barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony86 192
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań51 496

D173. Morgan Raye - Chuligan

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :615.6 KB
Rozszerzenie:pdf

D173. Morgan Raye - Chuligan.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

RAYE MORGAN Chuligan Harlequin® Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg • Istambuł Madryt • Mediolan • Paryż • Praga • Sofia • Sydney Sztokholm • Tajpej • Tokio • Warszawa

ROZDZIAŁ PIERWSZY „Dam pracę. Małe ranczo na Hawajach potrzebuje ochrony. Warunki do uzgodnienia. T. Taggert, Okręg Kohala, The Big Island". Mack po raz setny przeczytał wydarty z „Los An­ geles Timesa" anons. Nawet nie przyszłoby mu do głowy, że mógłby wrócić do domu, gdyby nie to ogłoszenie. Właściwie żałował, że na nie trafił. Wes­ tchnąwszy ciężko, wsunął kawałek gazety do kieszeni spodni. Rozejrzał się dookoła. Ciekaw był, czy małe lotnisko, na którym dwadzieścia lat temu uczył się latać, bardzo się zmieniło. Wspomnienia, pomyślał. Komu potrzebne są wspomnienia? Joe Carman, właściciel lotniska, przyjął antyczny samolot Macka jak każdy inny. Zgodził się wynająć miejsce, zapisał dane pilota, ale go nie rozpoznał. Nawet nazwisko Macka nie wzbudziło w nim żadnych wspo­ mnień. Co prawda nie tylko nigdy nie byli przyjaciółmi, ale Joe zwykle odpędzał Macka od siebie jak natrętną muchę. Właściwie mógłby go pamiętać, ale nie pamiętał. - Można tu u was wynająć jakiś samochód? - za­ pytał Mack starego człowieka z obsługi lotniska. - Nie - staruszek potrząsnął głową. - To małe lotnisko. Nie ma tu niczego z tych cudów, jakie widziałeś w dużych miastach, chłopcze. Mack czekał. Ten człowiek musi mnie poznać, myślał. Przecież to Bob Albright uczył mnie latania.

Jednak nie. Bob także nie rozpoznał dawnego ucznia. Właściwie dlaczego ubzdurałem sobie, że Bob powinien mnie pamiętać? pomyślał Mack. Kiedy mnie uczył, miałem ze trzynaście lat, a teraz jestem dorosłym męż­ czyzną. Włosy wprawdzie mam tak samo czarne jak kiedyś, ale jestem nie ogolony. I jeszcze ta szrama na policzku. Moja własna siostra by mnie nie poznała. Po co ja tu właściwie przyjechałem? Powinienem się stąd jak najszybciej zwijać. Najlepiej zaraz wskoczyć do PBY i w drogę. Póki pogoda dobra i da się wystar­ tować. - Jadę do miasta. Mogę pana podrzucić. Mack odwrócił się i zobaczył stojącą obok postać, bardzo przypominającą małolata, jakim on sam był przed dwudziestoma laty: takie same zaciekawione oczy, taka sama usmolona czapka baseballowa i iden­ tycznie zniszczony kombinezon. Mack nie miał żad­ nych wątpliwości, że ta zabawna istota kręci się po lotnisku i proponuje wszystkim swoją pomoc tylko po to, żeby w nagrodę dostać jedną czy dwie bezpłatne lekcje latania. Różnica między nimi polegała tylko na tym, że ta tutaj osóbka była dziewczyną. - Nie jadę do miasta. Podrzuć mnie tylko na ranczo Taggertów. - Nie wiem, gdzie to jest - dziewczyna pokręciła głową. - To małe ranczo. Naprawdę nie znasz Toma Tag- gerta? A może... Może znasz jego żonę, Taylor Tag- gert? - Mack zdobył się na postawienie tego trudnego pytania. Kiedy stąd wyjeżdżał, Taylor nie była jeszcze żoną Toma i w marzeniach Macka nigdy nią nie zo­ stała. - A tak. Chyba moja mama ją zna. Ale ja nie... - Ich ranczo graniczy z ziemią Carlsona. - Ach! - ucieszyła się dziewczyna. Wszyscy w oko­ licy znali posiadłość Carlsona. - Przejeżdżam tamtędy. Podrzucę pana. Niestety, mam tylko motocykl - uśmie-

chnęła się zawadiacko. - Musi pan siedzieć na tylnym siodełku, bo ja nikomu nie pozwalam prowadzić. Mack o mało nie wybuchnął śmiechem. W moim wieku, z kontuzjowanąnogą (rok wcześniej miał awaryjne lądowanie w boliwijskiej dżungli) nie powinno się jeździć na motocyklu, pomyślał. Popatrzył w rozradowane oczy dziewczyny i... nie powiedział tego głośno. - Chyba jakoś to wytrzymam - zapewnił. - Bomba! - Dziewczyna wyciągnęła do niego chu­ dą rękę. - Nazywam się Lani Tanaka. Pozbieram tylko swoje rzeczy i możemy jechać. Mack patrzył w ślad za oddalającą się dziewczyną. Była taka młoda i należała do tutejszej teraźniejszości. On zaś czuł się bardzo staro i bez wątpienia stanowił część przeszłości. Wszyscy zdążyli już o mnie zapo­ mnieć, myślał. Taylor Taggert także mnie nie pozna. Może lepiej od razu wyjechać? Po co mi to wszystko? - Jest pan gotów? - Lani już była z powrotem. - Nie. - Mack uśmiechnął się do niej. - Ale mimo to jadę z tobą. - Przerzucił torbę przez ramię i poszedł za dziewczyną. - Zaopiekuj się moim maleństwem - zawo­ łał do mechanika w okularach. - Jutro tu przyjadę. - To pan przyleciał na PBY? - zapytał zaciekawio­ ny młody człowiek. - Niech się pan nie boi. Zajmę się nim jak niemowlęciem. - Serdeczne dzięki - ucieszył się Mack. Ten samo­ lot był dla niego wszystkim. No, może nie całkiem. Ale na pewno wszystkim, o co warto było się troszczyć. Lani sprowadziła z parkingu swój motocykl. Macka zatkało. Nie spodziewał się wprawdzie zobaczyć naj­ nowszego modelu hondy, ale na coś tak starego i okro­ pnego również nie był przygotowany. - To mój pojazd - oświadczyła z dumą Lani. - Co? Ten... - Mack popatrzył na rozpromienioną buzię dziewczyny i zdusił cisnące mu się na usta słowo „złom". Nie miał serca ranić tej miłej panienki. - Wspaniała maszyna - pochwalił. - Bardzo fajna.

