barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony85 656
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań50 819

D257. Browning Dixie - Aleks i Angel

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :550.5 KB
Rozszerzenie:pdf

D257. Browning Dixie - Aleks i Angel.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 148 stron)

DIXIE BROWNING Aleks i Angel

ROZDZIAŁ PIERWSZY Czuł się stary. Dokładnie tak: stary! Gdzie podziały się dawne marzenia, ambicja pełna nieskażonych ideałów, czysta radość z poczucia, że jest mężczyzną w najlepszych latach swego życia? Problem w tym, że człowiek ma za sobą owe najlepsze lata, zanim zda sobie z tego sprawę. Potem pozo­ staje tylko starość. Aleks Hightower wychodził z biura zmęczony. Było mu gorąco. Myślał o kobiecie, z którą miał się spotkać za parę godzin, i próbował wykrzesać z siebie choć iskrę pożądania. Na miłość Boga, miał tylko trzydzieści osiem lat! Był z niego kawał chłopa: metr osiemdziesiąt sześć wzrostu, osiemdzie­ siąt kilo wagi. Gdzieś w tym wielkim ciele powinny tułać się choć resztki hormonów! Pomyśl, człowieku, mówił sobie, jest się za co brać! Długie nogi, ciało jak gładki jedwab, zmysłowe, pełne usta. Okrągłe piersi, miękkie i sprężyste. Wyobraź sobie... Splecione ciała na pomiętych prześcieradłach, namiętne szaleństwo, po któ­ rym człowiek aż drży z wyczerpania, a mimo to marzy, żeby jeszcze raz... - Seks, stary, seks... przestaw się wreszcie - mruczał, skręcając w stronę domu. - Rzuć w diabły tę wystawę mebli i cholerne biuro! Otworzył frontowe drzwi domu z białej cegły, w którym mieszkał ze swą czternastoletnią córką. Najpierw chłodny prysznic, pomyślał, potem porządny drink i może w głowie

ALEKS 1ANGEL 7 ny przyznać, że mało się zna na kobiecej naturze, choć przed­ stawicielki płci pięknej wchodziły mu w drogę od czasu, kie­ dy skończył piętnaście lat. Mimo to uważał, że dama w wieku lat czternastu nie musi przytwierdzać sobie do ucha pół kilo­ grama żelastwa! - Ale, tatusiu, każda dziewczyna ma kolczyki. Będę wy­ glądać jak goła! - Masz dopiero czternaście lat... - Czternaście i pół, czyli praktycznie piętnaście, a to zna­ czy, że prawie szesnaście... A wtedy można już prowadzić samochód i wyjść za mąż, i robić prawie wszystko. Znam trzy dziewczyny, które już są w ciąży! Poczuł się starszy o dobre dziesięć lat. - ...Dlatego tylko, że jesteś już stary i zapomniałeś, co to znaczy dobra zabawa, ja mam żyć jak pięcioletnie dziecko w klasztorze! - Wydaje mi się, że pięcioletnich dzieci nie przyjmują jeszcze do klasztoru - zauważył. - A teraz idź umyć twarz - dodał, widząc, że córka znów robiła eksperymenty z maki­ jażem. - Szybko, jeśli mogę cię prosić. Jestem spóźniony. Po chwili sprawdził rezultaty mycia, zbywając milczeniem kolczyki. W jednym uchu Sandy miała coś małego, czemu lepiej było nie przyglądać się z bliska, w drugim dyndający zestaw części zamiennych, może do perpetuum mobile. Wi- szące blaszki ocierały się o jej chudy bark. Czyżby naprawdę był aż takim zrzędą? Córka oskarżała go o to średnio trzy razy w tygodniu. Przeniósł wzrok na stojącą obok lustra fotografię Sandy. Miała wtedy jedenaście lat. Odziedziczyła po nim włosy ko­ loru jasnoblond i przejrzyste, szare oczy. Na tym ich podo­ bieństwo się kończyło, chyba na szczęście. Po Dinie odzie­ dziczyła piękny owal twarzy i nieskazitelne rysy zamiast jego

garbatego nosa i mocnej, kwadratowej szczęki. Nie miał ni­ gdy złudzeń co do swojej urody, która zresztą nie była mu aż tak potrzebna. Pieniądze są lepszym afrodyzjakiem. Niech to diabli, znowu się spóźni! Pani Halsey przycho­ dziła ostatnio po umówionym czasie, a Sandy nie omieszkała przedstawić swojego zdania o tym, czy opiekunka jest jej w ogóle potrzebna, kiedy ojciec wychodzi wieczorem. Ucie­ kała do swojego pokoju i słuchała czegoś, co według niej nazywało się muzyką. Od tej „muzyki" kryształy wielkiego kandelabru w jadalni trzęsły się tak, jakby miały za chwilę pospadać na podłogę. Zanim zszedł na dół, zapukał do jej drzwi. - Sandy? Wrócę przed dwunastą. - Wystarczająco dużo czasu, żeby wypić drinka, zjeść kolację i wpaść na pożegnal­ ny kieliszek, pomyślał. - Gdybyś czegoś potrzebowała, będę w klubie. - Nie doczekał się odpowiedzi. - Z Carol. - Sandy milczała. Z jej pokoju dobiegał tylko dziki łomot elektrycz­ nych gitar oraz odgłosy zderzenia dwu towarowych pociągów. Ani on, ani domowy lekarz nie mogli przekonać jej, że to szkodzi na słuch. Młoda dama wiedziała swoje. - Sandy? Zobaczymy się rano, kochanie. A przy okazji, chyba mówi się „wapniaczy" albo „wapniakowaty", jeśli już tak to chcesz określić... Z westchnieniem rezygnacji zszedł w dół po pięknych, rozszerzających się łukowato schodach i zajrzał do salonu. Pani Halsey w skupieniu przyglądała się półnagim męskim modelom, defilującym rzędem na ekranie telewizora. Nawet nie spojrzała w jego stronę. Wzruszając ramionami, wyszedł na umówioną kolację. Może powinien poprosić Carol, żeby porozmawiała z San­ dy? Może znajdą wspólny język? W każdym razie warto spró­ bować.

