barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony85 656
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań50 819

D287. Linz Cathie - Cygańska szkatułka 02 - Warto było czekać

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :548.1 KB
Rozszerzenie:pdf

D287. Linz Cathie - Cygańska szkatułka 02 - Warto było czekać.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 150 stron)

CATHIE LINZ Warto było czekać

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Nie! - krzyknęła Gaylynn Janos. - Nie... nie rób tego! Poderwała głowę z poduszki i hamując napływające do oczu łzy, zaczerpnęła głębokim haustem powietrza. Śmier­ telnie przerażona, próbowała odsunąć od siebie koszmar senny - koszmar, który miał związek z rzeczywistością. Musiała przeżyć wszystko jeszcze raz - krótki jak mgnie­ nie oka błysk noża, potem ściskający gardło strach. - Nie bój się - szepnęła do siebie drżącym głosem. - Jesteś bezpieczna. W tym domu nic ci nie grozi. Trzęsąc się cała, Gaylynn wyciągnęła rękę po budzik. Była trzecia. Dzięki światłu, które przedzierało się przez szczelinę między zasłonami, zorientowała się, że jest po­ południe. Czternastogodzinna podróż samochodem z Chi­ cago do Północnej Karoliny zmęczyła ją tak bardzo, że zasnęła na łóżku w ubraniu. Z pewnością postąpiłaby rozsądniej, gdyby zatrzymała się gdzieś na nocleg, ale w chwili kiedy już zdecydowała się na wyprawę do Blue Ridge Mountain, do położonego w bezpiecznym zaciszu domku letniego należącego do jej starszego brata Michaela, chciała znaleźć się tam jak naj­ szybciej. Miała nadzieję, że zostawi za sobą koszmary i odzyska spokój. - Nic z tego - mruknęła smętnie, siadając na brzegu

6 WARTO BYŁO CZEKAĆ łóżka. Burczenie w żołądku przypomniało jej, że wcześniej nic nie jadła. Kiedy zrobiła sobie pospiesznie podwójną kanapkę z sa­ lami, jej wzrok zatrzymał się na kartonowym pudełku, które Michael i Brett podarowali jej na pożegnanie, zanim wymknęła się z ich przyjęcia weselnego. Z talerzem w jednej ręce i pudełkiem w drugiej wyszła na zewnątrz, żeby usiąść w swoim ulubionym fotelu na biegunach. Stojący w osłonecznionej części werandy sta­ roświecki drewniany mebel aż prosił się, żeby ktoś go zajął. W takim fotelu można spędzić nawet cały dzień, pomyślała Gaylynn. Odstawiwszy na bok tajemniczy prezent od no­ wożeńców, zaczęła jeść kanapkę. W południowych stanach wiosna przychodzi wcześniej. W Chicago o tej porze gałęzie drzew były jeszcze nagie, a tu, w Karolinie, pyszniły się zielonymi pączkami liści. Gaylynn zauważyła jakieś delikatne poruszenie w krza­ kach. Chwilę później wypełzły spod nich dwa kociaki, a potem ich matka. Cała kocia rodzina była przerażona i głodna. Bardzo głodna. Przemawiając do nich łagodnym głosem, Gaylynn wy­ jęła z kanapki kilka plasterków salami, zeszła powoli ze schodów i podsunęła jedzenie kotce, a potem jej dzieciom. Mimo że nie wykonała żadnego gwałtownego gestu, zwie­ rzęta spłoszyły się i umknęły w krzaki. Oczy Gaylynn nabiegły łzami. Znała dobrze to uczucie. Była równie wystraszona jak te dzikie koty. Śmiertelnie przerażona. Kiedy ktoś tak bardzo się boi, najpierw ucieka, a dopiero potem zaczyna myśleć. Z ulgą dostrzegła, że kocia mama z dwójką dzieci nie uciekła daleko. Przyglądała się jej z ukrycia. Gaylynn

WARTO BYŁO CZEKAĆ 7 ukucnęła, podzieliła salami na małe kawałki i położyła je na ziemi. Kiedy wróciła na werandę, koty wyskoczyły zza krzaków i rzuciły się na jedzenie. Najmniejszy kotek, o jas­ nej, nakrapianej sierści, chwycił tylko jeden kęs. Matka, bardzo chuda, wyglądała na syjamkę. Drugi kociak był jasnokremowy. Kiedy zjadły wszystko, czmychnęły jeden za drugim w gęstwinę drzew. Wyglądało na to, że czuły się bezpiecz­ niej z dala od ludzi. Od pewnego czasu Gaylynn mogła dokładnie to samo powiedzieć o sobie. Usadowiwszy się ponownie w fotelu, sięgnęła odrucho­ wo po kartonowe pudełko, które podarował jej Michael z wyjaśnieniem, że to „drobiazg ze Starego Kraju, który przyniesie ci szczęście". Jej starszy brat, mimo że w jego żyłach płynęła krew Romów, utrzymywał dotąd, że nie wierzy w amulety przy­ noszące szczęście ani w żadne inne przesądy - i choćby pod tym względem był przeciwieństwem ich ojca. Konrad Janos, węgierski Cygan, nauczył Gaylynn wielu magicz­ nych zaklęć i sposobów unikania złego losu. Dwa dni te­ mu, jak przed każdą podróżą, nalegał, żeby zabrała ze sobą jego króliczą łapkę. Ojciec Gaylynn nie wiedział, że żadne cygańskie czary nie były w stanie uwolnić jej od ślepego, paraliżującego lęku. Niby skąd mógł wiedzieć? Ani jemu, ani swojej matce nie opowiedziała, co naprawdę wydarzyło się miesiąc temu. Uwierzyli w wymówkę, że praca nauczycielki - w szkole położonej w centrum Chicago - wyczerpała ją tak bardzo, że musi koniecznie odpocząć i zastanowić się nad swoimi dalszymi planami. Ponieważ oboje od początku odradzali jej pracę w tak niebezpiecznym środowisku, przyjęli decy-

