barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony85 689
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań50 830

D232. Leabo Karen - Piaskowa dziewczyna

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :561.8 KB
Rozszerzenie:pdf

D232. Leabo Karen - Piaskowa dziewczyna.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 150 stron)

KAREN LEABO Piaskowa dziewczynka

ROZDZIAŁ PIERWSZY Isabel włączyła nocną lampkę. Wzięła na ręce płaczące niemowlę i mocno je do siebie przytuliła. - Nie płacz, młody człowieku - szeptała, kołysząc zawi­ niątko. - Ciocia Isabel jest przy tobie. Maluch rozwrzeszczał się tak głośno, że jego buzia stała się purpurowa. Isabel była bezradna. Nie mogła dać małemu tego, czego chciał. - Isabel - wypowiedziane przez stojącą w drzwiach ko­ bietę słowo zabrzmiało jak nagana. - Zaczął płakać - tłumaczyła się Isabel. tuląc niemowlę do piersi. - Słyszałam. Przecież widzisz, że tu jestem. - Angie, młodsza siostra Isabel, wyciągnęła do niej ręce - Daj mi go. Isabel zapragnęła uciec i zabrać ze sobą chłopczyka. Jej dwudziestoletnia siostra z początku wcale nie chciała mieć dziecka. Isabel zawahała się ułamek sekundy, zanim w końcu oddała niemowlę matce. - To ja jestem jego matką, a nie ty - powiedziała cicho Angie. Usadowiła się wygodnie w bujanym fotelu i przysta­ wiła dziecko do piersi. - Bardzo ci jestem wdzięczna za wszy­ stko, co dla mnie zrobiłaś. Nie wiem, co by się ze mną stało, gdybyś nie pozwoliła mi mieszkać i pracować u siebie. Ale teraz powinnaś się usunąć. Jak mam się nauczyć macierzyń­ stwa, jeśli ty jesteś przy Coreyu, zanim zdążę przyjść do jego

pokoju? Dobrze, że to ja mam mleko, bo inaczej pewnie nigdy nie pozwoliłabyś mi go potrzymać. Isabel przygryzła wargę. Angie, niestety, miała rację. Isabel zajmowała się wszystkim przez cały okres ciąży Angie i po­ tem, kiedy przywiozła Coreya ze szpitala do domu. To Isabel zmuszała siostrę do właściwego odżywiania się i do odpo­ czynku, sprawdzała, czy Angie regularnie odwiedza lekarza, i za wszystko płaciła. To Isabel kupiła małemu łóżeczko, ubranka i pieluchy. Ona też zaprojektowała i wyposażyła po­ kój dziecinny. I cały czas była chora z zazdrości. Isabel niczego na świecie nie pragnęła tak bardzo jak dzie­ cka. Skończyła już trzydzieści lat, ale własnych dzieci nie miała. Nie spotkała dotąd mężczyzny, z którym chciałaby przejść przez życie. A ponieważ uważała, że nie ma prawa pozbawiać własnego dziecka ojcowskiej miłości, urodzenie dziecka nieślubnego także nie wchodziło w rachubę. Isabel nie potrafiła pogodzić się z tym, że jej młodsza siostra tak dobrze wypełnia obowiązki matki, choć jeszcze dwa tygod­ nie temu wydawało się, że instynktu macierzyńskiego nic ma za grosz. Przepraszam, siostrzyczko - wyszeptała Isabel, z tru­ dem hamując łzy. - Ja tylko chciałam ci pomóc. Przecież pomagasz. - Angie uśmiechnęła się do niej. - Proszę cię tylko, żebyś mi pozwoliła zostać mamą Coreya. Być może nie wszystko robię tak jak trzeba... - Doskonale sobie radzisz, mała. - Isabel pogłaskała po­ krytą niemowlęcym puszkiem główkę siostrzeńca. - Będę za wami tęskniła. - Zamieszkamy o dwie ulice stąd. Zgadnij, kto będzie opiekunką do dziecka? - Chyba pobiję się z mamą o palmę pierwszeństwa. Isabel uśmiechnęła się z przymusem. Wcale nie czuła się

obrażona. Uważała, że należała jej się reprymenda za wści- bianic nosa w cudze sprawy. Korzystając z tego, że Angie zajęła się karmieniem synka, Isabel wyszła z pokoju, cichutko zamykając za sobą drzwi. Była dopiero piąta rano, ale ona i tak nie mogłaby już zasnąć. Postanowiła się ubrać i wcześniej niż zwykle rozpocząć swoje poranne bieganie. Włożyła dres, gęste brązowe włosy związała w koński ogon i wyszła z domu. Stara kamienica z epoki wiktoriań­ skiej była nie tylko domem Isabel, ale mieściła także prowa­ dzoną przez nią pracownię dekoratorską. Dom miał tyle po­ koi, że bez trudu można było w nim zademonstrować klien­ tom szeroki zakres możliwości dekoratorskich Isabel. A wło­ żyła ona w urządzenie tego domu cały swój talent. Był piękny, wygodny i przytulny, dokładnie taki, jaki powinien być pra­ wdziwy dom. Brakowało w nim tylko dziecięcego śmiechu. Pojawienie się Coreya pozwoliło Isabel poznać uroki ma­ cierzyństwa, ale nawet i ten epizod miał się wkrótce skończyć. Choć nie bardzo mogła sobie na to pozwolić, zniecierpliwio­ na nieustannym wtrącaniem się starszej siostry Angie wyna­ jęła mieszkanie w zrujnowanej kamienicy nie opodal domu Isabel. No cóż, westchnęła, Angie zawsze chodziła własnymi dro­ gami. Tym razem też na pewno jakoś sobie poradzi. Poranek był chłodny, choć kalendarzowa wiosna miała się zacząć dosłownie za kilka dni. Isabel pobiegła na znajdującą się w pobliżu plażę Galveston Island i już po chwili poczuła rozchodzące się po całym ciele błogie ciepło. Biegła, zacho­ wując właściwe tempo, oddech miała równy, spokojny. Zde­ nerwowanie, wywołane przykrym spięciem z młodszą siostrą, wreszcie zaczęło znikać. Nagle usłyszała jakiś dziwny dźwięk. Zwolniła tempo bie-