Taka próba oznaczała jednak pewne ryzyko... Carol English miała wszystko to, co każdy mężczyzna chciałby widzieć w kobiecie. Atrakcyjna, inteligentna, dobrze wychowana, z klasą. Ukończyła żeńską szkołę średnią i żeń­ ski college. Do diabła, była wcieleniem kobiecości. Dlaczego nie spróbować? Przecież nie może być już gorzej niż teraz. Córka oddala się od niego coraz bardziej. Cytuje już nawet poglądy tych zbawców społeczeństwa, którzy zachęcają mło­ dzież do wyrwania się spod opieki rodziców i życia na własną rękę. Podejrzewał, że Carol od dawna widzi się w roli pani High- tower, żony Aleksa Hightowera Trzeciego, ale on nie był jeszcze gotów do roli jej męża. Parę razy wysłał Carol i Sandy na wspólne zakupy, wiedział jednak, że jeśli posunie się choć trochę dalej, może znaleźć się w sytuacji bez wyjścia. Zrobiłby wszystko dla dobra swojej córki, póki jeszcze żyje i oddycha. Ale ożenić się? Z drugiej strony, czemu nie? Przecież pasowali do siebie, on i Carol. To na pewno lepsze, niż ryzykować poważny związek z obcą kobietą. Wolałby wreszcie mieć uregulowane życie seksualne; ostry trening na basenie to marny substytut tego, czego mu naprawdę trzeba. Brakowało mu też przyjaznej duszy, kogoś bliskiego. To miało szansę spełnić się w małżeń­ stwie. Prawdę mówiąc, z Diną się nie spełniło. Z Diną również seks nie był tak fascynujący, jak to sobie wyobrażał. Teraz jednak był starszy, bardziej doświadczony. Łatwiej będzie pogodzić się z faktem, że nie tylko te sprawy stanowią o sukcesie w życiu przeciętnego mężczyzny. Dla­ czego więc nie spróbować? To mogłoby być dobre dla Sandy: jeszcze jedna kobieta w domu oprócz pani Gilly, która była tu bardziej instytucją niż pomocą domową. Znał Carol od

przedszkola; wyrośli w tym samym otoczeniu, należeli do tych samych klubów, w podobnym czasie zbuntowali się na krótko przeciw własnej klasie społecznej. Niedługo powrócili do niej znów, już nieodwołalnie, bo tam przecież było ich miejsce. Z bezwiedną zręcznością manewrował samochodem w tło­ ku panującym o tej porze na University Drive. Nie, nie był jeszcze gotów do takiej decyzji. Seks i częstszą bliskość Carol mógłby i tak mieć, gdyby naprawdę tego chciał. Sandy też nie jest wystarczającym powodem. Wkrótce i tak będzie dorosła. Ponadto Carol za bardzo przypominała mu Dinę, jego byłą żonę. Utraconą bez żalu, obecnie poślubioną jakiemuś euro­ pejskiemu arystokracie, który pewnie świetnie jeździ na na­ rtach, nałogowo odwiedza kasyna gry i ma służbę noszącą wymyślne uniformy. Obok, po prawym pasie, przemknął z rykiem dalekobieżny autobus. Minął pasy na żółtym świetle. Aleks spokojnie za­ czekał na zielone. Wracał myślami do szkolnych czasów, cu­ downych dni pełnych radości życia i młodzieńczego buntu. Kochany, stary Gus. Gus Wydowski. Nierozłączna trójka przyjaciół: Aleks, Gus i Kurt Stryker. Duży, Czarny i Przy­ stojniak - tak ich nazywali. Aleks był dziedzicem dynastii meblowych potentatów. Jedynakiem, rozpuszczonym do tego stopnia, że udało mu się wylecieć ze szkoły, której fundatorem był jego dziadek. Na takie osiągnięcie trzeba było solidnie zapracować. Pier­ wsze tygodnie w szkole publicznej były prawdziwym pie­ kłem do czasu, kiedy jeden z tamtejszych twardzieli stanął w jego obronie. Gus Wydowski, syn mechanika od diesli, nauczył go paru rzeczy przydatnych w sztuce walki, jak na przykład to, że nie chowa się kciuków w pięści, waląc prze­ ciwnika w szczękę.

Nauczył go też zasad porządnego, amerykańskiego futbo­ lu: iść do przodu twardo i ostro, żeby wygrać. Nauczył i jego, i Kurta; odtąd we trzech stali się niepokonani. Gus musiał zacząć zarabiać na dalszą naukę. On i Kurt zapisali się do stanowego college'u Północnej Karoliny; Aleks zerwał więc z rodzinną tradycją studiowania w Duke i dołączył do nich. Nierozłączne trio. Boże, ile to już lat minęło? Jak dobrze byłoby teraz zapytać o radę Gusa, mającego rzeczowe, trzeź­ we spojrzenie na świat, pogadać z Kurtem, choć jego poczucie odpowiedzialności było nieraz naprawdę przesadne. Pewnie pomogliby mu wyjść z tej patowej sytuacji, chociaż... Cóż oni mogli poradzić facetowi, którym jego własna dorastająca córka manipuluje, jak chce? Wjechał na otoczony wypielęgnowaną trawą parking przed domem Carol i przez chwilę jeszcze nie wychodził z samo­ chodu. Przypomniał sobie coś, co tak bardzo łączyło się ze wspomnieniami o trójce przyjaciół. Ta wieczna doczepka. Utrapiony brzdąc. Siostrunia z piek­ ła rodem. Jako źródło kłopotów Angelinę Wydowski była nie do pobicia; Sandy nie dorastała tamtej smarkuli do pięt. Mała jak pchła, rudowłosa i piegowata; rodzina wołała na nią Angel* ale każdy inny, kto ją choć trochę znał, nazywał ją Diabeł­ kiem, ze stuprocentowym uzasadnieniem! - Dzień dobry, kochanie. - Drzwi otwarły się bezszelest­ nie; Carol w trzyczęściowym komplecie z beżowego jedwa­ biu była wcieleniem chłodnej elegancji. Pochyliła się i mus­ nęła wargami powietrze o centymetr od policzka swego gościa. Aleks poczuł zapach jej lakieru do włosów i perfum Cha- •Angel - anioł (przyp. tłum.)