- Sama go doprowadziłam do stanu używalności. Kopnęła starter. Mack musiał przyznać, że silnik pracował bez zarzutu. - No to ruszamy. - Lani odwróciła się do niego. - Ruszamy - mruknął Mack. Nie tak wyobrażał sobie swój przyjazd na ranczo Taggertów. Teraz na pewno nie zrobi wrażenia na Taylor. Wszystko, co spotkało Macka od chwili wylą­ dowania na dobrze znanym lotnisku, dowodziło tylko jednego: nie powinien był wracać do domu. Uwagę Macka całkowicie zaprzątnęły zielone wzgó­ rza, szemranie wiatru w gałęziach drzew, zapachy i dźwięki, które tak dobrze pamiętał. Gdyby nie to, Taylor nie miałaby szans powitać go w ten sposób. Był w końcu doświadczonym policjantem i parę razy w ży­ ciu miał do czynienia z naprawdę niebezpiecznymi przestępcami. Tym razem jednak został znokautowany przez piękno krajobrazu, przez rajski klimat i przez własne uczucia, które owładnęły nim, kiedy został sam na drodze prowadzącej do niedużego wiejskiego domu. Po raz pierwszy od wielu lat pozwolił sobie na chwilę zachwycenia się przeszłością, za którą bardzo tęsknił i która nigdy już nie powróci. Poczuł słoną wilgoć pod powiekami i wtedy go przyłapano. - Nie ruszaj się, gnojku! Mack usłyszał głos i w tej samej chwili poczuł lufę strzelby z całej siły wbijającą mu się w plecy. Nie miał pojęcia, jak to się mogło stać. Nie słyszał niczyich kroków. Najwyraźniej straciłjuż instynkt samozachowawczy, który ratował go dotąd z opresji. - Przetrzelę cię na wylot, szmaciarzu. - Poczekaj chwilę... - Zamknij się! - Lufa przylgnęła do samego kręgo­ słupa. - Masz iść prosto przed siebie, aż znajdziesz się poza terenem mojego ranczo. Potem zadzwonię po

gliny. A jak jeszcze raz cię tu zobaczę, odstrzelę ci łeb. Jasne? - Jeszcze raz pchnęła go lufą w plecy. - Powiedz Bartowi Carlsonowi, że to samo zrobię z każdym, kogo tu przyśle. Mack nie musiał się zbytnio wysilać. Szybki półobrót i za chwilę leżał już na rozciągniętej na trawie dziewczy­ nie. Jej strzelba poniewierała się w piasku kilka metrów dalej. Mimo to dziewczyna się nie poddawała. Drapała i gryzła jak dzika kotka, aż musiał przytrzymać jej ręce. - Uspokój się, Taylor - warknął Mack. - Nie mam zamiaru cię skrzywdzić. Na dźwięk swego imienia uspokoiła się nieco. Pat­ rzyła na Macka, a on patrzył na nią i zastanawiał się, czy choćby przez myśl jej przeszło, że oboje znają się prawie od dziecka. Taylor bardzo się zmieniła, ale włosy wciąż miała te same: jasne, skręcone w grube kędziory. Była szczu­ pła i drobna, chociaż miała siłę, jakiej trudno byłoby się spodziewać po tak kruchej istotce. Wciąż jeszcze wiła się pod jego masywnym ciałem, tyle że teraz sprawiało to Mackowi przyjemność. Coraz większą przyjemność. Zerknął na rozchyloną bluzkę, spod któ­ rej wystawał kawałek koronkowej bielizny. Mack spojrzał wyżej. Oczywiście, postarzała się. W błękitnych oczach, które przez tyle lat śniły mu się po nocach, zamieszkały ból i przerażenie. Nie śmiała się. Tamta Taylor, którą pamiętał, śmiała się bez prze­ rwy. Nie poznała mnie, pomyślał Mack. Czy naprawdę wszyscy o mnie zapomnieli? - Zabiję cię, jeśli ośmielisz się spróbować... - ostrzegła go, jakby nie wiedziała, że w pozycji, w jakiej się znalazła, nie może sobie pozwolić na zrealizowanie żadnej groźby. - Czego miałbym spróbować? - zapytał, patrząc jej prosto w oczy. - Złaź ze mnie, gnojku! Dotknij mnie tylko, a za­ duszę cię gołymi rękami...

- Nie bój się. Wcale nie chcę cię zgwałcić. Muszę się tylko upewnić, że nie wpakujesz mi kulki w plecy, jak tylko cię wypuszczę - powiedział rozżalony Mack. Ona wciąż spodziewała się po nim najgorszego, cho­ ciaż nie wiedziała jeszcze, z kim ma do czynienia. - Kim jesteś? - zapytała Taylor. - Mack Caine. Jestem tym ochroniarzem, którego sobie wynajęłaś. Pamiętasz? Mack poczuł, jak napięte ciało dziewczyny odpręża się, i pomyślał, że to bardzo przyjemne uczucie. Teraz powinien ją puścić, ale było mu tak dobrze... - Dlaczego od razu nie powiedziałeś? - złościła się Taylor. - Miałeś przyjechać wczoraj. - Coś mnie zatrzymało - skłamał Mack. Tak naprawdę po prostu spanikował. Prawie cały poprzedni dzień spędził w jakimś barze w San Francis­ co. Zaaplikował sobie alkoholowy test prawdy. Bez tego nie potrafił się zdecydować, czy rzeczywiście chce wrócić i stawić czoło swojej przeszłości. - Myślałam, że jesteś jednym z ludzi Barta Carl- sona - wyjaśniła Taylor. Nawet nie miała zamiaru przepraszać go za napaść z bronią w ręku. Z pewnością nie była to ta sama słodka i niewinna Taylor, jaką Mack pamiętał z lat szkolnych. Ta kobieta stała się twarda w ciągu tych lat. A może tylko ostatnich kilku miesięcy. Żadna kobieta nie wynajmuje sobie ochro­ niarza, jeśli nie ma prawdziwego powodu do strachu. - Naprawdę zrobiłem na tobie takie złe wrażenie? - zapytał Mack. Wiem, że to głupie, pomyślał, ale odpowiedź na to pytanie jest dla mnie bardzo ważna. W końcu po to tylko tu przyjechałem. Jeśli tutejsi ludzie wciąż uważa­ ją mnie za chuligana, to należy jak najszybciej wyje­ chać. Taylor spojrzała mu w oczy i przez chwilę nad czymś się zastanawiała. - Puścisz mnie wreszcie? - zapytała z wściekłością.