8 WARTO BYŁO CZEKAĆ zję córki z ogromną ulgą, nie zastanawiając się nawet nad jej konkretnymi przyczynami. Mimo że dzień był słoneczny i ciepły, Gaylynn zaczęła drżeć, kiedy koszmarne wspomnienie zawładnęło jej wy­ obraźnią - ostrze noża, jej przerażenie, raptowność, z jaką to wszystko się zdarzyło. Nic nie zapowiadało niebezpie­ czeństwa. Nie miała żadnych złych przeczuć. Oczywiście, miewała wcześniej różne kłopoty, ale sły­ nęła w tej szkole z odwagi i stanowczości. Nigdy przedtem nie przytrafiło jej się nic złego. Uczniowie lubili ją i na swój sposób szanowali. Mimo to nie należała do ludzi, naiwnych. Zdawała sobie sprawę z zagrożeń i świadomie ich unikała. Aż do tamtego dnia... Została dłużej w szkole. Była sama. Wychodząc z klasy na pusty korytarz, wciąż myślała o szkolnym pokazie ta­ lentów, gdy ktoś ją chwycił za ramię. W tej samej sekun­ dzie poczuła ostrze noża na gardle. Żadnej szansy wezwa­ nia pomocy. Żadnej szansy obrony. Była zupełnie bezrad­ na. Takiego uczucia doświadczyła po raz pierwszy w życiu. Jako dziecko nigdy niczego się nie bała. To ona uchodziła w swojej rodzinie za nieustraszoną. Napastnik, chociaż niewiele wyższy od Gaylynn, był nieprawdopodobnie silny - co dawało jej niemal pewność, że jest pod wpływem narkotyków. To one sprawiły, że czternastoletni chłopiec stał się nieobliczalnym, zdolnym do popełnienia każdej zbrodni przestępcą. Chciał pieniędzy. Oddała mu wszystkie, jakie miała, ale było tego niewiele. Trzęsły mu się ręce. A w nich długie, błyszczące ostrze noża, kłujące i kaleczące jej skórę. Koszmar ów skończył się jednak równie szybko, jak się zaczął. Chłopak pchnął ją na ścianę i uciekł. Ale przez

WARTO BYŁO CZEKAĆ 9 ułamek sekundy widziała jego twarz. Nazywał się Duane Washington. Pięć lat temu był jej uczniem. Jednym z bar­ dziej obiecujących. Miała nadzieję, iż akurat temu chłopcu powiedzie się w życiu, że coś osiągnie. Teraz owa nadzieja prysła. Dwadzieścia cztery godziny później włączyła w domu telewizor, żeby obejrzeć popołudniowe wiadomości. Tra­ fiła na reportaż z wypadku ulicznego. Zbliżenie kamery na plamę zastygłej na asfalcie krwi i głos prezentera: „Czter­ nastoletni Duane Washington był poszukiwany przez poli­ cję z powodu licznych napadów rabunkowych. W czasie ostatniej ucieczki, z pewnością bojąc się aresztowania po kolejnym napadzie, wpadł prosto pod koła nadjeżdżające­ go autobusu. Świadkowie twierdzą, że zginął na miejscu". Następne zbliżenie, tym razem ukazujące przykryte ciało na noszach. Ciało Duane'a. Codziennie te same obrazy nawiedzały ją w koszmar­ nych snach. Nóż. Krew na asfalcie. Ciało Duane'a pod białym prześcieradłem. Mimo że wszystko to zdarzyło się prawie miesiąc temu, Gaylynn czuła, że jej stan psychiczny się nie poprawia. Wciąż miała wrażenie, że jest całkowicie zdana na łaskę swoich emocji - głównie poczucia winy i strachu. Być może popełniła błąd, dzwoniąc na policję i donosząc im o postępku Duane'a. Może gdyby tego nie zrobiła, chłopak nie uciekałby jak szalony i nie wpadł pod koła autobusu. Nie mówiąc o tym, że gdyby była lepszą nauczyciel­ ką, może zauważyłaby dużo wcześniej, że Duane popada w kłopoty, i zareagowała w porę, zanim sprawy zaszły za daleko. Tak czy inaczej, przeszłości podobnie jak nurtu rzeki

10 WARTO BYŁO CZEKAĆ nie da się odwrócić. Teraz chodziło tylko o to, że ona, nieustraszona Gaylynn, która miała odwagę podróżować samotnie po najbardziej zapadłych zakątkach świata, od miesiąca bała się zasypiać we własnym łóżku. Strach ją paraliżował - drętwiała na myśl, że popełniła błąd, a w związku z tym ponosi część winy za śmierć Duane'a, bo nie potrafiła się obronić, okazała się tak łatwym celem dla napastnika, i że taka historia może się powtórzyć. Terapeuta, do którego zwróciła się o poradę, stwierdził, że to szok pourazowy. Gaylynn miała więc nadzieję, że wkrótce wyjdzie z owego szoku, tak jak wychodzi się z grypy. Ale objawy nie mijały. Nie będąc w stanie uczyć, musiała zrezygnować z pracy w szkole. Dyrektor udzielił jej bezterminowego urlopu... do czasu kiedy „znów będzie sobą". Drżała coraz bardziej, nie mogąc tego opanować. Za­ wsze tak się działo, kiedy zbyt długo rozpamiętywała tamto zdarzenie. Kiedy w bujanym fotelu pochyliła się do przo­ du, kartonowe pudełko omal nie ześlizgnęło się z jej kolan. Chwyciła je i przytrzymała. - Nic ci teraz nie grozi - wyszeptała swoje codzienne zaklęcie. Gdyby jeszcze potrafiła uwierzyć w jego skute­ czność... Żeby odsunąć od siebie czarne myśli, wzięła kilka głę­ bokich oddechów i zaczęła odpakowywać podarunek od Michaela. W pudełku była misternie grawerowana metalo­ wa szkatułka oraz krótki, pisany ręką starszej osoby list. „Najstarszy synu Janosów! Nadszedł czas, żebyś poznał sekret naszej rodziny i bathali - to znaczy magię, która jest dobra. Ma ona wielką moc.