nel. Woń piękną, jak Carol, jednak tak jak i ona nie porusza­ jącą męskich zmysłów. - Przepraszam za spóźnienie - zaczął. - Opiekunka San- dy utknęła w korku. - Och, mój drogi, kiedy wreszcie zdobędziesz się na roz­ sądną decyzję i wyślesz małą do szkoły z internatem? To ufor­ muje jej osobowość, zapewniam cię. - Carol cofnęła się w głąb korytarza, żeby wziąć swoją maleńką torebkę. - Ja sama wychowałam się w takiej szkole; z nie najgorszym skut­ kiem, czyż nie tak? Czekała na stosowny komplement, którym natychmiast ją obdarzy Aleks. Była atrakcyjna, inteligentna - przypominał samemu sobie - dobrze wychowana, subtelna. I nudna. Niestety, Carol była tak podniecająca jak zleżałe ciastko. Trzy dni później Aleks wybiegał pośpiesznie z biura. My­ ślami był już o sześć przecznic dalej; gdybyż mógł zamknąć swą córkę w jakimś bezpiecznym miejscu na najbliższe czter­ dzieści lat! Pochłonięty tym problemem, nie zauważył ułożo­ nych w poprzek chodnika stóp w wojskowych butach prawie dziecinnego rozmiaru. Omal się nie potknął. - Bardzo panią przepraszam... - Może uważałbyś trochę, Hightower! - Czy ja panią znam? Kobieta klęczała, a raczej wysuwała się na klęczkach spod ogromnej magnolii, której gałęzie zwisały nad chodni­ kiem. Stopami do przodu. Dokładnie stopami i siedzeniem. Kształtnym, uroczo zaokrąglonym tyłeczkiem w roboczym drelichu. - Diabełek? - zapytał z niedowierzaniem. - Diabełek od Wydowskich? Niech skonam. Niedawno zastanawia-

łem się, gdzie może być teraz Gus. Przy okazji pomyślałem o tobie. Angelinę z ociąganiem wstała, prezentując całe sto pięć­ dziesiąt sześć centymetrów wzrostu, i otrzepała drelichowe spodnie. Czemu nie mam na sobie dżinsów, westchnęła w du­ chu. Kto mógłby przypuścić, że kiedy spotka się znowu twa­ rzą w twarz z mężczyzną, który dwadzieścia lat temu złamał jej serce, będzie zgrzana, spocona i ubrana w najstarszą parę roboczych drelichów? - Zawinął się - mruknęła. Jej twarz płonęła rumieńcem. - Gus?! - Nie, korzeń tej magnolii. O Boże, jakiż ten mężczyzna jest cudowny, powtarza­ ła w myślach. Wszystko w jego twarzy było nie takie, jak trzeba, może tylko z wyjątkiem przejrzystych, ciemnoszarych oczu, które zaglądały w głąb jej serca. Czy on widzi, jak ona go pragnie? - Angelja... W miejscu, gdzie nie wolno było parkować, tuż za fur­ gonetką z napisem „Perkins. Projektowanie i pielęgnowanie ogrodów", zatrzymał się samochód. Drzwi od strony pasaże­ ra otwarły się gwałtownie. Wysiadła stamtąd z impetem na­ burmuszona nastolatka z mocno wymalowanymi oczami, w minispódniczce, która prawie niczego nie zakrywała. Sa­ mochód ruszył do tyłu i wyjechał z parkingu. Aleks zaklął w duchu. Miał sam pojechać po córkę do domu, a potem dopaść kogoś ze szkolnej dyrekcji. Chciał wiedzieć, jak pedagodzy najlepszej podobno szkoły w mie­ ście zamierzają przemówić do rozumu młodej damie, która wcale sobie tego nie życzy. - Sandy, właśnie jechałem do domu. Gdybyś tylko tro­ chę...

- ...Poczekała. Dobra, dobra, wiem. Czekałam, aż mnie brzuch rozbolał. Pani Toad* powiedziała, że może mnie pod­ wieźć do twojego biura. Myślałam, że tak będzie szybciej. - Pani Todd - poprawił machinalnie. - Wiesz przecież, że nie mam nic przeciw... ale dajmy temu spokój. Angel, to jest moja córka, Aleksandra. Sandy, to panna Wydowski. Kiedyś mówiłem ci o moim koledze, który nazywał się Gus Wydo­ wski, pamiętasz? - Nie. - Teraz nazywam się Perkins - wtrąciła Angel chłodno. Niech sobie nie wyobraża nie wiadomo czego, pomyślała. - Ach, tak. Więc ta furgonetka... - Jest moja. Zatem Angel jest zamężna, myślał. Aniołek-Diabełek Wy­ dowski. Ciekawe, co za facet odważył sięją poślubić. Spojrzał na jej małe, kwadratowe dłonie. Kurz i odciski. Żadnej obrą­ czki. Pewnie ogrodniczki nie noszą obrączek podczas pracy. - Nic się nie zmieniłaś - mruknął, czując, że wypada coś powiedzieć. Zresztą naprawdę tak myślał. Jej włosy pocie­ mniały trochę i straciły kolor marchewki, który tak dobrze pa­ miętał, ale szeroki, promienny uśmiech pozostał ten sam. Nie sposób było nie odpowiedzieć nań uśmiechem, choć Aleks dziwił się, że w takiej chwili potrafił to zrobić. Nie przypo­ minał sobie, kiedy ostatnio miał chęć się uśmiechnąć. Pode­ jrzewał, że jego poczucie humoru, jak wiele innych rzeczy, po prostu słabnie z wiekiem. - Miło mi panią poznać - powiedziała Sandy, przeno­ sząc zaintrygowane spojrzenie z nieznajomej w zielonym ro­ boczym kombinezonie na swego ojca. Była wyższa o kilka- •Sandy celowo przekręca nazwisko Todd; toad - (ang.) ropucha (przyp. tłum.)