- Nie wiem. - Mack wcale nie miał na to ochoty. - W zasadzie podoba mi się tak, jak jest. - Ale mnie nie. - Znów spróbowała się uwolnić. - Masz mnie natychmiast puścić, bo inaczej cię zwol­ nię. Ta drobinka wydająca rozkazy nie znoszącym sprzeciwu głosem o mało nie przyprawiła Macka o atak śmiechu. Nigdy dotąd nie był podwładnym kobiety, a teraz najwyraźniej będzie się musiał przy­ zwyczaić do nowej rzeczywistości. Podniósł się powo­ li, żeby broń Boże nie pomyślała sobie, że wykona każdy jej rozkaz. Wprawdzie to ona go wynajęła, ale on w każdej chwili może wymówić pracę. Tę sprawę trzeba będzie postawić jasno. To już nie te czasy, kiedy ona należała do arystokracji, a jego uważano za szumowinę. Jeśli Taylor nie potrafi się z tym pogodzić, nie będzie dla niej pracował. Mack wstał, otrzepał spodnie i Taylor także wstała. Stała przed nim z dłońmi opartymi na biodrach i z podniesioną do góry głową. Była znacznie szczup­ lejsza niż kiedyś. Kolorowa bluzka i szorty wisiały na niej jak na kiju od szczotki. Nerwowym ruchem odgar­ nęła włosy z twarzy. - Więc to ty jesteś ten Mack Caine z Los Angeles - powiedziała powoli, przyjrzawszy mu się uważnie, ale zupełnie obojętnie. To wszystko zaczyna mnie wkurzać, pomyślał Mack. Ona zachowuje się tak, jakby naprawdę nigdy w życiu mnie nie widziała. Nawet moje nazwisko niczego jej nie przypomina. Wprawdzie wtedy nie mó­ wili do mnie Mack, ale nazwisko Caine pozostało nie zmienione. - Tak, to właśnie ja - powiedział głośno. - No to wiemy przynajmniej tyle - Taylor patrzyła mu w oczy, jakby czegoś w nich szukała - że potrafisz sobie poradzić z niedużą kobietą, uzbrojoną w strzel­ bę.

- Na to wygląda. - Mack uśmiechnął się szeroko. - Chociaż nie miałem po temu zbyt wielu okazji. Taylor znów mu się przyjrzała. Uniosła nieco brwi, jakby w końcu dostrzegła w Macku coś znajomego. Może głos wydał jej się znany? Mack wstrzymał od­ dech. Miał nadzieję, że za chwilę wreszcie zostanie rozpoznany. A co potem? Jak ona mnie pamięta? myś­ lał gorączkowo. Może pamięta tylko to, co o mnie mówiono złego? Może każe mi się wynosić? Nie, raczej zachowa się kulturalnie. Powie, że zupełnie o tym zapomniała, ale przyjęła już kogoś na to miejs­ ce. Mack czekał i czekał, ale Taylor tylko zamrugała powiekami, jakby chciała odpędzić od siebie jakiś na­ trętny obraz. - Gdzie twoje rzeczy? - zapytała. Schyliła się, żeby podnieść zapiaszczony karabin. - Zostawiłem torbę na drodze. - Aha - odwróciła się i obrzuciła wzrokiem Macka od góry do dołu. - Może nie zauważyłeś, ale ja jeszcze nie zdecydowałam, czy właśnie ciebie zatrudnię. Musi­ my przedtem chwilę porozmawiać. - Proszę bardzo, możesz pytać, o co tylko chcesz. Moje życie jest jak otwarta księga. - Myślisz, że dasz sobie radę? - zapytała rzeczowo Taylor. - Nie leciałbym taki szmat drogi, gdybym tak nie myślał - uśmiechnął się Mack. - Sprawiasz wrażenie mocnego faceta - mruknęła pod nosem bardziej do siebie aniżeli do niego. - Może sobie poradzisz. Dostanę tę robotę, myślał Mack tak szczęśliwy, jakby całe jego życie zależało od tej jednej sprawy. Będę mógł zamieszkać z Taylor. Ciekawe tylko, kiedy ona mnie wreszcie pozna?

ROZDZIAŁ DRUGI Taylor znalazła się w sytuacji bez wyjścia, toteż w końcu postanowiła zatrudnić tego mężczyznę, chociaż nie sądziła, żeby mogła być z niego zadowolona. Raz jeszcze spojrzała na Macka. Kogoś mi przypomina, pomyślała. Ale kogo? I dlaczego tak dziwnie mi się przygląda? To okropne! Co za głupota. Przecież ja nic o nim nie wiem! Właściwie zatrudniłam go koresponden­ cyjnie. - Jak tu dojechałeś? - zapytała. - Przyleciałem. Zostawiłem samolot na lotnisku. - Aha - powiedziała zadowolona, że gdyby ten produkt jednak miał jakąś wadę, to zawsze może go odesłać, jak każdą inną zamówioną korespondencyjnie przesyłkę. Obcy wciąż dziwnie jej się przyglądał. Taylor dopiero teraz skonstatowała, że bez pozwolenia mówi jej po imieniu. Mogłaby mu pokazać, gdzie jego miejsce, i kazać mówić do siebie: pani Taggert. Tak zwracali się do niej wszyscy zatrudnieni na ranczo ludzie, a ten od pierwszej chwili mówi jej po imieniu, jakby byli starymi znajomymi. Chociaż właściwie jesteśmy chyba w tym samym wieku, pomyślała. Nie mam żadnego powodu, żeby od początku narzucać takie formalne stosunki. A z drugiej strony, przydałoby się ustawić jeszcze jedną zaporę... Po co ja w ogóle o tym myślę? skrzywiła się. W tym człowieku nie ma nic, czego należałoby się obawiać. Muszę tylko powiedzieć coś stanowczego, coś, co ustawiłoby go z powrotem w szeregu. Muszę mu stale przypominać, kto tu wydaje polecenia.

