ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Nie! - krzyknęła Gaylynn Janos. - Nie... nie rób tego!
Poderwała głowę z poduszki i hamując napływające do
oczu łzy, zaczerpnęła głębokim haustem powietrza. Śmier
telnie przerażona, próbowała odsunąć od siebie koszmar
senny - koszmar, który miał związek z rzeczywistością.
Musiała przeżyć wszystko jeszcze raz - krótki jak mgnie
nie oka błysk noża, potem ściskający gardło strach.
- Nie bój się - szepnęła do siebie drżącym głosem.
- Jesteś bezpieczna. W tym domu nic ci nie grozi.
Trzęsąc się cała, Gaylynn wyciągnęła rękę po budzik.
Była trzecia. Dzięki światłu, które przedzierało się przez
szczelinę między zasłonami, zorientowała się, że jest po
południe. Czternastogodzinna podróż samochodem z Chi
cago do Północnej Karoliny zmęczyła ją tak bardzo, że
zasnęła na łóżku w ubraniu.
Z pewnością postąpiłaby rozsądniej, gdyby zatrzymała
się gdzieś na nocleg, ale w chwili kiedy już zdecydowała
się na wyprawę do Blue Ridge Mountain, do położonego
w bezpiecznym zaciszu domku letniego należącego do jej
starszego brata Michaela, chciała znaleźć się tam jak naj
szybciej. Miała nadzieję, że zostawi za sobą koszmary
i odzyska spokój.
- Nic z tego - mruknęła smętnie, siadając na brzegu
6 WARTO BYŁO CZEKAĆ
łóżka. Burczenie w żołądku przypomniało jej, że wcześniej
nic nie jadła.
Kiedy zrobiła sobie pospiesznie podwójną kanapkę z sa
lami, jej wzrok zatrzymał się na kartonowym pudełku,
które Michael i Brett podarowali jej na pożegnanie, zanim
wymknęła się z ich przyjęcia weselnego.
Z talerzem w jednej ręce i pudełkiem w drugiej wyszła
na zewnątrz, żeby usiąść w swoim ulubionym fotelu na
biegunach. Stojący w osłonecznionej części werandy sta
roświecki drewniany mebel aż prosił się, żeby ktoś go zajął.
W takim fotelu można spędzić nawet cały dzień, pomyślała
Gaylynn. Odstawiwszy na bok tajemniczy prezent od no
wożeńców, zaczęła jeść kanapkę.
W południowych stanach wiosna przychodzi wcześniej.
W Chicago o tej porze gałęzie drzew były jeszcze nagie,
a tu, w Karolinie, pyszniły się zielonymi pączkami liści.
Gaylynn zauważyła jakieś delikatne poruszenie w krza
kach. Chwilę później wypełzły spod nich dwa kociaki,
a potem ich matka. Cała kocia rodzina była przerażona
i głodna. Bardzo głodna.
Przemawiając do nich łagodnym głosem, Gaylynn wy
jęła z kanapki kilka plasterków salami, zeszła powoli ze
schodów i podsunęła jedzenie kotce, a potem jej dzieciom.
Mimo że nie wykonała żadnego gwałtownego gestu, zwie
rzęta spłoszyły się i umknęły w krzaki.
Oczy Gaylynn nabiegły łzami. Znała dobrze to uczucie.
Była równie wystraszona jak te dzikie koty. Śmiertelnie
przerażona. Kiedy ktoś tak bardzo się boi, najpierw ucieka,
a dopiero potem zaczyna myśleć.
Z ulgą dostrzegła, że kocia mama z dwójką dzieci nie
uciekła daleko. Przyglądała się jej z ukrycia. Gaylynn
WARTO BYŁO CZEKAĆ 7
ukucnęła, podzieliła salami na małe kawałki i położyła je
na ziemi. Kiedy wróciła na werandę, koty wyskoczyły zza
krzaków i rzuciły się na jedzenie. Najmniejszy kotek, o jas
nej, nakrapianej sierści, chwycił tylko jeden kęs. Matka,
bardzo chuda, wyglądała na syjamkę. Drugi kociak był
jasnokremowy.
Kiedy zjadły wszystko, czmychnęły jeden za drugim
w gęstwinę drzew. Wyglądało na to, że czuły się bezpiecz
niej z dala od ludzi. Od pewnego czasu Gaylynn mogła
dokładnie to samo powiedzieć o sobie.
Usadowiwszy się ponownie w fotelu, sięgnęła odrucho
wo po kartonowe pudełko, które podarował jej Michael
z wyjaśnieniem, że to „drobiazg ze Starego Kraju, który
przyniesie ci szczęście".
Jej starszy brat, mimo że w jego żyłach płynęła krew
Romów, utrzymywał dotąd, że nie wierzy w amulety przy
noszące szczęście ani w żadne inne przesądy - i choćby
pod tym względem był przeciwieństwem ich ojca. Konrad
Janos, węgierski Cygan, nauczył Gaylynn wielu magicz
nych zaklęć i sposobów unikania złego losu. Dwa dni te
mu, jak przed każdą podróżą, nalegał, żeby zabrała ze sobą
jego króliczą łapkę.
Ojciec Gaylynn nie wiedział, że żadne cygańskie czary
nie były w stanie uwolnić jej od ślepego, paraliżującego
lęku. Niby skąd mógł wiedzieć? Ani jemu, ani swojej matce
nie opowiedziała, co naprawdę wydarzyło się miesiąc temu.
Uwierzyli w wymówkę, że praca nauczycielki - w szkole
położonej w centrum Chicago - wyczerpała ją tak bardzo,
że musi koniecznie odpocząć i zastanowić się nad swoimi
dalszymi planami. Ponieważ oboje od początku odradzali
jej pracę w tak niebezpiecznym środowisku, przyjęli decy-
8 WARTO BYŁO CZEKAĆ
zję córki z ogromną ulgą, nie zastanawiając się nawet nad
jej konkretnymi przyczynami.
Mimo że dzień był słoneczny i ciepły, Gaylynn zaczęła
drżeć, kiedy koszmarne wspomnienie zawładnęło jej wy
obraźnią - ostrze noża, jej przerażenie, raptowność, z jaką
to wszystko się zdarzyło. Nic nie zapowiadało niebezpie
czeństwa. Nie miała żadnych złych przeczuć.
Oczywiście, miewała wcześniej różne kłopoty, ale sły
nęła w tej szkole z odwagi i stanowczości. Nigdy przedtem
nie przytrafiło jej się nic złego. Uczniowie lubili ją i na
swój sposób szanowali. Mimo to nie należała do ludzi,
naiwnych. Zdawała sobie sprawę z zagrożeń i świadomie
ich unikała. Aż do tamtego dnia...
Została dłużej w szkole. Była sama. Wychodząc z klasy
na pusty korytarz, wciąż myślała o szkolnym pokazie ta
lentów, gdy ktoś ją chwycił za ramię. W tej samej sekun
dzie poczuła ostrze noża na gardle. Żadnej szansy wezwa
nia pomocy. Żadnej szansy obrony. Była zupełnie bezrad
na. Takiego uczucia doświadczyła po raz pierwszy w życiu.
Jako dziecko nigdy niczego się nie bała. To ona uchodziła
w swojej rodzinie za nieustraszoną.
Napastnik, chociaż niewiele wyższy od Gaylynn, był
nieprawdopodobnie silny - co dawało jej niemal pewność,
że jest pod wpływem narkotyków. To one sprawiły, że
czternastoletni chłopiec stał się nieobliczalnym, zdolnym
do popełnienia każdej zbrodni przestępcą.
Chciał pieniędzy. Oddała mu wszystkie, jakie miała, ale
było tego niewiele. Trzęsły mu się ręce. A w nich długie,
błyszczące ostrze noża, kłujące i kaleczące jej skórę.
Koszmar ów skończył się jednak równie szybko, jak się
zaczął. Chłopak pchnął ją na ścianę i uciekł. Ale przez
WARTO BYŁO CZEKAĆ 9
ułamek sekundy widziała jego twarz. Nazywał się Duane
Washington. Pięć lat temu był jej uczniem. Jednym z bar
dziej obiecujących. Miała nadzieję, iż akurat temu chłopcu
powiedzie się w życiu, że coś osiągnie. Teraz owa nadzieja
prysła.
Dwadzieścia cztery godziny później włączyła w domu
telewizor, żeby obejrzeć popołudniowe wiadomości. Tra
fiła na reportaż z wypadku ulicznego. Zbliżenie kamery na
plamę zastygłej na asfalcie krwi i głos prezentera: „Czter
nastoletni Duane Washington był poszukiwany przez poli
cję z powodu licznych napadów rabunkowych. W czasie
ostatniej ucieczki, z pewnością bojąc się aresztowania po
kolejnym napadzie, wpadł prosto pod koła nadjeżdżające
go autobusu. Świadkowie twierdzą, że zginął na miejscu".
Następne zbliżenie, tym razem ukazujące przykryte ciało
na noszach. Ciało Duane'a.
Codziennie te same obrazy nawiedzały ją w koszmar
nych snach. Nóż. Krew na asfalcie. Ciało Duane'a pod
białym prześcieradłem.
Mimo że wszystko to zdarzyło się prawie miesiąc temu,
Gaylynn czuła, że jej stan psychiczny się nie poprawia.
Wciąż miała wrażenie, że jest całkowicie zdana na łaskę
swoich emocji - głównie poczucia winy i strachu. Być
może popełniła błąd, dzwoniąc na policję i donosząc im
o postępku Duane'a. Może gdyby tego nie zrobiła, chłopak
nie uciekałby jak szalony i nie wpadł pod koła autobusu.
Nie mówiąc o tym, że gdyby była lepszą nauczyciel
ką, może zauważyłaby dużo wcześniej, że Duane popada
w kłopoty, i zareagowała w porę, zanim sprawy zaszły za
daleko.
Tak czy inaczej, przeszłości podobnie jak nurtu rzeki
10 WARTO BYŁO CZEKAĆ
nie da się odwrócić. Teraz chodziło tylko o to, że ona,
nieustraszona Gaylynn, która miała odwagę podróżować
samotnie po najbardziej zapadłych zakątkach świata, od
miesiąca bała się zasypiać we własnym łóżku. Strach ją
paraliżował - drętwiała na myśl, że popełniła błąd, a w
związku z tym ponosi część winy za śmierć Duane'a, bo
nie potrafiła się obronić, okazała się tak łatwym celem dla
napastnika, i że taka historia może się powtórzyć.
Terapeuta, do którego zwróciła się o poradę, stwierdził,
że to szok pourazowy. Gaylynn miała więc nadzieję,
że wkrótce wyjdzie z owego szoku, tak jak wychodzi się
z grypy. Ale objawy nie mijały. Nie będąc w stanie uczyć,
musiała zrezygnować z pracy w szkole. Dyrektor udzielił
jej bezterminowego urlopu... do czasu kiedy „znów będzie
sobą".