naście centymetrów od tej drobnej, rudowłosej kobiety; jej ojciec o całe trzydzieści. Aleks patrzył na płonące rumieńcem policzki Angel i czuł, jakby po długim deszczu słońce błys­ nęło zza chmur. - I ja się cieszę. - Angel uśmiechnęła się jeszcze szerzej i wyciągnęła rękę. Z zabawnym grymasem cofnęła ją jednak, wytarła o tył spodni i wyciągnęła znowu. - Niezłe kolczyki - powiedziała do Sandy. - Z tego no­ wego sklepu na Chapel Hill? - Aha. Ekstra, prawda? Aleks spoglądał w milczeniu to na jedną, to na drugą, kiedy opowiadały sobie nawzajem, gdzie można dostać naj­ fajniejsze rzeczy, tańsze i droższe. Pokrętne drogi damskiego myślenia zadziwiały go. Nie po raz pierwszy zresztą. Angel pozamykała już wszystko na noc i szykowała się do długiej, gorącej kąpieli. Potem miała w programie pizzę z kiełbasą po polsku i ukochane czytadło. Pierwsze z nowej paczki, która przyszła dzisiejszą pocztą. Romanse. Miała trzydzieści cztery lata i dosyć głupich spojrzeń smarkatych sprzedawczyń w księgarni; uważały pewnie, że kobieta w jej wieku i z jej wyglądem może sobie o miłości wyłącznie poczytać. Ona z kolei nie musi nikomu tłumaczyć, że jednak miała romans, i to dwa razy, a ponadto prawie przez rok była za­ mężna. Oprócz tego przez całe życie kochała się w pewnym księciu z bajki, którego zobaczyła po raz pierwszy u boku swego brata. Skończyła wtedy trzynaście lat. Może ktoś uważa, że trzynastoletnia dziewczyna nie może się zakochać? Ha! Jej się to zdarzyło.

Oczywiście, nigdy owemu księciu tego nie powiedziała. Ani jemu, ani nikomu innemu. Przez tyle lat śledziła z daleka wszy­ stko, co robił, widziała jego ślub z tą paplającą wytwornym akcentem, nadętą lalą. Po ślubie on też stał się wytwornie nadę­ tym facetem. To jej w niczym nie pomogło. Dwa romanse nie pomogły tym bardziej. Nie potrafiła uwolnić się od tego prze­ klętego zadurzenia. Dowiedziała się o jego rozwodzie. Nie znała przyczyn, ale wiedziała, że to się stało. Słyszała też, że przyznano mu opiekę nad córką. Wszyscy o tym wiedzieli. Wystarczyło, że ktoś taki jak Aleks Hightower Trzeci zmienił fryzjera, a już miasto miało żer do plotek. Wiedziała również, że stopniowo oddalał się od starych kompanów. Nie kontaktował się z Gusem od wieków. Nie pytała o to brata wprost; była na to zbyt dumna. Po prostu miała swoje sposoby. To paskudne i nieuczciwe, że ten człowiek tkwił jej w ser­ cu jak drzazga przez cały czas. I nawet nie o to chodziło, że pochodził z tak zwanych wyższych sfer. Rodzina Reillych, ze strony jej matki, i sami Wydowscy pochodzili od Adama i Ewy. Hightowerowie też, więc o co chodzi? Nie wchodziły w grę jego pieniądze. Poznawała nadzia­ nych facetów już wtedy, gdy w średniej szkole pracowała po godzinach jako kelnerka. W jej obecnej pracy spotykała ta­ kich jeszcze częściej. Dlaczego więc? Chciała to wiedzieć nawet bardziej, niż znaleźć lekarstwo na swoją miłość. Szukała ucieczki od tego uczucia; inny chłopak z tak zwanej złotej młodzieży pozbawił ją dziewictwa po paru randkach, a potem wyśmiał, bo naiwnie liczyła na coś więcej. Również w czasie swego krótkiego małżeństwa z Calem Perkinsem ani na chwilę nie zapomniała o Aleksie.

W jej otoczeniu pijało się piwo, w jego sferze szampana. Nie zależało jej na tym szampanie, naprawdę. Aleks to był jej zwariowany nałóg. Mogła obywać się bez oglądania tego faceta bardzo długo, ale to nie zmieniało faktu, że była od niego uzależniona. Mogła przeprowadzić się do Kalifornii albo nawet do Au­ stralii. Mieszkając w tym samym mieście, siłą rzeczy musiała go czasem widywać, choćby z daleka. Stłamsiła jednak swoją bolesną tęsknotę tak bardzo, że przestała, widząc go, odczu­ wać to radosne napięcie, dziewczęce pożądanie, które ogar­ niało ją na widok Aleksa takiego, jakim go pamiętała. Widywała go czasem, bo był kimś w tym mieście. On jej nie dostrzegał; nie miał powodu do kontaktów z firmą ogrod­ niczą, która była bazą jej istnienia. Prowadziła sama tę firmę od czasu, kiedy jej czarujący małżonek, zbyt przystojny, by nadawać się na męża, ruszył w świat z kelnerką z baru. Jego strzaskana furgonetka prawie owinęła się wokół drzewa przy południowym wyjeździe z miasta. Angel udało się ocalić firmę, mimo że na początku wcale się nie znała na ogrodnictwie. Pomogli przyjaciele. Pomógł też Gus. Ogrodził teren, założył system alarmowy, który prze­ ważnie zapominała włączyć, zmodernizował malutkie biuro. Potem zabrał swoich ludzi i ruszył na wybrzeże, gdzie czekał go kolejny kontrakt budowlany. Dalej mogła liczyć tylko na własne siły. Urodziła się i wychowała w rodzinie, gdzie ręce były prze­ znaczone do pracy. To jednak nie wystarczało. Musiała na­ uczyć się szukać zleceń, poznać potrzeby klientów w różnych częściach miasta, omijać administracyjne pułapki. Ostat­ nio obiecującym miejscem było Forest Hills, w rejonie Hope Valley. Tak się złożyło, że tam również znajdowały się dom i biuro