- Czy mogłabyś mi wyjaśnić, po co ci jestem po­ trzebny? - zapytał Mack, zanim Taylor zdążyła zdecy­ dować, co takiego należałoby mu powiedzieć. Popat­ rzyła na niego z wahaniem, jakby nie była zupełnie pewna, czy powinna dopuścić go do wtajemniczenia. Patrzyła na jego szerokie barki, obciągnięte znoszoną skórzaną kurtką lotniczą. Uznała, że ma do czynienia z zawodowcem. Był silny i potężny. Dokładnie taki, jaki powinien być prawdziwy ochro­ niarz. Na pewno nie zdobędę nad nim władzy, pomyś­ lała pełna lęku. A przyzwyczaiłam się panować nad wszystkim, co do mnie należy. No cóż, zdaje się, że w tym wypadku nie mam zbyt wielkiego wyboru. A to oznacza, że muszę go krótko trzymać. Na tyle, na ile będzie to możliwe, oczywiście. W żadnym razie nie może się zorientować, że się go obawiam. Nie będzie łatwo, ale spróbować trzeba. Mack patrzył na dziewczynę wyczekująco. Spodzie­ wał się, że lada chwila zostanie rozpoznany. A może, pomyślał, nigdy się mną nie interesowała na tyle, żeby moja twarz zapadła jej w pamięć i przetrwała tam przez dwadzieścia długich lat? Bardzo go to przypusz­ czenie zabolało. On przecież ani na chwilę o niej nie zapomniał. Nawet wtedy, kiedy był mężem Jill. Nie, stanowczo trzeba z tym zaraz skończyć. - Może wejdźmy do domu - zaproponowała Tay­ lor. - Tutaj, na otwartej przestrzeni, jesteśmy dla każ­ dego łatwym celem. - Spodziewasz się, że twoi wrogowie obrzucą gra­ natami grządki w ogródku? - zapytał Mack, rozgląda­ jąc się dookoła. - Po nich można się wszystkiego spodziewać - od­ rzekła Taylor ze śmiertelną powagą. - Ty też powinie­ neś uważać. Jeśli, oczywiście, masz zamiar u mnie pracować. A to historia, pomyślał Mack. Ta dziewczyna wpadła w paranoję. Jest kompletnie wykończona.

Przez telefon mówiła mi, że ma problemy z Bartem Carlsonem. Dobrze go pamiętam. To wprawdzie strasz­ ny cham, ale jakoś nie potrafię go sobie wyobrazić w roli terrorysty. We wnętrzu domu panował miły chłód. Ratanowe meble były tu całkiem na miejscu, ale koronkowe firanki w oknach zupełnie nie pasowały do nowej Taylor, tak zawzięcie broniącej swojej fortecy przed niewidzialnym wrogiem. A do tego te kwiaty... Stały wszędzie. W dzbankach, w słoikach, w szklankach i oczywiście w wazonach także. Mack już chciał zapy­ tać, kto tu ostatnio umarł, ale w porę ugryzł się w ję­ zyk. Domyślał się, że Tom przeniósł się do lepszego świata. Jeśli to prawda, to podobne pytanie byłoby w bardzo złym guście. Mack usiadł na wskazanym przez dziewczynę krześ­ le. Z głębi domu słychać było dźwięki płynące z włą­ czonego telewizora. Jakieś kreskówki, pomyślał Mack. To znaczy, że jest tu jeszcze ktoś. Spojrzał pytająco na Taylor, ale ona najwyraźniej nie chciała niczego mu wyjaśniać. A Mack nie zamie­ rzał pytać o nic, co nie miało bezpośredniego związku z jego pracą. - Chcesz się czegoś napić? - zapytała. - Piwa, wina, może jakiegoś soku... - Proszę o coś zimnego. - Mack ze wstrętem wspo­ mniał wczorajsze pijaństwo. - Masz może mrożoną herbatę albo wodę sodową? Taylor skinęła głową i wyszła do kuchni. Mack nie mógł oderwać od niej oczu. Poruszała się z wdziękiem, tak jak kiedyś, chociaż teraz robiła to może odrobinę za szybko. Jakim cudem się tu znalazłem? Mack wciąż jeszcze nie mógł się nadziwić swemu szczęściu. Ode­ tchnął głęboko, chcąc uspokoić nieco rozgorączkowane myśli. Nie, to na pewno nie sen. To wszystko działo się naprawdę. Taylor Taggert. To była nowość. W jego marze-

niach zawsze występowała pod panieńskim nazwiskiem Reynolds. Mack był zupełnie pewien, że T. Taggert z ogłoszenia w „Los Angeles Timesie" jest Tomem Taggertem, jego prześladowcą z lat szkolnych. Kiedy wykręcił podany w ogłoszeniu numer i odezwała się kobieta, która powiedziała: „Tak, to ja jestem T. Tag­ gert z ogłoszenia. Mam na imię Taylor", Macka zamu­ rowało. Dopiero po chwili zdołał jakoś wydukać swoje nazwisko i powiedzieć parę słów o posiadanych kwali­ fikacjach. „Świetnie", ona na to. „Nie mam czasu na głupstwa. Proszę tu przyjechać. Jeśli zda pan egzamin, od razu zacznie pan pracę". - A co będzie, jeśli go nie zdam? - zapytał wtedy Mack. - Nie będzie pan mógł zacząć pracy. Czy mam do tego egzaminu dodać jeszcze test na inteligencję? Mack był kompletnie oszołomiony. Nie potrafił o nic pytać, nie umiał nawet się przypomnieć. Nie mógł uwierzyć w to, że po tylu latach może tak zwy­ czajnie rozmawiać przez telefon z samą Taylor i że ona chce go u siebie zatrudnić. Dopiero kiedy odłożył słuchawkę, kiedy się nad wszystkim zastanowił, dotar­ ło do niego, że ta opryskliwa i nie mająca czasu na głupstwa Taylor niewiele ma wspólnego z tamtą słodką dziewczyną o anielskiej buzi, która chodziła z nim do jednej klasy. Nie miał wątpliwości, że to jedna i ta sama osoba. Taylor i Tom przez wszystkie lata szkoły stanowili parę. Należeli do szkolnej arystokracji. Za to Macka zawsze uważano za chuligana. Do takich chłop­ ców jak on takie dziewczyny jak Taylor nawet się nie odzywały. Tom był gospodarzem najstarszej klasy i gwiazdą szkolnej drużyny futbolowej. No i oczywiś­ cie wziął sobie Taylor za żonę. Pamięć Macka prze­ dziwnym zrządzeniem losu nie zarejestrowała tego fak­ tu. Kiedy myślał o niej w bezsenne noce, Taylor wciąż była młoda, uśmiechnięta i wolna. I pozwalała mu się dotykać, przytulać... W jego marzeniach ona zawsze się śmiała. Na jawie nigdy nawet się do niej nie zbliżył.