Drżała coraz bardziej, nie mogąc tego opanować. Za
wsze tak się działo, kiedy zbyt długo rozpamiętywała tamto
zdarzenie. Kiedy w bujanym fotelu pochyliła się do przo
du, kartonowe pudełko omal nie ześlizgnęło się z jej kolan.
Chwyciła je i przytrzymała.
- Nic ci teraz nie grozi - wyszeptała swoje codzienne
zaklęcie. Gdyby jeszcze potrafiła uwierzyć w jego skute
czność...
Żeby odsunąć od siebie czarne myśli, wzięła kilka głę
bokich oddechów i zaczęła odpakowywać podarunek od
Michaela. W pudełku była misternie grawerowana metalo
wa szkatułka oraz krótki, pisany ręką starszej osoby list.
„Najstarszy synu Janosów!
Nadszedł czas, żebyś poznał sekret naszej rodziny i bathali
- to znaczy magię, która jest dobra. Ma ona wielką moc.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 11
Przysyłam tę szkatułkę, żeby wtajemniczyć cię w nasze losy.
Starzeję się i nie mam czasu ani pomysłu, jak opowiedzieć ci
całą historię od początku. Musisz poprosić o to rodziców.
Wiedz tylko, że ta szkatułka ma czarodziejską moc Romów
- pomoże ci znaleźć miłość tam, gdzie będziesz jej szukał.
Używaj jej ostrożnie, wtedy przyniesie ci dużo szczęścia. Jeśli
zmarnujesz dar, będziesz miał kłopoty".
Pod listem była przyklejona żółta kartka z dopiskiem
Michaela: „Pomyślałem sobie, siostrzyczko, że może cię
to zainteresować. Brett przysięga, że w naszym wypadku
magia zadziałała. Sprawdź ją na sobie".
To była słynna szkatułka, o której Gaylynn słyszała wie
le razy, ale nigdy przedtem jej nie widziała - ta sama, którą
Michael dostał z Węgier od ich ciotecznej babki, Magdy.
Trzy tygodnie później ożenił się z Brett.
Gaylynn przypomniała sobie, kiedy po raz pierwszy
usłyszała o czarodziejskiej szkatułce, działającej jak miłos
ne zaklęcie. Tuż przed Bożym Narodzeniem jej ojciec opo
wiedział legendę rodzinną o pięknej, młodej Cygance, któ
ra zakochała się w jakimś arystokracie - „zbankrutowanym
hrabi", jak go natychmiast przezwała Gaylynn.
Hrabia nie odwzajemniał jej uczuć, dlatego dziewczyna
postanowiła kupić miłosne zaklęcie, które odmieniłoby je
go serce. Zapłatą za tę przysługę miał być jedyny warto
ściowy przedmiot, jaki posiadała - grawerowana szkatuł
ka, należąca do jej rodziny od wielu pokoleń. Pech chciał,
że stara Cyganka pomyliła się i urok nabrał mocy dopiero
w następnym pokoleniu. Odtąd co drugie pokolenie mło
dych Janosów miało znajdować miłość tam, gdzie jej bę
dzie szukało - w sensie dosłownym! Pierwsza osoba prze-
12 WARTO BYŁO CZEKAĆ
ciwnej płci, na którą padnie wzrok tego, kto otworzy cza
rodziejską szkatułkę, stanie się obiektem jego, lub jej, do
zgonnej i wzajemnej miłości. Stara „szuwani" przyznała
się do błędu, zrezygnowała z zapłaty i pozwoliła dziewczy
nie zatrzymać szkatułkę. Janosowie byli przodkami w pro
stej linii tamtej cygańskiej dziewczyny, a Gaylynn ostat
nim ogniwem rodzinnego łańcucha. Jeśli wierzyć legen
dzie, teraz ona, dzięki „czarodziejskiej mocy starych Ro
mów", miała znaleźć miłość...
Kiedy pochyliła się, żeby dokładniej obejrzeć magiczny
przedmiot - zapominając, że siedzi w fotelu na biegunach
- wieczko szkatułki otworzyło się.
Gaylynn podniosła wzrok... i natychmiast tego pożało
wała. Na skraju lasu okalającego posiadłość Michaela zo
baczyła starego mężczyznę w stroju włóczęgi.
Oniemiała z wrażenia, podniosła się. Mężczyzna znik
nął za drzewami, a wieczko opadło.
- Jasne - mruknęła. - Michael dostał szkatułkę i od ra
zu zobaczył piękną Brett. Mnie się trafił jakiś zwariowany
łazęga! Może zamiast miłosnego zaklęcia przypadła mi
w udziale klątwa. - Powiedziawszy to, Gaylynn ostrożnie,
jakby trzymała w ręku dynamit, włożyła szkatułkę wraz
z listem do kartonowego opakowania, a potem je dokład
nie zamknęła. Jakżeby chciała w owej chwili zapano
wać nad swoimi poszarpanymi nerwami - w równie łatwy
sposób.
Wieczorem Gaylynn wybrała już imiona dla całej kociej
rodziny. Mamę nazwała Cleo, kotka o kremowej sierści
i zezowatych jaskrawobłękitnych oczach - Blue, a jego
nakrapianego brata - albo siostrę - Spook.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 13
Nie czekając, aż koty się pojawią, wyniosła im na skraj
lasu resztę salami, kilka serowych krakersów, puszkę tuń
czyka i mleko. Na następny dzień zaplanowała wycieczkę
do najbliższego sklepu po suchą karmę dla kotów i zapasy
jedzenia dla siebie.
Zajęta karmieniem zwierząt, dopiero po jakimś czasie
zorientowała się, że zapadł mrok. A tak niedawno temu
lubiła ciemność. Te same drzewa, które kiedyś działały na
nią kojąco, wydawały się takie przyjazne, teraz przeraziły
ją i przypomniały o nocnych zmorach.
Poruszywszy się gwałtownie, Gaylynn spłoszyła kocia
ka o zezowatych, błękitnych oczach, jedynego, który pod
szedł do niej bliżej niż reszta. Gdy czmychnął do lasu,
poczuła wilgoć pod powiekami. Do diabła, przecież nigdy
nie była płaczką! Nawet wówczas kiedy jako czternasto
latka złamała w dwóch miejscach nogę, nie uroniła ani
jednej łzy.
Przygryzła do krwi dolną wargę i szybkim krokiem,
patrząc prosto przed siebie, ruszyła do domu. Ledwie zdą
żyła wejść do środka, kiedy usłyszała odgłos trzeszczącego
pod kołami żwiru. Ktoś tu przyjechał!
Gaylynn nic na to nie mogła poradzić. Zdrętwiała ze
strachu.
Do pokoju dziennego wdarło się migotliwe światło re
flektorów. Dom Michaela położony był zbyt wysoko i zbyt
daleko od utartego szlaku, żeby ktokolwiek przejeżdżał
tędy przypadkowo. Dlatego właśnie Gaylynn wybrała to
miejsce. Czuła się w nim jak we własnym królestwie -
z kotami i całą dziką przyrodą, bez kontaktów z jakimkol
wiek człowiekiem, jeśli nie liczyć starego włóczęgi, który
mignął jej tylko przed oczami i zniknął.
14 WARTO BYŁO CZEKAĆ
Nie spodziewała się żadnych odwiedzin. Tylko rodzinie
powiedziała, dokąd się wybiera. A jednak jakiś samochód
wjechał na teren prywatnej posiadłości Michaela i zbliżał
się wąską, stromą drogą do bramy wjazdowej. Na pewno
nie przez pomyłkę.
Dziękując w duszy swojemu bratu za to, że zainstalował
na zewnątrz oświetlenie, Gaylynn podeszła na palcach do
drzwi frontowych i wyjrzała przez zasłonięte do połowy
okno. Widziała wszystko doskonale. Auto zatrzymało się.
Bardzo ciemny sedan. Nie skojarzyła go z nikim ze swoich
znajomych.
Drzwi samochodu otworzyły się. Wysiadł z niego męż
czyzna o ciemnych włosach. Dopiero kiedy odwrócił się
w stronę domu, zobaczyła wyraźnie jego twarz.
W tej samej chwili jej strach ustąpił miejsca gniewowi.
Otworzyła z rozmachem drzwi, nie czekając, aż mężczy
zna wejdzie po drewnianych schodach na werandę.
- Co ty tu robisz?
- W taki sposób witasz starego przyjaciela? - odparł
Hunter Davis z uśmiechem.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ostatnio widziała się się z Hunterem Davisem dziesięć
lat temu, a jednak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że to było
wczoraj, jak gdyby czas stanął w miejscu. Może miał dłuż
sze niż wtedy włosy, na skroniach lekko przyprószone
siwizną, ale głęboko osadzone oczy w kolorze wiosennych
liści były dokładnie takie same, jak tamte, które zapadły
jej w pamięć.
- Nie zaprosisz mnie do środka, Rudzielcu?
Nienawidziła tego przezwiska w dzieciństwie, a teraz
jeszcze bardziej. To Hunter ją tak nazwał, kiedy jako zwa
riowana trzynastolatka ufarbowała włosy henną, żeby zro
bić wrażenie na „mężczyźnie swojego życia". Hunter nie
wiedział, że to on jest tym mężczyzną. Miał osiemnaście
lat, był od niej dużo starszy. Widziała w nim dorosłego
mężczyznę, uosobienie doskonałości.
Patrząc na niego teraz, zdała sobie sprawę, jak bardzo
się myliła. Dopiero teraz był mężczyzną. Wpływ czasu
sprawił, że Hunter wyglądał niezwykle interesująco - w ja
kimś stopniu sprawiły to delikatne zmarszczki w zewnętrz
nych kącikach oczu. Atrakcyjność twarzy podkreślały
mocno zarysowane, proste brwi. Nie, Hunter nie był kla
sycznie przystojny, miał przecież zbyt grube rysy, ale robił
piorunujące wrażenie na kobietach.
Kiedy więc trzynastoletnia Gaylynn ufarbowała swoje
16 WARTO BYŁO CZEKAĆ
jasnobrązowe włosy na ognistoczerwony kolor, Hunter za
czął nazywać ją Rudzielcem. Cierpiała, ale nie przestała
włóczyć się za nim i za Michaelem. Zakochała się nieprzy
tomnie, z właściwą dla jej wieku żarliwością.
Kiedy Hunter Davis w wieku dwudziestu pięciu lat się
ożenił, uroniła dwie albo trzy łzy. Odtąd nie płakała już
nigdy. Aż do dnia napadu.
- Hunter, skąd ty się tu wziąłeś?
Zamiast odpowiedzieć, przyglądał się Gaylynn ze zmar
szczonym czołem.
- Co się z tobą dzieje? - spytał obcesowo. - Wyglądasz
okropnie.
Poczuła, jak pąsowieją jej policzki. Wiedziała, że jest
w wymiętej bluzce i karmiąc koty, poplamiła dżinsy. Nie
zdążyła wejść pod prysznic, nie pamiętała też, kiedy ostat
nio używała grzebienia.
- Nie spodziewałam się towarzystwa. Zmiataj - wark
nęła zirytowana, usiłując popchnąć Huntera w kierunku
drzwi. - Wpadnij do mnie później.
