to, że zła pogoda się utrzyma. W tej części Oregonu gwałtowne ulewy zdarzają się rzadko, więc drogi są prawdopodo­ bnie w opłakanym stanic. - Ale ja... - Jeśli sądzisz, że proszę cię o powtórkę tego, co zdarzyło się na górze, to pragnę cię uspokoić. Byłem na ciebie zły, ale już nie jestem. - Na jego zmysłowych

44 WCZORAJSZE MARZENIA ustach pojawił się figlarny uśmiech. - Tą sprawą zajmuje się ktoś inny, zresztą bardzo kompetentnie. - Masz kochankę? - Candra aż zatrzęsła się na widok jego nonszalanckiego wzruszenia ramion. -Ko­ chankę! - powtórzyła zjadliwie. - Jeśli choć przez chwilę wydawało ci się, że będę tu sprzątać po twoich kochankach, to nigdy w życiu tak się nic pomyliłeś! - Och, och! Czy w tym wieku i w tej epoce nadal jesteś tak konserwatywna? - mruknął, zupełnie nie poruszony jej wściekłością. - Do cholery, masz rację, że jestem, i zamierzam wychować Roddy'ego na porządnego człowieka! Bę­ dzie miał zwyczajne życie rodzinne, w każdym razie na tyle zwyczajne, na ile będę mu to w stanic zapewnić. I nie ma w nim miejsca na kochanki! - Skoro tak, to nic będę jej tu przywoził, żeby nie ranić twojej wrażliwości - odparł Josh gładko. Candra nic mogła znaleźć argumentów do dalszej dyskusji. Była zbyt wściekła. Myśl o Josbu i innej kobiecie z jakiegoś powodu raniła ją bardziej, niż sama przed sobą przyznawała. - Idź się położyć, Candro, i rozważ moją propozy­ cję. Porozmawiamy rano -powiedziałłagodnie. Wyjął kieliszek z jej drżących palców i postawił go na stole. - Nie ma pośpiechu - dodał, obracając ją za ramię. Od jego dotknięcia przeszył ją dreszcz. Weszła po schodach na górę, przez cały czas czując na sobie jego wzrok. Stojąc na ostatnim stopniu odwróciła się i spojrzała w dół. Josh stał na środku pokoju, popijając brandy, i przez zasłonę dymu papie­ rosowego patrzył na nią ciemnozielonymi oczami. - Dobranoc, Candro. - Dobranoc, Josh - odpowiedziała. WCZORAJSZE MARZENIA 45 Z trudem dotarła do drzwi swojego pokoju. Zbyt dużo nazbierało się spraw, o których powinna pomyś­ leć. Rano będzie miała jasny umysł i wtedy zastanowi się, dlaczego Josh chce, żeby tu została. Musi mieć jakiś powód.

ROZDZIAŁ CZWARTY - Wstawaj, Candro! Obudź się! W nocy spadł śnieg! Proszę cię, chodźmy na sanki! - Roddy skakał po łóżku i szarpał siostrę za ramię z miną wyrażającą ogromne podniecenie. - Roddy, skąd ty masz tyle energii po wczorajszym dniu? - wymruczała Candra sennie, nakrywając głowę poduszką. Chłopiec jednak nadal ciągnął ją za rękę. - Przecież wczoraj tylko jechaliśmy samochodem -wyjaśnił cierpliwie, jakby to on był dorosłym, a jego siostra dzieckiem. - Ale gdybym wczoraj wiedział, że dzisiaj spadnie śnieg, to byłbym o wiele szczęśliwszy! - Nagle przestał skakać, jakby coś mu przyszło do głowy. - Candro?-zapytał z wahaniem. -Pan Laurence zachowywał się tak, jakby nas znał. Czy on nas zna? - Dawno temu pracował u tatusia, skarbie.-Cand­ ra usiadła na łóżku i odrzuciła włosy na ramiona. W jednej chwili poczuła się zupełnie rozbudzona. - Dlaczego pytasz? - Nie wiem. Na początku wydawało mi się, że go lubię, ale potem był dla ciebie niedobry - odpowiedział chłopiec szczerze. - Czy ty go lubisz? - Nie pamiętam go zbyt dobrze, Roddy. Gdy go poznałam, byłam małą dziewczynką. - Wyciągnęła rękę i uszczypnęła go pod żebro. Upadł na łóżko, zaśmiewając się do łez. 47 - Teraz wynoś się stąd, bo muszę się ubrać. Spo­ tkamy się za dziesięć minut w holu. Masz być gotów! Roddy zsunął się z łóżka i pobiegł do łazienki. - Będę gotów wcześniej niż ty! — wykrzyknął, rozpinając w biegu guziki piżamy i zatrzaskując za sobą drzwi. Candra pobłażliwie potrząsnęła głową i w kącikach jej ust pojawił się lekki uśmiech. Doszła do wniosku, że będzie musiała z nim porozmawiać. Nie wszyscy lubią hałasujące dzieci, a skoro mają tu zostać... - O czym ja myślę? - zawołała cicho, zdumiona, że podświadomie podjęła już tę ważną decyzję. Odsunęła poduszkę i usiadła, oplatając nogi ramio­ nami. Oparła głowę na kolanach i pogrążyła się w