Nie należał do wąskiego kręgu przyjaciół Taylor, więc tylko z daleka mógł na nią patrzeć. Tak to wyglądało przed laty, kiedy oboje chodzili do szkoły. Teraz wszy­ stko się zmieniło. Oboje dorośli, a na marzenia nie ma czasu. Mack bardzo był ciekaw, co tu się wydarzyło. Wie­ dział niewiele. Tyle tylko, ile wynikło z rozmowy telefonicznej. Zapytał, czy to ona go angażuje, czy też miałby pracować dla jej męża. „Dla mnie", odrzekła wtedy zwięźle. „Pana Taggerta już nie ma." Mack domyślił się, że jeśli ona wciąż nosi nazwisko Toma i nadal mieszka na ranczo, należącym do rodzi­ ny Taggertów, to może to oznaczać tylko jedno: Tom nie żyje. Bo gdyby się rozwiedli, Taylor na pewno by się wyprowadziła. A nawet gdyby została w tym domu, nie używałaby nazwiska Taggert. Mack rozprostował nogi. Nie mógł się już doczekać powrotu Taylor. Co chwila przekonywał siebie, że ona naprawdę jest blisko niego, że tym razem to nie jest sen. Taylor stała przy kuchennym zlewie. Małymi łykami piła zimną wodę ze szklanki. Musiała się choć trochę uspokoić. Siedzący w pokoju mężczyzna był rewelacyjny. Nie spodziewała się, że uda jej się znaleźć tak doskonałe­ go ochroniarza. Była zupełnie roztrzęsiona. Nie jest to właściwy moment na histerie, przekonywała samą siebie. W końcu od śmierci Toma sama sobie ze wszystkim radzi. Po pierwsze - nie zwariowała. Poza tym zupełnie dobrze prowadzi interesy, gospodaruje na ranczo, a i Ryan nie może narzekać na brak opieki. Nie jest łatwo pogodzić ze sobą tyle obowiązków. Kiedy Tom umarł, Taylor myślała, że jej życie także się skończyło. Ich małżeństwo trwało dwanaście lat, ale nierozłączną parą zostali już w szkole średniej. Nie znała innego życia poza życiem z Tomem. Nie potrafiła nawet wyobrazić sobie siebie u boku innego mężczyzny. Tom był dla niej opoką, jedynym powodem, dla którego warto było żyć. To prawda, że życie z Tomem

nie było usłane różami, ale kiedy umarł, życie bez niego straciło sens. Przez wiele tygodni chodziła otu­ maniona. Zupełnie nie wiedziała, do czego się zabrać. Chciała sprzedać ranczo, opuścić Hawaje i znaleźć sobie jakieś miejsce, w którym nie będzie wspomnień. Dzwoniła nawet do pośredników, dowiadywała się o ceny... Pewnego wieczoru Ryan wdrapał się jej na kolana, przytulił do niej i zaczął płakać. Po raz pierw­ szy dotarł do niego cały ogrom tragedii, która miała odtąd zaciążyć na jego życiu. Kiedy oboje się wy­ płakali i osuszyli oczy, Ryan powiedział: „Jak dorosnę, też będę prowadził ranczo. Tak jak tatuś. I zaopiekuję się tobą, mamusiu". Taylor w jednej chwili zrozumia­ ła, że nigdzie nie wyjedzie. To ranczo było przecież dziedzictwem Ryana, jedyną rzeczą, jaka została chło­ pcu po ojcu, i ona nie ma prawa mu tego zabierać. Od tamtego wieczoru wszystko się zmieniło. Taylor w mgnieniu oka się pozbierała. Zajęła się gospodarst­ wem i wkrótce doprowadziła ranczo do rozkwitu. Nie robiła tego z miłości do pracy, tylko z miłości do syna. Ta ziemia należy do Ryana, powtarzała sobie każdego ranka, i ja muszę ją dla niego utrzymać. Z tego samego powodu, kiedy okazało się, że Bart Carlson chce ją wyrugować z ranczo, postanowiła wynająć sobie ochroniarza. Dlatego musiała się zdecydować na za­ proszenie do swojego domu tego Macka Caine'a. Obo­ wiązek przede wszystkim, pomyślała. Wzięła oszronione szklanki z mrożoną herbatą i po­ szła do pokoju. Usiadła sztywno na brzegu kanapy. Wciąż myślała tylko o tym, czy aby właściwie po­ stąpiła, wynajmując tego obcego człowieka. Każdy kij ma dwa końce, a ten nie należał do wyjątków. Caine sprawiał wrażenie brutala i to ją trochę przerażało. Ale z drugiej strony potrzebowała kogoś, kto samym wyglądem odstraszałby ewentualnych napastników. Nie wygląda na gangstera, myślała zatroskana, cho­ ciaż ta blizna na policzku świadczy o tym, że w prze-

szłości często ryzykował i teraz niczego się nie boi. Rusza się jak mucha w smole, ale to bez wątpienia tylko maskarada. Kiedy mnie powalił na ziemię, zwijał się jak dziki kot, przypomniała sobie. Na pewno radzi sobie ze wszystkim. Tylko czy da radę Bartowi? - Przejdźmy do interesów - zaczęła szorstko Tay­ lor. Postanowiła trzymać tego człowieka na dystans przy użyciu zarówno ostrego tonu, jak i właściwej gestykulacji. - Zacznijmy od broni. - Jakiej broni? - zapytał Mack zaskoczony. Dla ludzi w jego fachu broń była zawsze czymś najbliższym, bardzo osobistym, o czym z nikim się nie rozmawia. - Masz swoją broń, czy mam ci dać jakąś spluwę? - Mam własną - odrzekł bez namysłu. Co ona sobie myśli? zaniepokoił się. Nie jesteśmy na Dzikim Zachodzie. - To co mam, zupełnie wystarczy. Schowany w bucie nóż oraz pistolet marki Smith & Wesson w kaburze na szelkach przeprowadziły Mac­ ka bezpiecznie przez lata pracy dla DEA, kiedy to przechwytywał transporty narkotyków i rozrywał paję­ cze sieci, jakimi gangi narkotykowe oplatały cały kon­ tynent. W tej śmiesznej sąsiedzkiej przepychance na pewno niczego więcej nie potrzebował. - Nie powiedziałaś mi jeszcze, po co jest ci po­ trzebna ochrona - przypomniał Mack, pragnąc jak naj­ prędzej zmienić temat rozmowy na mniej osobisty niż sprawy związane z bronią. - Nasze ranczo jest bardzo małe. - Taylor odstawi­ ła na stolik swoją szklankę. - Należy do rodziny moje­ go męża od wielu pokoleń i od wielu pokoleń jakoś egzystuje w cieniu ogromnego i doskonale prosperują­ cego sąsiada, którym w tej chwili jest niejaki Bart Carlson. - Taylor oparła się o poduszki kanapy i popa­ trzyła na korony palm poruszane lekkim wiatrem. - Nigdy dotąd nie było między nami żadnych nieporo­ zumień - ciągnęła. - W każdym razie ja o niczym takim nie wiem. Ale ostatnio... Nasze stosunki niezbyt