Równie dobrze mogłaby próbować przestawić Statuę
Wolności.
- Nie ruszę się stąd, dopóki mi nie powiesz, co się stało.
- Nic się nie stało. Spędzam tu urlop, jasne? Wyobraź
sobie, że będąc na urlopie wyglądam tak, jak mi się podoba.
A jeśli cię to drażni, możesz spadać! - Pokazała mu drzwi
i zniknęła w łazience.
Ma rację, pomyślała z przerażeniem, kiedy zobaczyła
swoje odbicie w lustrze. Umyła szybko twarz, wyszczot-
kowała włosy i pomalowała usta.
- I co, teraz lepiej? - spytała kpiąco Huntera, który
czekał na nią tuż za drzwiami.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 17
- Nie mówiłem o twoich włosach. Chodzi mi o oczy.
- Krótko spałam...
- Nie, to nie to - przerwał i delikatnie unosząc jej bro
dę, zmusił, żeby na niego spojrzała. - W twoich oczach
jest coś takiego...
Zamknęła je. Mocno. Ale dzięki temu odczuwała jego
bliskość jeszcze bardziej dotkliwie. Znowu miała trzynaście
lat i pewność, że Hunter jest dla niej kimś bardzo ważnym.
Falę gwałtownego ciepła biegnącą od czubków jej palców do
serca powitała z uczuciem tłumionej rozkoszy i paniki.
Otworzyła oczy i cofnęła się gwałtownie.
- To Michael cię przysłał, prawda? Prosił, żebyś miał
na mnie oko?
- Uprzedził mnie po prostu, że przyjedziesz.
-Zabiję go...
- Uspokój się.
Chciała się uspokoić. Marzyła, żeby znaleźć się w ra
mionach Huntera. Przytulić się do niego mocno i nie po
zwolić mu odejść. To szaleństwo... Wybrała nie najlepszą
porę na odgrzewanie szczenięcej miłości. Teraz powinna
go wyrzucić. Natychmiast - zanim powie albo zrobi coś
głupiego.
- Nic mi nie jest. Nie musisz tracić czasu na pilnowanie
nieznośnej siostry swego przyjaciela.
- Kto powiedział, że jesteś nieznośna?
- To prawda, że ty nigdy tego nie mówiłeś!
- Miałaś wtedy pięć lat.
- Dziewięć - poprawiła go bez zastanowienia, dosko
nale pamiętając dzień, w którym rodzina Davisów zamie
szkała w sąsiednim domu. Od początku patrzyła w Huntera
jak w obraz... wkrótce potem się w nim zakochała. - Co
18 WARTO BYŁO CZEKAĆ
ci dokładnie powiedział Michael? Dlaczego prosił, żebyś
mnie szpiegował?
- To nie tak. Zadzwonił, żeby mnie uprzedzić, że ktoś
- to znaczy ty - będzie przez jakiś czas tu mieszkał. Umó
wiliśmy się, że będę miał oko na jego dom.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że tu mieszkasz, co?
- Jasne, że nie.
- To dobrze.
- Mam własny dom za najbliższym wzgórzem. Dwie
minuty drogi stąd, idąc na piechotę.
- Świetnie.
Dwie minuty... Cudownie.
- Michael ci nie mówił, że po ukończeniu studiów ku
piliśmy na spółkę tę posiadłość? Z dwoma domami.
- Nie, nie był łaskaw.
- Powiesz mi wreszcie, co takiego się wydarzyło?
- Nic się nie wydarzyło. To znaczy... przepraszam, coś
się jednak wydarzyło. Michael i Brett wzięli wczoraj ślub.
Właściwie zrobili to po raz drugi, ale to skomplikowana hi
storia - powiedziała Gaylynn zmienionym głosem, uświa
damiając sobie, że czarodziejska szkatułka leży teraz za
mknięta w pudełku, koło kanapy.
Szkoda, że Hunter nie był pierwszym mężczyzną, na któ
rego spojrzała, kiedy szkatułka została otwarta. W przeci
wieństwie do Michaela, zatwardziałego racjonalisty, Gaylynn
zawsze wierzyła, że na tym świecie jest trochę miejsca dla
magii.
W każdym razie wierzyła w to do niedawna. Teraz nie
była pewna. Niczego nie była pewna.
- Tak, wiem o ślubie. Żałuję, że na nim nie byłem, ale
nie mogłem zwolnić się z pracy.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 19
Gaylynn kiwnęła ze zrozumieniem głową. Wiedziała, że
Hunter był oficerem policji. On i Michael wstąpili do aka
demii policyjnej w tym samym roku. Jej brat nie ukończył
jej. Wolał pracować na własną rękę i otworzył agencję za
jmującą się ochroną dużych firm. Hunter skończył studia
z wyróżnieniem i rozpoczął błyskotliwą karierę zawodową
w Chicago. W mundurze robił jeszcze większe wrażenie
na kobietach i przez kilka lat skwapliwie z tego korzystał.
Ożenił się - zaskakując przyjaciół, którzy wróżyli mu los
starego kawalera - w tym samym miesiącu, kiedy Gaylynn
rozpoczęła naukę w college'u.
- Jak się miewa twoja żona? - spytała z wymuszonym
uśmiechem.
- Nie mam bladego pojęcia. Rozwiedliśmy się pięć lat
temu.
Gaylynn milczała przez chwilę. Niespodziewana nowi
na zbiła ją z tropu.
- O tym Michael też mi nie powiedział. Cóż ze mnie
za idiotka - mruknęła do siebie pod nosem.
- Słucham?
- Nic, nic, mówiłam do siebie.
- Najlepszy dowód na to, że za dużo czasu spędzasz
we własnym towarzystwie.
- Niczego nie rozumiesz. Właśnie po to tu przyjecha
łam. Żeby pobyć we własnym towarzystwie. Całkiem sa
ma. Teraz też mam na to ochotę.
Hunter przyglądał się jej zdumiony, kiedy niespokojnym
gestem zmierzwiła sobie włosy. Gaylynn nigdy nie była
nerwowa, nawet jako dziecko. Przeciwnie, miała nerwy jak
postronki i nigdy nie traciła zimnej krwi. Wydawało się, że
nie zna uczucia strachu. Kiedyś wdrapała się po linie do
20 WARTO BYŁO CZEKAĆ
kryjówki, którą zbudował z Michaelem na najwyższym
drzewie, jakie rosło na podwórku Janosów. Okazało się
potem, że wcale nie przepadała za wspinaczkami, a jednak
zrobiła to. Kiedy zeszła na ziemię, miała poocierane do
krwi dłonie. Wiedział, że do tej pory ma bliznę między
kciukiem a palcem wskazującym - medal za odwagę, jak
potem żartowała.
Zmieniła się od tamtych czasów. Hunter nosił w pamięci
obraz zawadiackiej nastolatki, tymczasem Gaylynn, z któ
rą teraz rozmawiał, była kobietą - bardzo atrakcyjną mimo
„urlopowego" wyglądu. Patrzył na nią i ogarniały go coraz
dziwniejsze odczucia...
- Dlaczego tak się na mnie gapisz? - spytała niepew
nym głosem.
- Przypomniałem sobie pewne zdarzenie. Pamiętasz,
jak wprosiłaś się do naszej kryjówki na drzewie?
- Tak. - Gaylynn spojrzała mimo woli na swoją prawą
dłoń naznaczoną „medalem za odwagę". Blizna, wciąż wy
raźna, zdawała się drwić z jej lęku. Ale ona miała inne
znamię, które ten strach tłumaczyło - maleńki ślad na szyi
po skaleczeniu nożem. I piętno strachu odbite w duszy.
Straciła więcej niż trzynaście i pół dolara, które miała
w portfelu w dniu napadu. Utraciła zimną krew.
Nie stało się to z dnia na dzień. Na początku przejmo
wała się głównie tym, że ktoś z policji mógłby opo
wiedzieć o zdarzeniu w szkole jej bratu. Wiedziała, że Mi
chael utrzymuje kontakty z niektórymi kolegami z akade
mii. Wracając we wspomnieniach do tamtego wieczoru do
domu, próbowała wyrzucić całe zdarzenie z pamięci. Nie
dopuszczać do siebie żadnych myśli o tym, co się stało. Na
początku wierzyła, że to możliwe.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 21
Dopóki nie obejrzała wiadomości telewizyjnych. Zdrę
twiała z przerażenia, a potem zaczęła płakać. Następnego
dnia rano zacisnęła zęby i poszła do pracy. Kiedy weszła
do klasy, nie mogła wydobyć z gardła ani jednego dźwięku.
Nie była w stanie się poruszyć. Po raz pierwszy w życiu
doświadczyła paraliżującego - dosłownie - efektu strachu.
- Ty niczego się nie bałaś - powiedział Hunter z wy
raźnym podziwem w głosie.
Wiedziała, jak bardzo ceni w ludziach odwagę. Straciła
ją, ale nie utraciła jeszcze godności. Nie chciała, żeby
Hunter był świadkiem jej strachu, nie potrzebowała jego
współczucia ani litości. Musiała się go pozbyć.
- Chętnie bym pogadała z tobą o dawnych czasach, ale
właśnie zaczynałam myśleć o kolacji...
- Świetnie. Ja też jestem głodny.
- Tego, co mam, nie wystarczy dla dwóch osób.
- Możemy iść do mnie. Mam pełną lodówkę.
- Nie. Nie chce mi się wychodzić.
- Nie ma sprawy. Skoczę po jedzenie i zjemy razem
kolację. Nie widziałem cię tyle lat. Byłoby zabawnie po
wspominać niektóre zdarzenia.
Zabawnie byłoby się z nim całować... Gaylynn uśmie
chnęła się do tej przewrotnej myśli, ale natychmiast ją
odrzuciła. Coraz gorzej z tobą, skarciła się w duchu. Za
mało masz kłopotów? Nie wystarczą ci koszmarne sny?
Ten facet traktował cię zawsze jak siostrę.
- Potrafię zrobić przeciętnej jakości sos do spaghetti
- powiedział kuszącym szeptem.
- Nie wątpię, ale...
- Wrócę za kilka minut.
22 WARTO BYŁO CZEKAĆ
Właściwie Hunter zamierzał tylko wpaść do Gaylynn,
sprawdzić, czy wszystko u niej w porządku, i wrócić do swo
ich zajęć. Sam nie mógł zrozumieć, po co nalegał na wspólną
kolację. Może sprawiły to cienie w jej brązowopiwnych
oczach - oczach, które, jak pamiętał, zawsze iskrzyły się
ogniem. Oczywiście minęło wiele lat od tamtych czasów.
Musiała mieć teraz około... trzydziestu lat. On skończył
niedawno trzydzieści pięć. Czas szybko upływa. Obiecy
wał sobie, że w Chicago będzie się spotykał z Michaelem,
ale przez wiele lat ich kontakty ograniczały się do wymia
ny kartek bożonarodzeniowych. Naprawdę żałował, że nie
mógł być na jego ślubie.