Aleksa, ale jakie to miało znaczenie? Całkiem obiektywne okoliczności sprawiły, że miała niekiedy okazję widzieć, jak prowadził swój luksusowy samochód. Takie cacko kosztowa­ ło więcej, niż ona zarabiała w ciągu roku. Przez kilka poprzednich lat widziała go zaledwie parę razy na koniu; zakręty alejki do konnych spacerów przylegały tu i ówdzie do ulicy, którą ona jeździła na skróty. Dumnie wy­ prostowany na grzbiecie olbrzymiego szarego wierzchowca w błyszczącej uprzęży, nie przypominał wprawdzie kowbo­ jów z filmu „Samotny jeździec", niemniej jednak był wspa­ niały. Zawsze taki był. Dawno temu, kiedy go ledwie poznała, nieraz spędzała długie godziny przy korcie tenisowym, podziwiając jego mu­ skularne nogi i sprężyste pośladki. Chybaby umarła, gdyby ktoś ją na tym przyłapał. Wtedy potrzebowała tak niewiele, by marzyć o nim całymi tygodniami. Teraz, niestety, też. - Wszystko to diabła warte - mruknęła, wychodząc z zapa­ rowanej łazienki. Pizza była już zimna. Może pewnego dnia, myślała, będę dość dorosła, by zrozumieć, że marzenia Ko­ pciuszka w wojskowych butach nie spełniają się w ramionach pięknego księcia. Ciekawe, gdzie on teraz jest? Może w swym ekskluzyw­ nym biurze, ze swoją ekskluzywną sekretarką? Może gra w tenisa w swoim ekskluzywnym klubie lub je kolację ze swą ładniutką, wesołą, lecz chwilami przygaszoną córką? Za wcześnie. Ludzie z jego sfery nie jadają zwykłej kola­ cji. O tej godzinie spożywają obiad. Przypomniała sobie ten pierwszy raz, kiedy Aleks przy­ szedł do ich domu na kolację. Miała wtedy jakieś piętnaście lat, tyle mniej więcej, ile teraz jego córka. Tata umarł kilka

miesięcy wcześniej. Ona, Gus, mama i ciocia Zee przenieśli się do dawnego domu mamy, do babci Reilly. Babcia przygotowała kolację na ciepło. Kapusta, peklowa­ na wołowina, ziemniaki i marchewka. Angel miała ochotę zapaść się pod ziemię. Żeby choć usmażyła stek, choć napra­ wdę powinien być bażant i kawior. Angel pragnęła, żeby na tę okazję nakryto stół w nie używanej od stu lat jadalni. Babcia jednak uważała, że takie towarzystwo może zjeść w kuchni. Siedzieli więc przy kuchennym stole, w szumie starego we­ ntylatora, i jedli na talerzach kupionych u Krogera po obni­ żonej cenie. Aleks dwa razy prosił o dokładkę i za każdym razem wymiatał talerz do czysta. Kiedy zdała sobie sprawę, że nie robi tego wyłącznie z grzeczności, pokochała go jesz­ cze bardziej, jeśli to w ogóle było możliwe. On nigdy się tego nie domyślał. Był dla niej dość miły, ale w ten sam sposób, w jaki Gus był miły dla swej młodszej siostry. Przeważnie jej prawie nie zauważał. Czasami trochę się z nią droczył i zawsze stawał w jej obronie, kiedy coś nabroiła. Zdarzało się, i to wcale nierzadko. Mieszanka pol­ sko-irlandzka była wyraźnie wybuchowa, nawet w trzecim pokoleniu. Aleks Hightower. O Boże... I pomyśleć, że dopiero co rozmawiała z nim. Po tylu latach.

- Tatusiu, stawiasz mnie w okropnej sytuacji! Ja dałam słowo! - To twoje zmartwienie. Ogród należy do mnie. Jeżeli uznam, że trzeba przyciąć drzewa, pan Gilly znajdzie właści­ wych ludzi. Prawdę mówiąc, drzewa aż się o to prosiły. W tym roku chłopak wynajęty do czyszczenia basenu zajmował się głów­ nie wygrabianiem z niego liści. To jednak nie oznacza, że trzeba zadzwonić akurat do pani Angel Wydowski, czy Per- kins, czy jak ona się tam teraz nazywa. Sandy gwałtownie wybiegła z pokoju; ostatnio porusza­ ła się głównie w ten sposób. Aleks przesunął ręką po wło­ sach i opadł z powrotem na fotel. Zapomniał o notowa­ niach giełdowych, które przeglądał przed chwilą, i zapatrzył się w oświetlone słońcem wzory spłowiałego chińskiego dy­ wanu. Angel Wydowski. Wieczne utrapienie, zewnętrznie raczej nieduże. Kiedyś wyczekiwała, aż chłopcy skończą grać i wpa­ kują się do Aleksowego mustanga, każdy ze swoją dziewczy­ ną. Wsiadała razem ze wszystkimi i przeważnie udawało jej się uplasować pomiędzy nim i tą z dopingujących drużynę szkolnych piękności, z którą się aktualnie spotykał. Diabełek od Wydowskich. Mała Angel. Kiedyś zostawił sweter na boisku i ona wzięła taksówkę tylko po to, żeby mu go przywieźć. Jego matka nie była tym zachwycona. Jej matka też nie. Sama Angel również straciła humor, kiedy próbował jej zwrócić za taksówkę. Całe trzy kwadranse siedział w swoim ulubionym fotelu, w dwunastopokojowym domu, w którym urodził się i wycho­ wał; dumał o minionych chwilach młodzieńczego buntu prze­ ciw światu. Być może... do diabła, nie być może, tylko na pewno były to najszczęśliwsze chwile jego życia. Czuł, że