WARTO BYŁO CZEKAĆ 11 Przysyłam tę szkatułkę, żeby wtajemniczyć cię w nasze losy. Starzeję się i nie mam czasu ani pomysłu, jak opowiedzieć ci całą historię od początku. Musisz poprosić o to rodziców. Wiedz tylko, że ta szkatułka ma czarodziejską moc Romów - pomoże ci znaleźć miłość tam, gdzie będziesz jej szukał. Używaj jej ostrożnie, wtedy przyniesie ci dużo szczęścia. Jeśli zmarnujesz dar, będziesz miał kłopoty". Pod listem była przyklejona żółta kartka z dopiskiem Michaela: „Pomyślałem sobie, siostrzyczko, że może cię to zainteresować. Brett przysięga, że w naszym wypadku magia zadziałała. Sprawdź ją na sobie". To była słynna szkatułka, o której Gaylynn słyszała wie­ le razy, ale nigdy przedtem jej nie widziała - ta sama, którą Michael dostał z Węgier od ich ciotecznej babki, Magdy. Trzy tygodnie później ożenił się z Brett. Gaylynn przypomniała sobie, kiedy po raz pierwszy usłyszała o czarodziejskiej szkatułce, działającej jak miłos­ ne zaklęcie. Tuż przed Bożym Narodzeniem jej ojciec opo­ wiedział legendę rodzinną o pięknej, młodej Cygance, któ­ ra zakochała się w jakimś arystokracie - „zbankrutowanym hrabi", jak go natychmiast przezwała Gaylynn. Hrabia nie odwzajemniał jej uczuć, dlatego dziewczyna postanowiła kupić miłosne zaklęcie, które odmieniłoby je­ go serce. Zapłatą za tę przysługę miał być jedyny warto­ ściowy przedmiot, jaki posiadała - grawerowana szkatuł­ ka, należąca do jej rodziny od wielu pokoleń. Pech chciał, że stara Cyganka pomyliła się i urok nabrał mocy dopiero w następnym pokoleniu. Odtąd co drugie pokolenie mło­ dych Janosów miało znajdować miłość tam, gdzie jej bę­ dzie szukało - w sensie dosłownym! Pierwsza osoba prze-

12 WARTO BYŁO CZEKAĆ ciwnej płci, na którą padnie wzrok tego, kto otworzy cza­ rodziejską szkatułkę, stanie się obiektem jego, lub jej, do­ zgonnej i wzajemnej miłości. Stara „szuwani" przyznała się do błędu, zrezygnowała z zapłaty i pozwoliła dziewczy­ nie zatrzymać szkatułkę. Janosowie byli przodkami w pro­ stej linii tamtej cygańskiej dziewczyny, a Gaylynn ostat­ nim ogniwem rodzinnego łańcucha. Jeśli wierzyć legen­ dzie, teraz ona, dzięki „czarodziejskiej mocy starych Ro­ mów", miała znaleźć miłość... Kiedy pochyliła się, żeby dokładniej obejrzeć magiczny przedmiot - zapominając, że siedzi w fotelu na biegunach - wieczko szkatułki otworzyło się. Gaylynn podniosła wzrok... i natychmiast tego pożało­ wała. Na skraju lasu okalającego posiadłość Michaela zo­ baczyła starego mężczyznę w stroju włóczęgi. Oniemiała z wrażenia, podniosła się. Mężczyzna znik­ nął za drzewami, a wieczko opadło. - Jasne - mruknęła. - Michael dostał szkatułkę i od ra­ zu zobaczył piękną Brett. Mnie się trafił jakiś zwariowany łazęga! Może zamiast miłosnego zaklęcia przypadła mi w udziale klątwa. - Powiedziawszy to, Gaylynn ostrożnie, jakby trzymała w ręku dynamit, włożyła szkatułkę wraz z listem do kartonowego opakowania, a potem je dokład­ nie zamknęła. Jakżeby chciała w owej chwili zapano­ wać nad swoimi poszarpanymi nerwami - w równie łatwy sposób. Wieczorem Gaylynn wybrała już imiona dla całej kociej rodziny. Mamę nazwała Cleo, kotka o kremowej sierści i zezowatych jaskrawobłękitnych oczach - Blue, a jego nakrapianego brata - albo siostrę - Spook.