Najbardziej żałował jednak tego, że nie powściągnął
w porę języka i powiedział Gaylynn, że okropnie wygląda.
To zupełnie nie było w jego stylu. Nie dziwił się, że miała
ochotę go uderzyć. Ale widząc w jej oczach skrywane cier
pienie, chciał po prostu pomóc.
Co mogło spowodować, że Gaylynn tak bardzo się zmie
niła? Dlaczego uciekła z przyjęcia weselnego swojego bra
ta i przyjechała sama w to górskie odludzie? Michael, zbyt
pochłonięty własnymi sprawami, nie miał na te pytania
żadnej odpowiedzi. Ale Hunter przysiągł sobie, że rozwią
że zagadkę.
Oczywiście zrobisz to nie dlatego, że Gaylynn jest atra
kcyjną kobietą i budzi w tobie potrzebę bycia miłosiernym
samarytaninem, zakpił z niego wewnętrzny głos.
- Nie jest wcale ładna - mruknął cicho, kiedy znalazł
się w domu.
No proszę, mówisz sam do siebie, tak jak Gaylynn.
A jeśli ci się nie podoba, to skąd to podniecenie, kiedy na
nią patrzysz?
WARTO BYŁO CZEKAĆ 23
- Z głodu - mruknął Hunter, wyjmując pospiesznie
z lodówki wszystkie składniki do swojego „przeciętnego"
sosu.
Gaylynn była siostrą jego przyjaciela i troszczył się
o nią z czysto altruistycznych pobudek. Takiej interpretacji
postanowił się trzymać.
Pierwsze dziesięć minut po wyjściu Huntera Gaylynn
spędziła w łazience, potem się szybko przebrała i uczesała.
Zauważyła, że jej proste, miękkie włosy opadają na ramio
na i że już dawno powinna je skrócić.
Hunter też ma za długie włosy. Pewnie był zbyt zajęty,
żeby znaleźć czas na wizytę u fryzjera. Ona zaniedbała się
nie z przepracowania, tylko z powodu szaleństwa, w któ
rym pogrążała się coraz głębiej.
Przygryzając dolną wargę, westchnęła głęboko i zajęła
się robieniem sobie makijażu.
- Jesteś dobrą aktorką - zwróciła się do swojego odbi
cia w lustrze. - Dobrze więc zagraj dzisiejszą rolę. Nie
mów o sobie za wiele.
- To prawda, że robisz przeciętne spaghetti - przyznała
Gaylynn, zlizując dyskretnie z wargi kropelkę sosu.
Hunter przez cały wieczór nie odrywał od niej wzroku.
Zauważyła, w jaki sposób na nią patrzy, nie była jednak
w stanie odgadnąć, o czym naprawdę myśli. Ona postępo
wała zgodnie ze swoim planem, rozpromieniona, plotkując
o wspólnych znajomych z dawnych czasów.
- Nie, nie mogę uwierzyć, że Joey Greco został księ
dzem. - Hunter pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Powtórzę mu twoje słowa.
24 WARTO BYŁO CZEKAĆ
- Pamiętam, jak kradł u Jabłońskich gruszki.
- Nie ma już tej gruszy, a Jabłońscy dawno się przepro
wadzili.
- Zabawne, że człowiek zapamiętuje rzeczy takimi, ja
kie je widział po raz ostatni. Ludzi też. Ciebie zapamięta
łem w białej czapce z daszkiem.
- Noszę ją czasami - powiedziała obojętnym tonem. -
A co słychać u twoich rodziców?
- Czują się dobrze. Oboje są już na emeryturze i prze
prowadzili się na Florydę. A twoi rodzice? Czy pan Ja
nos wciąż używa cygańskich czarów do przepowiadania
pogody?
- Jakbyś zgadł! I robi to lepiej niż wszyscy telewizyjni
spece od prognoz razem wzięci.
- Pamiętam, jak zabrał kiedyś mnie i Michaela na ry
by i próbował nauczyć sztuczek, na które łapią się pstrą
gi. Nam się nie poszczęściło, ale twój ojciec złowił
sześć sztuk. Jednego pstrąga powiesił na drzewie i dopiero
wtedy wróciliśmy do domu. Nigdy tego nie zapomnę.
- Na szczęście: żeby następnym razem, w tym samym
miejscu, też połów się udał - wyjaśniła Gaylynn.
- Właśnie. A wiesz, czego wam zazdrościłem? Tego
całego rytuału z otwieraniem prezentów w wigilię Bożego
Narodzenia. Zresztą, jeśli dobrze pamiętam, wcześniej też
coś dostawaliście.
- Zgadza się. W dniu Świętego Mikołaja znajdowali
śmy prezenty w butach.
- Mamy dużo miłych wspomnień z tamtych czasów.
- Tak - odrzekła z uśmiechem Gaylynn.
Kiedy była dzieckiem -jedyną dziewczynką w rodzinie
- czuła się wspaniale. Miała jednego młodszego i jednego
WARTO BYŁO CZEKAĆ 25
starszego brata. Byli jej aniołami stróżami i świadomość
tego pomagała jej we wszystkich trudnych chwilach życia.
Do tej pory. Po raz pierwszy postanowiła, że musi poradzić
sobie bez nich. Nie chciała, żeby się dowiedzieli, jak bar
dzo jest słaba. Nie dopuszczała do siebie myśli, że mogłaby
ich zawieść.
Jeśli Hunter zauważy strach w jej oczach, powie im.
Myśląc o swoim strachu, pomyślała o kociej rodzinie.
- Posłuchaj, Hunter, miałam zapytać cię o to, czy nie
wiesz, komu w tej okolicy mogła zginąć syjamska kotka
z przychówkiem?
- Nie mam pojęcia. Może to bezpańskie koty?
- Potrzebują opieki.
Ty też, pomyślał. Gaylynn drżały ręce i była wyraźnie
roztrzęsiona. Czyżby łudziła się, że on niczego nie zauwa
ży i da się zwieść jej grze, przyjmując za dobrą monetę jej
sztuczne ożywienie? Jeśli tak, wiele się będzie musiała
jeszcze nauczyć.
- Nie powiedziałaś mi, dlaczego zdecydowałaś się przy
jechać sama do domu Michaela...
- Owszem, powiedziałam, że przyjechałam na urlop.
- Czyżby rozpoczęły się ferie wiosenne?
- Nie w tym rzecz.
- A w czym rzecz?
- Jesteś wścibski! Zdajesz sobie z tego sprawę?
- To ty będziesz musiała zdać sobie sprawę, że w sztuce
dochodzenia prawdy osiągnąłem mistrzowski poziom. Ale
może sama zdradzisz mi swoje sekrety... - Hunter uśmie
chnął się, a potem zaczął zbierać ze stołu brudne naczynia.
- Poznam je wcześniej czy później. Czy nadal boisz się
łaskotek?
26 WARTO BYŁO CZEKAĆ
- Och, nie, poruczniku Davis! - szepnęła z drwiącym
uśmiechem. - Tylko nie to!
- A więc jesteś gotowa wyznać prawdę i tylko prawdę?
- Cóż, masz mnie w garści. - Westchnęła, przykładając
teatralnym gestem dłoń do czoła. - Jestem zbiegłą przestę
pczynią, poszukiwaną w Chicago za dwukrotne niewłaści
we zaparkowanie samochodu. Poddam się bez oporu. -
Wyciągnęła do niego obie ręce. - Proszę nałożyć mi kaj
danki i oddać w ręce sprawiedliwości.
- Nie kuś mnie... - powiedział szeptem, zmieszany
swoim nagłym podnieceniem. Oczyma wyobraźni zoba
czył nagą Gaylynn w kajdankach. Co się z nim dzieje? Do
diabła, przecież ona jest siostrą Michaela!
- To przestań robić z tego problem! - odparła zrezyg
nowana. - Musiałam odpocząć od pracy w szkole. Byłam
wykończona, więc poprosiłam o urlop. Koniec, kropka.
- Kiedy kończy ci się ten urlop? Poczekaj chwileczkę.
O ile mi wiadomo, nauczyciele nie mogą brać urlopu tak
sobie, w czasie roku szkolnego, nawet jeżeli są zmęczeni.
- Brawo, Sherlocku.
- Co znaczy, że jesteś na... na czymś w rodzaju zwol
nienia?
- Właśnie.
- Czy to zwolnienie lekarskie?
Upór Huntera zaczął doprowadzać ją do szału.
- To nie twój interes! - warknęła, odbierając mu z pasją
talerze, żeby włożyć je do zlewozmywaka.
- To znaczy, że mam rację.
- To znaczy, że to nie twój interes - powtórzyła sta
nowczo. - Posłuchaj, uczyłam przez siedem lat w publicz
nej szkole w śródmieściu Chicago, w bardzo trudnych wa-
WARTO BYŁO CZEKAĆ 27
runkach - chyba nie muszę ci tego tłumaczyć. Wypaliłam
się, mam dosyć i nie widzę w tym nic dziwnego.
- Ktoś taki jak ty nie wypala się... tak po prostu.
- Co to znaczy „ktoś taki jak ja"?
- Jesteś silna i zbyt dobrze wiesz, co robisz, żeby rap
tem, z dnia na dzień, mieć czegoś dosyć. Poza tym jesteś
uparta jak osioł i nie lubisz się poddawać.
- A skąd ty, do diabła, możesz coś o mnie wiedzieć?
Nie widzieliśmy się przez dziesięć lat.
- To i owo jednak wiem. Michael zawsze coś o tobie
napisał przy okazji składania życzeń świątecznych. Wiem,
że uparłaś się, pomimo protestów rodziny, że będziesz
uczyć tam, gdzie najbardziej potrzebują nauczycieli, w naj
bardziej podłej dzielnicy.
Powiedziawszy to, Hunter podszedł do pochylonej nad
zlewozmywakiem Gaylynn, żeby wstawić do niego szklan
kę. Poczuła na plecach ciepło bijące od jego ciała, a potem
ramię, które musnęło jej pierś. Drgnęła gwałtownie.
- Gaylynn, co się stało? - zapytał zmieszany. - Dlacze
go odskoczyłaś się ode w ten sposób? - Nagle, kiedy jedy
ne możliwe wytłumaczenie przyszło mu do głowy, jego
twarz pobladła. - O Boże... Czy ktoś cię napastował?
ROZDZIAŁ TRZECI
- Nie bądź śmieszny! Nikt mnie nie napastował. Drgnę
łam, bo podszedłeś znienacka. Co w tym dziwnego? Mó
wiłam ci, że jestem wykończona.
- Zresztą i tak byś mi nie powiedziała, prawda?
- Jeżeli wiesz, to po co w ogóle pytasz?
- Bo zastanawiam się, w jaki sposób mógłbym ci po
móc.
Słowa Huntera upokorzyły ją.
- Nie potrzebuję pomocy - powiedziała lodowatym
szeptem. - Pamiętam, jak ratowałeś okaleczone pisklęta,
które wypadły z gniazda, ale to nie mój przypadek. Jestem
dorosłą.