gu, podniosła głowę. Poprzez szum fal oceanu przedzierał się odgłos do złudzenia przypominający płacz niemowlęcia. - Chyba oszalałaś, Iz - mruknęła do siebie. - Skąd o tej porze na plaży wzięłoby się niemowlę? Tylko niemowlęta mi w głowie, myślała. Odkąd pojawił się w moim domu Corey, cały czas nasłuchuję, co też się z nim dzieje. Jak tylko zaczyna gaworzyć, zaraz się budzę, choćbym nawet spała jak kamień. To na pewno miauczenie kota. Przystanęła, gdy dźwięk się powtórzył. Tym razem była absolutnie pewna, że to jednak nie kot, poszła więc w tę stronę, z której dochodziło żałosne kwilenie. Na rozłożonej wprost na piasku gazecie leżał zupełnie nagi noworodek. Isa- bel, nie namyślając się długo, chwyciła dziecko na ręce. - Kto mógł coś takiego zrobić? - zawołała głośno, drżą­ cymi ramionami otulając zziębnięte ciałko. Nie potrafiła pojąć, jak to możliwe, żeby jakikolwiek czło­ wiek tak okrutnie mógł potraktować bezbronną ludzką istotkę. Chwilę stała jak sparaliżowana, ogarnięta nieopisaną furią skierowaną przeciwko matce maleństwa. Wreszcie ochłonęła. Musiała przecież jak najszybciej zawieźć tę kruszynę do szpi­ tala. Nic wiadomo, jak długo nagi noworodek leżał na plaży głodny i być może okaleczony. Isabel schowała dziecko pod bluzę dresu, żeby ogrzać ma­ leństwo ciepłem własnego ciała, i pobiegła do najbliższych schodów, prowadzących na Seawall Boulevard. Ulica była zupełnie pusta. W oddali zabłysły światła szybko zbliżającego się samochodu. Zrozumiawszy, że jest to być może jedyna szansa szybkiego dotarcia do szpitala. Isabel stanęła na środ­ ku ulicy. Jedną ręką przytrzymywała przytulone do piersi niemowlę, a drugą wyciągnęła w stronę nadjeżdżającego sa­ mochodu.

Craig Jaeger był tak zaprzątnięty myślami o czekającym go tego dnia spotkaniu, że dosłownie w ostatniej chwili za­ uważył ubraną na czarno postać, która pojawiła się tuż przed maską jego samochodu. Z całych sił nacisnął pedał hamulca. Mimo to uderzyłby ją, gdyby nie uskoczyła. - Oszalała pani? - zawołał przez otwarte okno. - Mało brakowało, a byłbym panią zabił. Dziewczyna nie traciła czasu na kłótnie. Otworzyła drzwi samochodu i usiadła obok kierowcy. - Musi mi pan pomóc - powiedziała spokojnie, choć w jej oczach czaił się strach. - Proszę mnie zawieźć do szpitala. Mam tu noworodka. - O mój Boże! - jęknął Craig. Z piskiem opon ruszył z miejsca. - Urodziła pani dziecko i jak gdyby nigdy nic bie­ ga sobie pani po ulicach? - To nie jest moje dziecko. Czy wie pan, jak dojechać do szpitala świętego Augusta? - Wiem. No więc czyje to dziecko? - Nie mam pojęcia. Znalazłam je na plaży. - Wolne żarty. - Czy wyglądam na dowcipnisie? Nie mógłby pan jechać szybciej? Craig i tak przekroczył już dozwoloną na rym odcinku prędkość o jakieś dziesięć kilometrów, lecz żeby zadowolić tajemniczą kobietę, zwiększył owo przekroczenie do dwu­ dziestu. Ta drobna osóbka wyglądała jak wcielona furia, choć na szczęście jej złość nie była skierowana przeciwko Craigo- wi. Udało mu się rzucić na nią okiem, kiedy zatrzymali się na czerwonym świetle. Miała gęste ciemne włosy, niesfornie wy­ mykające się z końskiego ogona, ogorzałą cerę i wielkie, oto­ czone drugimi rzęsami oczy. Dość duży nos dziwnie kontra­ stował z bardzo delikatnymi rysami twarzy.

- Zielone! - zawołała. - Niech pan jedzie! Craig wcisnął pedał gazu. Pomyślał sobie, że ta kobieta wygląda wprawdzie jak anioł, ale jej głos mógłby wpędzić w kompleksy niejednego zawodowego sierżanta. Ukryte pod jej bluzą niemowlę zaczęło popiskiwać. - Czy myśli pani, że nic mu nie jest? - zapytał Craig. - Nie wiem. - Popatrzyła na niego zdziwiona okazanym zainteresowaniem. - Ta dziewczynka jest dość duża jak na noworodka. Poza tym głośno krzyczała, więc pewnie płuca ma w porządku. - Uciszyła się. Podoba jej się pani głos. Craigowi też się podobał. Był bardzo melodyjny. Oczywiście nie wtedy, kiedy na niego krzyczała. - Pewnie umie pani postępować z takimi maluchami. - Niezbyt często znajduję na plaży niemowlęta, ale moja siostra cztery tygodnie temu urodziła dziecko. Mieszkali ra­ zem ze mną. - A więc jest pani kimś w rodzaju niańki? - Właściwie byłam dla małego matką, dopóki moja siostra nie zmieniła tej sytuacji. Ona jest panną. Jej wspaniały narze­ czony zniknął, gdy tylko dowiedział się, że Angie zaszła w ciążę. Zamilkła na chwilę i w zadziwieniu kręciła głową. Nie rozumiem. Zupełnie nie potrafię pojąć, jak ktoś mógł... A pan? - spojrzała na niego pytająco. - Czy pan by porzucił własne dziecko? Craig bez trudu odgadł, że twierdząca odpowiedź na to pytanie naraziłaby go na poważne okaleczenie ciała. Na szczęście nie musiał ani kłamać, ani się narażać. - Nie - odrzekł z pełnym przekonaniem. Ta kobieta nie ma pojęcia, jak szczerą prawdę ode mnie usłyszała. Na własne oczy widziałem, co się dzieje z psychiką porzuconego dziecka. Wprawdzie ani mnie. ani Toma nikt nie