WARTO BYŁO CZEKAĆ 13 Nie czekając, aż koty się pojawią, wyniosła im na skraj lasu resztę salami, kilka serowych krakersów, puszkę tuń­ czyka i mleko. Na następny dzień zaplanowała wycieczkę do najbliższego sklepu po suchą karmę dla kotów i zapasy jedzenia dla siebie. Zajęta karmieniem zwierząt, dopiero po jakimś czasie zorientowała się, że zapadł mrok. A tak niedawno temu lubiła ciemność. Te same drzewa, które kiedyś działały na nią kojąco, wydawały się takie przyjazne, teraz przeraziły ją i przypomniały o nocnych zmorach. Poruszywszy się gwałtownie, Gaylynn spłoszyła kocia­ ka o zezowatych, błękitnych oczach, jedynego, który pod­ szedł do niej bliżej niż reszta. Gdy czmychnął do lasu, poczuła wilgoć pod powiekami. Do diabła, przecież nigdy nie była płaczką! Nawet wówczas kiedy jako czternasto­ latka złamała w dwóch miejscach nogę, nie uroniła ani jednej łzy. Przygryzła do krwi dolną wargę i szybkim krokiem, patrząc prosto przed siebie, ruszyła do domu. Ledwie zdą­ żyła wejść do środka, kiedy usłyszała odgłos trzeszczącego pod kołami żwiru. Ktoś tu przyjechał! Gaylynn nic na to nie mogła poradzić. Zdrętwiała ze strachu. Do pokoju dziennego wdarło się migotliwe światło re­ flektorów. Dom Michaela położony był zbyt wysoko i zbyt daleko od utartego szlaku, żeby ktokolwiek przejeżdżał tędy przypadkowo. Dlatego właśnie Gaylynn wybrała to miejsce. Czuła się w nim jak we własnym królestwie - z kotami i całą dziką przyrodą, bez kontaktów z jakimkol­ wiek człowiekiem, jeśli nie liczyć starego włóczęgi, który mignął jej tylko przed oczami i zniknął.

14 WARTO BYŁO CZEKAĆ Nie spodziewała się żadnych odwiedzin. Tylko rodzinie powiedziała, dokąd się wybiera. A jednak jakiś samochód wjechał na teren prywatnej posiadłości Michaela i zbliżał się wąską, stromą drogą do bramy wjazdowej. Na pewno nie przez pomyłkę. Dziękując w duszy swojemu bratu za to, że zainstalował na zewnątrz oświetlenie, Gaylynn podeszła na palcach do drzwi frontowych i wyjrzała przez zasłonięte do połowy okno. Widziała wszystko doskonale. Auto zatrzymało się. Bardzo ciemny sedan. Nie skojarzyła go z nikim ze swoich znajomych. Drzwi samochodu otworzyły się. Wysiadł z niego męż­ czyzna o ciemnych włosach. Dopiero kiedy odwrócił się w stronę domu, zobaczyła wyraźnie jego twarz. W tej samej chwili jej strach ustąpił miejsca gniewowi. Otworzyła z rozmachem drzwi, nie czekając, aż mężczy­ zna wejdzie po drewnianych schodach na werandę. - Co ty tu robisz? - W taki sposób witasz starego przyjaciela? - odparł Hunter Davis z uśmiechem.

ROZDZIAŁ DRUGI Ostatnio widziała się się z Hunterem Davisem dziesięć lat temu, a jednak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że to było wczoraj, jak gdyby czas stanął w miejscu. Może miał dłuż­ sze niż wtedy włosy, na skroniach lekko przyprószone siwizną, ale głęboko osadzone oczy w kolorze wiosennych liści były dokładnie takie same, jak tamte, które zapadły jej w pamięć. - Nie zaprosisz mnie do środka, Rudzielcu? Nienawidziła tego przezwiska w dzieciństwie, a teraz jeszcze bardziej. To Hunter ją tak nazwał, kiedy jako zwa­ riowana trzynastolatka ufarbowała włosy henną, żeby zro­ bić wrażenie na „mężczyźnie swojego życia". Hunter nie wiedział, że to on jest tym mężczyzną. Miał osiemnaście lat, był od niej dużo starszy. Widziała w nim dorosłego mężczyznę, uosobienie doskonałości. Patrząc na niego teraz, zdała sobie sprawę, jak bardzo się myliła. Dopiero teraz był mężczyzną. Wpływ czasu sprawił, że Hunter wyglądał niezwykle interesująco - w ja­ kimś stopniu sprawiły to delikatne zmarszczki w zewnętrz­ nych kącikach oczu. Atrakcyjność twarzy podkreślały mocno zarysowane, proste brwi. Nie, Hunter nie był kla­ sycznie przystojny, miał przecież zbyt grube rysy, ale robił piorunujące wrażenie na kobietach. Kiedy więc trzynastoletnia Gaylynn ufarbowała swoje

16 WARTO BYŁO CZEKAĆ jasnobrązowe włosy na ognistoczerwony kolor, Hunter za­ czął nazywać ją Rudzielcem. Cierpiała, ale nie przestała włóczyć się za nim i za Michaelem. Zakochała się nieprzy­ tomnie, z właściwą dla jej wieku żarliwością. Kiedy Hunter Davis w wieku dwudziestu pięciu lat się ożenił, uroniła dwie albo trzy łzy. Odtąd nie płakała już nigdy. Aż do dnia napadu. - Hunter, skąd ty się tu wziąłeś? Zamiast odpowiedzieć, przyglądał się Gaylynn ze zmar­ szczonym czołem. - Co się z tobą dzieje? - spytał obcesowo. - Wyglądasz okropnie. Poczuła, jak pąsowieją jej policzki. Wiedziała, że jest w wymiętej bluzce i karmiąc koty, poplamiła dżinsy. Nie zdążyła wejść pod prysznic, nie pamiętała też, kiedy ostat­ nio używała grzebienia. - Nie spodziewałam się towarzystwa. Zmiataj - wark­ nęła zirytowana, usiłując popchnąć Huntera w kierunku drzwi. - Wpadnij do mnie później. Równie dobrze mogłaby próbować przestawić Statuę Wolności. - Nie ruszę się stąd, dopóki mi nie powiesz, co się stało. - Nic się nie stało. Spędzam tu urlop, jasne? Wyobraź sobie, że będąc na urlopie wyglądam tak, jak mi się podoba. A jeśli cię to drażni, możesz spadać! - Pokazała mu drzwi i zniknęła w łazience. Ma rację, pomyślała z przerażeniem, kiedy zobaczyła swoje odbicie w lustrze. Umyła szybko twarz, wyszczot- kowała włosy i pomalowała usta. - I co, teraz lepiej? - spytała kpiąco Huntera, który czekał na nią tuż za drzwiami.