- Teraz też zdarza mi się leczyć złamane skrzydła. Je
stem w tym dobry. - Podszedł tak blisko, że jego ciepły
oddech zbudził w Gaylynn dawno uśpione pragnienia.
Hunter był dobry w wielu rzeczach. Wiedziała o tym. Te
raz sprawił, że poczuła się jak młoda dziewczyna na pierwszej
w życiu randce - rozmarzona, oczekująca w podnieceniu na
to, co może się zdarzyć.
Wypomniawszy sobie bez ogródek, że nie jest młodą
dziewczyną, Gaylynn powróciła do rzeczywistości.
- Nie wątpię, że tutejsze ptactwo docenia twoje umie
jętności - powiedziała najbardziej oschłym tonem, na jaki
CATHIE LINZ Warto było czekać
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Nie! - krzyknęła Gaylynn Janos. - Nie... nie rób tego! Poderwała głowę z poduszki i hamując napływające do oczu łzy, zaczerpnęła głębokim haustem powietrza. Śmier telnie przerażona, próbowała odsunąć od siebie koszmar senny - koszmar, który miał związek z rzeczywistością. Musiała przeżyć wszystko jeszcze raz - krótki jak mgnie nie oka błysk noża, potem ściskający gardło strach. - Nie bój się - szepnęła do siebie drżącym głosem. - Jesteś bezpieczna. W tym domu nic ci nie grozi. Trzęsąc się cała, Gaylynn wyciągnęła rękę po budzik. Była trzecia. Dzięki światłu, które przedzierało się przez szczelinę między zasłonami, zorientowała się, że jest po południe. Czternastogodzinna podróż samochodem z Chi cago do Północnej Karoliny zmęczyła ją tak bardzo, że zasnęła na łóżku w ubraniu. Z pewnością postąpiłaby rozsądniej, gdyby zatrzymała się gdzieś na nocleg, ale w chwili kiedy już zdecydowała się na wyprawę do Blue Ridge Mountain, do położonego w bezpiecznym zaciszu domku letniego należącego do jej starszego brata Michaela, chciała znaleźć się tam jak naj szybciej. Miała nadzieję, że zostawi za sobą koszmary i odzyska spokój. - Nic z tego - mruknęła smętnie, siadając na brzegu
6 WARTO BYŁO CZEKAĆ łóżka. Burczenie w żołądku przypomniało jej, że wcześniej nic nie jadła. Kiedy zrobiła sobie pospiesznie podwójną kanapkę z sa lami, jej wzrok zatrzymał się na kartonowym pudełku, które Michael i Brett podarowali jej na pożegnanie, zanim wymknęła się z ich przyjęcia weselnego. Z talerzem w jednej ręce i pudełkiem w drugiej wyszła na zewnątrz, żeby usiąść w swoim ulubionym fotelu na biegunach. Stojący w osłonecznionej części werandy sta roświecki drewniany mebel aż prosił się, żeby ktoś go zajął. W takim fotelu można spędzić nawet cały dzień, pomyślała Gaylynn. Odstawiwszy na bok tajemniczy prezent od no wożeńców, zaczęła jeść kanapkę. W południowych stanach wiosna przychodzi wcześniej. W Chicago o tej porze gałęzie drzew były jeszcze nagie, a tu, w Karolinie, pyszniły się zielonymi pączkami liści. Gaylynn zauważyła jakieś delikatne poruszenie w krza kach. Chwilę później wypełzły spod nich dwa kociaki, a potem ich matka. Cała kocia rodzina była przerażona i głodna. Bardzo głodna. Przemawiając do nich łagodnym głosem, Gaylynn wy jęła z kanapki kilka plasterków salami, zeszła powoli ze schodów i podsunęła jedzenie kotce, a potem jej dzieciom. Mimo że nie wykonała żadnego gwałtownego gestu, zwie rzęta spłoszyły się i umknęły w krzaki. Oczy Gaylynn nabiegły łzami. Znała dobrze to uczucie. Była równie wystraszona jak te dzikie koty. Śmiertelnie przerażona. Kiedy ktoś tak bardzo się boi, najpierw ucieka, a dopiero potem zaczyna myśleć. Z ulgą dostrzegła, że kocia mama z dwójką dzieci nie uciekła daleko. Przyglądała się jej z ukrycia. Gaylynn
WARTO BYŁO CZEKAĆ 7 ukucnęła, podzieliła salami na małe kawałki i położyła je na ziemi. Kiedy wróciła na werandę, koty wyskoczyły zza krzaków i rzuciły się na jedzenie. Najmniejszy kotek, o jas nej, nakrapianej sierści, chwycił tylko jeden kęs. Matka, bardzo chuda, wyglądała na syjamkę. Drugi kociak był jasnokremowy. Kiedy zjadły wszystko, czmychnęły jeden za drugim w gęstwinę drzew. Wyglądało na to, że czuły się bezpiecz niej z dala od ludzi. Od pewnego czasu Gaylynn mogła dokładnie to samo powiedzieć o sobie. Usadowiwszy się ponownie w fotelu, sięgnęła odrucho wo po kartonowe pudełko, które podarował jej Michael z wyjaśnieniem, że to „drobiazg ze Starego Kraju, który przyniesie ci szczęście". Jej starszy brat, mimo że w jego żyłach płynęła krew Romów, utrzymywał dotąd, że nie wierzy w amulety przy noszące szczęście ani w żadne inne przesądy - i choćby pod tym względem był przeciwieństwem ich ojca. Konrad Janos, węgierski Cygan, nauczył Gaylynn wielu magicz nych zaklęć i sposobów unikania złego losu. Dwa dni te mu, jak przed każdą podróżą, nalegał, żeby zabrała ze sobą jego króliczą łapkę. Ojciec Gaylynn nie wiedział, że żadne cygańskie czary nie były w stanie uwolnić jej od ślepego, paraliżującego lęku. Niby skąd mógł wiedzieć? Ani jemu, ani swojej matce nie opowiedziała, co naprawdę wydarzyło się miesiąc temu. Uwierzyli w wymówkę, że praca nauczycielki - w szkole położonej w centrum Chicago - wyczerpała ją tak bardzo, że musi koniecznie odpocząć i zastanowić się nad swoimi dalszymi planami. Ponieważ oboje od początku odradzali jej pracę w tak niebezpiecznym środowisku, przyjęli decy-
8 WARTO BYŁO CZEKAĆ zję córki z ogromną ulgą, nie zastanawiając się nawet nad jej konkretnymi przyczynami. Mimo że dzień był słoneczny i ciepły, Gaylynn zaczęła drżeć, kiedy koszmarne wspomnienie zawładnęło jej wy obraźnią - ostrze noża, jej przerażenie, raptowność, z jaką to wszystko się zdarzyło. Nic nie zapowiadało niebezpie czeństwa. Nie miała żadnych złych przeczuć. Oczywiście, miewała wcześniej różne kłopoty, ale sły nęła w tej szkole z odwagi i stanowczości. Nigdy przedtem nie przytrafiło jej się nic złego. Uczniowie lubili ją i na swój sposób szanowali. Mimo to nie należała do ludzi, naiwnych. Zdawała sobie sprawę z zagrożeń i świadomie ich unikała. Aż do tamtego dnia... Została dłużej w szkole. Była sama. Wychodząc z klasy na pusty korytarz, wciąż myślała o szkolnym pokazie ta lentów, gdy ktoś ją chwycił za ramię. W tej samej sekun dzie poczuła ostrze noża na gardle. Żadnej szansy wezwa nia pomocy. Żadnej szansy obrony. Była zupełnie bezrad na. Takiego uczucia doświadczyła po raz pierwszy w życiu. Jako dziecko nigdy niczego się nie bała. To ona uchodziła w swojej rodzinie za nieustraszoną. Napastnik, chociaż niewiele wyższy od Gaylynn, był nieprawdopodobnie silny - co dawało jej niemal pewność, że jest pod wpływem narkotyków. To one sprawiły, że czternastoletni chłopiec stał się nieobliczalnym, zdolnym do popełnienia każdej zbrodni przestępcą. Chciał pieniędzy. Oddała mu wszystkie, jakie miała, ale było tego niewiele. Trzęsły mu się ręce. A w nich długie, błyszczące ostrze noża, kłujące i kaleczące jej skórę. Koszmar ów skończył się jednak równie szybko, jak się zaczął. Chłopak pchnął ją na ścianę i uciekł. Ale przez
WARTO BYŁO CZEKAĆ 9 ułamek sekundy widziała jego twarz. Nazywał się Duane Washington. Pięć lat temu był jej uczniem. Jednym z bar dziej obiecujących. Miała nadzieję, iż akurat temu chłopcu powiedzie się w życiu, że coś osiągnie. Teraz owa nadzieja prysła. Dwadzieścia cztery godziny później włączyła w domu telewizor, żeby obejrzeć popołudniowe wiadomości. Tra fiła na reportaż z wypadku ulicznego. Zbliżenie kamery na plamę zastygłej na asfalcie krwi i głos prezentera: „Czter nastoletni Duane Washington był poszukiwany przez poli cję z powodu licznych napadów rabunkowych. W czasie ostatniej ucieczki, z pewnością bojąc się aresztowania po kolejnym napadzie, wpadł prosto pod koła nadjeżdżające go autobusu. Świadkowie twierdzą, że zginął na miejscu". Następne zbliżenie, tym razem ukazujące przykryte ciało na noszach. Ciało Duane'a. Codziennie te same obrazy nawiedzały ją w koszmar nych snach. Nóż. Krew na asfalcie. Ciało Duane'a pod białym prześcieradłem. Mimo że wszystko to zdarzyło się prawie miesiąc temu, Gaylynn czuła, że jej stan psychiczny się nie poprawia. Wciąż miała wrażenie, że jest całkowicie zdana na łaskę swoich emocji - głównie poczucia winy i strachu. Być może popełniła błąd, dzwoniąc na policję i donosząc im o postępku Duane'a. Może gdyby tego nie zrobiła, chłopak nie uciekałby jak szalony i nie wpadł pod koła autobusu. Nie mówiąc o tym, że gdyby była lepszą nauczyciel ką, może zauważyłaby dużo wcześniej, że Duane popada w kłopoty, i zareagowała w porę, zanim sprawy zaszły za daleko. Tak czy inaczej, przeszłości podobnie jak nurtu rzeki