dobrze się układają. Wygląda na to, że Bart chciałby się nas pozbyć i dołączyć naszą ziemię do długiej listy swoich zakupów. Robi wszystko, żeby mnie wystra­ szyć i zmusić do sprzedania ranczo. - Dlaczego? - Właściwie sama dokładnie nie wiem. - Taylor znów patrzyła w okno. - Mam na ten temat dwie teorie. Po pierwsze: Kala, właściwie jedyne źródło wody w tej okolicy, przepływa najpierw przez naszą ziemię, a potem płynie na ranczo Carlsona. Bart może chcieć przejąć kontrolę nad całą rzeką. Kiedyś powie­ dział coś takiego, z czego wynikało, że obawia się, żebym nie odcięła mu dostępu do wody. Kiedy żył Tom, mój mąż, Bart nie zgłaszał żadnych obaw. Dopiero teraz, kiedy ja przejęłam ranczo, stał się trochę nerwowy. - Znów spojrzała w oczy Macka, jakby tam spodziewała się znaleźć rozwiązanie zaga­ dki. - Drugi powód, to nasze sukcesy. Ranczo Tagger- tów nigdy nie było dochodowym interesem, ale ostat­ nio udało mi się zdobyć kilku nowych klientów. Nastawiłam się na produkcję wołowiny bez hormonów. Mięso dla smakoszy - uśmiechnęła się. - Dobrze mi za to płacą. Mack skinął głową. A więc na dodatek jest kobietą interesu, pomyślał. Lepiej jej idzie bez Toma niż z nim. - Nie stanowisz konkurencji dla Carlsona, więc dla­ czego Carlson chce cię stąd wygryźć? - zapytał cicho Mack. Patrzył na nią zaciekawiony. Nie zachowywała się jak histeryczka. Tego był zupełnie pewien. Tu dzieje się coś poważnego, pomyślał. - Może to zwykła zazdrość. Ja naprawdę nie wiem - westchnęła ciężko Taylor. - Zaraz, muszę się za­ stanowić, jak to się zaczęło. Aha, już wiem. Ludzie Carlsona dwukrotnie spłoszyli moje bydło. Spalili mi szopę. Dzwonią do mnie z pogróżkami. Zmusili do odejścia dwóch kowbojów i nastraszyli Josiego, nasze-

go najstarszego pracownika, który ma prawie osiem­ dziesiąt lat i mieszka na ranczo od niepamiętnyc cza­ sów. Nakłaniali moich dostawców, żeby przestali sprzedawać mi paszę, a klientów, żeby nie kupowali ode mnie mięsa. - Skąd wiesz, że za tym wszystkim stoi Carlson? - Bo nikt inny nie mógłby tego zrobić. On jeden ma w tym jakiś interes. Zresztą zawsze, kiedy coś się dzieje, on się natychmiast zjawia i obiecuje mi, że pomoże i kupi moje ranczo. Oczywiście zapewnia, że chce to zrobić wyłącznie po to, żebym nareszcie pozbyła się kłopotu. - Rozumiem. Stara zabawa w dobrego gliniarza i złego gliniarza. - Coś w tym rodzaju. - A co na to policja? - Przyjeżdżają, piszą raport i odjeżdżają. - Taylor spojrzała na niego niepewnie. - Chciałam wynająć któregoś z miejscowych prywatnych detektywów, ale oni wszyscy siedzą w kieszeni u Barta. Byłam w krop­ ce. Dlatego dałam ogłoszenie do „Los Angeles Time- sa". Miałam nadzieję, że zgłosi się ktoś odpowiedni. - A tymczasem zgłosiłem się ja. - Mack zaśmiał się gorzko. - Nie wiem, czy jestem odpowiedni do tej roboty, ale postaram się spełnić twoje oczekiwania. - Tu mogą się jeszcze zdarzyć różne rzeczy - prze­ strzegła go Taylor. - Nie martw się - pocieszył ją Mack. Odwaga i determinacja tej drobnej dziewczyny bardzo go wzru­ szyły. - Dam sobie radę z twoim sąsiadem. - Właściwie spodziewałam się kogoś innego - spo­ glądała na niego, jakby niezupełnie wierzyła w kwalifi­ kacje Macka. - Kogo mianowicie? - Mack czuł się pod jej spoj­ rzeniem jak przyszpilony do ściany owad. - Sama nie wiem. Raczej kogoś starszego... Poli­ cjanta na emeryturze czy kogoś takiego. Kogo ja chcę oszukać? myślała Taylor. Wcale mi

nie chodziło o wiek ani o kwalifikacje. Miałam na­ dzieję, że ten facet, który się zgłosi, nie będzie aż taki przystojny. Ten stanowi prawdziwe zagrożenie dla mo­ jego spokoju. Żebym nie wiem jak mocno przekony­ wała samą siebie, że mnie ten Caine nic nie obchodzi, to sama najlepiej wiem, że to nieprawda. Już mnie zainteresował i będę musiała to głupie uczucie stłam- sić. Nie wiem, dlaczego on mi się tak przygląda i skąd to wrażenie, że już gdzieś go widziałam. - Masz żonę? - zapytała Taylor urzędowym tonem. Wyciągnęła z szuflady stołu księgę rachunkową i ot­ worzyła ją na ostatniej zapisanej stronie. - Miałem. - Co się z nią stało? - Ma teraz innego męża - odpowiedział Mack. Czekał na powrót dobrze znanego kłucia w sercu, które pojawiało się zawsze wtedy, kiedy myślał o Jill. Jed­ nak tym razem ukłucie się nie zjawiło. Taylor przyglądała mu się chwilę, po czym podała pokryty cyframi kawałek papieru. - Tyle dostaniesz, jeżeli cię zatrudnię - powiedzia­ ła. - Musisz pamiętać, że do tego dochodzi mieszkanie i wyżywienie. - Jak długo będę ci potrzebny? - Mam nadzieję, że nie dłużej niż kilka tygodni. Na tyle długo, żeby dotarło do Barta, że zrobię wszystko, co w ludzkiej mocy, a ziemi nie sprzedam. Oczywiście, jeśli zdecyduję się ciebie zatrudnić - przypomniała mu znowu. - Powiedz mi jeszcze, czy dużo miałaś ofert? - za­ pytał Mack. Dobrze wiedział, że poza nim nikt się do niej nie zgłosił. Takie rzeczy można wyczuć. Wiedział też, że ona nigdy się do tego nie przyzna. - Nie twój interes - zbyła go szorstko. - Zajmijmy się lepiej twoimi kwalifikacjami zawodowymi. - Jak sobie pani życzy, szefowo. - Mackowi nie udało się ukryć uśmiechu. Taylor zarumieniła się, ale zanim zdążyła mu po-