II zostawił na plaży, ale na świecie jest mnóstwo sposobów pozbywania się nikomu niepotrzebnych dzieci. Pasażerka Craiga zajrzała pod bluzę, żeby sprawdzić, jak się ma jej podopieczna. Światło latarni oświetliło różową, pokrytą ciemnym puszkiem główkę dziecka. Craig zauważył także zarys kobiecej piersi. - Jak pani na imię? - zapytał. - Isabel. - Obdarzyła go takim uśmiechem, jakiego w żadnym wypadku się po niej nie spodziewał. A ponieważ zapewne zrujnowałam pańskie plany, zechce pan jak najszyb­ ciej zapomnieć i mnie, i moje imię. - Nie pomogła mi pani, to pewne - przyznał. - Trudno jednak odmówić, kiedy kobieta prosi, żeby zawieźć chore dziecko do szpitala. Craig w żadnym wypadku nie chciał zawieść inwestorów, którzy powierzyli mu wybudowanie eleganckiego osiedla nad brzegiem morza. Drżał też na myśl o tym. co powiedziałby jego ojciec. Sinclair Jaeger tylko czekał na to, aby synowi powinęła się noga. - Jeszcze chwila i znikniemy z pańskiego życia - pocie­ szyła go Isabel. - Wejście do izby przyjęć jest zaraz za następ­ nym skrzyżowaniem. - Tak, widzę. - Bardzo panu dziękuję za pomoc. Przepraszam, że na pana nakrzyczałam... Powiedziałam panu, jak mam na imię, ale zapomniałam zapytać, jak się pan nazywa. - Mam na imię Craig. Craig Jaeger. Kobieta jakby chciała sobie coś przypomnieć, a po chwili uśmiech rozjaśnił jej twarz. - Ach, jest pan architektem. To pan buduje osiedle Blue Waters. - Zgadza się. - Craig bardzo się zdziwił, że tajemnicza

nieznajoma w ogóle o nim słyszała. Jego nazwisko nie było zbyt popularne wśród gospodyń domowych w Galveston. - Jestem projektantką wnętrz - wyjaśniła Isabel. Craig miał ochotę wypytać ją dokładniej o sprawy zawo­ dowe, lecz nie zdążył. Zatrzymał się przed wejściem do izby przyjęć, wyłączył silnik i wysiadł z samochodu. - Nie musi pan iść ze mną - zaoponowała. Dobre sobie! pomyślał Craig. I tak już nie zdążę na samo­ lot. Byłem spóźniony, zanim ta kobieta zatrzymała mój samo­ chód. Skoro już się w tę przygodę wpakowałem, muszę wie­ dzieć, jak ona się skończy. Isabel choć zdziwiona, bardzo była zadowolona, że jej przypadkowy wybawca nie zamierza od razu zniknąć. Miał tak silną osobowość, że ludzie musieli na niego zwracać uwa­ gę nawet wtedy, gdy po prostu stał na środku korytarza. A co dopiero, gdy odezwał się tym swoim cichym, lecz niezwykle stanowczym głosem: - Przywieźliśmy noworodka. Porzucono go na plaży - oznajmił pełniącej dyżur pielęgniarce. Tym dzieckiem na­ tychmiast trzeba się zająć. - Oczywiście, proszę pana. Isabel podniosła bluzę, ukazując oczom zdumionej pielęg­ niarki przytulone do jej nagiego ciała niemowlę. Maleństwo zakwiliło, protestując przeciwko jaskrawemu światłu i całemu okrutnemu światu, jaki znajdował się poza bluzą Isabel. Na widok dziecka pielęgniarce, tak samo jak przedtem Isabel. zaparło dech w piersiach. Okazało się. że dziewczynki nawet nie umyto po urodzeniu, choć może w tym wypadku to właśnie uratowało jej życie. - Wielkie nieba - jęknęła pielęgniarka. Craig Jaeger pogłaskał palcem maleńką rączkę dziecka.

Spojrzał w oczy Isabel i oboje w tej samej chwili poczuli coś tak realnego, jak powiew gorącego powietrza. Isabel nie chciała rozstawać się z maleństwem i pielęgniar­ ka musiała dosłownie wyrwać dziecko z jej ramion. Miała je przy sobie zaledwie dziesięć minut, ale to zupełnie wystar­ czyło, aby między nią i małą porzuconą dziewczynką nawią­ zała się mocna więź. Przeszła jej nawet przez głowę straszna myśl. że już przez całe życie będzie oddawała obcym ludziom dzieci, do których się przywiązała. Raz jeszcze spojrzała na Craiga. jakby spodziewała się. że pospieszy jej na ratunek, on jednak uporczywie unikał wzroku Isabel. - Czy doktor Keen ma dziś dyżur? - zapytała, kiedy wre­ szcie wzięła się w garść. Tak, jest w szpitalu odrzekła pielęgniarka, wkładając niemowlę do przewoźnego inkubatora, który już od kilku chwil czekał na małą pacjentkę. - Zna pani doktora Keena? - Opiekuje się moim siostrzeńcem. Czy mogłaby go pani tu poprosić? - Już go zawiadomiono - odrzekła pielęgniarka. Odeszła, pchając przed sobą wózek z inkubatorem, a Isabel nagle poczuła się bardzo zmęczona i zupełnie niepotrzebna. Dopiero po chwili znów mogła spojrzeć na Craiga. Był wysoki, dobrze zbudowany, a jego muskularne ciało dość dziwnie wyglądało w garniturze i krawacie. Ten strój bez wąt­ pienia nie pasował do swego właściciela. Isabel pomyślała sobie, że ten mężczyzna lepiej czułby się w dzikiej dżungli niż w wielkim mieście. - Coś mi się wydaje, że ta pielęgniarka z rejestracji chce z nami rozmawiać - powiedział, spoglądając ponad głową Isabel. Siedząca w rejestracji na biało ubrana kobieta najwyraź­ niej do nich machała ręką.