10 WARTO BYŁO CZEKAĆ nie da się odwrócić. Teraz chodziło tylko o to, że ona, nieustraszona Gaylynn, która miała odwagę podróżować samotnie po najbardziej zapadłych zakątkach świata, od miesiąca bała się zasypiać we własnym łóżku. Strach ją paraliżował - drętwiała na myśl, że popełniła błąd, a w związku z tym ponosi część winy za śmierć Duane'a, bo nie potrafiła się obronić, okazała się tak łatwym celem dla napastnika, i że taka historia może się powtórzyć. Terapeuta, do którego zwróciła się o poradę, stwierdził, że to szok pourazowy. Gaylynn miała więc nadzieję, że wkrótce wyjdzie z owego szoku, tak jak wychodzi się z grypy. Ale objawy nie mijały. Nie będąc w stanie uczyć, musiała zrezygnować z pracy w szkole. Dyrektor udzielił jej bezterminowego urlopu... do czasu kiedy „znów będzie sobą". Drżała coraz bardziej, nie mogąc tego opanować. Za wsze tak się działo, kiedy zbyt długo rozpamiętywała tamto zdarzenie. Kiedy w bujanym fotelu pochyliła się do przo du, kartonowe pudełko omal nie ześlizgnęło się z jej kolan. Chwyciła je i przytrzymała. - Nic ci teraz nie grozi - wyszeptała swoje codzienne zaklęcie. Gdyby jeszcze potrafiła uwierzyć w jego skute czność... Żeby odsunąć od siebie czarne myśli, wzięła kilka głę bokich oddechów i zaczęła odpakowywać podarunek od Michaela. W pudełku była misternie grawerowana metalo wa szkatułka oraz krótki, pisany ręką starszej osoby list. „Najstarszy synu Janosów! Nadszedł czas, żebyś poznał sekret naszej rodziny i bathali - to znaczy magię, która jest dobra. Ma ona wielką moc.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 11 Przysyłam tę szkatułkę, żeby wtajemniczyć cię w nasze losy. Starzeję się i nie mam czasu ani pomysłu, jak opowiedzieć ci całą historię od początku. Musisz poprosić o to rodziców. Wiedz tylko, że ta szkatułka ma czarodziejską moc Romów - pomoże ci znaleźć miłość tam, gdzie będziesz jej szukał. Używaj jej ostrożnie, wtedy przyniesie ci dużo szczęścia. Jeśli zmarnujesz dar, będziesz miał kłopoty". Pod listem była przyklejona żółta kartka z dopiskiem Michaela: „Pomyślałem sobie, siostrzyczko, że może cię to zainteresować. Brett przysięga, że w naszym wypadku magia zadziałała. Sprawdź ją na sobie". To była słynna szkatułka, o której Gaylynn słyszała wie le razy, ale nigdy przedtem jej nie widziała - ta sama, którą Michael dostał z Węgier od ich ciotecznej babki, Magdy. Trzy tygodnie później ożenił się z Brett. Gaylynn przypomniała sobie, kiedy po raz pierwszy usłyszała o czarodziejskiej szkatułce, działającej jak miłos ne zaklęcie. Tuż przed Bożym Narodzeniem jej ojciec opo wiedział legendę rodzinną o pięknej, młodej Cygance, któ ra zakochała się w jakimś arystokracie - „zbankrutowanym hrabi", jak go natychmiast przezwała Gaylynn. Hrabia nie odwzajemniał jej uczuć, dlatego dziewczyna postanowiła kupić miłosne zaklęcie, które odmieniłoby je go serce. Zapłatą za tę przysługę miał być jedyny warto ściowy przedmiot, jaki posiadała - grawerowana szkatuł ka, należąca do jej rodziny od wielu pokoleń. Pech chciał, że stara Cyganka pomyliła się i urok nabrał mocy dopiero w następnym pokoleniu. Odtąd co drugie pokolenie mło dych Janosów miało znajdować miłość tam, gdzie jej bę dzie szukało - w sensie dosłownym! Pierwsza osoba prze-
12 WARTO BYŁO CZEKAĆ ciwnej płci, na którą padnie wzrok tego, kto otworzy cza rodziejską szkatułkę, stanie się obiektem jego, lub jej, do zgonnej i wzajemnej miłości. Stara „szuwani" przyznała się do błędu, zrezygnowała z zapłaty i pozwoliła dziewczy nie zatrzymać szkatułkę. Janosowie byli przodkami w pro stej linii tamtej cygańskiej dziewczyny, a Gaylynn ostat nim ogniwem rodzinnego łańcucha. Jeśli wierzyć legen dzie, teraz ona, dzięki „czarodziejskiej mocy starych Ro mów", miała znaleźć miłość... Kiedy pochyliła się, żeby dokładniej obejrzeć magiczny przedmiot - zapominając, że siedzi w fotelu na biegunach - wieczko szkatułki otworzyło się. Gaylynn podniosła wzrok... i natychmiast tego pożało wała. Na skraju lasu okalającego posiadłość Michaela zo baczyła starego mężczyznę w stroju włóczęgi. Oniemiała z wrażenia, podniosła się. Mężczyzna znik nął za drzewami, a wieczko opadło. - Jasne - mruknęła. - Michael dostał szkatułkę i od ra zu zobaczył piękną Brett. Mnie się trafił jakiś zwariowany łazęga! Może zamiast miłosnego zaklęcia przypadła mi w udziale klątwa. - Powiedziawszy to, Gaylynn ostrożnie, jakby trzymała w ręku dynamit, włożyła szkatułkę wraz z listem do kartonowego opakowania, a potem je dokład nie zamknęła. Jakżeby chciała w owej chwili zapano wać nad swoimi poszarpanymi nerwami - w równie łatwy sposób. Wieczorem Gaylynn wybrała już imiona dla całej kociej rodziny. Mamę nazwała Cleo, kotka o kremowej sierści i zezowatych jaskrawobłękitnych oczach - Blue, a jego nakrapianego brata - albo siostrę - Spook.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 13 Nie czekając, aż koty się pojawią, wyniosła im na skraj lasu resztę salami, kilka serowych krakersów, puszkę tuń czyka i mleko. Na następny dzień zaplanowała wycieczkę do najbliższego sklepu po suchą karmę dla kotów i zapasy jedzenia dla siebie. Zajęta karmieniem zwierząt, dopiero po jakimś czasie zorientowała się, że zapadł mrok. A tak niedawno temu lubiła ciemność. Te same drzewa, które kiedyś działały na nią kojąco, wydawały się takie przyjazne, teraz przeraziły ją i przypomniały o nocnych zmorach. Poruszywszy się gwałtownie, Gaylynn spłoszyła kocia ka o zezowatych, błękitnych oczach, jedynego, który pod szedł do niej bliżej niż reszta. Gdy czmychnął do lasu, poczuła wilgoć pod powiekami. Do diabła, przecież nigdy nie była płaczką! Nawet wówczas kiedy jako czternasto latka złamała w dwóch miejscach nogę, nie uroniła ani jednej łzy. Przygryzła do krwi dolną wargę i szybkim krokiem, patrząc prosto przed siebie, ruszyła do domu. Ledwie zdą żyła wejść do środka, kiedy usłyszała odgłos trzeszczącego pod kołami żwiru. Ktoś tu przyjechał! Gaylynn nic na to nie mogła poradzić. Zdrętwiała ze strachu. Do pokoju dziennego wdarło się migotliwe światło re flektorów. Dom Michaela położony był zbyt wysoko i zbyt daleko od utartego szlaku, żeby ktokolwiek przejeżdżał tędy przypadkowo. Dlatego właśnie Gaylynn wybrała to miejsce. Czuła się w nim jak we własnym królestwie - z kotami i całą dziką przyrodą, bez kontaktów z jakimkol wiek człowiekiem, jeśli nie liczyć starego włóczęgi, który mignął jej tylko przed oczami i zniknął.
14 WARTO BYŁO CZEKAĆ Nie spodziewała się żadnych odwiedzin. Tylko rodzinie powiedziała, dokąd się wybiera. A jednak jakiś samochód wjechał na teren prywatnej posiadłości Michaela i zbliżał się wąską, stromą drogą do bramy wjazdowej. Na pewno nie przez pomyłkę. Dziękując w duszy swojemu bratu za to, że zainstalował na zewnątrz oświetlenie, Gaylynn podeszła na palcach do drzwi frontowych i wyjrzała przez zasłonięte do połowy okno. Widziała wszystko doskonale. Auto zatrzymało się. Bardzo ciemny sedan. Nie skojarzyła go z nikim ze swoich znajomych. Drzwi samochodu otworzyły się. Wysiadł z niego męż czyzna o ciemnych włosach. Dopiero kiedy odwrócił się w stronę domu, zobaczyła wyraźnie jego twarz. W tej samej chwili jej strach ustąpił miejsca gniewowi. Otworzyła z rozmachem drzwi, nie czekając, aż mężczy zna wejdzie po drewnianych schodach na werandę. - Co ty tu robisz? - W taki sposób witasz starego przyjaciela? - odparł Hunter Davis z uśmiechem.