WARTO BYŁO CZEKAĆ 17 - Nie mówiłem o twoich włosach. Chodzi mi o oczy. - Krótko spałam... - Nie, to nie to - przerwał i delikatnie unosząc jej bro­ dę, zmusił, żeby na niego spojrzała. - W twoich oczach jest coś takiego... Zamknęła je. Mocno. Ale dzięki temu odczuwała jego bliskość jeszcze bardziej dotkliwie. Znowu miała trzynaście lat i pewność, że Hunter jest dla niej kimś bardzo ważnym. Falę gwałtownego ciepła biegnącą od czubków jej palców do serca powitała z uczuciem tłumionej rozkoszy i paniki. Otworzyła oczy i cofnęła się gwałtownie. - To Michael cię przysłał, prawda? Prosił, żebyś miał na mnie oko? - Uprzedził mnie po prostu, że przyjedziesz. -Zabiję go... - Uspokój się. Chciała się uspokoić. Marzyła, żeby znaleźć się w ra­ mionach Huntera. Przytulić się do niego mocno i nie po­ zwolić mu odejść. To szaleństwo... Wybrała nie najlepszą porę na odgrzewanie szczenięcej miłości. Teraz powinna go wyrzucić. Natychmiast - zanim powie albo zrobi coś głupiego. - Nic mi nie jest. Nie musisz tracić czasu na pilnowanie nieznośnej siostry swego przyjaciela. - Kto powiedział, że jesteś nieznośna? - To prawda, że ty nigdy tego nie mówiłeś! - Miałaś wtedy pięć lat. - Dziewięć - poprawiła go bez zastanowienia, dosko­ nale pamiętając dzień, w którym rodzina Davisów zamie­ szkała w sąsiednim domu. Od początku patrzyła w Huntera jak w obraz... wkrótce potem się w nim zakochała. - Co

18 WARTO BYŁO CZEKAĆ ci dokładnie powiedział Michael? Dlaczego prosił, żebyś mnie szpiegował? - To nie tak. Zadzwonił, żeby mnie uprzedzić, że ktoś - to znaczy ty - będzie przez jakiś czas tu mieszkał. Umó­ wiliśmy się, że będę miał oko na jego dom. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że tu mieszkasz, co? - Jasne, że nie. - To dobrze. - Mam własny dom za najbliższym wzgórzem. Dwie minuty drogi stąd, idąc na piechotę. - Świetnie. Dwie minuty... Cudownie. - Michael ci nie mówił, że po ukończeniu studiów ku­ piliśmy na spółkę tę posiadłość? Z dwoma domami. - Nie, nie był łaskaw. - Powiesz mi wreszcie, co takiego się wydarzyło? - Nic się nie wydarzyło. To znaczy... przepraszam, coś się jednak wydarzyło. Michael i Brett wzięli wczoraj ślub. Właściwie zrobili to po raz drugi, ale to skomplikowana hi­ storia - powiedziała Gaylynn zmienionym głosem, uświa­ damiając sobie, że czarodziejska szkatułka leży teraz za­ mknięta w pudełku, koło kanapy. Szkoda, że Hunter nie był pierwszym mężczyzną, na któ­ rego spojrzała, kiedy szkatułka została otwarta. W przeci­ wieństwie do Michaela, zatwardziałego racjonalisty, Gaylynn zawsze wierzyła, że na tym świecie jest trochę miejsca dla magii. W każdym razie wierzyła w to do niedawna. Teraz nie była pewna. Niczego nie była pewna. - Tak, wiem o ślubie. Żałuję, że na nim nie byłem, ale nie mogłem zwolnić się z pracy.

WARTO BYŁO CZEKAĆ 19 Gaylynn kiwnęła ze zrozumieniem głową. Wiedziała, że Hunter był oficerem policji. On i Michael wstąpili do aka­ demii policyjnej w tym samym roku. Jej brat nie ukończył jej. Wolał pracować na własną rękę i otworzył agencję za­ jmującą się ochroną dużych firm. Hunter skończył studia z wyróżnieniem i rozpoczął błyskotliwą karierę zawodową w Chicago. W mundurze robił jeszcze większe wrażenie na kobietach i przez kilka lat skwapliwie z tego korzystał. Ożenił się - zaskakując przyjaciół, którzy wróżyli mu los starego kawalera - w tym samym miesiącu, kiedy Gaylynn rozpoczęła naukę w college'u. - Jak się miewa twoja żona? - spytała z wymuszonym uśmiechem. - Nie mam bladego pojęcia. Rozwiedliśmy się pięć lat temu. Gaylynn milczała przez chwilę. Niespodziewana nowi­ na zbiła ją z tropu. - O tym Michael też mi nie powiedział. Cóż ze mnie za idiotka - mruknęła do siebie pod nosem. - Słucham? - Nic, nic, mówiłam do siebie. - Najlepszy dowód na to, że za dużo czasu spędzasz we własnym towarzystwie. - Niczego nie rozumiesz. Właśnie po to tu przyjecha­ łam. Żeby pobyć we własnym towarzystwie. Całkiem sa­ ma. Teraz też mam na to ochotę. Hunter przyglądał się jej zdumiony, kiedy niespokojnym gestem zmierzwiła sobie włosy. Gaylynn nigdy nie była nerwowa, nawet jako dziecko. Przeciwnie, miała nerwy jak postronki i nigdy nie traciła zimnej krwi. Wydawało się, że nie zna uczucia strachu. Kiedyś wdrapała się po linie do