- Ja się tym zajmę - powiedziała Isabel, przypomniawszy sobie o konieczności wypełnienia formularza i zapłacenia za leczenie dziecka. - Jeśli się pan spieszy... Craig wzruszył ramionami, podszedł do rejestratorki i usiadł na jednym z dwóch stojących obok jej biurka krzeseł. Isabel, nie całkiem pewna, jak się zachować, usiadła obok niego. - Czy mogę prosić o podanie nazwiska? - zapytała pie­ lęgniarka. - Craig Jaeger odrzekł Craig, zanim Isabel zdążyła otworzyć usta. - Ja ureguluję rachunek. - Chwileczkę! - zaprotestowała Isabel. - Nie musi pan tego robić. Sama za wszystko zapłacę. - Zaraz, zaraz - przerwała im rejestratorka. - Porzucone dzieci znajdują się pod opieką rządu. Ani pan, ani pani nie musi za nic płacić. Nazwisko jest mi potrzebne wyłącznie po to, żebym mogła sporządzić raport. - Mimo to chciałbym jednak pokryć wszystkie koszty - upierał się Craig. - Proszę zapewnić dziecku jak najlepszą opiekę. Ja za wszystko zapłacę. Z wyrazu twarzy rejestratorki nietrudno było się domyślić, że po raz pierwszy w życiu ma do czynienia z podobną wiel­ kodusznością. - Chciałabym pomóc - odezwała się Isabel, czując, że znów pozostaje na uboczu. - Dam pani znać, jeśli zabraknie mi pieniędzy - burknął Craig. Isabel miała wrażenie, że pieniędzy mu raczej nie zabrak­ nie. Zachowywał się z taką samą pewnością siebie, jaką pre­ zentowali jej zamożni klienci. - No, dobrze - westchnęła rejestratorka, kiedy już spisała wszystkie dane Craiga. - Teraz nazwisko pacjentki. Dopóki nie znajdziemy jej rodziców, będziemy ją nazywać Jane Doe.

- Sandy - wpadł jej w słowo Craig. Pielęgniarka popatrzyła na niego przez grube szkła okula­ rów. Isabel też mu się przyglądała. - Znaleziono ją na piasku, więc to chyba odpowiednie imię - powiedział Craig. - Zresztą nikt chyba nie zastanawiał się dotąd, jak ją nazwać. Ten, kto ją zostawił na plaży, nie myślał o niej jak o istocie ludzkiej, po co więc miałby się kłopotać nadawaniem imienia. Isabel szczerze zdziwił ten mężczyzna, który, jak się oka­ zało, odczuwał takie subtelności, jak uczłowieczający akt na­ dania imienia. Pielęgniarka pytająco spojrzała na Isabel, a kiedy ta skinęła głową na znak, że wyraża zgodę, wpisała do kwestionariusza nadane przez Craiga imię.Wreszcie wszystkie formularze zo­ stały wypełnione w trzech egzemplarzach. Isabel odetchnęła z ulgą. Kiedy jednak wstała z krzesła, zobaczyła wchodzące­ go do izby przyjęć policjanta z miejscowego posterunku. - Czy to pani znalazła niemowlę? - zapytał policjant, pod­ chodząc do Isabel. Skinęła głową i skonstatowała, że Craig wciąż jest przy niej. choć co chwila patrzy na zegarek. Poszedł razem z nią i z policjantem do poczekalni, aby odpowiedzieć na pytania umundurowanego stróża porządku. - W którym miejscu na plaży znalazła pani to dziecko? - zapytał policjant. - To było gdzieś między Osiemnastą Ulicą a Miltonem. - Isabel zupełnie nie mogła sobie przypomnieć szczegółów. - Zatrzymała mnie pani dokładnie przed stacją Texaco - pomógł jej Craig. - Tak, tak. Teraz pamiętam. Dziecko leżało koło falochro­ nu, niedaleko tych schodów, które prowadzą z plaży do stacji Tcxaco.

Policjant sumiennie notował wszystkie usłyszane informacje. - Stało się to dokładnie dziesięć po szóstej - dodał Craig. - Wiem, bo już wtedy byłem spóźniony. Odsunął rękaw marynarki i znowu spojrzał na zegarek. Najwyraźniej trochę się denerwował. - Może pan już iść - powiedziała Isabcl. - Zostanę - odrzekł z ponurym wyrazem twarzy. - Muszę tylko zadzwonić. Nie widać było po nim, żeby miał wielką ochotę na tę rozmowę telefoniczną. Pozostał przy Isabel, dopóki policjant nie skończył przesłuchania. Dopiero wtedy poszedł szukać telefonu. Isabel patrzyła za oddalającym się mężczyzną. Myślała o tym, jaki on ma dziwny charakter. Niby chłodny i obojętny, a jednak pełen współczucia dla porzuconego, obcego dziecka. Nie chciał się przyznać do słabości, ale przecież nie sterczałby tu jak kołek, gdyby nie chęć upewnienia się, że Sandy jest zdrowa i nic jej nie grozi. - Co się z nią teraz stanie? - zapytała Isabel policjanta. - Dołożymy wszelkich starań, żeby odnaleźć jej matkę - zapewnił. - Może obsługa stacji benzynowej coś zauważy­ ła. Zresztą gazety i stacje telewizyjne na pewno nagłośnią tę sprawę. Miejmy nadzieję, że ktoś się zgłosi po tę małą. Ale jeśli matka nie znajdzie się, zanim dziecko opuści szpital, będziemy musieli umieścić je w domu dziecka. - Ale jej rodzice... - Isabel nie dawała za wygraną. - Przecież rodzice jej nic chcieli. - To widać - odrzekł policjant. Pożegnał się i wyszedł ze szpitala. Zanim wrócił Craig, do poczekalni wszedł doktor Keen. Jonathan Keen był już na emeryturze, ale wciąż jeszcze co­ dziennie przychodził do szpitala na kilka godzin. To on opie-