żyje, żyje naprawdę, chłonąc wszystkie obietnice świata, wszystkie nieskończone możliwości, jakie otwierała przed nim przyszłość. Każdy dzień był nową przygodą, każdy mecz i każda dziewczyna nowym wyzwaniem. Angel oczywiście nie wchodziła w grę. Wiedział, że wpadł jej w oko, i czuł się mile połechtany, kiedy inni to dostrzegali. Wygrywał z Kurtem, a Kurt był dla każdej dziewczyny speł­ nieniem marzeń o królewiczu z bajki. Czemu więc ani on, ani Kurt jej nie zdobył? Jasne, były co najmniej dwa powody, ważne dla nich oby­ dwu. Po pierwsze: Angel była siostrą Gusa; po drugie: była smarkulą. Aleks nawet ją lubił, choć czasami doprowadzała go do szału. Próbował nie być do końca świadomy jej rodzą­ cego się nim zainteresowania. To, co do niego docierało, starał się usunąć ze swoich myśli. Była dzieciakiem i do tego siostrą najlepszego przyjaciela. Nalał sobie trochę Chivas Regal i podszedł do okna. Klo­ nowe i dereniowe liście tworzyły rozproszony wzór na świeżo skoszonym trawniku. To już wrzesień. Upłynął kolejny rok. Gdzie zniknął jego entuzjazm i zapał z tamtych lat? Pa­ miętał czasy, kiedy każdy dzień objawiał się jako wielkie pudło pełne niespodzianek, owinięte w złoty papier, ozdobio­ ne piękną, jedwabną kokardą. W ciągu setek minionych dni podarł te piękne opakowania i otworzył wszystkie pudełka; nic z nich nie zostało. Już na­ wet nie pamiętał, co było w środku. Nie, zostało coś bardzo ważnego: Sandy. Ukochana, przy­ prawiająca go o ból serca i powodująca nadciśnienie Aleksan­ dra. Była dla niego najcenniejszym podarunkiem chwil, które miał już za sobą.

Dzwoniący telefon przerwał Angel miłą sjestę w wannie. Wypiła już pół szklanki porto i rozpoczęła siódmy rozdział romansu, w którym temperatura akcji wreszcie się podniosła. Kusiło ją, żeby zostawić rozmówcę na łaskę automatycznej sekretarki, ale to mogło być nowe zlecenie. Niektórzy ludzie nie lubią bezdusznej elektroniki; taki klient może się znie­ chęcić. Poza tym, co tu kryć, trochę liczyła na to, że Aleks zadzwo­ ni. Sandy tak mówiła. Nawet gdyby nie miał ochoty na jej usługi, i tak zadzwoni, żeby jej o tym powiedzieć. Tego wy­ magają zasady, w których go wychowano. - Angel? Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam... - Oczywiście, że nie - odparła szybko; pachnąca płynem do kąpieli piana spływała z niej na winylową wykładzinę. - Czy to Sandy cię namówiła? Bardzo nalegała, żebym rzuciła okiem na drzewa w waszym ogrodzie... Powiedziałam, że zrobię to tylko za twoją zgodą. - Oczywiście. Moje drzewa od dawna wymagają facho­ wej inspekcji. Widzisz, basen był zbudowany jeszcze w latach pięćdziesiątych i jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby... - Znam to. Zwykle zostawia się rzeczy mniej pilne na sto- sowniejszą chwilę, a potem człowiek się dziwi, czemu nie zała­ twił tego parę lat temu. - Zaczęła już drżeć, stojąc w przeciągu. - Właśnie tak. Myślę więc, że powinniśmy uzgodnić termin. - Jaki termin? - No... na oglądanie tych drzew. - Naprawdę tego chcesz? To znaczy... my tylko rozma­ wiałyśmy z Sandy i ona o tym wspomniała... Przypuszczam, że masz ogrodnika. Może powinieneś sprawdzić inne możli­ wości? Ja... w gruncie rzeczy zajmuję się projektowaniem ogrodów, sprzedażą sadzonek i nasion. Przycinanie drzew to raczej nie moja specjalność.

Czyżbym wykręcała się od przyzwoitego zlecenia, zdziwi­ ła się w myśli. Wino i czytanie romansów najwyraźniej mi szkodzi... - Poradzisz sobie na pewno - ciągnął Aleks. - Wpadniesz do mnie z mężem czy wolisz kogoś przysłać? Gospodyni pokaże, o co chodzi. Jej mąż... nazywa się Phil Gilly... Opie­ kuje się całym terenem posiadłości. - No dobrze, zgoda, ale po pierwsze: ja nie mam już męża, a po drugie: wszelkie oględziny przed wykonaniem pracy robię osobiście. Mogę przyjść prawie o każdej po­ rze. Mam zlecenia do wykonania w Hope Valley. Lokalny komitet chce, żebym zajęła się magnoliami rosnącymi przed budynkiem twojego biura. Jacyś durnie chcą je wyciąć, bo zasłaniają fasadę! Wyobrażasz sobie? Te drzewa rosną tam od wieków, są starsze niż ich parszywe biurowce! Po moim tru­ pie! Nikt nie ma prawa ich ruszyć! Przecież powinno się znaleźć jakieś towarzystwo historyczne, które... - Angel? - Och, przepraszam cię... Poczekaj, muszę usunąć mydel- niczkę spod nóg... - Wcale się nie zmieniłaś przez te lata, prawda? - Głos Aleksa brzmiał tak, jakby się uśmiechał. - O tym już mówiliśmy. Wiesz, Aleks... Ja naprawdę lubię twoją córkę. Jest w niej coś wyjątkowego. - To prawda - odpowiedział spokojnie i Angel usłyszała w jego głosie odcień dumy. Umówili się na czwartek, późnym popołudniem, jeżeli nie będzie padało. Jeszcze długo po od­ łożeniu słuchawki Angel słyszała jego głęboki, aksamitny baryton. Podziałał na jej zmysły w taki sposób, że sam Aleks byłby zaszokowany. Tydzień wlókł się bardzo powoli, ale wreszcie nadszedł