wiedzieć, co sądzi o jego poczuciu humoru, otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł mały, może sześcioletni chłopiec. Taylor odwróciła się, a z jej twarzy w mgnie­ niu oka zniknęło napięcie i śmiertel­ na powaga. Uśmiechnęła się tak, jak robiła to zawsze w marzeniach Macka. Taką ją znam, pomyślał z ulgą. Jakie to szczęście, że ona jeszcze istnieje. Chłopiec podszedł do matki, a ona przytuliła go do siebie. Mały patrzył spode łba na Macka. Najwyraźniej uznał go za intruza. - To jest pan Caine, synku - powiedziała Taylor. - Zostanie z nami przez kilka tygodni. Przywitaj się z nim, dobrze? Chłopiec zrobił, co mu kazano, chociaż widać było, że nie ma na to najmniejszej ochoty. Taylor drgnęła, kiedy w sąsiednim pokoju rozległ się dzwonek telefonu. - Niech to szlag trafi! Czekam na telefon od dostawcy. To pewnie on. Ryan, dotrzymaj towarzystwa panu Caine - zawołała Taylor i wybiegła odebrać telefon. Ryan stał nieporuszony i patrzył ponuro na Macka. Mack także przyglądał się chłopcu, który wyglądał jak miniaturowa kopia swego ojca. Te same szare oczy, ostry podbródek, chude nogi. Tylko włosy miał rude, a nie jasne. - Jak leci, Ryan? - zapytał Mack, który uznał, że na nim, jako na starszym, spoczywa obowiązek nawią­ zania rozmowy. - Mój tata był wyższy od ciebie - oświadczył mały głosem tak donośnym, że zapewne słychać go było na autostradzie. - To chyba musiał bardzo urosnąć, odkąd skończył szkołę - mruknął Mack. - Mój tata był mądrzejszy niż ty - licytował ni­ czym nie zrażony chłopiec. - W to mogę uwierzyć. - Mój tata niczego się nie bał - mówił dalej Ryan. - I zawsze wygrywał rodeo.

- Tu masz rację - przyznał Mack. - Zawody na rodeo nigdy nie były moją pasją. - Mój tatuś był... był przystojniejszy niż ty. - A ty jesteś do niego bardzo podobny. - Mack uśmiechnął się do chłopca serdecznie. - Wiem - powiedział malec, trochę zaskoczony. Stwierdzenie Macka najwyraźniej zbiło go z tropu, bo zaprzestał wreszcie bezsensownych porównań. - Znałem twojego tatę - oświadczył Mack. - Czy on był twoim przyjacielem? - Ryan z przeję­ cia zamrugał powiekami. - No pewnie. - Mack nie wahał się ani chwili. W tej sytuacji drobne kłamstwo nie mogło nikomu zrobić krzywdy. - Oczywiście, że się przyjaźniliśmy. Ryan skinął głową, po czym odwrócił się do Macka plecami, kierując się do drzwi, którymi tu wszedł. Na odchodnym raz jeszcze krytycznie spojrzał na niego. - Tylko nie próbuj całować mojej mamy, dobra? - powiedział Ryan. - Co takiego? - Mack aż zamarł ze zdziwienia. - Jeden facet próbował ją pocałować. - Mały świd­ rował Macka przenikliwym spojrzeniem. - Musiałem go uderzyć. - Posłuchaj, Ryan - zaczął Mack powoli. Bardzo żałował, że nie widział tej sceny na własne oczy. - Daję słowo, że nie przyjechałem tu nikogo całować. Jestem tu, żeby pomóc tobie i twojej mamie bronić waszej własności. Ryan jeszcze przez chwilę przyglądał się gościowi, po czym odwrócił się i na dobre zniknął w głębi domu. Mack roześmiał się cicho. O, nie, całowania zdecy­ dowanie nie mam w planie, pomyślał. Nie przyjecha­ łem tu po to, żeby całować. Wprost przeciwnie. To nie wspomnienia związane z Taylor sprawiły, że przeleciał przez ocean, żeby znaleźć się na Hawajach. Przyjechał, ponieważ tu był jego dom, chociaż przez wiele lat o tym właśnie nie chciał myśleć. Próbował stworzyć

sobie nowy dom. Z Jill. Uważał nawet, że mu się to udało i że dzięki temu Hawaje przestały mu być po­ trzebne. Potem jednak tamten bezpieczny port zniknął z powierzchni ziemi i Mack zapragnął znów gdzieś zacumować. Zaczęły go prześladować wspomnienia o Shawnee, jego siostrze, o Hawajach i o własnej młodości. Kiedy zobaczył w gazecie tamto ogłoszenie, uznał, że to znak, iż powinien jednak wrócić do domu i przekonać się, czy potrafi znaleźć sobie miejsce w swoim dawnym świecie. Bardzo potrzebował domu i miał nadzieję, że odnajdzie go na Hawajach. Taylor na pewno mnie zatrudni, myślał. Nie ma innego wyjś­ cia. A skoro tak, to powinienem przynieść swoją torbę. Została na drodze. Nie ma w niej wprawdzie wiele, ale to prawie wszystko, co posiada. Wstał z krzesła w tej samej chwili, w której Taylor wróciła do pokoju. - Dokąd się wybierasz? - zapytała. Mack nie odpowiedział. Patrzył na nią, jakby chciał ją prześwietlić oczami. - Co się stało z Tomem? - zapytał. - Nie żyje - powiedziała szybko Taylor, upewniw­ szy się przedtem, że drzwi, za którymi zniknął Ryan, są zamknięte. - Zmarł prawie rok temu. Znałeś go? - Tak. - Mack skinął głową. Taylor przyglądała mu się zaciekawiona, a Mack zastanawiał się, kiedy wreszcie go sobie przypomni. A może w ogóle mnie nie pamięta? pomyślał. Nie wiem, czy zamieniliśmy ze sobą choćby dziesięć słów. Zapewne nie wryłem jej się w pamięć tak mocno, jak ona mnie. Pewnie uważała mnie za śmiecia i zapomniała o mnie, kiedy tylko stąd wyjechałem. - Kiedy poznałeś Toma? - zapytała Taylor. - Dawno temu. - Jakoś nie mógł się zdobyć na odwagę, żeby powiedzieć jej prawdę. - Kiedyś ci o tym opowiem. Nie zadawała więcej pytań, chociać Mack czuł, że miała na to ogromną ochotę.