kował się Isabel i jej młodszym rodzeństwem, kiedy wszyscy byli dziećmi. Teraz roztaczał opiekę nad drugim pokoleniem De Leonów. Oprócz tego doktor Keen był też przyjacielem rodziny. - Och, doktorze! - Na widok siwowłosego lekarza Isabel aż podskoczyła z radości. - Tak się cieszę, że pana widzę. Jak ona się czuje? - A więc to ty ją tu przywiozłaś - uśmiechnął się stary doktor. - Mogłem się tego domyślić. Jest zupełnie normalna. Wspaniałe, czterokilogramowe niemowlę. Płuca nie są zajęte, wszystkie odruchy prawidłowe. - Nie sądzi pan. że ona jest latynoską? - zapytała Isabel, szczęśliwa, że dziewczynce nic już nie grozi. - Powiedziałam o moich przypuszczeniach policji. - Sądząc po kolorze skóry i włosów, to pewnie masz rację doktor skinął głową. - A co się stanie, jeśli nikt nie zechce jej adoptować? - Nie martw się, Isabel. - Doktor Keen poklepał ją po ramieniu. Takiej ślicznej małej kruszynce na pewno nic zabraknie miłości. A właśnie, jak się ma Corey? - Bardzo dobrze. - Isabel uśmiechnęła się, przypomnia­ wszy sobie siostrzeńca, który miał szczęście urodzić się w ko­ chającej, choć nie całkiem pełnej rodzinie. - Angie też jest w formie. Szczerze mówiąc, dziś rano powiedziała mi, żebym przestała się we wszystko wtrącać, bo ona sama doskonale poradzi sobie z własnym synem. - O, to wielka zmiana. - Niech się pan nie śmieje. Kiedy pielęgniarka po raz pierwszy przyniosła jej dziecko. Angie miała taką minę, jak­ by podano jej Marsjanina. Teraz wszystko zmieniło się na lepsze. - Czy to cię martwi?

- Właściwie tak - przyznała Isabel. - Jestem piekielnie zazdrosna. - Ty też możesz zostać samotną matką - przypomniał jej doktor. - Nie chciałabym tego w ten sposób robić. Isabel pokrę­ ciła głową. - Czy myśli pan, że pozwoliliby mi zostać jej matką zastępczą, zanim znajdzie się rodzina, która chciałaby adoptować Sandy? - Byłaś już kiedyś matką zastępczą, prawda? - Doktor w zamyśleniu tarł podbródek. - Tak... Po tamtym pierwszym i jedynym doświadczeniu Isabel skre­ śliła się z listy rodziców zastępczych. O mało nie pękło jej serce, kiedy sąd zwrócił ośmioletniego chłopca jego matce alkoholicz- ce. Nie dała się przekonać, że dziecku będzie dobrze, a jego matka się wyleczyła i nawet chodziła na kursy dla rodziców... - Dobrzy rodzice zastępczy zawsze są w cenie - powie­ dział doktor Keen. - Ale wiesz, jacy są ci mądrale z opieki społecznej. Będą cię sprawdzali i... - No cóż - westchnęła Isabel. - Być może nie jest to jednak taki wspaniały pomysł. W końcu i tak będę musiała małą komuś oddać, a to zawsze bardzo boli. - Może tym razem stanie się inaczej. A jeśli sama ją za­ adoptujesz? - Ja? - Isabel potrząsnęła głową. - Bez męża nie mam na to szans. - Jeśli nikt inny jej nie weźmie... Niewiele rodzin chce adoptować dzieci latynoskie. Zresztą nigdy nic nie wiadomo - doktor porozumiewawczo mrugnął do niej okiem. - Może znajdzie się odpowiedni kandydat na tatusia. - O, tak - żachnęła się Isabel. - Czekam z utęsknie­ niem...

W tej chwili pojawił się Craig Jaeger z filiżanką gorącej kawy. Doktor Keen spojrzał porozumiewawczo na Isabel. - Chyba dzwoni mój pager - powiedział. - Aha. jeśli chcesz, możesz iść do sali noworodków i zobaczyć dziecko. - Proszę. - Craig podał jej filiżankę. - Myślę, że powinna się pani napić. Powinnam się także wykąpać, uczesać, przyzwoicie ubrać i może jeszcze zrobić lekki makijaż, pomyślała Isabel. Dopie­ ro teraz zdała sobie sprawę z tego, że wygląda nieświeżo. - Dziękuję bardzo. - Pociągnęła łyk gorącej kawy. - Do­ ktor powiedział, że Sandy ma się dobrze. - Świetnie. - Craig lekko się uśmiechnął. Czy udało się panu przełożyć spotkanie? - Niestety, nie. - Tak mi przykro. Może więc pozwoli się pan zaprosić na śniadanie? Tylko w ten sposób mogę się panu odwdzięczyć. - Jak pani to sobie wyobraża? Chyba nie nosi pani pod bluzą pasa z pieniędzmi? Zresztą wydawało mi się. że chciała pani zobaczyć dziecko. Isabel odczekała chwilę, aż minie zbyt dobrze znane drże­ nie serca. On pewnie sądzi, że oszalałam, skoro nie chcę na nią nawet spojrzeć, pomyślała. Ale ja dla własnego dobra powinnam unikać wszelkich kontaktów z Sandy. Za łatwo się przywiązuję i za bardzo cierpię przy rozstaniu. Jeśli pójdę do sali noworodków i przycisnę nos do szy­ by, to mogę się już nigdy nic odkleić powiedziała. - Ale jeśli pan ma ochotę... - Nie. - Craig gwałtownie pokręcił głową. Muszę je­ chać na lotnisko. - Więc nie ma pan ochoty na śniadanie? - Pytanie za­ brzmiało prawie tak, jakby było rozpaczliwym wołaniem