wytęskniony czwartek i na niebie nie było ani jednej chmurki! Angel zmuszała się do jakiej takiej koncentracji na tym, co robiła przed południem. Wymierzała nowe patio u Lancaste­ rów i zastanawiała się nad jego wystrojem: tuzin karłowatych ostrokrzewów, trzy średnie dęby i krzewy błękitnego jałowca na skarpie nad wodą. Jej pracownicy załadowali już odpowiednio zabezpieczone dęby na ciężarówkę. Wszystko ma być skończone do niedzie­ li, kiedy to Lancasterowie planowali wydać przyjęcie w nowo urządzonym patio. Angel myślała już tylko o wizycie u Aleksa i zapomniała doliczyć należności za nadgodziny. Nie pierwszy raz zresztą i pewnie nie ostatni; upływ lat nie zmieniał jej natury. Sandy czekała na nią z dzbankiem świeżej lemoniady. - To prawdziwa, nie z proszku - pochwaliła się. - Pani Gilly zrobiła ją specjalnie dla nas. Jeśli chce pani iść do ubikacji albo się uczesać, to jest o, tam... - Dziękuję, ale u mnie czesanie nie zmienia niczego na lepsze. Moja matka mówiła, że to klątwa, którą babcia Reilly rzuciła na nią za to, że wyszła za mąż za tatę zamiast za pewnego miłego irlandzkiego chłopca, którego wybrała jej rodzina. Ani grzebień, ani szczotka, ani najlepsze fryzjerskie mikstury nie rozpłaczą tych wściekłych loków - objaśniła z powagą. Uśmiechnęła się, gdy Sandy wskazała swoje włosy, proste jak drut. - Pani przynajmniej ma na głowie coś ciekawego - poża­ liła się. - Chciałam sobie zrobić gofrowaną trwałą, ale tata nie pozwolił. Na nic mi nie pozwala. - Z westchnieniem nalała lemoniady do dwóch szklanek, które natychmiast po­ kryły się chłodną rosą, i przyciągnęła nogą ogrodowy leżak. - Pani usiądzie. Pracowała pani już dzisiaj, prawda? To

musi być fajnie mieć własny biznes, prawda? Jak to się robi, żeby się udało? Angel nie mogła pozostać obojętna na tak szczery, spon­ taniczny podziw. Zresztą, naprawdę ciężko pracowała, kiedyś i teraz. Spędziła mozolne godziny nad każdym kawałkiem surowej, czerwonej gliny u Lancasterów, zastanawiając się, co można tu posadzić, rozrysowując plan, który pozostawiła pracownikom do szczegółowej realizacji. . Potem opowiedziała o swoim wdowieństwie, oszczędzając Sandy przykrzejszych szczegółów. Zanim Aleks wjechał na teren posiadłości, prawie o trzy kwadranse wcześniej niż zwy­ kle, poruszyła jeszcze problemy prowadzenia firmy w tym konkretnym mieście i stanie; Sandy ze swej strony ubolewała nad idiotycznymi zasadami, które nie pozwalały damie prawie piętnastoletniej żyć według własnych upodobań. Do owych upodobań należał między innymi pewien do­ brze zbudowany młody człowiek nazwiskiem Arvid Monc- rief, który jeździł corvettą i miał-zostać artystą albo pilotem. Aleks zrzucił marynarkę, zawinął rękawy koszuli z mo­ nogramem, wyhaftowanym białymi nićmi oczywiście, i roz­ luźnił krawat. Wychodząc zza węgła domu do ogrodu, usły­ szał: - ... WDS: whisky, dziewczyny i szybkie samochody. Mój brat mawiał, że każda z tych trzech rzeczy z osobna może wpędzić człowieka w niezłe kłopoty, a wszystkie razem są najpewniejszą drogą do katastrofy. Nie zamierzam ci wma­ wiać, że starszy brat nie bywa zrzędny, bo bywa, i to jeszcze jak, ale życie dało mi nieraz nauczkę, że brata powinnam słuchać. Niestety, nie zawsze to robię. - Dawniej też go nie słuchałaś, jeśli dobrze pamiętam. - Aleks widział, jak twarz Angel czerwienieje i blednie, do­ strzegł, jak próbuje się podnieść z ogrodowego leżaka; poczuł

gwałtowny impuls seksualnej gotowości, który zaskoczył go zupełnie. - A jaka była ta nauczka? - zainteresowała się Sandy. - Cześć, tato. Chcemy się napić lemoniady, zanim zabierzemy się do roboty. Angel ma mi pokazać, jak przycina się drzewo, żeby ślad się zabliźnił i nie było infekcji. Dlatego mówi się „chirurg od drzew". Kiedyś wspominałeś, tatusiu, że chciałeś być lekarzem, prawda? Skąd ona o tym wie? To przecież było w tamtym życiu, zanim został ojcem, zanim nawet spotkał Dinę; zanim jego ojciec dość twardo przypomniał mu o roli jedynego spadko­ biercy dwóch pokoleń producentów mebli. - Dziękuję, Sandy. Przypomniałaś mi, po co tu przyszłam - wtrąciła się Angel ze swoim niezmąconym, radosnym uśmiechem. Odstawiła szklankę na stół. - Zaczynamy! Od razu mogę ci powiedzieć, Aleks, że będziesz musiał poświęcić kilka tych wspaniałych japońskich klonów, albo zrobisz dach nad basenem. Wyjęła z torby sfatygowany notatnik i na jej twarzy poja­ wił się wyraz skupienia. Kolejna rzecz, myślał Aleks, która pozostała w niej nie zmieniona od tamtych lat, to oczy. Miały tę samą lazurową barwę, rozświetloną złotymi iskierkami, kiedy się śmiała. Prawie zapomniał, że tak samo marszczyła kiedyś nos w chwilach szczególnej koncentracji. Żartował z niej czasem, kiedy z tym właśnie wyrazem skupienia próbowała znaleźć powód, żeby być razem z nim i jego kumplami. Zadzierała wtedy głowę i patrzyła na niego tak, że czuł się prawdziwym mężczyzną, ważnym, mądrym i silnym. Co zrobiłby teraz, gdyby znowu tak na niego popatrzyła? Poczuł, że się uśmiecha. Raz, może dwa razy w ciągu paru miesięcy miał powód, żeby się uśmiechnąć. Tym bardziej czuł