20 WARTO BYŁO CZEKAĆ kryjówki, którą zbudował z Michaelem na najwyższym drzewie, jakie rosło na podwórku Janosów. Okazało się potem, że wcale nie przepadała za wspinaczkami, a jednak zrobiła to. Kiedy zeszła na ziemię, miała poocierane do krwi dłonie. Wiedział, że do tej pory ma bliznę między kciukiem a palcem wskazującym - medal za odwagę, jak potem żartowała. Zmieniła się od tamtych czasów. Hunter nosił w pamięci obraz zawadiackiej nastolatki, tymczasem Gaylynn, z któ­ rą teraz rozmawiał, była kobietą - bardzo atrakcyjną mimo „urlopowego" wyglądu. Patrzył na nią i ogarniały go coraz dziwniejsze odczucia... - Dlaczego tak się na mnie gapisz? - spytała niepew­ nym głosem. - Przypomniałem sobie pewne zdarzenie. Pamiętasz, jak wprosiłaś się do naszej kryjówki na drzewie? - Tak. - Gaylynn spojrzała mimo woli na swoją prawą dłoń naznaczoną „medalem za odwagę". Blizna, wciąż wy­ raźna, zdawała się drwić z jej lęku. Ale ona miała inne znamię, które ten strach tłumaczyło - maleńki ślad na szyi po skaleczeniu nożem. I piętno strachu odbite w duszy. Straciła więcej niż trzynaście i pół dolara, które miała w portfelu w dniu napadu. Utraciła zimną krew. Nie stało się to z dnia na dzień. Na początku przejmo­ wała się głównie tym, że ktoś z policji mógłby opo­ wiedzieć o zdarzeniu w szkole jej bratu. Wiedziała, że Mi­ chael utrzymuje kontakty z niektórymi kolegami z akade­ mii. Wracając we wspomnieniach do tamtego wieczoru do domu, próbowała wyrzucić całe zdarzenie z pamięci. Nie dopuszczać do siebie żadnych myśli o tym, co się stało. Na początku wierzyła, że to możliwe.

WARTO BYŁO CZEKAĆ 21 Dopóki nie obejrzała wiadomości telewizyjnych. Zdrę­ twiała z przerażenia, a potem zaczęła płakać. Następnego dnia rano zacisnęła zęby i poszła do pracy. Kiedy weszła do klasy, nie mogła wydobyć z gardła ani jednego dźwięku. Nie była w stanie się poruszyć. Po raz pierwszy w życiu doświadczyła paraliżującego - dosłownie - efektu strachu. - Ty niczego się nie bałaś - powiedział Hunter z wy­ raźnym podziwem w głosie. Wiedziała, jak bardzo ceni w ludziach odwagę. Straciła ją, ale nie utraciła jeszcze godności. Nie chciała, żeby Hunter był świadkiem jej strachu, nie potrzebowała jego współczucia ani litości. Musiała się go pozbyć. - Chętnie bym pogadała z tobą o dawnych czasach, ale właśnie zaczynałam myśleć o kolacji... - Świetnie. Ja też jestem głodny. - Tego, co mam, nie wystarczy dla dwóch osób. - Możemy iść do mnie. Mam pełną lodówkę. - Nie. Nie chce mi się wychodzić. - Nie ma sprawy. Skoczę po jedzenie i zjemy razem kolację. Nie widziałem cię tyle lat. Byłoby zabawnie po­ wspominać niektóre zdarzenia. Zabawnie byłoby się z nim całować... Gaylynn uśmie­ chnęła się do tej przewrotnej myśli, ale natychmiast ją odrzuciła. Coraz gorzej z tobą, skarciła się w duchu. Za mało masz kłopotów? Nie wystarczą ci koszmarne sny? Ten facet traktował cię zawsze jak siostrę. - Potrafię zrobić przeciętnej jakości sos do spaghetti - powiedział kuszącym szeptem. - Nie wątpię, ale... - Wrócę za kilka minut.

22 WARTO BYŁO CZEKAĆ Właściwie Hunter zamierzał tylko wpaść do Gaylynn, sprawdzić, czy wszystko u niej w porządku, i wrócić do swo­ ich zajęć. Sam nie mógł zrozumieć, po co nalegał na wspólną kolację. Może sprawiły to cienie w jej brązowopiwnych oczach - oczach, które, jak pamiętał, zawsze iskrzyły się ogniem. Oczywiście minęło wiele lat od tamtych czasów. Musiała mieć teraz około... trzydziestu lat. On skończył niedawno trzydzieści pięć. Czas szybko upływa. Obiecy­ wał sobie, że w Chicago będzie się spotykał z Michaelem, ale przez wiele lat ich kontakty ograniczały się do wymia­ ny kartek bożonarodzeniowych. Naprawdę żałował, że nie mógł być na jego ślubie. Najbardziej żałował jednak tego, że nie powściągnął w porę języka i powiedział Gaylynn, że okropnie wygląda. To zupełnie nie było w jego stylu. Nie dziwił się, że miała ochotę go uderzyć. Ale widząc w jej oczach skrywane cier­ pienie, chciał po prostu pomóc. Co mogło spowodować, że Gaylynn tak bardzo się zmie­ niła? Dlaczego uciekła z przyjęcia weselnego swojego bra­ ta i przyjechała sama w to górskie odludzie? Michael, zbyt pochłonięty własnymi sprawami, nie miał na te pytania żadnej odpowiedzi. Ale Hunter przysiągł sobie, że rozwią­ że zagadkę. Oczywiście zrobisz to nie dlatego, że Gaylynn jest atra­ kcyjną kobietą i budzi w tobie potrzebę bycia miłosiernym samarytaninem, zakpił z niego wewnętrzny głos. - Nie jest wcale ładna - mruknął cicho, kiedy znalazł się w domu. No proszę, mówisz sam do siebie, tak jak Gaylynn. A jeśli ci się nie podoba, to skąd to podniecenie, kiedy na nią patrzysz?