rozmyślaniach. Czy Josh rzeczywiście się zmienił? Kiedyś był wysokim, zgrabnym chłopakiem z uśmie­ chem na twarzy i przekornym błyskiem w zielonych oczach. Zawsze okazywał jej wiele cierpliwości, nawet wtedy, gdy zachowywała się nieznośnie. Dopiero gdy dorosła, zdała sobie sprawę, z jakim opanowaniem znosił jej humory. Gdy Josh zaczął pracować u jej ojca, miała dziewięć lat, a on, wówczas osiemnaslolatek, był dla niej kimś dorosłym. Od pierwszego spotkania przylgnęła do niego. W tamtych czasach był dla niej bratem, którego nigdy nie miała, nauczycielem, encyklopedią, punktem oparcia w życiu, które, choć upływało wśród ludzi, było bardzo samotne. Nikt nie poświęcał jej tyle uwagi, co on. Gdy skończyła trzynaście lat i zaczęła doj­ rzewać, pewnego dnia zauważyła Josha w towarzyst­ wie Bettiny Wallace, najmłodszej córki sąsiadów, lechali konno ścieżką nad brzegiem rzeki. Drzewa iłaniały ich gęstwiną chłodnych, zielonych cieni.

48 WCZOBAJSZE MARZENIA Candra poczuła przeszywającą zazdrość. Nie rozumia­ ła tego uczucia, ale miała ochotę dopaść ich i zrobić obojgu coś złego. Później, gdy Josh wrócił i czyścił konia w stodole, Candra napadła na niego z furią zazdrosnej kobiety, której nie była w stanie pohamo­ wać. - Nie waż się z nią nigdy więcej spotykać. Josh! Słyszysz? Masz pracować dla mojego ojca, a nie uganiać się po lasach z tą dziewczyną! - krzyczała ze złością, ale on nadal spokojnie szczotkował lśniący bok zwierzęcia. - Co się dzieje? Zaczynasz dorastać? - zapytał pobłażliwie. Jego ton dolał jeszcze oliwy do ognia. - Jestem dorosła i pluję na takie dziewczyny jak Bettina! Wszyscy wiedzą, co to za ziółko! A ty wcale nie jesteś lepszy od niej, jesteś tylko chłopcem stajen­ nym u mojego ojca! Gdyby jej rodzice się o tym dowiedzieli, to by dostali ataku serca! Ja sama mogę im powiedzieć! Wówczas Josh rozzłościł się. Jeszcze nigdy nie widziała go tak zagniewanego. Wyprostował się, a kostki palców, w których ściskał szczotkę, zbiela­ ły. - Candro, to nie twoja sprawa, co robi Bettina. Jeśli piśniesz choć słowo komukolwiek, to spiorę ci tyłek tak, że nie będziesz mogła usiąść. Rozumiesz, młoda damo? - Mówił cichym, prawie zupełnie spo­ kojnym głosem, ale ton groźby i gniewny błysk w jego oczach uświadomiły jej, jak bardzo był wściekły. - To prawda, że możesz mi narobić kłopotów, ale nigdy więcej nie dręcz nikogo swoimi głupimi wybuchami zazdrości. - Nie jestem zazdrosna! 49 — To o co tak się awanturujesz? Zanim zdążyła pomyśleć, wybuchnęła: — Bo jesteś mój, i już! Nie chcę widzieć Bettiny obok ciebie! - Łzy spływały po jej policzkach. Objęła go mocno w pasie i przywarła do niego, jakby miał za chwilę zniknąć. Odruchowo otoczył ją ramionami i uspokajał. Był dla niej najbliższą osobą, a co najdziw­ niejsze, ona była tym samym dla niego. — Wystarczy już, Candro. - Jego glos brzmiał łagodnie i kojąco; słyszała w nim powstrzymywany śmiech. - Ale, Candro, ja nic należę do nikogo. Ludzi nie można mieć na własność, jak krowy czy szczeniaki. Mają oni swoje uczucia i potrzeby, tak jak i ty, i nie wolno ci zmuszać ich siłą do posłuszeństwa. Rozu­ miesz? Gorliwie przytaknęła, chcąc go udobruchać, a on ze śmiechem starł łzy z jej policzków. Tak naprawdę jednak zrozumiała jego słowa dopiero później. Potrząsnęła głową, żeby wrócić do rzeczywistości. Nie ma sensu pogrążać się we wspomnieniach. To wszystko już minęło. Wstała z łóżka, podeszła do okna i w milczeniu podziwiała okolicę. Śnieg wciąż padał. Drobne płatki wirowały na wietrze i zamarzały, osia­ dając na gałęziach drzew i parapecie. Sądząc po zaspach przy stodole i płocie, droga na pewno była nieprzejezdna. Josh miał rację. Wygląda na to, że będzie musiała zostać tu przez kilka dni, czy jej się to podoba, czy nie. Westchnęła ciężko, sięgając po miodowe dżinsy I brązową koszulę w kratę, które przygotowała sobie Wieczorem. Narzuciła na ramiona beżowy sweter. To na wypadek, gdyby na dole było chłodniej. Czas już podjąć wyzwanie... i zmierzyć się z Joshem.