o pomoc. Isabel istotnie potrzebowała pomocy. Musiała mieć jakiś pretekst, żeby przestać wreszcie myśleć o tym biednym nie kochanym dziecku. Śniadanie dobrze by jej zrobiło. Szczególnie gdyby mogła je zjeść ze współczującym i bez wątpienia przystojnym mężczyzną. Craig Jaeger był jedyną istotą, jaka mogła odsunąć myśli Isabel od małej Sandy. - A gdzie byśmy pojechali na to śniadanie? - zapytał po chwili wahania Craig. - Do restauracji Tito. Mam tam otwarty kredyt. To restau­ racja moich rodziców. Craig jeszcze chwilę się wahał, parę razy spojrzał na zega­ rek, a wreszcie zgodził się na wspólne śniadanie, choć zrobił to z entuzjazmem, jaki wypadałoby okazać raczej przy wstę­ powaniu na szafot. Błękitne BMW Craiga wciąż jeszcze stało przed samymi drzwiami izby przyjęć, było jednak zbyt wcześnie, żeby komu­ kolwiek chciało się pieklić z tego powodu. Craig otworzył drzwi i oboje wsiedli do samochodu. Przeczucie przygody przytłumiło w sercu Isabel dojmujący ból, jaki sprawiło jej oddalenie się od Sandy. Izabel mogłaby przysiąc, że zanim śniadanie dobiegnie końca, Craig Jaeger się do niej uśmiechnie.

ROZDZIAŁ DRUGI - Na następnych światłach proszę skręcić w lewo - ko­ menderowała Isabel. Craig wykonał polecenie, przez cały czas zastanawiając się nad tym, dlaczego właściwie to robi. Nie mógł już wprawdzie zdążyć na umówione spotkanie, ale do Dallas tak czy siak musiał pojechać. I to najbliższym samolotem. Gdyby się po­ spieszył, zdążyłby jeszcze porozmawiać indywidualnie z wię­ kszością inwestorów i po raz tysięczny zapewnić ich, że do­ brze ulokowali swoje pieniądze. Zupełnie nie miał pojęcia, dlaczego odwleka wyjazd. Spo­ jrzał ukradkiem na Isabel. Jasne poranne słońce świeciło jej prosto w oczy, więc zamknęła je, a z jej piersi wyrwało się ciche westchnienie. Nie było na świecie takiego mężczyzny, który przedłożyłby kilka irytujących spotkań nad towarzy­ stwo Isabel. - Teraz proszę skręcić w prawo - powiedziała. - A zaraz potem w lewo na podjazd przed takim różowolawendowym domem. - Różowolawendowy... dom - powtórzył, patrząc w za­ chwycie na znajdujący sięjuż przed nim imponujący budynek. Były to całe trzy piętra wiktoriańskiego zbytku, z przestronną werandą, wieżyczkami i kolumienkami włącznie. Wokół ota­ czającego posiadłość płotu rosły róże, które dopiero zaczęły rozkwitać. - Czy to tutaj pani mieszka? - I mieszkam, i pracuję. Moja firma zajmuje prawie cały

parter. - Ruchem głowy wskazała skromny, ręcznie malowa­ ny szyld umieszczony na skrzynce pocztowej. Głosił on: „Wnętrza DeLeon". Dostępu do domu broniły dębowe drzwi z witrażowymi panelami. Wewnątrz znajdowało się najpiękniejsze biuro, ja­ kie Craig kiedykolwiek oglądał. Filigranowe bibeloty, orien­ talne tkaniny, kilka palm i mnóstwo paproci nadawało temu pomieszczeniu niecodzienny urok. W różnych częściach mie­ szkania zaaranżowano przytulne kąciki wypoczynkowe z miękkimi sofami, przytulnymi fotelami i małymi stolikami. Craig wyobraził sobie, jak przyjemnie byłoby w takim miej­ scu oglądać próbki, wzory i projekty oraz rozmawiać o zwią­ zanych z przebudową własnego domu planach. Jednak naj­ mocniej uderzyło go to, że dom ten był jakby kwintesencją samej Isabel: ciepły, troskliwy i z klasą. Mieliśmy pojechać do restauracji - odezwał się Craig. gdy razem z Isabel dotarł wreszcie do ogromnej, bardzo no­ wocześnie urządzonej kuchni. - Zmieniłam zdanie. Isabel uśmiechnęła się do niego. Napełniła dwa kubki gorącą kawą z ekspresu. - Moja rodzina to bardzo wścibscy ludzie. Kiedy sobie wyobraziłam te ich pytania" i to koszmarne zamieszanie wokół całej sprawy. uznałam, że należy nam się raczej spokojne śniadanie w moim domu. Jaką kawę pan pije? - Czarną. - Wziął od Isabel kubek z kawą. - Proszę, niech pan siada - powiedziała. Zastanawiam się, co by tu panu zaproponować. Omlet, naleśniki, a może gofry? Co pan woli? Proszę się zastanowić, a ja przez ten czas doprowadzę się do porządku. Za pięć minut będę z powrotem. Była radosna jak skowronek, jednak Craig czuł, że jest to radość wymuszona. Przypuszczał, że wciąż jeszcze my­ śli o pozostawionym w szpitalu dziecku. Patrzył za odcho-