się oszołomiony. Tak dziwnie działała na niego ta kobieta, ubrana w ogrodniczy kombinezon i wojskowe buty. Ruszyli w stronę basenu, Angel i Sandy z przodu. Aleks zatrzymał się jeszcze na chwilę, żeby wlać resztkę lemoniady do szklanki, z której piła Angel. Nie szukał celowo miejsca, w którym dotykała szkła ustami, ale go też nie unikał. Co za dziecinada. Wystarczyło mu spotkać osobę, którą pamiętał z dawnych czasów, a zachowywał się jak smarkacz! Schodził za nimi w dół wzniesienia, bezwiednie wpatrując się w środkowy szew zielonego kombinezonu. Spodnie wraz z zawartością poruszały się bardzo wdzięcznie. Ten typ ko­ biecej budowy podobno gwarantował zdrowe serce: kształt gruszki. Szerokie biodra, szczupła talia, mały biust. Przyglądając się od tyłu tej drobnej figurce o aprobo­ wanej przez medyków budowie, poczuł drgnienie może nie tyle serca, co innej części ciała, która wydawała się trwać w uśpieniu od tak dawna. Był podniecony. Z powodu kobiety w roboczych dreli­ chach i wojskowych butach, która rozmawiała z nim o pod­ cinaniu drzew i przykryciu basenu. Czuł się nie tylko zakło­ potany, ale po prostu nie w porządku! Angel Wydowski była już wprawdzie zupełnie dorosła; powiedziała, że nie jest już zamężna, więc nie w tym był problem. On sam dawno wyrósł z wieku, kiedy mężczyzna poddaje się bez reszty swoim po­ trzebom seksualnym. Nadal jednak była młodszą siostrą Gusa. Teraz, kiedy sam miał córkę, rozumiał, czemu Gus był kiedyś tak przy­ kry dla facetów, którzy patrzyli na jego siostrę dłużej niż pięć sekund. WDS. Dziecinada. Teraz nie było whisky, tylko rozwod­ niona lemoniada. Spokojny spacerek po trawniku zamiast sza­ lonego pędu z gazem do dechy. Jego córka w charakterze

Patrzył, jak jechała wzdłuż wewnętrznej drogi, i zastana­ wiał się, czy ona nadal wkłada pod siedzenie dodatkową po­ duszkę. .. Jak wtedy, kiedy wraz z jej bratem uczyli ją prowa­ dzić starego Gusowego falcona. Bardzo chciała też spróbować kierować jego mustangiem, ale Gus ukrócił te zapędy. Aleks pewnie by się poddał. Miał w tamtych czasach starannie skry­ waną słabość do młodszej siostry Gusa. Może dlatego, że sam był jedynakiem. Przynajmniej tak to sobie tłumaczył. - Hej, tato, dokąd ona jedzie? - zapytała żałośnie Sandy, stając obok niego na skraju podjazdu. - Myślę, że do domu. Zrobiło się późno. - Ale ja chciałam zaprosić ją na kolację! Pani Gilly po­ wiedziała, że nie ma nic przeciwko temu. - To nie pani Gilly ustala takie sprawy w tym domu, jeśli mogę ci to przypomnieć. - Pewnie dlatego, że Angel chodzi w roboczych spo­ dniach, prawda? Tatusiu, to są arktyczne poglądy! Nikt te­ raz... - Archaiczne - poprawił córkę machinalnie. - Chciałam powiedzieć, że nikt teraz nie zwraca uwagi na takie głupie szczegóły! To są zgniłe zasady! - Może dla ciebie to są głupie szczegóły, ale dopóki... - Wiem, wiem... Dopóki mieszkam w twoim domu, mu­ szę słuchać na klęczkach waszej królewskiej mości. Miał ochotę się uśmiechnąć, wbrew wszelkiej logice. - Niestety, kochanie. Taki jest mechanizm społeczny, któ­ ry wsysa nas wszystkich. Zanim się zorientujemy, jesteśmy tylko ogłupiałymi marionetkami swojej sfery: myjemy ręce przed posiłkiem, słuchamy przy kolacji klasycznej muzyki zamiast tego czegoś, co brzmi jak rozbiórka domu... - Dobrze już, dobrze - Sandy wydęła usta i zmarszczyła brwi. - Ale nie zabronisz mi, żebym ją lubiła, bo i tak będę!

1 będę u niej pracować w przyszłe wakacje. Ona czasem za­ trudnia uczniów. Powiedziała mi o tym. - Proszę bardzo - odpowiedział spokojnie. W zeszłym tygodniu Sandy mówiła o pracy w sklepie z nagraniami. Wcześniej jeszcze chciała zatrudnić się w stajni, w klubie jeździeckim. - Aha, wychodzę dziś wieczorem, ale nie wrócę późno. Możemy porozmawiać, jak odrobisz lekcje. Sandy wyglądała na nieszczęśliwą. Starał się tego nie wi­ dzieć. - Jeśli będę chciała z kimś porozmawiać, zadzwonię do Angel. Ona przynajmniej nie traktuje mnie jak dziecko, cze­ go nie można powiedzieć o innych ludziach - dodała z naci­ skiem. Którzy są wstrętni, zabrzmiało w jej urażonym tonie. Już słyszał ten ton w głosie innej kobiety. Całkiem niedawno.