WARTO BYŁO CZEKAĆ 23 - Z głodu - mruknął Hunter, wyjmując pospiesznie z lodówki wszystkie składniki do swojego „przeciętnego" sosu. Gaylynn była siostrą jego przyjaciela i troszczył się o nią z czysto altruistycznych pobudek. Takiej interpretacji postanowił się trzymać. Pierwsze dziesięć minut po wyjściu Huntera Gaylynn spędziła w łazience, potem się szybko przebrała i uczesała. Zauważyła, że jej proste, miękkie włosy opadają na ramio­ na i że już dawno powinna je skrócić. Hunter też ma za długie włosy. Pewnie był zbyt zajęty, żeby znaleźć czas na wizytę u fryzjera. Ona zaniedbała się nie z przepracowania, tylko z powodu szaleństwa, w któ­ rym pogrążała się coraz głębiej. Przygryzając dolną wargę, westchnęła głęboko i zajęła się robieniem sobie makijażu. - Jesteś dobrą aktorką - zwróciła się do swojego odbi­ cia w lustrze. - Dobrze więc zagraj dzisiejszą rolę. Nie mów o sobie za wiele. - To prawda, że robisz przeciętne spaghetti - przyznała Gaylynn, zlizując dyskretnie z wargi kropelkę sosu. Hunter przez cały wieczór nie odrywał od niej wzroku. Zauważyła, w jaki sposób na nią patrzy, nie była jednak w stanie odgadnąć, o czym naprawdę myśli. Ona postępo­ wała zgodnie ze swoim planem, rozpromieniona, plotkując o wspólnych znajomych z dawnych czasów. - Nie, nie mogę uwierzyć, że Joey Greco został księ­ dzem. - Hunter pokręcił z niedowierzaniem głową. - Powtórzę mu twoje słowa.

24 WARTO BYŁO CZEKAĆ - Pamiętam, jak kradł u Jabłońskich gruszki. - Nie ma już tej gruszy, a Jabłońscy dawno się przepro­ wadzili. - Zabawne, że człowiek zapamiętuje rzeczy takimi, ja­ kie je widział po raz ostatni. Ludzi też. Ciebie zapamięta­ łem w białej czapce z daszkiem. - Noszę ją czasami - powiedziała obojętnym tonem. - A co słychać u twoich rodziców? - Czują się dobrze. Oboje są już na emeryturze i prze­ prowadzili się na Florydę. A twoi rodzice? Czy pan Ja­ nos wciąż używa cygańskich czarów do przepowiadania pogody? - Jakbyś zgadł! I robi to lepiej niż wszyscy telewizyjni spece od prognoz razem wzięci. - Pamiętam, jak zabrał kiedyś mnie i Michaela na ry­ by i próbował nauczyć sztuczek, na które łapią się pstrą­ gi. Nam się nie poszczęściło, ale twój ojciec złowił sześć sztuk. Jednego pstrąga powiesił na drzewie i dopiero wtedy wróciliśmy do domu. Nigdy tego nie zapomnę. - Na szczęście: żeby następnym razem, w tym samym miejscu, też połów się udał - wyjaśniła Gaylynn. - Właśnie. A wiesz, czego wam zazdrościłem? Tego całego rytuału z otwieraniem prezentów w wigilię Bożego Narodzenia. Zresztą, jeśli dobrze pamiętam, wcześniej też coś dostawaliście. - Zgadza się. W dniu Świętego Mikołaja znajdowali­ śmy prezenty w butach. - Mamy dużo miłych wspomnień z tamtych czasów. - Tak - odrzekła z uśmiechem Gaylynn. Kiedy była dzieckiem -jedyną dziewczynką w rodzinie - czuła się wspaniale. Miała jednego młodszego i jednego

WARTO BYŁO CZEKAĆ 25 starszego brata. Byli jej aniołami stróżami i świadomość tego pomagała jej we wszystkich trudnych chwilach życia. Do tej pory. Po raz pierwszy postanowiła, że musi poradzić sobie bez nich. Nie chciała, żeby się dowiedzieli, jak bar­ dzo jest słaba. Nie dopuszczała do siebie myśli, że mogłaby ich zawieść. Jeśli Hunter zauważy strach w jej oczach, powie im. Myśląc o swoim strachu, pomyślała o kociej rodzinie. - Posłuchaj, Hunter, miałam zapytać cię o to, czy nie wiesz, komu w tej okolicy mogła zginąć syjamska kotka z przychówkiem? - Nie mam pojęcia. Może to bezpańskie koty? - Potrzebują opieki. Ty też, pomyślał. Gaylynn drżały ręce i była wyraźnie roztrzęsiona. Czyżby łudziła się, że on niczego nie zauwa­ ży i da się zwieść jej grze, przyjmując za dobrą monetę jej sztuczne ożywienie? Jeśli tak, wiele się będzie musiała jeszcze nauczyć. - Nie powiedziałaś mi, dlaczego zdecydowałaś się przy­ jechać sama do domu Michaela... - Owszem, powiedziałam, że przyjechałam na urlop. - Czyżby rozpoczęły się ferie wiosenne? - Nie w tym rzecz. - A w czym rzecz? - Jesteś wścibski! Zdajesz sobie z tego sprawę? - To ty będziesz musiała zdać sobie sprawę, że w sztuce dochodzenia prawdy osiągnąłem mistrzowski poziom. Ale może sama zdradzisz mi swoje sekrety... - Hunter uśmie­ chnął się, a potem zaczął zbierać ze stołu brudne naczynia. - Poznam je wcześniej czy później. Czy nadal boisz się łaskotek?