- Idę na drogę po swoje rzeczy - oznajmił. - Zaraz wracam. Taylor podeszła, do drzwi. Patrzyła, jak Mack scho­ dzi po schodach werandy. Odwrócił się nagle i ich oczy spotkały się na jedną krótką chwilę. W tym samym momencie dziewczyna zobaczyła w wyobraźni inny, chociaż podobny do tego obraz: młody chłopak patrzył przez ramię dokładnie tak samo jak ten tutaj. Brzegi tamtego wspomnienia dawno już wypłowiały, ale środek pozostał jasny i wyraźny, jakby tamto zda­ rzyło się wczoraj. Szkoła średnia. Taylor, jak zawsze, siedziała w swojej ławce, a tamten chłopiec siedział kilka ławek przed nią. To było na lekcji matematyki. Odwrócił głowę i spojrzał na nią. Wtedy ich oczy także się spotkały i tak samo jak teraz przez chwilę na siebie patrzyli. Tamta chwila, zupełnie bez znaczenia, przez wszystkie te lata co rusz do niej powraca. Nigdy nie udało jej się zapomnieć czarnych oczu owego chło­ paka. Ten człowiek, który każe mówić do siebie: Mack, tak samo się nazywa i ma takie same czarne oczy. - Co tu się, u diabła, dzieje? - szepnęła Taylor, przyciskając palce do pobladłych warg. Kimo Caine, myślała. Ta czarna owca, ten chuligan, chłopak, który zawsze pakował się w kłopoty, aż wre­ szcie musiał opuścić wyspę i nigdy nie wrócił. Po co on tu przyjechał? - Co tu się dzieje? - powtórzyła.

ROZDZIAŁ TRZECI Taylor wciąż jeszcze stała oniemiała na werandzie, kiedy znów go zobaczyła. Serce biło jej w piersi tak głośno, że on chyba też je słyszał. Dlaczego mi nie powiedział, kim jest? myślała, przyglądając mu się uważnie. Tak, to na pewno on. Wprawdzie zamiast wysokiego, chudego chłopca idzie tu potężny mężczyz­ na, ale oczy ma takie same. Nie bardzo wiedziała, jak powinna się teraz zachować. Życie wciąż mi przynosi nowe niespodzianki, pomyślała. Jak to się mogło stać? On w niczym nie przypomina tamtego zabiedzonego cwaniaka. I nie nazywał się wtedy Mack. Wszyscy mówili do niego Kimo. Kimo Caine. Dzikus z Paukai High. „Płynie w nim krew Caine'ów. To byli piraci", mawiała matka Taylor, kiedy tylko spotykały plączące­ go się po mieście Kimo. Matka od razu zauważyła zafascynowane spojrzenie córki. „Te młode Cainiątka to chuligani. Trzymaj się od niego z daleka, Tay. To nie jest towarzystwo dla ciebie". Potem okazało się, że matka miała rację. Piracka krew odezwała się w Kimo, kiedy byli w maturalnej klasie. Musiał uciekać z miasta przed przysłowiową karzącą ręką sprawiedliwości. A teraz przyjechał i chce pracować jako jej ochroniarz. Taylor uważała za bardzo dziwne to, że od razu nie powiedział jej, kim jest. Nie miała pojęcia, o co mu naprawdę chodzi, ale jeśli chciał jej coś zabrać, to będzie się musiał obejść smakiem. - Proszę, niech pan siada, panie Caine - powiedzia­ ła obojętnie. - Chcę jeszcze o coś pana zapytać.

Caine usiadł na stojącym pośrodku pokoju twardym krześle, a Taylor zaczęła spacerować tam i z powro­ tem. Była naprawdę zła. Nikt nie lubi, kiedy ktoś robi z niego głupca. Mack od razu zauważył zmianę, jaka w niej zaszła, chociaż nie miał pojęcia, czemu tak się stało. Może przez rozmowę telefoniczną? A może Ryan coś jej powiedział? W każdym razie to coś spowodowało, że dziewczyna stała się szorstka i bardzo nieprzyjemna. Dawna Taylor nawet nie umiałaby się zachować w ten sposób, ale do tej nowej ta poza pasowała jak ulał. - Kiedy skończyłeś poprzednią pracę? - zapytała ostro. - Przed kilkoma miesiącami. - Dlaczego przestałeś pracować? - Wypaliłem się. Muszę naładować akumulator. - Czy po raz pierwszy przyleciałeś na Hawaje? - Taylor miała minę, z której wynikało, że nie wierzy w ani jedno jego słowo. - Czy przyleciałem?... No, tak. - To akurat była szczera prawda. Trochę kręciło mu się w głowie od tych jej spacerów tam i z powrotem, ale patrzenie na szczupłe, opalone nogi dziewczyny, na jej zgrabną sylwetkę, sprawiało Mackowi ogromną przyjemność. - Chodzi mi o to - zgromiła go spojrzeniem - czy po raz pierwszy jesteś na Hawajach, czy też już kiedyś tu mieszkałeś. - Po co chcesz to wiedzieć? - zapytał. Zgodna z prawdą odpowiedź na jej pytanie spowodowałyby lawinę innych, na które na razie nie chciał odpowia­ dać. - Czy to ma jakieś znaczenie? - Może. - Patrzyła na niego, jakby złapała go na gorącym uczynku. - To zależy. - Uzależniasz od tego przyjęcie mnie do pracy? - Możliwe. - Stała przed nim podparta pod boki i nerwowo stukała stopą w podłogę. - To powiedz mi jeszcze, którą odpowiedź chciała-