dzącą Isabel, zastanawiając się, jak też może wyglądać jej ciało pod tym rozciągniętym dresem. Dopiero teraz przypo­ mniał sobie, że bardzo dawno nie był z żadną kobietą. Obo­ wiązki zawodowe nie pozostawiały mu zbyt wiele czasu na­ wet na życie towarzyskie, nie mówiąc już o jakimkolwiek trwalszym związku. Teraz już rozumiał, jaka siła przyciągnęła go do tego domu na intymne śniadanko z pełną seksu Isabel De Leon. Otworzyły się drzwi. Craig spodziewał się powrotu Isabel, ale kobieta, która weszła do kuchni, była wyższa i szczuplej­ sza, choć trochę podobna do Isabel. Miała jaśniejsze włosy i trzymała na rękach niemowlę. Craig bez trudu odgadł, że ma do czynienia z siostrą Isabel i jej małym synkiem. Młoda kobieta nie zauważyła gościa. Jak lunatyczka pode­ szła do ekspresu z kawą. Drgnęła, kiedy Craig zakasłał, żeby zwrócić na siebie jej uwagę. - Kim pan jest? - zapytała, trwożliwie tuląc do siebie niemowlę. - Nazywam się Craig Jaeger. - Wstał i nalał dziewczynie kawy do kubka. - Jestem znajomym Isabel. A pani pewnie jest jej siostrą? Młoda kobieta wzięła kubek, ale widać było po niej, że wciąż jeszcze czegoś się obawia. - Tak, to ja jestem Angie - powiedziała. - Gdzie Isabel? - Tu jestem - odezwał się melodyjny głos, który Craig już zdążył polubić. - Widzę, żeście się poznali. No wiesz, Iz! Mogłaś mnie uprzedzić, że będziemy mia­ ły gościa nadęła się Angie. Opuściła kuchnię, znacząc ślad kapiącymi z kubka kroplami kawy. - Dopóki nie wypije pierwszej porannej kawy, jest nie­ znośna - usprawiedliwiała siostrę Isabel. - Co mam przygo­ tować? Mogą być jajka Benedict?

Potrafi pani usmażyć jajka Benedict? - Na samą myśl o takim śniadaniu Craigowi ślinka napłynęła do ust. - Jeśli nie przeszkadza panu, że zamiast kanadyjskiego bekonu użyję szynki... Craig jak zahipnotyzowany wpatrywał się w krzątającą się po kuchni Isabel. Proszę mi powiedzieć - zapytał tknięty nagłym przeczu­ ciem - czy nie ma pani przypadkiem zazdrosnego męża? Nie chciałbym, żeby tu wpadł i przewrócił do góry nogami dom, kiedy się zorientuje, że przygotowuje pani śniadanie obcemu mężczyźnie. Proszę się nie obawiać - roześmiała się trochę sztucznie. - Niezazdrosnego męża też nie mam. Szczerze mówiąc, rzad­ ko mam okazję gotować komuś innemu niż sobie i Angie. . Ja z kolei rzadko jadam przyzwoite posiłki - westchnął Craig. - Kiedy jestem w domu, zadowalam się mrożonkami, a kiedy podróżuję, korzystam z przeróżnych restauracji. - Rozumiem z tego, że pan także nic ma rodziny. - Isabel postawiła na stole talerze ze wspaniale przyrządzonymi jajka­ mi i miseczką sosu holenderskiego. • - Nie nadaję się do małżeństwa. - Już się pan zdążył zawieść na tej instytucji? Pochyliła się lekko do przodu i uniosła głowę, gotowa uważnie wysłuchać zwierzeń. W jej pytaniu nie było zwykłej ciekawości, lecz coś w rodzaju troski o niego. Postanowił szczerze i uczciwie na to pytanie odpowiedzieć. - Nigdy nawet nie próbowałem. Bardzo dużo pracuję, często jestem w podróży. Nie poradziłbym sobie i z pracą, i z rodziną. Oczekiwał, że Isabel wyrazi sprzeciw wobec tej jego wie­ lokrotnie ćwiczonej odpowiedzi. Być może nawet chciał, żeby powiedziała coś o oddanej żonie, która zadba o ognisko do-

mowe i stanie się podporą jego kariery. Ale Isabel nic takiego nie powiedziała. W milczeniu wpatrywała się w talerz. Jej długie rzęsy rzucały cienie na policzki. Craig zajął się więc pochłanianiem pysznego śniadania, które było ucztą dla jego podniebienia. Obecność Isabel spra­ wiała przyjemność także pozostałym zmysłom Craiga. Fantastyczne pochwalił. - Dziękuję. Podgrzeję jeszcze kawę. Craig miał wrażenie, że powiedział coś, co jego gospodyni sprawiło przykrość, jednak zupełnie nie miał pojęcia, co to takiego. Isabel nalewała kawę, klnąc pod nosem swe zezowate szczęście. Zupełnie przypadkiem spotkała przystojnego, cie­ kawego mężczyznę, z którym dobrze się jej rozmawia i który najwyraźniej się nią interesuje. I co z tego, skoro jest zdekla­ rowanym kawalerem. Zresztą może specjalnie tak jej powie­ dział, żeby nie wiązała z nim żadnych nadziei. Tak czy ina­ czej, ten mężczyzna nie był jej przeznaczony. Isabel wcale nie pragnęła za wszelką cenę wyjść za mąż. A jednak nie lubiła umawiać się z mężczyzną, jeśli wiedziała, że związek z nim nie ma przyszłości. Nie potrafiła zbliżyć się do człowieka, który nie byłby jej szczerze oddany. No bo po co zawracać sobie głowę, jeśli i tak nic z tego nie będzie? Angie weszła do kuchni w samą porę, żeby przerwać kło­ potliwe milczenie. Ubrana w skórzaną minispódniczkę, obci­ słą bluzkę i buty na dziesięciocentymetrowych obcasach wy­ glądała tak, jakby wybierała się na dyskotekę, a nie do pracy. Isabel doskonale wiedziała, że Craig nie jest w typie jej sio­ stry. Angie gustowała w ubogich muzykach, w głodujących artystach z długimi włosami i kolczykami w uszach. Mimo to uznała widocznie, że z Craigiem warto przynajmniej po- flirtować.