26 WARTO BYŁO CZEKAĆ - Och, nie, poruczniku Davis! - szepnęła z drwiącym uśmiechem. - Tylko nie to! - A więc jesteś gotowa wyznać prawdę i tylko prawdę? - Cóż, masz mnie w garści. - Westchnęła, przykładając teatralnym gestem dłoń do czoła. - Jestem zbiegłą przestę­ pczynią, poszukiwaną w Chicago za dwukrotne niewłaści­ we zaparkowanie samochodu. Poddam się bez oporu. - Wyciągnęła do niego obie ręce. - Proszę nałożyć mi kaj­ danki i oddać w ręce sprawiedliwości. - Nie kuś mnie... - powiedział szeptem, zmieszany swoim nagłym podnieceniem. Oczyma wyobraźni zoba­ czył nagą Gaylynn w kajdankach. Co się z nim dzieje? Do diabła, przecież ona jest siostrą Michaela! - To przestań robić z tego problem! - odparła zrezyg­ nowana. - Musiałam odpocząć od pracy w szkole. Byłam wykończona, więc poprosiłam o urlop. Koniec, kropka. - Kiedy kończy ci się ten urlop? Poczekaj chwileczkę. O ile mi wiadomo, nauczyciele nie mogą brać urlopu tak sobie, w czasie roku szkolnego, nawet jeżeli są zmęczeni. - Brawo, Sherlocku. - Co znaczy, że jesteś na... na czymś w rodzaju zwol­ nienia? - Właśnie. - Czy to zwolnienie lekarskie? Upór Huntera zaczął doprowadzać ją do szału. - To nie twój interes! - warknęła, odbierając mu z pasją talerze, żeby włożyć je do zlewozmywaka. - To znaczy, że mam rację. - To znaczy, że to nie twój interes - powtórzyła sta­ nowczo. - Posłuchaj, uczyłam przez siedem lat w publicz­ nej szkole w śródmieściu Chicago, w bardzo trudnych wa-

WARTO BYŁO CZEKAĆ 27 runkach - chyba nie muszę ci tego tłumaczyć. Wypaliłam się, mam dosyć i nie widzę w tym nic dziwnego. - Ktoś taki jak ty nie wypala się... tak po prostu. - Co to znaczy „ktoś taki jak ja"? - Jesteś silna i zbyt dobrze wiesz, co robisz, żeby rap­ tem, z dnia na dzień, mieć czegoś dosyć. Poza tym jesteś uparta jak osioł i nie lubisz się poddawać. - A skąd ty, do diabła, możesz coś o mnie wiedzieć? Nie widzieliśmy się przez dziesięć lat. - To i owo jednak wiem. Michael zawsze coś o tobie napisał przy okazji składania życzeń świątecznych. Wiem, że uparłaś się, pomimo protestów rodziny, że będziesz uczyć tam, gdzie najbardziej potrzebują nauczycieli, w naj­ bardziej podłej dzielnicy. Powiedziawszy to, Hunter podszedł do pochylonej nad zlewozmywakiem Gaylynn, żeby wstawić do niego szklan­ kę. Poczuła na plecach ciepło bijące od jego ciała, a potem ramię, które musnęło jej pierś. Drgnęła gwałtownie. - Gaylynn, co się stało? - zapytał zmieszany. - Dlacze­ go odskoczyłaś się ode w ten sposób? - Nagle, kiedy jedy­ ne możliwe wytłumaczenie przyszło mu do głowy, jego twarz pobladła. - O Boże... Czy ktoś cię napastował?

ROZDZIAŁ TRZECI - Nie bądź śmieszny! Nikt mnie nie napastował. Drgnę­ łam, bo podszedłeś znienacka. Co w tym dziwnego? Mó­ wiłam ci, że jestem wykończona. - Zresztą i tak byś mi nie powiedziała, prawda? - Jeżeli wiesz, to po co w ogóle pytasz? - Bo zastanawiam się, w jaki sposób mógłbym ci po­ móc. Słowa Huntera upokorzyły ją. - Nie potrzebuję pomocy - powiedziała lodowatym szeptem. - Pamiętam, jak ratowałeś okaleczone pisklęta, które wypadły z gniazda, ale to nie mój przypadek. Jestem dorosłą. - Teraz też zdarza mi się leczyć złamane skrzydła. Je­ stem w tym dobry. - Podszedł tak blisko, że jego ciepły oddech zbudził w Gaylynn dawno uśpione pragnienia. Hunter był dobry w wielu rzeczach. Wiedziała o tym. Te­ raz sprawił, że poczuła się jak młoda dziewczyna na pierwszej w życiu randce - rozmarzona, oczekująca w podnieceniu na to, co może się zdarzyć. Wypomniawszy sobie bez ogródek, że nie jest młodą dziewczyną, Gaylynn powróciła do rzeczywistości. - Nie wątpię, że tutejsze ptactwo docenia twoje umie­ jętności - powiedziała najbardziej oschłym tonem, na jaki