Na stole stały cytrynowożółte talerze i wysokie szklanki wypełnione po brzegi sokiem pomarańczo­ wym. Śniadanie czekało na ladzie barowej. Roddy, zbyt niecierpliwy, by czekać na nią na górze, przyszedł już i czuł się jak u siebie w domu. Josh też tu by! i wyglądał na wypoczętego. - Dzień dobry, Candro. Wspaniale będzie patrzeć każdego ranka na twoją uśmiechniętą twarz - powitał ją z odrobiną sarkazmu w głosie. - Cieszę się, że ty i Roddy tu zostaniecie. - Naprawdę, Candro7 Hura! To wspaniale! - za­ wołał chłopczyk z radosnym uśmiechem na twarzy. - Nie mów z pełnymi ustami, to nieładnie - upo­ mniała go odruchowo. Nic wiedziała, jak ma zareago­ wać. Josh dobrze wiedział, że wspominając o tym w obecności Roddy'ego, zmusza ją poniekąd do przyjęcia swojej propozycji. - Zanim podejmę decyzję, chciałabym z tobą po­ rozmawiać na osobności - powiedziała i zauważyła, że oczy Josha zwęziły się. - Zakres obowiązków, wyso­ kość pensji, tego rodzaju rzeczy. - Oczywiście - odrzekł i pochylił się nad pełnym talerzem. Nie zmienił wyrazu twarzy, ale Candra czuła, że śmiał się z niej w duchu. A niech go diabli! -Jesteś gotowa? - zapytał po chwili. Szybko przełknęła resztę kawy i niechętnie poszła za nim w stronę drzwi znajdujących się w pobliżu kominka. Za nimi Candra dostrzegła długi korytarz. - Pokój gospodarczy. Gabinet - objaśniał Josh, wska­ zując mijane drzwi. Zatrzymał się przy końcu korytarza. - Sypialnia - powiedział. Candra zadrżała, on jednak zawrócił, otworzył drzwi gabinetu i gestem dłoni zaprosił ją do środka. WCZORAJSZE MASZEWA 51 Wyminęła go, spoglądając na niego spod rzęs. Zauważyła, że się uśmiecha. Znów bawił się jej kosz­ tem, tym razem dlatego, że bala się wejść do jego sypialni. Uniosła wysoko głowę. Miała nadzieję, że twarz ma chłodną i opanowaną. Pokój pełnił funkcję biblioteki. Na trzech ścianach mieściły się półki z książkami o różnych kształtach, kolorach i rozmiarach. Czwartą ścianę stanowiło wielkie okno, za którym poranne słońce wznosiło się nad sosnowym zagajnikiem. Wyglądało to jak natural­ nej wielkości obraz. Na środku pokoju stało duże, podniszczone biurko; wysoki stojący zegar odmierzał czas cichym tykaniem. - Proszę, usiądź. - Josh najwyraźniej chciał ją wyprowadzić z równowagi swoją przesadną uprzej­ mością, ale Candra postanowiła, że nie da się sprowo­ kować do kłótni. - Dziękuję - odrzekła uprzejmie i usiadła na pros­ tym krzesełku, ignorując brązową pluszową sofę stoją­ cą przed biurkiem. Ponad ramieniem Josha spojrzała w okno. Słońce przedarło się przez chmury i śnieg lśnił srebrzystą bielą. Candra poczuła się nagle jak w pułap­ ce; każdy nerw w jej ciele drżał, ostrzegając ją przed nieznanym niebezpieczeństwem. - Nie wiem, czy zdążyłaś już obejrzeć cały dom. Jest tu pięć sypialni, cztery na górze i jedna na dole, oraz trzy kompletnie wyposażone łazienki. — Josh przerwał na chwilę, jakby czekał na jej reakcję, ale ona nie oderwała wzroku od urzekającego krajobrazu za oknem. - Pepe mówi, że ten dom łatwo utrzymać w czystości, tylko że zajmuje to dużo czasu, chciałbym cię wiec prosić, żebyście obydwoje z Roddym sami sprzątali swoje pokoje. - Na chwilę opuścił wzrok.