- Cześć - powiedziała, patrząc wprost na Craiga i trzepo­ cząc swymi długimi rzęsami. - Mam na imię Angie i jestem siostrą Isabel. Przyszłam tu tylko po to, żeby powiedzieć, że tamta ponura wiedźma, która tu wcześniej była, to nic ja, tylko moja zła siostra bliźniaczka. - Bardzo mi miło - powiedział Craig. I uśmiechnął się. Naprawdę się uśmiechnął. Isabel nic mog­ ła sobie darować, że to nie jej, lecz Angie udało się zmusić gościa do uśmiechu. - Pamiętasz, że o dziesiątej jesteś umówiona z panią Har- rison? zwróciła się Angie do siostry. - Myślę, że powinnaś się ubrać. - Zdążę jeszcze wziąć prysznic i przebrać się. Gdzie jest Corey? Oleta się nim zajmuje. Isabel znów musiała sobie odmówić zrobienia siostrze awantury, na którą od pewnego czasu miała ogromną ochotę. Tyle razy powtarzała, że Olecie płaci się za sprzątanie, a nie za doglądanie niemowlęcia. - Do zobaczenia! - Angie wyszła, pozostawiając za sobą zapach perfum. - Żywe srebro - skomentował Craig. - To raczej delikatne określenie. Nie daje człowiekowi ani chwili spokoju. Craig dopił swoją kawę i Isabel sięgnęła po dzbanek, chcąc nalać mu nową porcję. - Teraz już naprawdę muszę iść - zaprotestował. - Zresztą pani też ma coś do załatwienia. Nie mogła temu zaprzeczyć, choć bardzo jej się nie chciało kończyć tego miłego spotkania. Craig Jaeger dziwnie na nią działał. Nie dlatego, że był przystojny i pewny siebie, ale z po­ wodu troskliwości, jaką okazał Isabel i małej Sandy. Coś, co

większość ludzi na świecie uznałaby za duży kłopot, on po­ traktował jak sprawę, za którą jest osobiście odpowiedzialny. Craig wstawił do zlewu talerz i kubek po kawie, Isabel odprowadziła go do wyjścia. Oczywiście, Angie nie dotarła jeszcze do swego biura, choć ósma trzydzieści dawno już minęła. Po raz pierwszy w życiu Isabel ucieszyła się z tego, że młodsza siostra, jak zwykle, spóźniła się do pracy. Ostatnie kilka minut z Craigiem wolała bowiem spędzić bez świadków. - Chciałbym się jeszcze kiedyś z panią spotkać - powie­ dział Craig, zatrzymując się przy drzwiach. Choć zaledwie kilka minut temu Isabel zastanawiała się, czy on czuje do niej taki sam pociąg, jaki ona czuła do niego, to potwierdzenie tamtych przypuszczeń bardzo ją zaskoczyło. Miała ogromną ochotę przyjąć zaproszenie. Czekał cierpli­ wie na jej odpowiedź, patrząc na Isabel tymi swoimi błękit­ nymi oczami... Ona jednak doskonale wiedziała, co powin­ na zrobić. Craig miał zupełnie inne cele życiowe od tych, które postawiła przed sobą Isabel. Gdyby zaczęli się spoty­ kać, jeśliby się w sobie zakochali, marnie by się to dla nich skończyło. - To nie jest najlepszy pomysł - powiedziała. - Dlaczego? - No cóż, sądzę, że i tak nic by z tego nie wyszło. Nie jestem w pańskim typie. - Czyżby? Wobec tego kto jest w moim typie? Może Angie? - To także przyszło mi do głowy. Uśmiechnął się pan do niej. - Bo mnie rozśmieszyła. A pani mnie zaciekawia. Pochylił się nad nią. To właściwie nie był pocałunek, tylko muśnięcie warg, zbliżenie oddechów, nic więcej... - Ja... Przecież powiedziałam: nie - rzekła drżącym głosem. - Powiedziała pani. - Craig uśmiechnął się tym razem

wyłącznie do niej. - Ale nie mogłem się oprzeć. Dziękuję za interesujący poranek. Do widzenia. Wreszcie wsiadł do samochodu, a Isabel natychmiast za­ mknęła drzwi, żeby przypadkiem nie popełnić jakiegoś głup­ stwa, takiego jak na przykład zmiana decyzji. Na szczęście nie mogła sobie pozwolić na rozmyślania o Craigu. Musiała zająć się sprawami pani Harrison, a przede wszystkim doprowadzić się do porządku przed umówionym spotkaniem. Poszedł już? - zapytała Angie, która właśnie schodziła na dół. - Niestety, tak. - Gdzieś ty tego faceta znalazła? Nic dziwnego, że z nikim się nie spotykasz, jeśli masz pod ręką takiego przystojniaka... - Przypadek. - Isabel machnęła ręką. - Opowiedz mi! Opowiedz! - zapiszczała Angie. - Muszę wziąć prysznic. - Isabel wyminęła siostrę i po­ szła na górę. choć doskonale wiedziała, że Angie umiera z ciekawości. Później ci opowiem. Na to „później" znalazły czas dopiero w porze lunchu. Poranek wypełniły im spotkania, dostawy, rozmowy telefoni­ czne i wścibski reporter z lokalnej gazety, który koniecznie chciał przeprowadzić długi wywiad z Isabel. Kiedy pozbyła się reportera, mogła wreszcie usiąść obok karmiącej Coreya siostry i opowiedzieć jej swoją poranną przygodę. - To straszne. - Angie się rozpłakała. Zresztą zawsze pła­ kała podczas karmienia. - Jak to możliwe, żeby matka skazała własne maleństwo na pewną śmierć? Ja bym wzięła tę małą. Mam dość mleka, żeby wykarmić dwójkę dzieci. Isabel nie chciała przypominać siostrze, jak tuż po urodze­ niu Coreya musiała ją błagać, żeby choć raz dotknęła niemow­ lęcia. O karmieniu wówczas w ogóle nie było mowy. A jed-