ROZDZIAŁ DRUGI Ostatnio widziała się się z Hunterem Davisem dziesięć lat temu, a jednak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że to było wczoraj, jak gdyby czas stanął w miejscu. Może miał dłuż sze niż wtedy włosy, na skroniach lekko przyprószone siwizną, ale głęboko osadzone oczy w kolorze wiosennych liści były dokładnie takie same, jak tamte, które zapadły jej w pamięć. - Nie zaprosisz mnie do środka, Rudzielcu? Nienawidziła tego przezwiska w dzieciństwie, a teraz jeszcze bardziej. To Hunter ją tak nazwał, kiedy jako zwa riowana trzynastolatka ufarbowała włosy henną, żeby zro bić wrażenie na „mężczyźnie swojego życia". Hunter nie wiedział, że to on jest tym mężczyzną. Miał osiemnaście lat, był od niej dużo starszy. Widziała w nim dorosłego mężczyznę, uosobienie doskonałości. Patrząc na niego teraz, zdała sobie sprawę, jak bardzo się myliła. Dopiero teraz był mężczyzną. Wpływ czasu sprawił, że Hunter wyglądał niezwykle interesująco - w ja kimś stopniu sprawiły to delikatne zmarszczki w zewnętrz nych kącikach oczu. Atrakcyjność twarzy podkreślały mocno zarysowane, proste brwi. Nie, Hunter nie był kla sycznie przystojny, miał przecież zbyt grube rysy, ale robił piorunujące wrażenie na kobietach. Kiedy więc trzynastoletnia Gaylynn ufarbowała swoje
16 WARTO BYŁO CZEKAĆ jasnobrązowe włosy na ognistoczerwony kolor, Hunter za czął nazywać ją Rudzielcem. Cierpiała, ale nie przestała włóczyć się za nim i za Michaelem. Zakochała się nieprzy tomnie, z właściwą dla jej wieku żarliwością. Kiedy Hunter Davis w wieku dwudziestu pięciu lat się ożenił, uroniła dwie albo trzy łzy. Odtąd nie płakała już nigdy. Aż do dnia napadu. - Hunter, skąd ty się tu wziąłeś? Zamiast odpowiedzieć, przyglądał się Gaylynn ze zmar szczonym czołem. - Co się z tobą dzieje? - spytał obcesowo. - Wyglądasz okropnie. Poczuła, jak pąsowieją jej policzki. Wiedziała, że jest w wymiętej bluzce i karmiąc koty, poplamiła dżinsy. Nie zdążyła wejść pod prysznic, nie pamiętała też, kiedy ostat nio używała grzebienia. - Nie spodziewałam się towarzystwa. Zmiataj - wark nęła zirytowana, usiłując popchnąć Huntera w kierunku drzwi. - Wpadnij do mnie później. Równie dobrze mogłaby próbować przestawić Statuę Wolności. - Nie ruszę się stąd, dopóki mi nie powiesz, co się stało. - Nic się nie stało. Spędzam tu urlop, jasne? Wyobraź sobie, że będąc na urlopie wyglądam tak, jak mi się podoba. A jeśli cię to drażni, możesz spadać! - Pokazała mu drzwi i zniknęła w łazience. Ma rację, pomyślała z przerażeniem, kiedy zobaczyła swoje odbicie w lustrze. Umyła szybko twarz, wyszczot- kowała włosy i pomalowała usta. - I co, teraz lepiej? - spytała kpiąco Huntera, który czekał na nią tuż za drzwiami.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 17 - Nie mówiłem o twoich włosach. Chodzi mi o oczy. - Krótko spałam... - Nie, to nie to - przerwał i delikatnie unosząc jej bro dę, zmusił, żeby na niego spojrzała. - W twoich oczach jest coś takiego... Zamknęła je. Mocno. Ale dzięki temu odczuwała jego bliskość jeszcze bardziej dotkliwie. Znowu miała trzynaście lat i pewność, że Hunter jest dla niej kimś bardzo ważnym. Falę gwałtownego ciepła biegnącą od czubków jej palców do serca powitała z uczuciem tłumionej rozkoszy i paniki. Otworzyła oczy i cofnęła się gwałtownie. - To Michael cię przysłał, prawda? Prosił, żebyś miał na mnie oko? - Uprzedził mnie po prostu, że przyjedziesz. -Zabiję go... - Uspokój się. Chciała się uspokoić. Marzyła, żeby znaleźć się w ra mionach Huntera. Przytulić się do niego mocno i nie po zwolić mu odejść. To szaleństwo... Wybrała nie najlepszą porę na odgrzewanie szczenięcej miłości. Teraz powinna go wyrzucić. Natychmiast - zanim powie albo zrobi coś głupiego. - Nic mi nie jest. Nie musisz tracić czasu na pilnowanie nieznośnej siostry swego przyjaciela. - Kto powiedział, że jesteś nieznośna? - To prawda, że ty nigdy tego nie mówiłeś! - Miałaś wtedy pięć lat. - Dziewięć - poprawiła go bez zastanowienia, dosko nale pamiętając dzień, w którym rodzina Davisów zamie szkała w sąsiednim domu. Od początku patrzyła w Huntera jak w obraz... wkrótce potem się w nim zakochała. - Co
18 WARTO BYŁO CZEKAĆ ci dokładnie powiedział Michael? Dlaczego prosił, żebyś mnie szpiegował? - To nie tak. Zadzwonił, żeby mnie uprzedzić, że ktoś - to znaczy ty - będzie przez jakiś czas tu mieszkał. Umó wiliśmy się, że będę miał oko na jego dom. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że tu mieszkasz, co? - Jasne, że nie. - To dobrze. - Mam własny dom za najbliższym wzgórzem. Dwie minuty drogi stąd, idąc na piechotę. - Świetnie. Dwie minuty... Cudownie. - Michael ci nie mówił, że po ukończeniu studiów ku piliśmy na spółkę tę posiadłość? Z dwoma domami. - Nie, nie był łaskaw. - Powiesz mi wreszcie, co takiego się wydarzyło? - Nic się nie wydarzyło. To znaczy... przepraszam, coś się jednak wydarzyło. Michael i Brett wzięli wczoraj ślub. Właściwie zrobili to po raz drugi, ale to skomplikowana hi storia - powiedziała Gaylynn zmienionym głosem, uświa damiając sobie, że czarodziejska szkatułka leży teraz za mknięta w pudełku, koło kanapy. Szkoda, że Hunter nie był pierwszym mężczyzną, na któ rego spojrzała, kiedy szkatułka została otwarta. W przeci wieństwie do Michaela, zatwardziałego racjonalisty, Gaylynn zawsze wierzyła, że na tym świecie jest trochę miejsca dla magii. W każdym razie wierzyła w to do niedawna. Teraz nie była pewna. Niczego nie była pewna. - Tak, wiem o ślubie. Żałuję, że na nim nie byłem, ale nie mogłem zwolnić się z pracy.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 19 Gaylynn kiwnęła ze zrozumieniem głową. Wiedziała, że Hunter był oficerem policji. On i Michael wstąpili do aka demii policyjnej w tym samym roku. Jej brat nie ukończył jej. Wolał pracować na własną rękę i otworzył agencję za jmującą się ochroną dużych firm. Hunter skończył studia z wyróżnieniem i rozpoczął błyskotliwą karierę zawodową w Chicago. W mundurze robił jeszcze większe wrażenie na kobietach i przez kilka lat skwapliwie z tego korzystał. Ożenił się - zaskakując przyjaciół, którzy wróżyli mu los starego kawalera - w tym samym miesiącu, kiedy Gaylynn rozpoczęła naukę w college'u. - Jak się miewa twoja żona? - spytała z wymuszonym uśmiechem. - Nie mam bladego pojęcia. Rozwiedliśmy się pięć lat temu. Gaylynn milczała przez chwilę. Niespodziewana nowi na zbiła ją z tropu. - O tym Michael też mi nie powiedział. Cóż ze mnie za idiotka - mruknęła do siebie pod nosem. - Słucham? - Nic, nic, mówiłam do siebie. - Najlepszy dowód na to, że za dużo czasu spędzasz we własnym towarzystwie. - Niczego nie rozumiesz. Właśnie po to tu przyjecha łam. Żeby pobyć we własnym towarzystwie. Całkiem sa ma. Teraz też mam na to ochotę. Hunter przyglądał się jej zdumiony, kiedy niespokojnym gestem zmierzwiła sobie włosy. Gaylynn nigdy nie była nerwowa, nawet jako dziecko. Przeciwnie, miała nerwy jak postronki i nigdy nie traciła zimnej krwi. Wydawało się, że nie zna uczucia strachu. Kiedyś wdrapała się po linie do
20 WARTO BYŁO CZEKAĆ kryjówki, którą zbudował z Michaelem na najwyższym drzewie, jakie rosło na podwórku Janosów. Okazało się potem, że wcale nie przepadała za wspinaczkami, a jednak zrobiła to. Kiedy zeszła na ziemię, miała poocierane do krwi dłonie. Wiedział, że do tej pory ma bliznę między kciukiem a palcem wskazującym - medal za odwagę, jak potem żartowała. Zmieniła się od tamtych czasów. Hunter nosił w pamięci obraz zawadiackiej nastolatki, tymczasem Gaylynn, z któ rą teraz rozmawiał, była kobietą - bardzo atrakcyjną mimo „urlopowego" wyglądu. Patrzył na nią i ogarniały go coraz dziwniejsze odczucia... - Dlaczego tak się na mnie gapisz? - spytała niepew nym głosem. - Przypomniałem sobie pewne zdarzenie. Pamiętasz, jak wprosiłaś się do naszej kryjówki na drzewie? - Tak. - Gaylynn spojrzała mimo woli na swoją prawą dłoń naznaczoną „medalem za odwagę". Blizna, wciąż wy raźna, zdawała się drwić z jej lęku. Ale ona miała inne znamię, które ten strach tłumaczyło - maleńki ślad na szyi po skaleczeniu nożem. I piętno strachu odbite w duszy. Straciła więcej niż trzynaście i pół dolara, które miała w portfelu w dniu napadu. Utraciła zimną krew. Nie stało się to z dnia na dzień. Na początku przejmo wała się głównie tym, że ktoś z policji mógłby opo wiedzieć o zdarzeniu w szkole jej bratu. Wiedziała, że Mi chael utrzymuje kontakty z niektórymi kolegami z akade mii. Wracając we wspomnieniach do tamtego wieczoru do domu, próbowała wyrzucić całe zdarzenie z pamięci. Nie dopuszczać do siebie żadnych myśli o tym, co się stało. Na początku wierzyła, że to możliwe.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 21 Dopóki nie obejrzała wiadomości telewizyjnych. Zdrę twiała z przerażenia, a potem zaczęła płakać. Następnego dnia rano zacisnęła zęby i poszła do pracy. Kiedy weszła do klasy, nie mogła wydobyć z gardła ani jednego dźwięku. Nie była w stanie się poruszyć. Po raz pierwszy w życiu doświadczyła paraliżującego - dosłownie - efektu strachu. - Ty niczego się nie bałaś - powiedział Hunter z wy raźnym podziwem w głosie. Wiedziała, jak bardzo ceni w ludziach odwagę. Straciła ją, ale nie utraciła jeszcze godności. Nie chciała, żeby Hunter był świadkiem jej strachu, nie potrzebowała jego współczucia ani litości. Musiała się go pozbyć. - Chętnie bym pogadała z tobą o dawnych czasach, ale właśnie zaczynałam myśleć o kolacji... - Świetnie. Ja też jestem głodny. - Tego, co mam, nie wystarczy dla dwóch osób. - Możemy iść do mnie. Mam pełną lodówkę. - Nie. Nie chce mi się wychodzić. - Nie ma sprawy. Skoczę po jedzenie i zjemy razem kolację. Nie widziałem cię tyle lat. Byłoby zabawnie po wspominać niektóre zdarzenia. Zabawnie byłoby się z nim całować... Gaylynn uśmie chnęła się do tej przewrotnej myśli, ale natychmiast ją odrzuciła. Coraz gorzej z tobą, skarciła się w duchu. Za mało masz kłopotów? Nie wystarczą ci koszmarne sny? Ten facet traktował cię zawsze jak siostrę. - Potrafię zrobić przeciętnej jakości sos do spaghetti - powiedział kuszącym szeptem. - Nie wątpię, ale... - Wrócę za kilka minut.
22 WARTO BYŁO CZEKAĆ Właściwie Hunter zamierzał tylko wpaść do Gaylynn, sprawdzić, czy wszystko u niej w porządku, i wrócić do swo ich zajęć. Sam nie mógł zrozumieć, po co nalegał na wspólną kolację. Może sprawiły to cienie w jej brązowopiwnych oczach - oczach, które, jak pamiętał, zawsze iskrzyły się ogniem. Oczywiście minęło wiele lat od tamtych czasów. Musiała mieć teraz około... trzydziestu lat. On skończył niedawno trzydzieści pięć. Czas szybko upływa. Obiecy wał sobie, że w Chicago będzie się spotykał z Michaelem, ale przez wiele lat ich kontakty ograniczały się do wymia ny kartek bożonarodzeniowych. Naprawdę żałował, że nie mógł być na jego ślubie. Najbardziej żałował jednak tego, że nie powściągnął w porę języka i powiedział Gaylynn, że okropnie wygląda. To zupełnie nie było w jego stylu. Nie dziwił się, że miała ochotę go uderzyć. Ale widząc w jej oczach skrywane cier pienie, chciał po prostu pomóc. Co mogło spowodować, że Gaylynn tak bardzo się zmie niła? Dlaczego uciekła z przyjęcia weselnego swojego bra ta i przyjechała sama w to górskie odludzie? Michael, zbyt pochłonięty własnymi sprawami, nie miał na te pytania żadnej odpowiedzi. Ale Hunter przysiągł sobie, że rozwią że zagadkę. Oczywiście zrobisz to nie dlatego, że Gaylynn jest atra kcyjną kobietą i budzi w tobie potrzebę bycia miłosiernym samarytaninem, zakpił z niego wewnętrzny głos. - Nie jest wcale ładna - mruknął cicho, kiedy znalazł się w domu. No proszę, mówisz sam do siebie, tak jak Gaylynn. A jeśli ci się nie podoba, to skąd to podniecenie, kiedy na nią patrzysz?