- W tym pokoju zazwyczaj pracuję i tu znajdują się wszystkie kartoteki. — Usiadł, wziął do ręki ołówek i zaczął bezmyślnie obracać go w palcach. - Uważam, że Roddy powinien mieć jakieś obo­ wiązki. Dzieci muszą być odpowiedzialne za coś oprócz siebie samych. — Rozsiadł się w fotelu i w kąci­ kach jego ust pojawił się lekki uśmiech. Spodziewał się słów oburzenia i patrząc na wyraz twarzy dziewczyny, wiedział, że się nie rozczaruje. - Ach, tak - wybuchnęła gniewem Candra. - A co, twoim zdaniem, Roddy powinien robić, żeby zapraco­ wać na swoje utrzymanie? - Wyrzucać śmieci, pomagać Pepemu przy zwie­ rzętach, sprzątać po sobie. - Niespodziewanie uśmie­ chnął się, odsłaniając białe zęby. - A czego się spo­ dziewałaś, Candro? Zakaz zatrudniania dzieci obo­ wiązuje w tym kraju od dawna. Nie mogę zagonić go do roboty od świtu do zmierzchu. - Wiem o tym - odrzekła z powagą. - A wiec przestańmy mówić o moim bracie. Wolałabym, żebyś powiedział, czego ode mnie oczekujesz. Poza tym nie zdecydowałam jeszcze, czy przyjmę tę pracę. - Owszem, zdecydowałaś. Wiesz równie dobrze jak ja, że twój wujek wcale nie pali się do tego, żebyście u niego zamieszkali. Zaproponował ci to z poczucia obowiązku. Czy naprawdę odpowiada ci to, Candro? Chcesz mieszkać z krewnym, który będzie cię utrzymy­ wał z litości? Czy też wolisz pracować u mnie i za­ chować niezależność? — Otworzyła usta, on jednak gestem dłoni nakazał jej milczenie. - Jeśli masz zamiar opowiedziećmi uroczą bajeczkę o wujku Tedzie, to daj sobie z tym spokój; sprawdziłem już jego sytuację finansową i wiem, że jest kiepska. Zaharujesz się na WCZORAJSZE MARZENIA 53 śmierć, zanim twój wuj będzie mógł sobie pozwolić na to, żeby ci należycie zapłacić. Candra podejrzewała, że w tych słowach kryje się wiele prawdy. Nie mogła się jednak przyznać, że podziela jego obawy. Powinna wstać, podziękować mu i wyjść; nie zrobiła jednak tego. — Może się jeszcze okazać, że twoja propozycja nie odpowiada żadnemu z nas. Ja nigdy nie pracowałam jako sekretarka, a ty nigdy nie byłeś opiekunem małego chłopca. Josh powoli obszedł biurko i stanął oparty o jego krawędź. Candra patrzyła na niego wzrokiem myszy obserwującej skradającego się kota. Założył ręce na piersiach i mięśnie jego ramion napięły się. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Z przerażeniem stwierdziła, że ma ogromną ochotę dotknąć go, poczuć pod palcami sprężystość jego skóry. - Nic, Candro. -Zwężonymi oczami wpatrywał się w jej twarz, z której powoli odpływał rumieniec. - Może masz rację, jeśli chodzi o małego chłopca, ale byłem kiedyś przybranym ojcem dla pewnej małej dziewczynki, dopóki nie zaczęła mi nieustannie przy­ pominać, że wyrasta na młoda damę. Myślę więc, że potrafiłbym zaopiekować się twoim bratem. Jego glos brzmiał łagodnie i kojąco. Candra poczuła kie zaskoczenie, że dopiero po chwili dotarło do niej znaczenie jego słów. — Czy rzeczywiście traktowałeś mnie jak córkę? — Wówczas tak — skinął głową. - Na wypadek, gdybyś o tym zapomniał, ja miałam 'ca. - Na wypadek, gdybyś teraz, po jego śmierci, 'ciała mi go przedstawiać jako świętego, pragnę ci