WARTO BYŁO CZEKAĆ 23 - Z głodu - mruknął Hunter, wyjmując pospiesznie z lodówki wszystkie składniki do swojego „przeciętnego" sosu. Gaylynn była siostrą jego przyjaciela i troszczył się o nią z czysto altruistycznych pobudek. Takiej interpretacji postanowił się trzymać. Pierwsze dziesięć minut po wyjściu Huntera Gaylynn spędziła w łazience, potem się szybko przebrała i uczesała. Zauważyła, że jej proste, miękkie włosy opadają na ramio na i że już dawno powinna je skrócić. Hunter też ma za długie włosy. Pewnie był zbyt zajęty, żeby znaleźć czas na wizytę u fryzjera. Ona zaniedbała się nie z przepracowania, tylko z powodu szaleństwa, w któ rym pogrążała się coraz głębiej. Przygryzając dolną wargę, westchnęła głęboko i zajęła się robieniem sobie makijażu. - Jesteś dobrą aktorką - zwróciła się do swojego odbi cia w lustrze. - Dobrze więc zagraj dzisiejszą rolę. Nie mów o sobie za wiele. - To prawda, że robisz przeciętne spaghetti - przyznała Gaylynn, zlizując dyskretnie z wargi kropelkę sosu. Hunter przez cały wieczór nie odrywał od niej wzroku. Zauważyła, w jaki sposób na nią patrzy, nie była jednak w stanie odgadnąć, o czym naprawdę myśli. Ona postępo wała zgodnie ze swoim planem, rozpromieniona, plotkując o wspólnych znajomych z dawnych czasów. - Nie, nie mogę uwierzyć, że Joey Greco został księ dzem. - Hunter pokręcił z niedowierzaniem głową. - Powtórzę mu twoje słowa.
24 WARTO BYŁO CZEKAĆ - Pamiętam, jak kradł u Jabłońskich gruszki. - Nie ma już tej gruszy, a Jabłońscy dawno się przepro wadzili. - Zabawne, że człowiek zapamiętuje rzeczy takimi, ja kie je widział po raz ostatni. Ludzi też. Ciebie zapamięta łem w białej czapce z daszkiem. - Noszę ją czasami - powiedziała obojętnym tonem. - A co słychać u twoich rodziców? - Czują się dobrze. Oboje są już na emeryturze i prze prowadzili się na Florydę. A twoi rodzice? Czy pan Ja nos wciąż używa cygańskich czarów do przepowiadania pogody? - Jakbyś zgadł! I robi to lepiej niż wszyscy telewizyjni spece od prognoz razem wzięci. - Pamiętam, jak zabrał kiedyś mnie i Michaela na ry by i próbował nauczyć sztuczek, na które łapią się pstrą gi. Nam się nie poszczęściło, ale twój ojciec złowił sześć sztuk. Jednego pstrąga powiesił na drzewie i dopiero wtedy wróciliśmy do domu. Nigdy tego nie zapomnę. - Na szczęście: żeby następnym razem, w tym samym miejscu, też połów się udał - wyjaśniła Gaylynn. - Właśnie. A wiesz, czego wam zazdrościłem? Tego całego rytuału z otwieraniem prezentów w wigilię Bożego Narodzenia. Zresztą, jeśli dobrze pamiętam, wcześniej też coś dostawaliście. - Zgadza się. W dniu Świętego Mikołaja znajdowali śmy prezenty w butach. - Mamy dużo miłych wspomnień z tamtych czasów. - Tak - odrzekła z uśmiechem Gaylynn. Kiedy była dzieckiem -jedyną dziewczynką w rodzinie - czuła się wspaniale. Miała jednego młodszego i jednego
WARTO BYŁO CZEKAĆ 25 starszego brata. Byli jej aniołami stróżami i świadomość tego pomagała jej we wszystkich trudnych chwilach życia. Do tej pory. Po raz pierwszy postanowiła, że musi poradzić sobie bez nich. Nie chciała, żeby się dowiedzieli, jak bar dzo jest słaba. Nie dopuszczała do siebie myśli, że mogłaby ich zawieść. Jeśli Hunter zauważy strach w jej oczach, powie im. Myśląc o swoim strachu, pomyślała o kociej rodzinie. - Posłuchaj, Hunter, miałam zapytać cię o to, czy nie wiesz, komu w tej okolicy mogła zginąć syjamska kotka z przychówkiem? - Nie mam pojęcia. Może to bezpańskie koty? - Potrzebują opieki. Ty też, pomyślał. Gaylynn drżały ręce i była wyraźnie roztrzęsiona. Czyżby łudziła się, że on niczego nie zauwa ży i da się zwieść jej grze, przyjmując za dobrą monetę jej sztuczne ożywienie? Jeśli tak, wiele się będzie musiała jeszcze nauczyć. - Nie powiedziałaś mi, dlaczego zdecydowałaś się przy jechać sama do domu Michaela... - Owszem, powiedziałam, że przyjechałam na urlop. - Czyżby rozpoczęły się ferie wiosenne? - Nie w tym rzecz. - A w czym rzecz? - Jesteś wścibski! Zdajesz sobie z tego sprawę? - To ty będziesz musiała zdać sobie sprawę, że w sztuce dochodzenia prawdy osiągnąłem mistrzowski poziom. Ale może sama zdradzisz mi swoje sekrety... - Hunter uśmie chnął się, a potem zaczął zbierać ze stołu brudne naczynia. - Poznam je wcześniej czy później. Czy nadal boisz się łaskotek?
26 WARTO BYŁO CZEKAĆ - Och, nie, poruczniku Davis! - szepnęła z drwiącym uśmiechem. - Tylko nie to! - A więc jesteś gotowa wyznać prawdę i tylko prawdę? - Cóż, masz mnie w garści. - Westchnęła, przykładając teatralnym gestem dłoń do czoła. - Jestem zbiegłą przestę pczynią, poszukiwaną w Chicago za dwukrotne niewłaści we zaparkowanie samochodu. Poddam się bez oporu. - Wyciągnęła do niego obie ręce. - Proszę nałożyć mi kaj danki i oddać w ręce sprawiedliwości. - Nie kuś mnie... - powiedział szeptem, zmieszany swoim nagłym podnieceniem. Oczyma wyobraźni zoba czył nagą Gaylynn w kajdankach. Co się z nim dzieje? Do diabła, przecież ona jest siostrą Michaela! - To przestań robić z tego problem! - odparła zrezyg nowana. - Musiałam odpocząć od pracy w szkole. Byłam wykończona, więc poprosiłam o urlop. Koniec, kropka. - Kiedy kończy ci się ten urlop? Poczekaj chwileczkę. O ile mi wiadomo, nauczyciele nie mogą brać urlopu tak sobie, w czasie roku szkolnego, nawet jeżeli są zmęczeni. - Brawo, Sherlocku. - Co znaczy, że jesteś na... na czymś w rodzaju zwol nienia? - Właśnie. - Czy to zwolnienie lekarskie? Upór Huntera zaczął doprowadzać ją do szału. - To nie twój interes! - warknęła, odbierając mu z pasją talerze, żeby włożyć je do zlewozmywaka. - To znaczy, że mam rację. - To znaczy, że to nie twój interes - powtórzyła sta nowczo. - Posłuchaj, uczyłam przez siedem lat w publicz nej szkole w śródmieściu Chicago, w bardzo trudnych wa-
WARTO BYŁO CZEKAĆ 27 runkach - chyba nie muszę ci tego tłumaczyć. Wypaliłam się, mam dosyć i nie widzę w tym nic dziwnego. - Ktoś taki jak ty nie wypala się... tak po prostu. - Co to znaczy „ktoś taki jak ja"? - Jesteś silna i zbyt dobrze wiesz, co robisz, żeby rap tem, z dnia na dzień, mieć czegoś dosyć. Poza tym jesteś uparta jak osioł i nie lubisz się poddawać. - A skąd ty, do diabła, możesz coś o mnie wiedzieć? Nie widzieliśmy się przez dziesięć lat. - To i owo jednak wiem. Michael zawsze coś o tobie napisał przy okazji składania życzeń świątecznych. Wiem, że uparłaś się, pomimo protestów rodziny, że będziesz uczyć tam, gdzie najbardziej potrzebują nauczycieli, w naj bardziej podłej dzielnicy. Powiedziawszy to, Hunter podszedł do pochylonej nad zlewozmywakiem Gaylynn, żeby wstawić do niego szklan kę. Poczuła na plecach ciepło bijące od jego ciała, a potem ramię, które musnęło jej pierś. Drgnęła gwałtownie. - Gaylynn, co się stało? - zapytał zmieszany. - Dlacze go odskoczyłaś się ode w ten sposób? - Nagle, kiedy jedy ne możliwe wytłumaczenie przyszło mu do głowy, jego twarz pobladła. - O Boże... Czy ktoś cię napastował?
ROZDZIAŁ TRZECI - Nie bądź śmieszny! Nikt mnie nie napastował. Drgnę łam, bo podszedłeś znienacka. Co w tym dziwnego? Mó wiłam ci, że jestem wykończona. - Zresztą i tak byś mi nie powiedziała, prawda? - Jeżeli wiesz, to po co w ogóle pytasz? - Bo zastanawiam się, w jaki sposób mógłbym ci po móc. Słowa Huntera upokorzyły ją. - Nie potrzebuję pomocy - powiedziała lodowatym szeptem. - Pamiętam, jak ratowałeś okaleczone pisklęta, które wypadły z gniazda, ale to nie mój przypadek. Jestem dorosłą. - Teraz też zdarza mi się leczyć złamane skrzydła. Je stem w tym dobry. - Podszedł tak blisko, że jego ciepły oddech zbudził w Gaylynn dawno uśpione pragnienia. Hunter był dobry w wielu rzeczach. Wiedziała o tym. Te raz sprawił, że poczuła się jak młoda dziewczyna na pierwszej w życiu randce - rozmarzona, oczekująca w podnieceniu na to, co może się zdarzyć. Wypomniawszy sobie bez ogródek, że nie jest młodą dziewczyną, Gaylynn powróciła do rzeczywistości. - Nie wątpię, że tutejsze ptactwo docenia twoje umie jętności - powiedziała najbardziej oschłym tonem, na jaki